E-book
10.76
drukowana A5
32.77
drukowana A5
Kolorowa
54.03
Kaczki to moje ulubione ptaki

Bezpłatny fragment - Kaczki to moje ulubione ptaki


5
Objętość:
80 str.
ISBN:
978-83-8221-074-3
E-book
za 10.76
drukowana A5
za 32.77
drukowana A5
Kolorowa
za 54.03

Czym jest dla Ciebie czas?
Kim jesteś Ty?

Kaczki to moje ulubione ptaki

Pamiętam tylko nasze jesienne spacery

Gdzieś na skraju naszej surrealnej świadomości

Błądząc między złotymi koronami drzew

Odkrywaliśmy razem, co oznacza wieczność


Pamiętam tylko skryte, chłodne jezioro

Które widziałem w tafli Twoich lazurowych oczu

Gdzie sezon burz zalewał sielankowy poranek

Przerwany niepewnym przyszłości mrugnięciem


Pamiętam tylko te dwie zagubione kaczki

Nurkujące wprost w mrok nostalgicznej rzeki

Upojone Twoim smutkiem w przeciągłym spojrzeniu

Które karmiłaś wytworem zwiędłej namiętności


Pamiętam tylko, jak odeszłaś początkiem zimy

A z Tobą te wszystkie wspólne wspomnienia

Bezpowrotnie odleciały gdzieś w stronę południa

Skazując mnie na wieczność bez pożegnania


Jednak kaczki to moje ulubione ptaki!

Rzeka

To prawda — czas płynie jak rzeka

Niezwykła moc nieuchwytnego żywiołu

Zamienia człowieczka w poważną personę

Porywając prądem kończących się horyzontów

Czy jednak do tej samej, znanej mi wody

Nie mogę spróbować wejść ponownie?

Chciałbym przecież utopić się w przeszłości

Znanych zapachach, zmysłach, dotykach

Odległych meandrach uczuć, zdarzeń i pamięci

Woni polnych kwiatów z wakacji gdzieś na wsi

Które pachniały mi jedynie beztroską młodością

Słodyczy pierwszych miłostek ulotnych jak dym

Które pozwoliły usłyszeć trzepot motylich skrzydeł

Goryczy spostrzeżenia rzeki przy domu rodzinnym

Niech poniesie mnie za krawędzie map świata

Pokaże nieodkryte granice ludzkiej pamięci

Skoro swoim błękitem porwała wszystko, co ważne

A ja płynę jako marzyciel, niepoważny człowiek

To może chociaż uda mi się to wszystko dogonić

Już czas

Ostatnie liście opadają z drzew

Tak jak nasze ciężkie powieki

Zasłaniają szarą rzeczywistość

Podaną w słodkim opakowaniu


My leżąc na oderwanej krze

Zabieramy przyszłość innym

Odpływając w zimowy sen

Chociaż powinniśmy zapadać


Modlimy się o lepsze jutro

Abyśmy w końcu byli w stanie

Przełamać nasze pierwsze lody

I piekielnie podkręcić atmosferę


Słysząc jedynie płacz z pokoju obok

Spacer po Krośnie

Zimą w moim mieście zapada głucha cisza

Ludzie odbierają ulicom ostatnie tchnienie

Zbierając się jedynie w bezimiennych kościołach

Wyznać im przeszłość, która już dawno za nimi


W chłodne dni zwykłem oglądać naczynia ze szkła

Przeraża mnie w tym fakt, że dostrzegam w nich odbicie


Wszystkie wyroby powstają u nas nieskazitelne

Chociaż z czasem nabierają różnych odcieni

W zależności od opieki i dbałości właściciela


Zabawne — pomyliłem Miasto Szkła z …

Łabędzia pieśń

Rutyna jest niczym nadzieja — wrogiem!

Jest niebezpieczna i głupia zarazem

Bywa zadziwiająco zwodnicza


Przyszłość mruży i spojrzeń pozbawia

Spychając nas w rzeki czasu rwący prąd

Nie dając nam nawet żadnych pozorów


Bo tak jak zawsze piłaś tę poranną kawę

Leniwie paląc cienkie papierosy

Czułem kuszący zapach wanilii


Bo tak jak zawsze widziałaś moje piwne oczy

Muskając swoją porcelanową skórę

Przychodziła do Ciebie nuta nieśmiałości


Myśleliśmy, że tak będzie zawsze

Ślepi i absurdalni jak młodociana miłość

Oddając jej nasze puste truchła


Jednak ona odeszła od nas okrutnie szybko

Wraz z jednym błahym gestem

Tym jedynym

I tak ostatnim

Kubosy

Człowiek podobno jest istotą społeczną

Aby przetrwać, potrzebuje innych ludzi


Nie lubię tej zasady

Gdyż odpowiadają mi tylko Ci


Którzy są w stanie stworzyć

Klapki dla samotnych kaczek

Gdzieś w odległych Himalajach


Lubiący smutek pustych plaż

I piasek z wilgotnej mgły

Wśród białych dywanów północy


W zasadzie nie lubię ludzi

Zaparzymy

Zaparzymy wspomnienia w litrach czarnej kawy

Od której skóra nam zbladła, krew pociemniała

Oczu na świat nie otworzyła, chociaż chciała

Kojąc gorzkim smakiem słodkiej rutyny poranka


Uwiedziemy w naszej pamięci wszystkie złe wybory

Barwny kwiat wolnej młodości, cierń dorosłości

W nieświadomym biegu za chwilą uniesienia i czci

Widzimy zaledwie szklaną kroplę w morzu życia


Przełamiemy w sobie lato dawno już zatracone

Postawimy żelazną kurtynę za lekką przeszłością

Szkolnymi momentami i zabawną życia treścią

Przystępując do najważniejszej próby istnienia

Krótka historia o patriotyzmie

Mój kochany

Nie uciekłeś od Niej

Kiedy krwią zbrudzono Jej lica


Mój kochany

Nie odrzuciłeś Jej

Gdy bomba cicho kończyła tykać


Mój kochany

Nie odpuściłeś im

Nawet kiedy węzeł mocno trzymał


Mój kochany

Nie przystałeś im

Aby dać sercu wieczny odpoczynek


Powiedz mi jedynie mój kochany

Czemuś z twej pięknej szyjki

Nie chciał urwać na chwileczkę

Cierniowej pętli z bieli i czerwieni

Dziesięć przykazań

Boże

Nie

Doceniasz

Nas

My

Ludzie

Zdołamy

Złamać

Wiele

Więcej

***

Wojna przyszła z nieba

Bitwy przyszły z nieba

Auschwitz przyszło z nieba

Człowiek przyszedł z nieba


Tak jak ta samotna topola

Zapomniana piękna dama

Przyodziana w pełnię złota

Stary grób pozorów ozdabia


Wojna przyszła z nieba

Bitwy przyszły z nieba

Auschwitz przyszło z nieba

Człowiek przyszedł z nieba


Obojętność wypełzła z najgłębszych otchłani piekła

Elegia o poległym

Z ciała Twego wyrosły wielkie pola makowe

Krwią splamione czerwonych kwiatów armie

Wzięły z Twoich sinych ust ostatnie tchnienie

Oczy Twoje jak nieba ciemnego jasne gwiazdy

Blado lśnią w ziemi czeluściach podziemnych

Rozświetlając zapomniane domy Poległych

Lekko żarzące się serce wkrótce całe zgaśnie

Zostawiając po sobie zapach jasnego dymu

Który jak rodzona matka utuli cicho do snu


Krwawej historii losu, wybladły, zimny Wybrańcu

Padłeś jak jesienny liść na daremnej wichurze

Powoli, pokornie i bezszelestnie, jak pozostałe

Zmarszczony i szlachetnie złoty, jak pozostałe


Odpoczywasz teraz cicho w spokoju samotnie

Pod złamaną wierzbą dawno już zapomnianą

Opłakującą nieznane imię nieznanego chłopca

Pod jedynie cienką krzyża belką spróchniałą

Wbitą w ziemię wilgotną od czerwonych łez


Bo wzdłuż łanów, po przebytej ciężkiej męce

Kroczycie teraz z kompanią złączeni za ręce

Na chabrowych plażach, gdzie kaczy śpiew

Próbuje zagłuszyć bezbronny krzyk przeszłości


Powiedz mi, proszę, wybladły, zimny Wybrańcu

Czy karabin do ręki — swej chudej ręki wziąłeś

Czy marzenia — piękne marzenia ciszy oddałeś

Czy zabijać — brata zabijać przed Bogiem zdołałeś

Za to jedno bicie wszystkich zjednoczonych serc?


Relikcie dawnych prochów niepewnej przeszłości

Chociaż ten stłuczony znicz już dawno się wypalił

To nie ukoi Ciebie słodki sen wiecznej wolności

Bo gdy Twój jedyny Bóg zadmie w odwagi złoty róg

Ty wstaniesz, a z Tobą karabin, co niegdyś wystrzelił

Z kompanią złączeni za ręce, w ciemność, gdzie wróg!

Muzeum

Witam Państwa w muzeum

Zanim zaczniemy zwiedzanie

Proszę się trochę rozejrzeć


Co Pan sądzi o obrazach?

Znajome, pełne wdzięku

Zapewne cenionego artysty


A jakie są Pani spostrzeżenia?

Fatalna kreska, źle wykończone

Niech Pan tylko spojrzy!


Drodzy Państwo, mam złe wieści

Wystawa znajduje się w sali 210

Proszę opuścić komnatę lustrzaną

Autoportret

Gdzieś na skraju zapomnianego muzeum

Za niewielką częścią obłąkanego tłumu

Oglądającą jedną szarą postać

W czarnym pokoju bez luster

Na podwyższeniu ze starych kartonów

Stoi on — niewidzialny człowiek

Lekko pobrudzony farbą

Przy swej spróchniałej sztaludze

A zaraz obok jedno puste krzesło

Jakby na kogoś czekało — nie czeka

Jakby przerwę dać miało — nie daje

Czym więcej jest krzesło dla artysty?

Dla samotnego w swej wizji marzyciela

Tymże, czym stanie się płótno

Lekko pobrudzone trwałą farbą

Przekrzywiane i pędzlem dotykane

Gdzie nieważne są wszystkie detale

Tylko podpis: ars longa, vita brevis

Zwierzęta

Jesteśmy w zasadzie jak zwierzęta

Które ciągle uczą się przetrwania


W poszukiwaniu lepszego jutra

Różni nas tylko: „za wszelką cenę”

***

Melisa na dobry sen

Czosnek na chorobę

Znajomości na życie

Pieniądze na niewiadome


Na wszystko jest odpowiedź


Tylko dlaczego tak pusto patrzysz w przyszłość

Z przezroczystą łzą na policzku

Homo sapiens

Przeciętny homo sapiens

To znaczy homo

A w dodatku seksualista

Czy też inny kosmita weganin

Zaczyna dzień od modlitwy

Do boga swojego jedynego

Chwalebnego Pana Szatana

Później stwarza pozory

Je coś, co nazywa obiadem

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.76
drukowana A5
za 32.77
drukowana A5
Kolorowa
za 54.03