E-book
11.76
Zbójcy

Bezpłatny fragment - Zbójcy

Die Räuber pióra Friedricha Schillera


Objętość:
209 str.
ISBN:
978-83-65236-93-7

Akt I

Scena pierwsza

Frankonia.

Sala w zamku Moor.

Franz. Stary Moor.

Franz.

Czujecie się dobrze, ojcze? Jesteście tacy bladzi.


Stary Moor.

Całkiem dobrze, synu — co chciałeś mi powiedzieć?


Franz.

Poczta nadeszła — list od naszego przyjaciela z Lipska —


Stary Moor (chciwie).

Wieści o moim synu, Karlu?


Franz.

Hm! Hm! — Tak jest. Ale obawiam się — nie wiem — czy mogę — a wasze zdrowie? — Naprawdę dobrze się czujecie, ojcze?


Stary Moor.

Jak ryba w wodzie! On pisze o moim synu? — Dlaczego się niepokoisz? Pytałeś już dwukrotnie.


Franz.

Jeśli jesteście chorzy — jeśli jest najmniejsze zagrożenie, że będziecie — porozmawiamy w innym momencie.

(do siebie)

Te wieści nie są dla słabych.


Stary Moor.

Boże! Boże! Co usłyszę?


Franz.

Pozwólcie mi wpierw odejść na bok, zapłakać ze współczucia nad swoim straconym bratem — wiecznie milczeć powinienem — bo to wasz syn; jego hańbę na wieki powinienem ukryć — bo to mój brat. — Ale być wam posłusznym jest moim pierwszym obowiązkiem — więc wybaczcie mi.


Stary Moor.

O Karl! Karl! Gdybyś wiedział, jak ranisz serce ojca! Jedna dobra wiadomość od ciebie oddałaby mi dziesięć lat — odmłodziłaby mnie — a teraz każda, ach! — zbliża mnie do grobu!


Franz.

Gdyby tak, stary człowieku, naprawdę było — wszyscy dziś rwalibyśmy włosy nad waszą trumną.


Stary Moor.

Zostań ze mną! — Masz jeszcze jedną rzecz do zrobienia — przeczytaj mi to!

(siada)

Grzechy ojców będą widoczne w trzecim i czwartym pokoleniu — niech to się skończy.


Franz (wyciąga list z kieszeni).

Znacie naszego przyjaciela! Spójrzcie! Palca prawej dłoni oddałbym, gdybym tylko mógł go nazwać kłamcą, czarnym, trującym kłamcą — weźcie się w garść! Wybaczcie mi, że nie pozwolę wam przeczytać listu samemu — ale nie możecie usłyszeć wszystkiego.


Stary Moor.

Powiedz wszystko — synu, oszczędź mi bólu.


Franz (czyta).

„Lipsk, 1 maja. — Nie pozwolę sobie, drogi przyjacielu, na tę niewybaczalną niewierność, by zataić przez tobą cokolwiek, czego dowiedziałem się o losach twego brata — a jednak moje niewinne pióro stanie się tyranem. Z setek twoich listów wnioskuję, że takie wiadomości ranią twoje braterskie serce; wydaje mi się, że nad tym nicponiem, nad tym łotrem” —

(Stary Moor zakrywa twarz)

Ojcze, spójrzcie! Czytam tylko to, co muszę —

„nad tym łotrem wylałeś już łez tysiące;”

— och, wylałem — płyną strumieniami z moich oczu —

„wydaje mi się, jakbym widział twego starego, pobożnego ojca, bladego jak trup”

— Jezus Maria! I to zanim usłyszeliście cokolwiek?


Stary Moor.

Dalej! Dalej!


Franz.

— „bladego jak trup na jego krześle, przeklinającego dzień, w którym jego syn zwrócił się przeciwko niemu. Nie powiedziano mi o wszystkim, a z tego, co wiem, ty też dowiesz się niewiele. Twój brat przekroczył już, zdaje się, miarę swojej hańby; przynajmniej ja nie znam nic gorszego niż, to on już osiągnął, chyba że jego wyobraźnia przekracza w tym względzie moją. Wczoraj o północy podjął wielką decyzję, z powodu swoich długów, czterdziestu tysięcy dukatów”

— piękne kieszonkowe, ojcze —

„po tym, jak uwiódł córkę bogatego bankiera i śmiertelnie ranił w pojedynku jej narzeczonego, szlacheckiego syna — po czym uciekł z siedmioma kompanami, których wciągnął w swoje pieskie życie, uciekli ręce sprawiedliwości.” —

Ojcze! Na miłość boską! Ojcze, jak się czujecie?


Stary Moor.

Wystarczy. Zostaw to, synu!


Franz.

Chronię was —

„Posłano za nim list gończy, ofiary żądają zadośćuczynienia, cena za jego głowę jest wysoka, a nazwisko Moor” —

Nie! Niech moje usta przestaną ranić ojca!

(drze list)

Nie wierzcie w to, ojcze! Nie wierzcie w żadne słowo!


Stary Moor (płacze gorzko).

Moje nazwisko! Moje godne nazwisko!


Franz (obejmując go).

Przeklęty, po trzykroć przeklęty Karl! Nie podejrzewaliście go nigdy? Przecież on jeszcze chłopcem będąc tak uwielbiany był przez dziewczęta, bawił się wciąż z ulicznikami i motłochem na łąkach i na uliczkach, na widok kościoła uciekał jak złoczyńca z więzienia, kradł wam nędzne grosze, które dawał żebrakom, a myśmy się w domu pobożnie modlili i czytali kazania? — Nie podejrzewaliście go nigdy? Skoro on chętniej czytał o przygodach Juliusza Cezara, Aleksandra Wielkiego i innych pogan, niż historie o skruszonym Tobiaszu? — Setki razy wam mówiłem, chociaż dziecięce obowiązki kazały mi go kochać — ten chłopiec wpędzi nas wszystkich w biedę i hańbę! — Och, żeby on tylko nie nazywał się Moor! Żeby moje serce dla niego tak nie biło! Ta bezbożna miłość, której nie mogę zniszczyć — ona mnie jeszcze oskarży przed boskim trybunałem.


Stary Moor.

Ach, perspektywy! Moje złote sny!


Franz.

Wiem o tym. O tym właśnie mówiłem. Ten duch ognisty, co w tym chłopcu płonął — mówiliście, że on przez to wrażliwy na piękno, — ta jego otwartość, dusza, którą w oczach było widać, — ta delikatność, która wzbudzała w nim współczucie, — ta męska odwaga, która pchała go na szczyty stuletnich dębów, przez rowy, palisady, przez rwące rzeki, — ta dziecinna ambicja, ten niepokonany upór, te wszystkie cnoty, które dojrzewały w synalku, które zrobiły z niego przyjaciela, obywatela, bohatera, wielkiego człowieka. — Spójrzcie teraz, ojcze! — Ognisty duch rozwinął się, przyniósł chwalebne owoce. Otwartość zmieniła się pięknie w chamstwo! Delikatność, tak czuła dla kokietek, tak wrażliwa dla dziwek! Ten ognisty duch, co w sześć lat wypalił paliwo jego życia tak bardzo, że aż musi ominąć swoje życie, nagle przychodzą niegrzeczni ludzie.

C’est l’amour qui a fait ça!

Ach! Widzicie tę przedsiębiorczą głowę, jak planuje, jak działa — by zaćmić czyny innych zbójów! — I, kiedy te wspaniałe bakterie dorosną, dojrzeją — czego będzie można oczekiwać od takiej osoby? — Być może, ojcze, doświadczycie jeszcze tej radości ujrzenia go na przedzie armii, która obozuje w świętej ciszy lasów i pomaga zmęczonym podróżnym pozbyć się ich ciężarów — może jeszcze, zanim spoczniecie w grobie, odbędziecie pielgrzymkę to jego pomnika, który wybuduje między niebem a ziemią — być może, ojcze, ojcze, ojcze — trzeba będzie wam obrać inne imię, by ulicznicy, co waszego syna na lipskim rynku widzieli, nie wytykali was palcami.


Stary Moor.

Franz, ty też? O, moje dzieci! Jak one ranią moje serce!


Franz.

Widzicie? Ja również potrafię być zabawny, lecz żart mój jest jak żądło skorpiona. — Ten nudny człowiek, ten zimny Franz, jakkolwiek jeszcze mnie nazywacie, taki różny od kochanego Karla, który siadał na waszych kolanach — który teraz umrze na pustkowiu, zapomniany, kiedy jego chwała przeminie — Ha! dziękuję niebiosom! Zimny, suchy, nudny Franz — on nie jest taki, jak Karl!


Stary Moor.

Wybacz mi, dziecko; nie bądź zły na ojca, oszukanego w swoich planach. Bóg, który zsyła mi łzy przez losy Karla, niech za twoją przyczyną osuszy z nich moje oczy.


Franz.

Tak, ojcze, on powinien osuszyć wasze oczy. Wasz Franz poświęci życie, by wasze trwało dłużej. Wasze życie jest wyrocznią, którą o wszystko spytam; lustrem, w którym wszystko widzę — żaden obowiązek nie będzie mi tak święty, jak wasze drogocenne życie. — Wierzycie mi?


Stary Moor.

Masz wielkie obowiązki, mój synu — niech cię Bóg błogosławi za to, kim dla mnie byłeś i będziesz!


Franz.

A teraz powiedzcie mi jeszcze — bylibyście szczęśliwi, gdyby Karl nie był waszym synem?


Stary Moor.

Cisza! Cisza! Gdy przyniosła go położna spytałem niebiosa: czy nie jestem szczęśliwym człowiekiem?


Franz.

Toście mówili. Cóż, wiecie już? Zazdrościcie najmarniejszym ze swoich chłopów — bo nie są jego ojcami — bo żyjecie w trosce, póki on jest waszym synem. I ten smutek razem z Karlem będzie wiecznie rósł. Ten smutek was do grobu wpędzi.


Stary Moor.

Och! Zmienił mnie w osiemdziesięcioletniego starca.


Franz.

Zatem — wyrzekniecie się syna?


Stary Moor (wstrząśnięty).

Franz! Franz! Co mówisz?


Franz.

Czy to nie miłość was zasmuca? Bez tej miłości już go nie będzie. Bez tej karygodnej, przeklętej miłości będzie dla was martwy — nie urodzi się dla was. To nie krew i ciało, to serce czyni nas ojcami i synami. Gdy go kochać przestaniecie to i ten zdrajca nie będzie już waszym synem, jakbyście wycięli go ze swojego ciała. był dotąd jak wasze oko; lecz jeśli oko twoje skłania cię do grzechu, wyłup je, mówi Pismo. Lepiej z jednym okiem oglądać niebiosa, niż obojgiem oczu piekło. Lepiej do nieba trafić bezdzietnym, niż jako ojciec i syn do piekła. Tako rzekł Bóg.


Stary Moor.

Chcesz, żebym przeklął swego syna?


Franz.

Nie! Nie! — Nie powinniście przeklinać syna. Czy to wasz syn? — Któremu daliście życie, a który usiłuje wasze skrócić?


Stary Moor.

Och, to prawda! To jak wyrok na mnie. Orzekł go Bóg.


Franz.

Zobaczcie, jak on was wykorzystuje. Przez rodzicielskie przywiązanie on was dusi, przez miłość morduje, serce wasze przekupił, by z wami skończyć. A gdy was zabraknie, to on zostanie panem waszych włości, królem swego plemienia. Bo pękną zapory; jego pożądliwość rozleje się pełną mocą. Postawcie się na jego miejscu! Jak często życzy śmierci swemu ojcu — swemu bratu — którzy tak nieubłaganie stoją mu na drodze? Czy to miłość przeciwko miłości? Czy to dziecięca wdzięczność przeciwko ojcowskiej dobroci, jeśli dla spódniczki poświęca dziesięć lat waszego życia? Jeśli naraża chwałę swoich przodków, nieskalaną od siedmiuset lat, tylko dla krótkich zmysłowych chwil? Czy to wasz syn? Odpowiedzcie! Czy to wasz syn?


Stary Moor.

Niewdzięczne dziecko! Ach ale moje dziecko! moje dziecko!


Franz.

Wspaniałe, cudowne dziecko, którego wiecznym marzeniem jest jedno — nie posiadać ojca — och, żebyście to wreszcie zrozumieli! Żeby wasze oczy przejrzały! Ale wasza łaskawość utwierdza go go w jego postanowieniach, wasza pomoc wciąż go wspiera. To wy bierzecie na siebie jego winy; to na was, ojcze, spadnie klątwa i potępienie.


Stary Moor.

Sprawiedliwie! Bardzo sprawiedliwie! — Moja wina, moja wina!


Franz.

Ile tysięcy ludzi, pijanych swoim pożądaniem, zostało zbawionych — poprzez cierpienie! A czyż ból towarzyszący każdemu nadmiarowi nie jest boską wolą? Czy wolno człowiekowi go unikać, tylko poprzez czyjąś uprzejmość? Wolno ojcom na wieki pogrzebać dusze synów? — Ojcze — czy jeśli na jakiś czas nie zostawicie go samego w jego nieszczęściu — czyż nie będzie musiał się nawrócić? A jeśli pozostanie łotrem? Biada ojcu, który swoim dobrem pozbawi go tej mądrości! — I jak, ojcze?


Stary Moor.

Napiszę do niego, że stracił mą łaskę.


Franz.

To będzie czyn słuszny i mądry.


Stary Moor.

Niech nie pokazuje się nigdy przede mną.


Franz.

To będzie dla was zbawienne.


Stary Moor (czule).

Póki się nie zmieni!


Franz.

Sprawiedliwie! Bardzo sprawiedliwie — ale, jeśli przyjdzie do was nieszczerze, jak hipokryta, wypłacze u was współczucie, wyżebrze wybaczenie — a następnego dnia w ramionach dziwek wykpi waszą słabość? — Nie, ojcze! Niech wróci z własnej woli — jeśli pozwoli mu sumienie.


Stary Moor.

To mu właśnie napiszę.


Franz.

Poczekajcie! Jeszcze jedno, ojcze! Wasze oburzenie może przelać się na papier w zbyt ostrych słowach, które złamią jego serce — a czy on nie uzna tego za wybaczenie, jeśli uznacie go godnym waszego wysiłku? Pozwólcie mi napisać.


Stary Moor.

Zrób to, mój synu. — Przecież mi by serce pękło! Napisz do niego —


Franz (szybko).

Cóż więc piszemy?


Stary Moor.

Napisz mu, że ja… przez tysiące nieprzespanych nocy… przez tysiące krwawych łez… — ale niech mój syn nie rozpacza!


Franz.

Ojcze, nie chcecie się położyć? Bardzo was to poruszyło.


Stary Moor.

Napisz, że pierś ojca… — ale niech mój syn nie rozpacza!

(wychodzi załamany)

Franz (patrzy za nim z uśmiechem).

Pociesz się, starcze! Nigdy już nie poczujesz go na swojej piersi; nie ma już wstępu to tego domu, jak przeklęci do niebios — z ramion twoich oderwałem go, zanim sam tego zachciałeś — musiałbym być żałosnym partaczem, gdybym nie potrafił bratu odebrać ojca, gdybyś wciąż trzymał się swego syna — ale otoczyłem cię takimi zaklęciami, że on ich nie pokona — brawo, Franz!

Przeciwnik zniszczony, droga moja jaśniejsza. Musze jednak pozbyć się tych papierów — ktoś mógłby rozpoznać moje pismo.

(zbiera skrawki listu)

Wkrótce rozpacz zniszczy starca — a tego Karla muszę usunąć również z jej serca, nawet gdyby straciła przez to pół życia. Mam prawo, by być niecierpliwym, w imię honoru! —


Dlaczego pierwszy nie wypełzłem z łona matki?

Dlaczego nie jako jedyny? Dlaczego matka musiała mnie uczynić szpetnym? Właśnie mnie? Jakby przy narodzinach dała mi resztki. Dlaczego właśnie nos Lapończyka? Dlaczego buraczaną gębę? I te afrykańskie oczy?

Naprawdę — sądzę, że zebrała najgorsze cechy wszystkich ludzi i z nich właśnie upiekła mnie. Morderstwo i śmierć! Kto dał jej prawo, by dać coś bratu, a mnie tego pozbawić? Jakim prawem ukochała kogoś, zanim on powstał? A mnie obraziła, zanim stałem się mną? Dlaczego tak niesprawiedliwie zabrała się do roboty?

Nie! Nie! Jestem niesprawiedliwy. Dała nam przecież pomysłowość, posadziła nas nago na brzegu oceanu życia — niech pływa, kto pływać umie, a niezdarni niechaj toną!

Nic mi nie dała; co osiągnę sam, to już moja sprawa. Każdy ma prawo do wielkich i małych rzeczy; prawo ściera się z prawem, popęd z popędem, siła z siłą.

A prawo stanowią silniejsi, nasze prawa są granicami naszych sił. Może i istnieją pewne normy, ustanowione, by napędzać świat.

Na Boga! — Tak, to prawdziwie wielki skarb, którym obracać można mistrzowsko — jeśli potrafisz. A sumienie? Strach na wróble! — I dobrze napisane weksle, które bankrutów wpędzają w nędzę. Tak, banki to chwalebne instytucje, by głupcy nasz szanowali, by plebs był wciąż pod butem — aby ci lepsi żyli wygodniej.

Bez wahania, bardzo chwalebne! Wydają mi się żywopłotami, które moi rolnicy sadzą wzdłuż pól — by żaden zając ich nie przeskoczył! — A miłosierny pan daje koniu ostrogę, galopując wzdłuż żywopłotu. Biedne zające! To nieszczęśliwe, musieć być na tym świecie zającem — ale zajęcy potrzebuje i pan!

Koniec z tym! Kto niczego się nie boi jest równie potężny jak ten, kogo boi się każdy.

Moda pozwala nosić klamry, żeby spodnie swoje zwężać jak się chce. Może i sumienie skroję sobie zgodnie z tym fasonem, by móc je do woli przycinać. Więc co teraz? Do krawca!

Wiele słyszałem o tak zwanych więzach krwi, które każdemu mogą zawrócić w głowie — to twój brat! — A co to znaczy? Wypadł z tego samego pieca, co ty — więc niech będzie ci święty! —

Cóż za konsekwencja… z bliskości ciał wynika harmonia dusz, ze wspólnego pochodzenia wspólne odczucia, z tej samej karmy te same skłonności.

I co więcej — to twój ojciec! Dał ci życie, jesteś ciałem z jego ciała, krwią z jego krwi — więc niech będzie ci święty!

Tutaj też, konsekwencja! Ale chciałbym spytać — dlaczego mnie zrobił?

Na pewno nie z miłości do mnie, bo jeszcze żaden ja nie powstał! Znał mnie, zanim mnie zrobił? Może o mnie myślał, kiedy mnie robił? Może o mnie marzył, więc mnie zrobił? Czy wiedział, czym się stanę? W to wolę wątpić, bo inaczej chciałbym ukarać go za to, że mnie zrobił!

Mogę mu zawdzięczać to, że jestem mężczyzną? Nie, nie mógłbym też go winić, gdyby zrobił ze mnie kobietę. Czy mogę wierzyć w miłość, powstałą nie z szacunku dla mnie? Czy mógł mnie szanować zanim pojawiłem się ja, by istniał warunek mojego istnienia?

Gdzie zatem ukrywa się świętość? Może w samym akcie, przez który powstałem? —

Czyżby było to coś więcej, niż tylko… bydlęce zaspokojenie bydlęcej żądzy? Czy chodzi o rezultat aktu, o żelazną potrzebę, powstałą kosztem krwi i ciała? Czy jestem mu winien dobre słowo, bo mnie kocha?

To jest marność, grzech każdego artysty, zakochanego w swoim obrzydliwym dziele. — To są zatem wszystkie czary, ukryte za świętością po to, by korzystać z naszej nieśmiałości. Powinienem się tego trzymać, jak dzieci?

Zatem — do dzieła! — Zniszczę wszystko, co mnie ogranicza, co nie pozwala mi być władcą. Muszę być władcą, by siłą zdobyć to, do czego mam prawo.

(wychodzi)

Scena druga

Gospoda na granicy Saksonii.

Karl von Moor, zagłębiony w książce.

Spiegelberg przy stole, pije.

Karl v. Moor (odkłada książkę).

Brzydzę się tych brudnych profanów, czytając u Plutarcha o czynach wielkich ludzi.


Spiegelberg (stawia przed nim szklankę, piję).

Poczytaj Józefa.


Moor.

Iskra Prometeusza już się wypaliła, teraz płonią tylko widłaki — oszukańczym płomieniem, który nie zapali nawet tytoniu. Ludzie kotłują się jak szczury na trupie Herkulesa, patrzą na ślady na czaszkach, zastanawiają się, co je wyrządziło. Francuzi uczą, że Aleksander był tchórzem; jakiś profesor suchotnik wdycha wciąż amoniak — i naucza o sile. Ci, co tracą siły, gdy tylko popełnią błąd mówią o taktyce Hannibala — jeśli zrobili Jack, szyderczy o taktyce Hannibal — tchórze czytają o bitwie pod Kannami, skomlą o zwycięstwa Scypiona.


Spiegelberg.

Mądra twoja mowa.


Moor.

Piękna to cena za wasz pot na polu bitwy — żyjecie w szkołach, wasza nieśmiertelność z trudem przebija się przez rzędy książek. Drogocenny zamiennik dla przelanej krwi, zostać przez norymberskiego kramarza zmienionym w pierniki — albo, jeśli szczęście dopisze, niech francuski dramaturg przykręci was do pali i zacznie pociągać za sznureczki. Hahaha!


Spiegelberg (pije).

Poczytaj Józefa, proszę cię.


Moor.

Fuj! Obrzydliwym jest ten wiek kastratów, którzy potrafią tylko przeżuwać dzieła sprzed lat, szydzić z antycznych bohaterów na deskach swoich teatrów. Moc ich lędźwi przeminęła, tylko piwo pozwala ludziom się mnożyć.


Spiegelberg.

Herbata, bracie, herbata!


Moor.

Ich absurdalne konwencje blokują zdrową naturę, nie pozwalają im się napić za czyjeś zdrowie — podlizują się pucybutom, by ich czcili, chronią biedaków, których się nie boją. Modlą się nad obiadem, a jednak otrują każdego dla jego miejsca, żeby nie zostać przelicytowanymi, przeklinają saduceusza, który zbyt rzadko do kościoła chodzi — i przy ołtarzu przeliczają swoje lichwiarskie odsetki — padają na kolana, by szerzej rozlać swoje błoto — nie spuszczają księdza z oka, by nadziwić się jego peruce. Omdlewają, widząc krwawiącą gęś, klaszczą w dłonie, gdy ich rywal na giełdzie wszystko traci — a ja serdecznie ściskam ich dłonie —

„Jeszcze jeden dzień”

— na darmo! — Do diabła z takim życiem! — Prośby! Przysięgi! Łzy!

(tupie w podłogę)

Na wszystkie piekła!


Spiegelberg.

Dla kilku tysięcy marnych dukatów —


Moor.

Nie, nie chcę o tym myśleć! Powinienem ciało opasać gorsetem, wolę ograniczyć prawem. Lecz prawo zmieniło w ślimaki tych, co latali niczym orły. Prawo nie stworzyło żadnego wielkiego człowieka — na wolności rodzą się giganci! Zamykają się gdzieś na brzuchu tyranów, mają nadzieję na dobroć ich żołądków, oddychają ich wiatrami. Ach! Czy duch Hermanna jeszcze żarzy się w popiołach? — Wyobrażam sobie armię takich, jak ja — wtedy Niemcy będą republiką! A Rzym i Sparta będą przy nich wyłącznie zakonami.

(rzuca sztylet na stół, wstaje)

Spiegelberg (wstając).

Brawo! Bravissimo! Dokładnie o tym miałem mówić. Powiem ci na ucho, Moor, że od dawna coś za mną chodzi — a ty jesteś do tego odpowiednim człowiekiem. Pij, bracie, pij! — A gdybyśmy stali się Żydami, i odbudowali królestwo niebieskie?


Moor (śmieje się serdecznie).

Ach! Rozumiem — chcesz sprawić, by napletki stały się niemodne — bo twój już usunięto?


Spiegelberg.

Mów za siebie! Już dawno temu z własnej woli kazałem się obrzezać. Powiedz mi jednak — czy to nie doskonały pomysł? Napiszmy manifest, roześlijmy go na cztery strony świata, i jedźmy do Palestyny, gdzie nikt nie je wieprzowiny. A tam okażę dokumenty potwierdzające, że tetrarcha Herod był moim praprzodkiem. Wygramy, kiedy odbudujemy Jerozolimę. Wtedy pozbędziemy się Turków z Azji — kuj żelazo, póki gorące! — i z libańskich cedrów zbudujemy statki, zaczniemy handlować z całym światem. Tymczasem —


Moor (śmiejąc się bierze go pod rękę).

Przyjacielu! Wystarczy twoich głupich wybryków.


Spiegelberg (pewny siebie).

Hańba ci! Nie chcesz udawać syna marnotrawnego? Mężczyzna taki jak ty, który więcej napisał sztyletem na twarzach niż trzej urzędnicy w ciągu roku w dzienniku! Mam ci opowiedzieć o tym wszystkim? Ha! Muszę ci przed oczami na nowo postawić twój własny obraz, to rozpali ogień w twoich żyłach, skoro nic innego cię nie interesuje. Pamiętasz, jak panowie z Collegio kazali odstrzelić nogę twojemu psu, a tyś w rewanżu nakazał post w całym mieście? Wszyscy dąsali się na twój rozkaz. A ty, spryciarzu, całe mięso w okolicy wcześniej wykupiłeś, nawet pustych kości już nie było, a ryby zaczęły drożeć. Rada miejska i obywatele pragnęli zemsty. I wszyscy, ty na czele, tysiąc siedemset ludzi, rzeźnicy, krawcy, kupcy, gospodarz, fryzjer, wszystkie cechy — wszyscy wściekli rzucili się na miasto, żeby się na nich mścić. I wyszło jak szydło z worka, co się narobiło. Zwołałeś całe konsylium lekarzy, trzy dukaty temu, kto wypisze psu receptę. Baliśmy się, że uczeni panowie honorowi będą, odmówią, zmusić ich chcieliśmy. Nie było trzeba, bili się o te dukaty, i wkrótce pies dostał dwanaście recept. I zdechł.


Moor.

Wstydu w tobie za grosz!


Spiegelberg.

I pogrzeb okazały mu wyprawiliśmy, wokół psa zebrał się wielki tłum, w tysiąc ludzi poszliśmy w noc, każdy z latarnią w dłoni, każdy ze sztyletem, przez całe miasto, bijąc w dzwony, aż pies został pochowany. A potem stypa aż do wschodu słońca, podziękowałeś wszystkim za kondolencje i kazałeś sprzedać im mięso za pół ceny. Mort de ma vie! Szanowali nas wtedy, jak zdobywców —


Moor.

Nie wstydzisz się tego? Brakuje ci wstydu na te sztuczki?


Spiegelberg.

Idź, idź! Nie jesteś już Moor. Pamiętasz jeszcze, jak tysiące razy z butelką w ręku pytałeś czy masz skrobać dno, bo gardło ci usycha? — Pamiętasz to? Co? Pamiętasz? Ty beznadziejny, żałosny słabeuszu! To było wtedy męskie, szlachetne, ale —


Moor.

Bądź przeklęty za to, że mi przypominasz! Niechaj i ja będę przeklęty! To przez opary wina, moje serce nie słyszało tego, co mówił język.


Spiegelberg (kręci głową).

Nie! Nie! Nie! Tak być nie może. Niemożliwe, bracie, nie mówisz poważnie. Powiedz, braciszku — czy to potrzeby, które cię męczą? Choć, opowiem ci coś z moich lat chłopięcych. Obok domu miałem wielki rów, szeroki na osiem stóp, zakładaliśmy się, kto go przeskoczy. Nikt nie dawał rady. Bęc! Kiedy ktoś upadał, wszyscy się śmiali i rzucali śnieżkami. Był też obok na łańcuchu pies myśliwski, agresywna bestia. Rzucał się błyskawicznie na każdego, kto za blisko podszedł. A mnie bawiło drażnienie psa, śmiałem się do rozpuku, kiedy bydlę się na mnie gapiło i rzucało, dusząc na łańcuchu. — I co się stało? Pewnego razu rzuciłem kamieniem tak pechowo, że trafiłem go w żebra. A bestia wściekła rzuciła się tak, że zerwała się z łańcucha, i do mnie biegnie! A ja natychmiast w nogi, do kroćset! Przede mną tylko ten przeklęty rów. Co robić? Pies tuż za mną, ujada wściekle — to co, biegnę dalej i — przeskoczyłem. Zawdzięczam temu skokowi zdrowie i życie; bestia rozerwałaby mnie na kawałki.


Moor.

I po co mi o tym mówisz?


Spiegelberg.

Żebyś zobaczył, że w potrzebie znajdziesz nowe siły. Więc się nie boję, gdy przychodzi co do czego. Wraz z ryzykiem rośnie odwaga; wraz z wolą wzrasta siła. Los chce, bym był wielki, dlatego stawia przede mną wyzwania.


Moor (zirytowany).

Nie wiem, do czego miałbym mieć teraz odwagę, której dotąd nie miałem.


Spiegelberg.

Tak? — Więc chcesz, żeby twoje talenty zmarniały? Chcesz je pogrzebać? Sądzisz, że twoje lipskie wyczyny to granica dowcipu? Pójdźmy zatem w świat! Do Paryża, do Londynu! — Gdzie dostaje się po gębie, jeśli nazwie się kogoś uczciwym. A praktyka zbawia duszę. — Zdziwisz się! Będziesz zaskoczony! Poczekaj tylko! Jak naśladować pismo, jak oszukać w kości, jak łamać zamki, jak wyrywać podszewki z walizek — tego cię Spiegelberg nauczy! Tę kanalię trzeba by na pierwszej szubienicy powiesić, bo nie kradnąc zaraz zdechnie.


Moor (zdziwiony).

Co mówisz? Zrobiłeś jeszcze więcej?


Spiegelberg.

Widzę, że we mnie wątpisz. Poczekaj, rozgrzeję się! Ujrzysz prawdziwe cuda; twój móżdżek obróci się w czaszce, gdy zobaczysz mój dowcip.

(wstaje rozgorączkowany)

O, święte światło! Nad moją duszą krążą wielkie idee. W mojej czaszce gotują się gigantyczne plany. Przeklęta senność —

(uderza się w czoło)

która dotąd wiązała moje siły, blokowała pomysły! Budzę się, czuję kim jestem — kim stać się muszę!


Moor.

Jesteś głupcem. Wino przeżarło twój mózg.


Spiegelberg (rozgorączkowany).

„Spiegelberg”, będą wołać, „czarujesz, Spiegelberg?”

„Rzeczywiście szkoda, że nie zostałeś generałem, Spiegelberg”, powie mi król, „bo byś Austriaków przepędził!”

Tak, słyszę narzekania lekarzy —

„Szkoda, że ten człowiek nie został medykiem, wynalazłby nowy nawóz.”

„Ach! Gdyby ekonomię przyjął za naukę — wszyscy ministrowie by teraz krzyczeli, bo on z kamieni wyczarowałby złoto.”

Spiegelberg! będą wołać na wschodzie i zachodzie, i do diabła z wami, tchórze, ropuchy!

Spiegelberg osiągnie nieśmiertelną chwałę!


Moor.

Powodzenia! Wznieś się na szczyty chwały, na kolumnach wstydu. Mnie szlachetna przyjemność ciągnie do cieni gajów mego ojca, w ramiona mej pięknej Amalii. W zeszłym tygodniu do ojca napisałem, błagałem go o przebaczenie, wszystko mu opowiedziałem — a tam, gdzie szczerość, tam współczucie i pomoc. Pożegnajmy się, Moritz. Po dzisiejszym dniu już nigdy się nie spotkamy. Dotarła poczta. Wybaczenie mojego ojca. Już tu, już w tych murach.

(występują Schweizer, Grimm, Roller, Schufterle, Razmann)

Roller.

Wiecie, że nasz wyklinają?


Grimm.

Że w każdej chwili mogą nas złapać?


Moor.

Nie dziwi mnie to. Niech się dzieje co chce! Nie widzieliście Schwarza? Nie mówił nic o jakimś liście do mnie?


Roller.

Sądzę, że od dawna cię szuka.


Moor.

Gdzie jest? Gdzie, gdzie?

(chce wybiec)

Roller.

Zostań ze mną! Przywołaliśmy go tu. Drżysz? —


Moor.

Nie drżę. Dlaczego miałbym drżeć? Towarzysze! Ten list — cieszcie się ze mną! Jestem najszczęśliwszym człowiekiem świata — dlaczego miałbym drżeć?

(występuje Schwarz)

Moor (biegnąc do niego).

Bracie! Bracie! List! List!


Schwarz (podaje list, Moor otwiera go pospiesznie).

Co ci jest? Zamarłeś jak ściana.


Moor.

To pismo mego brata!


Schwarz.

Co robi Spiegelberg?


Grimm.

Ten facet jest szalony. Gestykuluje jakby miał padaczkę.


Schufterle.

Zwariował pewno. Chyba deklamuje.


Razmann.

Spiegelberg! Hej, Spiegelberg! — Drań nie słyszy.


Grimm (potrząsa nim).

Człowieku! śnisz?


Spiegelberg (cały czas przedstawiając pantomimy nagle podskakuje).

La bourse ou la vie!

(chwyta Schweizera za gardło, przyciska do ściany. Moor wypuszcza list, wybiega. Wszyscy podbiegają)

Roller (za Moorem).

Moor! Moor, co jest? Co robisz? Grimm. Co jest? Co jest? Jest blady jak trup.


Schweizer.

To musiały być piękne wiadomości! Zobaczmy!


Roller (podnosi list, czyta).

„Nieszczęśliwy bracie!”

Brzmi śmiesznie.

„Muszę ci powiedzieć, żebyś porzucił wszelką nadzieję. — Iść masz tam, rzekł nasz ojciec, dokąd zaprowadzą cię twoje haniebne zbrodnie. Nie miej też nadziei na wyżebranie od niego łaski bez pokuty — zamknięty o chlebie i wodzie w wieży tak długo, aż twoje włosy urosną jak orle pióra, a twoje paznokcie jak szpony. Są to jego własne słowa. Kazał mi do ciebie napisać. Żegnaj na zawsze! Żal mi ciebie — Franz von Moor.”


Schweizer.

Słodziutki braciszek! Rzeczywiście! — Franz — tak nazywa się ten łajdak?


Spiegelberg (patrzy posępnie).

Mowa o chlebie i wodzie? Piękne życie! Zadbam o coś innego! Mówiłem, że będę musiał was ratować!


Schweizer.

Co ten wariat gada? Ten osioł chce myśleć za nas?


Spiegelberg.

Wszyscy jesteście zające, kaleki, ułomne psy — skoro nie macie serca do wielkich czynów!


Roller.

Tacy byśmy byli, tu masz rację! — Ale czy twoje pomysły wyrwą nas z tego przeklętego położenia? Uda się? —


Spiegelberg (śmieje się z dumą).

Ty głupcze! Wyrwą z tego położenia? Hahaha! — Z tego położenia? — Więcej twój mózg nie wymyśli? Już odstawiłeś swoje rumaki? Spiegelberg byłby głupcem, gdyby liczył na ciebie. Zrobię z was bohaterów, baronów, władców, bogów!


Razmann.

Zaprawdę, na wiele się ważysz! Pewnie karki połamiemy przy tej robocie! Głowę na pewno będzie to kosztować.


Spiegelberg.

Macie mieć tylko odwagę — bo cały przemysł biorę na siebie. Odwagę, Schweizer! Odwagę, Roller, Grimm, Razmann, Schufterle! Odwagę! —


Schweizer.

Odwagę? Tylko tyle? Odwagi mi starczy, by boso przejść piekło.


Schufterle.

Odwagi mi starczy, by pod szubienicą o duszę grzesznika zmagać się z diabłem.


Spiegelberg.

To mi się podoba! Jeśli macie odwagę, niech ktoś wystąpi i powie:

„Mogę coś jeszcze stracić, a nie wygrać wszystko!” —


Schwarz.

Zaprawdę, można coś stracić, gdybym chciał stracić to, co mogę wygrać!


Razmann.

Tak, do diabła! I wiele do wygrania, jeśli zechcę wygrać to, czego nie mogę stracić.


Schufterle.

Gdybym miał stracić to, co noszę na ciele, jutro nie mógłbym stracić już niczego.


Spiegelberg.

A zatem!

(staje w środku, szepcze)

Jeśli w waszych żyłach płynie choć kropla krwi niemieckich bohaterów — chodźcie! Osiądziemy w czeskich lasach, założymy bandę zbójców — i czego się tak gapicie? — Wasza odwaga już zniknęła?


Roller.

Nie jesteś pierwszym łotrem, co zapomniał o szubienicy — a jednak — mamy jakiś inny wybór?


Spiegelberg.

Wybór? Co? Niczego nie musicie wybierać! Chyba, że chcecie w poczuciu winy czekać na Sąd Ostateczny? Może łopatą oczyścicie sobie kawałek czystej ziemi? Może chcecie pukać ludziom w okna i żebrać o skromne datki? A może chcecie przysięgać na baranka — a czy można waszym gębom wierzyć? — i przez czyjś kaprys spędzić wieczność w czyśćcu? Może chcecie maszerować w rytm bębnów? A może w jakiejś stoczni babrać się w żelazie? Proszę bardzo, wybierajcie, to wszystko, co możecie wybrać!


Roller.

No, Spiegelberg źle nie gada. Też mam plany, ale wszystkie sprowadzają się do jednego. Jak by to było, gdybyście siedli i spisali jakieś pamiętniki? To teraz podobno modne.


Schufterle.

Do diabła! Może o moich pomysłach posłuchacie? Może zostańmy pietystami, działajmy za darmo?


Grimm.

Trafiony! Jeśli się nie uda, zostańmy ateistami! Obraźmy ewangelistów, niech inkwizycja spali nasze książki, a my będziemy rządzić.


Razmann.

Albo pójdźmy na wojnę z Francją — znam doktora, który wybudował sobie dom z czystej rtęci — przynajmniej tak napisał na drzwiach.


Schweizer (wstaje i podaje Spiegelbergowi dłoń).

Moritz, jesteś wielkim człowiekiem! — Albo trafiło się ślepej kurze ziarno.


Schwarz.

Genialne plany! Zacne pomysły! Jak dobrze rozumieją się wielkie umysły! Teraz zostańmy tylko kobietami, może nawet sprzedamy nasze dziewictwo.


Spiegelberg.

Pozerzy! Pozerzy! Co wam przeszkadza być tym, kim chcecie? Mój plan zapewni wam chwałę i nieśmiertelność! Spójrzcie, biedacy! Trzeba myśleć daleko naprzód! Myśleć o sławie, o nieśmiertelności —


Roller.

Ale pozostać pośród uczciwych ludzi! Spiegelberg, tyś jest dobrym mówcą, z każdego uczciwego człowieka zrobisz łajdaka — Niech ktoś mi powie, gdzie jest Moor?


Spiegelberg.

Uczciwość cię interesuje? Sądzisz, że będziesz mniej uczciwy, niż teraz? Co znaczy uczciwość? Odebrać bogaczom trzecią część trosk, które zakłócają im sen, wprowadzić pieniądz w obieg, przywrócić równowagę, jednym słowem — przywrócić Złoty Wiek, pomóc Bogu pozbyć się wielu irytujących rzeczy, wojny, zarazy, oszczędzić mu czasu — widzisz? Ja to nazywam uczciwością, godnym narzędziem w rękach Opatrzności — aby każdy kęs chleba podsuwał chwalebne myśli: twoje sztuczki, twoja odwaga, twoje poświęcenie — im to zawdzięczasz — być szanowanym przez małych i wielkich —


Roller.

Za życia pójść do nieba, mimo burzy, mimo wiatru, mimo czasu — unosić się pod słońcem, księżycem, pod wszystkimi gwiazdami, gdzie nawet te proste niebiańskie ptaki, zwabione szlachetnym pożądaniem odgrywają swój rajski koncert, gdzie ogoniaste anioły odbywają narady? Czyż nie tak? — A gdy władcy, gdy bogacze staną się żerem kretów i robactwa, być zaszczyconym wizytami samego Zeusa? — Moritz, Moritz, Moritz! Strzeż się! Strzeż się tych zwierząt!


Spiegelberg.

Przeraża cię to, tchórzu? Niejeden geniusz, który mógł zmienić świat, upadł pod ciężarem strachu, a mówi się przecież o stuleciach, o tysiącleciach, przez które niektórzy władcy będą nieśmiertelni dzięki historii, bo ich historycy nie lękali się luk w sukcesji, nie pisali ksiąg dla kilku groszy, które płacił władca — jeśli wędrowcy dojrzą cię na wietrze, miotanego tu i tam — musieliby nie mieć nic w głowach, gdyby mówili wtedy o nędzy.


Schweizer (klepie go po ramieniu).

Mistrzowsko, Spiegelberg! Mistrzowsko! Co, do cholery, chcecie tu przedstawiać?


Schwarz.

Nazwij to prostytucją — a co dalej? Nie zawsze jesteś przygotowany na ciszę, która zapadnie po przepłynięciu Acherontu! Nie, bracie Moritz! Dobrze mówisz. Tak też i ja uważam.


Schufterle.

Więc piorunem! Ja tak samo! Spiegelberg, idę z tobą!


Razmann.

Jak Orfeusz uśpiłeś bestię, moje sumienie. Bierz mnie takiego, jak tu stoję!


Grimm.

Sic omnes consentiunt ego non dissentio.

Tak właśnie. Bez przecinków. Wyliczam w głowie: pietyści — rtęć — pisarze — łotrzy! Kto da więcej? Moritz, masz moją dłoń!


Roller.

A ty, Schweizer?

(podaje prawicę Spiegelbergowi)

Tak oddaję duszę diabłu.


Spiegelberg.

A swe imię gwiazdom! Czy to ważne, co stanie się z duszą? Kiedy piekło usłyszy o naszym upadku, niech Szatan gotuje się na święto, niech otrzepie się z kurzu mileniów, niech miliardy rogatych głów czyszczą swoje kominy — oto nadchodzimy! Towarzysze!

(podskakuje)

Do boju, towarzysze! Co może powstrzymać ten pęd? Do boju, towarzysze!


Roller.

Poczekaj! Poczekaj! Dokąd? Nasza bestia potrzebuje głowy!


Spiegelberg (zjadliwie).

Co powiesz, leniu? Czy głowa nie rządziła, nim nie obudziły się inne członki? Za mną, towarzysze!


Roller.

Poczekaj, mówię. Wolność też potrzebuje wodza. Rzym i Sparta zginęły, nie mając władców.


Spiegelberg (po namyśle).

Tak — Roller ma rację. Potrzebujemy mądrego władcy. Rozumiecie? Sprawnego polityka. Kiedy myślę o tym, czym byliście godzinę temu, czym jesteście dzisiaj — dzięki jednej szczęśliwej myśli — ta, musicie mieć wodza — a czy wodzem nie jest ten, kto to wymyślił?


Roller.

Moglibyśmy mieć na to nadzieję — marzyć o tym — ale obawiam się, że nie dasz rady.


Spiegelberg.

Dlaczego nie? Powiedz, przyjacielu! — Tak samo trudno, jak kierować opornym okrętem, tak samo ciężka jest korona władcy — mów, Roller! — A zapewne dam radę.


Roller.

Jeśli spróbujesz, stracimy wszystko. Bez Moora jesteśmy jak ciało bez duszy.


Spiegelberg (gniewnie).

Draniu!


Moor (wbiega do pomieszczenia, mówi do siebie).

Ludzie — Ludzie! Fałszywe gady! O wodnistych oczach! O kamiennych sercach! Wpierw cię pocałują! Potem wbiją miecz! Lwy, lamparty chronią swoje młode, kruki karmią swoje, a on — nauczyłem się znosić niegodziwość, śmieję się z tego, gdy wróg pije moje zdrowie — ale jeśli brat jest zdrajcą, jeśli ojciec tyranem — spłoń, raso ludzka! Łagodny baranku, stań się tygrysem! I niech wszyscy cierpią, niech wszyscy zginą!


Roller.

Słuchaj, Moor! Co o tym sądzisz? Chyba lepiej żyć jako zbój, niż w lochu o chlebie i wodzie?


Moor.

Dlaczego ten duch nie zrodził się tygrysem, by móc kąsać ludzi? Czy to ojcowska lojalność? Czy to miłość? Byłbym niedźwiedziem, wysłałbym niedźwiedzie przeciwko ludziom — Zero litości! Och, zatruć oceany, niechaj śmierć bije z każdego źródła! Żadnego zmiłowania!


Roller.

Słuchaj, Moor, co ci mówię!


Moor.

To niewiarygodne, to sen, to ułuda — Taka prośba, taka nędza, taki żal — każdy winien utonąć w litości! Kamienie mogłyby płakać, a jednak — potraktowano to jak paszkwil przeciw ludzkości — a jednak — niech w naturze zabrzmią trąby apokalipsy, niech woda, ziemia, powietrze zniszczeją!


Grimm.

Słuchaj mnie, słuchaj! Nic nie słyszysz przez swoje krzyki.


Moor.

Odejdź ode mnie! Boś jest człowiekiem! Kobieta cię zrodziła! — Zejdź mi z oczu, człowieku! — Kochałem go tak niewymownie! Żaden syn tak nie kochał; życie bym oddał —

(wściekle uderza w ziemię)

Ha! — Kto da mi miecz, by utoczyć krwi tej żmii? Kto mi powie, gdzie jego serce, bym mógł je zniszczyć? — Był mi przyjacielem, aniołem, Bogiem — chciałem go czcić!


Roller.

My chcemy być twoimi przyjaciółmi!


Schwarz.

Chodź z nami, do Czech! Założymy bandę zbójców, a ty —

(Moor patrzy na niego)

Schweizer.

Ty będziesz naszym wodzem! Musisz zostać naszym wodzem!


Spiegelberg (siadając wściekle).

Niewolnicy i tchórze!


Moor.

Kto ci to podpowiedział? Słuchaj, człowieku!

(chwyta Schwarza)

Nie mogłeś tego sam wymyślić! Kto ci to podpowiedział? Tak, do kroćset! Tego chcemy! To musimy! Myśl niech będzie ubóstwiona — Rabusie i mordercy! — Póki żyje moja dusza — będę waszym wodzem!


Wszyscy (głośno).

Niech żyje wódz!


Spiegelberg (podnosi się).

A ja mu pomogę!


Moor.

Opada mgła z moich oczu, widzę, jakim byłem głupcem! — Mój duch łaknie czynów, ma dusza wolności. — Mordercy, złodzieje! — Te słowa rzucają prawo do mych stóp — Ludzie odebrali mi człowieczeństwo, do człowieczeństwa się zwróciłem — więc koniec z ludzkim sumieniem! — Nie mam już ojca, nie mam już miłości, krew i śmierć nauczą mnie, jak zapomnieć! — Chodźcie! — Och, niech wszystko marnie zginie — i tak zostanie — jestem waszym wodzem! I ten, co najdzikszy będzie, najohydniej mordował będzie, tego wynagrodzę po królewsku — Podejdźcie do mnie, przyrzeknijcie mi wierność i posłuszeństwo, aż po śmierć! — Przysięgnijcie na męski honor!


Wszyscy (podnosząc dłonie).

Przysięgamy ci wierność i posłuszeństwo aż po śmierć!


Moor.

I na honor ja przysięgam być waszym wiernym wodzem aż po śmierć! A ta ręka zabije każdego, kto się zawaha, zwątpi, ucieknie! I niech to samo spotka mnie od was, jeśli ja zawiodę! Jesteście zadowoleni?

(Spiegelberg krąży wściekle)

Wszyscy (podrzucając kapelusze).

Jesteśmy.


Moor.

Zatem chodźmy! Nie bójcie się śmierci i niebezpieczeństwa, bo rządzi nami los nieubłagany! Każdy z nas doczeka dnia, czy to na poduszkach, czy w bitwie, czy na szubienicy! Jedno z tego — to nasz los!

(wychodzą)

Spiegelberg (po chwili, samotnie).

Zapomniałeś o czymś. O truciźnie.

(wychodzi)

Scena trzecia

Zamek Moor.

Pokój Amalii.

Franz. Amalia.

Franz.

Odwracasz się ode mnie, Amalio? Zasługuję na mniej niż ten, którego wyklął ojciec?


Amalia.

Odejdź! — Kochający ojciec, miłosierny ojciec, który oddał syna wilkom i potworom! W domu raczy się słodkim winem, wygrzewa przegniłe członki na puchatych poduszkach, a jego starszy, wspaniały syn głoduje — Wstydź się, potworze! Wstydź się, gadzie, tyś hańbą dla ludzkości! — Jedynego syna!


Franz.

Wydawało mi się, że miał dwóch.


Amalia.

Tak, zasługuje na takich synów, jak ty. Na próżno wyciągnie zwiędłe ręce na łożu śmierci, szukając swojego Karla — i z przerażeniem trafi na lodowatą dłoń Franza — Och, to słodkie, cudowne, zostać przeklętym przez ojca! Powiedz, Franz, kochany braciszku — co trzeba zrobić, by zostać przez niego przeklętym?


Franz.

Bredzisz, moja droga, żal mi ciebie.


Amalia.

Błagam cię — brata ci nie żal? — Nie, potworze! Nienawidzisz go! Mnie również nienawidzisz?


Franz.

Kocham cię jak siebie samego, Amalio!


Amalia.

Jeśli mnie kochasz… nie odrzucisz mojej prośby?


Franz.

Żadnej! Żadnej, jeśli nie zechcesz czegoś większego, niż moje życie.


Amalia.

W takim razie — Prośba, którą spełnisz chętnie, z łatwością —

(dumnie)

Nienawidź mnie! Czerwienieję ze wstydu, gdy myślę o Karlu — i gdy widzę, że mnie nie nienawidzisz. Obiecałeś mi! — Odejdź i zostaw mnie! Chcę być sama!


Franz.

Kochana marzycielko! Podziwiam twoje delikatne, kochające serce.

(dotyka jej piersi)

Tu Karl panował niczym bóg we własnej świątyni, Karla widziałaś na jawie, Karl był w twoich snach, całe stworzenie zmieniało się w jego jedno, oświetlało jego jednego, on jeden jedyny był dla ciebie przeznaczony.


Amalia (poruszona).

Przyznaję, tak było. Wyznaję to, barbarzyńco, przed całym światem — kocham go.


Franz.

Nieludzkie, okrutne! Tak wynagradzać tę miłość! Zapomnieć o niej —


Amalia (zaskoczona).

Zapomniał o mnie?


Franz.

Nie dałaś mu pierścienia? Pierścienia z diamentem, jako zastaw twojej lojalności? — Tak… a jak młodzieniec może sprostać zalotom dziwek? Kto będzie go obwiniać, skoro nie miał już nic innego, i zastawił go, by opłacić ich uściski?


Amalia (wstrząśnięta).

Mój pierścień… dziwce?


Franz.

Ohyda! Hańba. Gdyby to było jednak wszystko… — Pierścień, jakkolwiek jest cenny, kupić można u każdego Żyda — może już mu się nie podobał? Może dostał ładniejszy?


Amalia (gwałtownie).

Ale… mój pierścień?


Franz.

Ha! Żaden inny, Amalio! Taki klejnocik na moim palcu — od Amalii! — Stad nawet śmierć go nie zdejmie — prawda, Amalio? To nie diament, to nie złoto — miłość czyni go wartościowym — kochana, płaczesz? Biada temu, kto wycisnął z twych oczu te cenne łzy — ach, gdybyś wiedziała wszystko, gdybyś go widziała… —


Amalia.

Potworze! Gdzie? Jak?


Franz.

Spokojnie, dobra duszo, nie wypytuj mnie.

(pod nosem, jednak głośno)

Gdyby ten łajdak miał chociaż dość przyzwoitości, by skryć się przed światem! Ale świat patrzy przez swoje monokle; zwraca ku niemu bladą twarz, wyciąga swe kości — w mętnym, zniekształconym szepcie słychać — klekot drżących kości — który przenika człowieka, łamie siłę młodości — pianę toczy z ust, ciało pokrywa ohydny trąd, wszystko niszczeje w bydlęcej hańbie — ohyda! Brzydzę się tego. Trzęsące się nosy, oczy, uszy — Amalio, widziałaś nędzę w naszym hospicjum, wstyd, kryjący oczy tych ludzi — wołaj więc biada! Przypomnij sobie ten obraz — a ujrzysz Karla! — Jego pocałunki to zaraza, jego usta cię otrują!


Amalia (uderza go).

Bezwstydny bluźnierco!


Franz.

Boisz się tego Karla? Brzydzisz się tej wizji? Idź, obejrzyj go sama, twojego pięknego, boskiego Karla! Idź, odetchnij jego oddechem, poczuj jego zapach! Sam jego oddech wprawi cię w obłęd podobny śmierci, poczujesz odór padliny, ujrzysz pobojowisko.

(Amalia odwraca twarz)

Franz.

Cóż za przypływy miłości! Przyjemność objęć — czy nie jest to niesprawiedliwe, potępiać człowieka z powodu choroby? W najgorszym kalece może przecież spoczywać godna miłości dusza, niczym rubin w błocie.

(śmieje się okrutnie)

Całować można nawet zgniłe wargi — jeśli ten wygląd nie przysłania pięknej duszy, jeśli czuć od niego cnotę, niczym zapach róż — lecz jeśli i duch wraz z ciałem staną się ułomne —


Amalia (podskakuje).

Ha! Karl! Teraz cię rozpoznaję! Wciąż jesteś cały! Cały! To wszystko kłamstwa! — Nie wiesz, draniu, że Karl nie mógł się tak zmienić?

(Franz rozmyśla w ciszy, odwraca się, chce wyjść)

Dokąd to? Przyznajesz swoją hańbę?


Franz (zakrywa twarz).

Zostaw mnie! Zostaw! — Pozwól płynąć mym łzom — ojciec, tyran! Najlepszego syna oddać nędzy — hańbie — zostaw mnie, Amalia! So stóp mu padnę, na kolanach błagał będę, by tę klątwę przeniósł na mnie — by wydziedziczył mnie — mnie — moją krew — moje życie — wszystko —


Amalia (obejmuje go).

Bracie mego Karla, najdroższy Franzu!


Franz.

Amalio! Jakże ja cię za tę miłość do mojego brata kocham — Wybacz mi, że ośmieliłem się podać cię próbie! — Pięknie ją zdałaś! — Te łzy, westchnienia, ta wiara — nawet dla mnie — nasze dusze są jednością.


Amalia.

Nie, nigdy nie były!


Franz.

Są tak podobne, jakbyśmy byli bliźniętami! Gdybyśmy nie różnili się wyglądem, dawno by nas zamieniono. Jesteś, często do siebie mówiłem, jak Karl, jego echo, jego odbicie!


Amalia (kręci głową).

Nie, nie, na Boga! Nie masz jego krwi, nie masz jego uczuć —


Franz.

I tak sobie w upodobaniach podobni — róża była jego ulubionym kwiatem — i ja również nic ponad nią. Kochał muzykę, wyście, gwiazdy, są świadkami! Wyście i mnie słuchały, w środku nocy, przy pianinie, gdy wszystko dokoła pogrzebane było w cieniu — Amalio, jak możesz wciąż wątpić w naszą spełnioną, doskonałą miłość, w miłość w rzeczy samej, która swych dzieci zniszczyć nie może?

(Amalia patrzy na niego zdziwiona)

Franz.

Był to spokojny, gorący wieczór, ostatni, nim wyjechał do Lipska. Poszliśmy do ogrodu, gdzie tak często siadywaliśmy razem, pogrążeni w marzeniach — długo milczeliśmy — nim ujął mą dłoń i szepnął, płacząc: „zostawiam Amalię, nie wiem sam — wydaje mi się, że na zawsze — nie opuszczaj jej, bracie! — Bądź jej przyjacielem — jej Karlem — jeśli Karl — nigdy — nie wróci —

(Franz upada na kolana, całuje dłoń Amalii)

Nigdy, nigdy, nigdy nie wróci, a ja mu przyrzekłem opiekę!


Amalia (odskakuje).

Zdrajco, mam cię! W tym ogrodzie przysiągł mi miłość, mi, nikomu innemu — gdyby miał umrzeć — ty — ty — bezbożny, odrażający — Zejdź mi z oczu!


Franz.

Nie znasz mnie, Amalio, nie znasz mnie wcale!


Amalia.

Znam cię, o, znam cię na wylot — chciałbyś być jak Karl? Płakał nade mną — przed tobą? Przed tobą? Prędzej na pręgierzu wypisałby moje imię! Wynoś się w tej chwili!


Franz.

Obrażasz mnie!


Amalia.

Mówię, odejdź. Okradłeś mnie z godziny życia. O tyle też twoje życie się skróciło.


Franz.

Nienawidzisz mnie.


Amalia.

Gardzę tobą. Idź!


Franz (tupiąc wściekle).

Czekaj! Zadrżysz przede mną! W czym jest żebrak lepszy ode mnie?

(wychodzi wściekły)

Amalia.

Odejdź, łotrze — z powrotem do Karla — żebrak? Świat się kręci, żebracy zostają królami, królowie żebrakami. — Nie zamienię jego szmat na purpury bogaczy — spojrzenie, którym obrzuca ludzi musi być wielkim, królewskim iście spojrzeniem — spojrzeniem, które niszczy chwałę, przepych, triumfy i bogactwo! Do diabła z tobą, biżuterio!

(zrywa z szyi sznur pereł)

Bądź przeklęte, złoto, srebro i kamienie! Przeklęte niech będą wykwintne posiłki! Przeklęte wasze członki, przeklęte pożądanie! Karl! Karl! Jestem ciebie godna!

(wychodzi)

Akt II

Scena pierwsza

Franz von Moor (zadumany w swoim pokoju).

To trwa zbyt długo — a lekarze sądzą odwrotnie — że to życie starca jest jak wieczność! —

A teraz — prosta, równa droga, aż do tego wrednego łajdaka, który niczym Cerber blokuje mi drogę do mego skarbu. Czy moje pomysły muszą się jednak ugiąć pod jego żelaznym jarzmem? — Czy mój wolny duch ma, niby ślimak, przykuć się do ziemi? — Zdmuchnę światło, co i tak pali się resztkami oliwy — więcej nie potrzeba — a jednak… nie chcę czynić tego sam, wbrew woli ludzi.

Nie chcę, by zginął. Chcę, by nie żył. Zrobić to tak, jak sprawny lekarz- lecz na odwrót. — Nie pokrzyżuję planów natury, nie, wesprę ją w jej planach.

Skoro potrafimy rzeczywiście przedłużyć ludzkie życie, dlaczego nie możemy go też skracać? Uczyli mnie filozofowie, jak nastroje dobrze zgrywają się z ruchami maszyn. Odczuciom zawsze towarzyszy niestabilność ruchu — namiętność burzy siłę życia — przeciążony umysł niszczy ciało — więc co teraz? — Kto może zrozumieć, jak ułatwić śmierci dotarcie do człowieka? — Jak wyrwać ducha z ciała — ha!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.