E-book
Bezpłatnie
Wtajemniczenie

Bezpłatny fragment - Wtajemniczenie


3
Objętość:
126 str.
ISBN:
978-83-65543-88-2

Pobierz bezpłatnie

A

Kokon pękł i wylał na świat potok duchów rozpaczy: gryźców, żerców, gałganów i dusicieli.

Myślałem, że tałatajstwo rozlezie się po okolicy, łapać ludzi przed Galerią Dominikańską lub na pobliskim węźle komunikacyjnym. Właśnie po to roją się w ruchliwych miejscach. Ale nie. Młode zwęszyły łatwiejszą zdobycz i całym stadem ruszyły przez Park Słowackiego w kierunku Odry.

Obserwowałem te narodziny od kilku dni, od kiedy na niebie pojawił się czarny bąbel, jak burzowa chmura. Wiatr niósł go przez Wrocław, ponad blokami i mostami. Z każdą godziną coraz więcej łap próbowało przebić membranę kokonu. Coraz wyraźniej słychać było sfrustrowany trzepot skrzydeł. Aż wreszcie robactwo zrobiło się na tyle ciężkie, na tyle konkretne w formie, że osiadło na dachu Galerii. W miejscu natarczywym, kanciastym, tłocznym. Idealnym na łowy dla istot żywiących się tłumionymi lękami i cichą desperacją.

To nie był pierwszy raz. Podobne pakunki nadlatują nad miasto bez ustanku. Zawsze lądują tam, gdzie duchy mają najlepszy żer. Nie zawsze są groźne, ale jeśli są — nikt ich nie powstrzyma.

Gdybym mógł kogoś ostrzec: policję przed nadchodzącą falą samobójstw; lekarzy — przed epidemią depresji. Gdybym tylko miał władzę, żeby na kilka dni zamknąć dla ruchu centrum miasta… Nikt mi jednak nie uwierzy. Sam bym sobie nie uwierzył. Jedynym dowodem, jakim dysponuję, jest świadectwo zmysłów. Tyle wystarczy najwyżej na skierowanie do psychiatryka. Bo oprócz mnie nikt tych stworów nie zobaczy. Nikt z żyjących.

Zrobiłem więc najlepszą rzecz, jaką mogłem — zasłoniłem się ochronnymi znakami przed ogonami gryźców i toksyczną aurą dusicieli. Chmara potworów przeleciała mi nad głową, smrodząc w podnieceniu.

Łuski, pajęcze odnóża, skrzydła much i nietoperzy — jak rekwizyty z horroru klasy C. Młode zawsze wyglądają na zlepione z niedopasowanych fragmentów. Dopiero z czasem nabierają kształtu. Znajdują swoje nisze, pożywiają się na ludzkich duszach. I powoli zostają tym, co jedzą. Jeśli to radość, nie da się na nie spojrzeć bez uśmiechu. Jeśli smutek, ich widok wyciska łzy.

Horda znad Galerii należała do tych stworów, które najchętniej żerują na strachu, żalu, smutku i nienawiści. Z czasem nauczyłyby się wzbudzać takie właśnie emocje. Pojęłyby, jak więzić ludzi w mrocznych zakamarkach umysłu. W tak dużym miocie z pewnością znalazłaby się też jedna bestia, której pisane przerosnąć rówieśników. Gdyby przetrwała wystarczająco długo, zrozumiałaby, jak działa ludzki świat i jak nim manipulować. Już nie patrzyłaby na nas niczym wilk na owce — lecz jak pasterz na swoje stado.

Spakowałem laptop, wrzuciłem papiery do torby i ruszyłem za nimi. Ten nagły pęd nad rzekę nie mógł być przypadkiem. Nie ma przypadków w krainie duchów.

Chmara parła przez park, gubiąc po drodze pojedynczych maruderów. Ci lądowali przy nieświadomych niczego ludziach i strzelali jadem. Zwykle nie działało, bo młode były zbyt podniecone, by roztropnie wybierać ofiary. Nikt ich jednak nie przepędzał — w końcu też nikt poza mną ich nie widział. Mogły próbować dalej, do skutku.

Tak jak z tym mężczyzną, którego minąłem. Pokryty czarną łuską gryziec usiadł mu na ramionach, wbił pazury w barki, owinął kolczasty ogon wokół szyi i ukąsił — w ucho. Nic się nie stało. Mężczyzna nawet zaśmiał się do własnych myśli. Ugryzienie w kark, dalej nic. Wreszcie zęby wylądowały na krtani. Wrażliwe miejsce, czuły punkt, bo uśmiech zniknął, a ponure wspomnienie wykrzywiło twarz w podłym grymasie. Gryziec zapiszczał z zadowolenia. Zaczął lizać człowieka po szyi, spijając życiowe esencje. Zakopał pazury głębiej. Mógłby tak zostać długie tygodnie, przyczepiony do ofiary — zanim ta w desperacji zrobi coś drastycznego, byle tylko się uwolnić.

— Precz! — krzyknąłem do stwora, kiedy przechodziłem obok. — Won! Won, draniu!

Gryźca aż skręciło. Tego się nie spodziewał. Machnął skrzydłami i śmignął na drzewo, zostawiając po sobie tylko smrodek. Duchy nie lubią, gdy zwraca się na nie uwagę.

Niestety, mężczyzna też mnie słyszał.

— Co, kurwa? — spytał z głębin swojego nieszczęścia.

— Przepraszam najmocniej. Musiałem pana z kimś pomylić — rzuciłem i poszedłem dalej.

Szczęśliwie dla niego, horda kłębiła się już poza parkiem, przed potężnym gmachem Muzeum Narodowego. Prowodyrzy ciągnęli ją w stronę niedalekiego Mostu Pokoju, ale sporo młodych postanowiło odpocząć na gzymsach dziewiętnastowiecznego budynku. Z rudą cegłą służącą za tło, gryźce i żerce wyglądały niemal na miejscu — jak rzeźby gargulców.

Wreszcie grupa się podzieliła. Podążyłem za stworami, które uparcie parły nad Odrę. Przejęte merdały ogonami, oblizywały jęzorami paszcze, trzęsły czułkami — a mnie nie opuszczało przeczucie, że to wszystko skończy się bardzo, bardzo źle. Nad mostem stado zatoczyło kilka kół, jakby czekając na właściwy moment. Nagle rozległ się skrzek: okropny dźwięk, podobny do tego, który wydaje kreda trąca o tablicę. Potwory runęły w dół.

Prosto na jednego z przechodniów pokonujących most.

Wyłuskały go precyzyjnie. Żaden nie zainteresował się innymi ludźmi (ci instynktownie ustępowali z drogi). Walcząc o pierwszeństwo przy łupach, potwory szczepiły się w masę wierzgających odnóży i trzepoczących skrzydeł. Zanim dobiegłem w pobliże, pokryły ofiarę tak gęstą warstwą, że pod kulą ruchomej czerni nie potrafiłem dostrzec człowieka.

Duchy zwykle nie walczą o pożywienie, a na pewno nie tak żarliwie. Rzadko kiedy dwa stwory żerują na tej samej ofierze — i to już są ciężkie przypadki, kończące się szpitalem. Tak zmasowany atak na jedną osobę? Czyste szaleństwo.

— Sio! Precz! — krzyknąłem do stada, gdy byłem już wystarczająco blisko. Stwory nie zwróciły na to uwagi, zbyt zajęte sobą. Coś kompletnie wypaczyło ich instynkty. Smakowite kąski przechodziły im koło nosów — dosłownie: przecież centrum miasta, dzień w pełni. Ludzie podatni na ich sztuczki musieli się tutaj znaleźć. Ale nie, głupie bestie chciały spróbować tylko tego jednego nieszczęśnika.

Zakreśliłem w powietrzu kilka symboli rozpraszających, wyrecytowałem stosowne formuły. Nie tylko duchy znają sztuczki — mam kilka własnych, głównie do obrony. Nie każdy potwór peszy się, kiedy mówię „cześć”.

Tym razem żadna z formuł nie zadziałała. Solidarnie mnie zignorowano. Nic zaskakującego, tałatajstwa było zbyt wiele. Pozostała jedna rzecz: skorzystać z zaklęć dziadka, tych specjalnych, na szczególne okazje. Wolę nie robić tego publicznie, ale czasem nie ma wyjścia. Moje czary działają jak chcą, jego działają zawsze.

Z torby wyciągnąłem stary notes obłożony czarną skórą i przekartkowałem do odpowiedniej strony.

— Na Marksa i Lenina! — wezwałem dobitnie, pełnym głosem. — Chwała imieniu Stalina! O, mądrość twa, rzeka szeroka! W ciężkich turbinach przetacza wody, płynąc wysiewa pszenicę w tundrach, zalesia stepy, stawia ogrody. Ludzie zbudzeni na ziemi swojej, łamią się chlebem, dzielą pokojem. Ty ich opływasz, rzeko rozumna, ty wiejesz zdrowiem, wiatrem urody. Przebijasz góry, rzeko podskórna; łączysz narody!

Szamotanina zelżała. Jeden po drugim, duchy odlatywały w różne strony, łypiąc na mnie, jakbym powiedział coś wyjątkowo niestosownego.

Cóż, podobne miny mieli mijający mnie przechodnie.

Zaklęcie jednak zadziałało — to najważniejsze. Wzmocniłem je, sypiąc na cztery strony świata sól jodowaną i powtarzając za dziadkowym przepisem:

— Bije godzina niezapomniana, zakręt historii, druga zmiana. Trzeba zwycięstwu drogę torować. Marsz rozpoczęty, partio prowadź!

Coraz mniej stworów krążyło nad ofiarą i coraz lepiej widziałem, że to wysoki — wyższy ode mnie — mężczyzna w szarym garniturze. Ubiór raczej z kategorii roboczych: solidny, neutralny, zgodny z korporacyjnym dress codem, czyli nudny. Ciekawe były zagniecenia, ogólne wymiętolenie, jakby właściciel nie przebierał się od dobrych kilku dni.

Najwięcej duchów latało wokół twarzy, więc dopiero po dobrej chwili mogłem ją zobaczyć. Podkrążone oczy, niechlujny zarost, chorobliwa bladość — nie wyglądało to na efekt nagłej napaści. Świadczył o niej błędny wzrok, być może. Chwiejność kroku. Stróżka krwi, która raptem pociekła z nosa. Mężczyzna zatoczył się, na dobre wychodząc spod chmury straszydeł. Oparł dłonie na stalowej barierce mostu.

Wtedy — dopiero wtedy — zauważyłem dziwną deformację wokół jego szyi, coś jak powidok po niespodziewanym błysku. Zmrużyłem oczy, przetarłem je. Gdy spojrzałem ponownie, mózg już wszystko sobie ułożył. Już wiedziałem, na co patrzę.

Wokół szyi delikwenta objawiło się widmo czarnej obroży, splecionej z grubych, pokrytych kolcami łodyg. Tak to wyglądało w pierwszej chwili. Moment później kłącza ruszyły niczym węże, zawężając uścisk i szarpiąc skórę. Już sądziłem, że wyrastają im łuski, pojawiają się gadzie łby, aby kąsać i pluć jadem. Tyle że nie — wizja prysła, kiedy dostrzegłem przedłużenie obroży: sznur pnący się ku niebu, między chmury, hen, hen wysoko. Zbyt długie to na ogon, idealne na smycz. I od tej pory tak to właśnie postrzegałem — smycz i obroża. Inaczej zjawisko nie miało sensu. Brakowało nazw, brakowało konkretów; nikt nie mógł potwierdzić, że widzę, co widzę. Gdybym miał o tym mówić, mówiłbym jak o na wpół zapomnianym śnie, albo jak o czymś, co dostrzegłem tylko kątem oka. Wszystko by mi umknęło. Zwykłym ludziom umyka bez przerwy.

— To bardzo zabawne, co tu zrobiłeś — powiedział mężczyzna, rozbieganym wzrokiem lustrując ślady rozsypanej soli.

— Tak, tak… Wie pan, jestem artystą. To taki performans. Dobrze się pan czuje?

— Nigdy nie czułem się lepiej — odparł z dziwną lekkością. — Te motyle, które rozpędziłeś… One są takie same, jak kiedy byliśmy na wsi. Nazwaliśmy je Herakles i Eureka.

Rozejrzał się wokół. Smycz zadrgała niespodzianie, wydając ponury, bardzo niski dźwięk.

— Jest pan pewien, że wszystko w porządku?

— Oczywiście! — Uśmiech rozjaśnił jego twarz. — Walczyliśmy na polanie czaszek, ramię w ramię, czyż nie? Krew Akwilończyków lała się strumieniami. Pamiętam. Podstępny Tot-Amon rozdzielił nas za pomocą tchórzliwej magii. Wysłał mnie do innego czasu i innego świata, abym zapomniał, zatracił siebie. Podły plan, godny niego. Ale ja pamiętam. Pamiętam! Prowadź mnie do pałacu.

Zamilkł na chwilę, jakby słuchając odpowiedzi, której nie udzieliłem. Nagle uśmiech zniknął, przekształcony w maskę troski.

— Gdzie ja jestem? — zadrżał mu głos. — Nie, nie, nie… Byłem tu, na Kroma! Byłem tu w czarnej godzinie, gdy wszystko zostało stracone. — Rozejrzał się ponownie, bardziej nerwowo. — Gdzie ona jest? Musimy stąd wyjść razem. Nie wolno jej zostawić, przecież sama nie odnajdzie drogi. Zgubi się. Zostanie tu na zawsze. Gdzie ona jest, mówże!

Smycz zawodziła posępnie: echo jego niepokoju.

— Dobrze — powiedziałem. — Na to też mogę poradzić. Niech się pan nie rusza.

Wyciągnąłem komórkę i wyłuskałem z notatek zaklęcie, wyszperane wcześniej na krańcach internetu. Kiedy człowiek wie, czego i jak szukać, sieć staje się niewyczerpanym źródłem wiedzy, choćby i tajemnej. Kiedy nie wie, ogląda koty lub zdjęcia cudzych posiłków.

— Nase, dewo druksz! Nase, dewo czidre! Nase, dewo frakaraszte! — intonowałem, będąc niemal pewnym, że pradawni autorzy egzorcyzmu łamaliby ręce nad moją wymową. — Apa, drusz! Apa-nase!

Reakcja nastąpiła od razu. Smycz napięła się, obroża zawęziła. Działało — jakoś. Za słabo.

— Apa-nase! Apa-nase! — naciskałem, lecz duch po drugiej stronie nie dawał za wygraną. — Do jasnej cholery! „Apa-nase” znaczy wypierdalaj! Więc wypierdalaj, skurwysynu! Wypierdalaj!

Dopiero to zawołanie odniosło skutek.

Smycz pękła jak struna. Jeden jej fragment poszybował w górę, ku niebiosom. Drugi z impetem uderzył w beton pod naszymi stopami. Mężczyzna złapał się za szyję, na której ciągle tkwiło widmo obroży.

— Nie. Nie mogę bez niej… — wycharczał, po czym przewrócił oczami i padł na wznak.

Podbiegłem do niego. Oddychał — głęboko, rytmicznie, jak śpiący.

— Ej, ej, pobudka. — Klepnąłem go lekko w policzek, bez rezultatu. Poluzowałem mu więc krawat i rozpiąłem dwa guziki koszuli. Torbę zawinąłem we własną kurtkę, po czym wsunąłem ten pakunek biedakowi pod łydki. Tyle pamiętam z kursu pierwszej pomocy, który zrobiłem przecież dawno temu, podczas studiów. Jeśli to tylko omdlenie — zaraz powinno minąć.

— Co tu się dzieje? — męski głos za plecami.

Odwróciłem się. Facet w szaroburej bluzie z kapturem, czarnej koszulce z napisem „Metallica”, w dresowych gaciach i z brudnymi adidasami na stopach. Ot, statystyczny Polak, pi razy drzwi.

— Człowiek zemdlał — wyjaśniłem. — Jeśli się zaraz nie obudzi, trzeba wezwać karetkę.

— Jasne, jasne. Ty coś zrobiłeś! — zabrzmiało nagłe oskarżenie. — Widziałem. Jakieś machanie łapami, potem krzyknąłeś do niego i ten upadł. O co kaman?

Inni przechodnie patrzyli na naszą trójkę, ale nie zatrzymywali się, wygodnie uznając, że sytuacja jest pod kontrolą. Ludzka bierność, na nią zawsze można liczyć. Przystanąć, zapytać, pomóc — to przecież wstęp do jeszcze większego zaangażowania. Potem głupio odejść ot tak, z czystym sumieniem.

Oto trafił mi się jednak ktoś odważny; pozbawiony strachu przed własnym współczuciem, które podstępem zmusza do marnowania zasobów na cudze dobro. Człowiek stawiający pytania, przejęty losem innych. Krótko mówiąc, obywatel wzorowy.

Tyle że im dłużej patrzyłem na szanownego kolegę, tym mniej prawdopodobna wydawała się ta wizja. Oczy świeciły mu jakoś niestosownie — wścibsko i złośliwie. Usta krzywiły się na granicy kpiny. A że do tego rysy miał toporne, sprawiał wrażenie tępego szczeniaka w poszukiwaniu taniej rozrywki. Sęp, bardziej niż Samarytanin.

Rzeczywiście, tylko jego mi brakowało.

— Jesteś w ukrytej kamerze — stwierdziłem, patrząc mu prosto w twarz. — Widzisz, tam — wskazałem gęste krzaki na brzegu Odry. — Tam siedzi ekipa.

Przybysz wybałuszył oczy.

— O, cholera — wyznał. Mina mu zrzedła. Wybełkotał coś bez ładu i rozpoczął odwrót na bezpieczne pozycje poza zasięgiem obiektywu.

Może i sęp, ale przynajmniej idiota.

Zerknąłem na komórkę. Minęły już ponad dwie minuty, a mężczyzna w garniturze dalej leżał nieprzytomny. Co więcej mogłem zrobić? Wszystkie te czary-mary nie działają bezpośrednio na ludzi. Wklepałem 999 na telefonie.

Nazywam się Tomasz Zając i jestem ostatnim potomkiem długiej linii psychopatów, sadystów i zwykłych małych skurwieli, którzy zupełnym przypadkiem byli również potężnymi czarnoksiężnikami. Te dzisiejsze widoki — dla mnie to dzień jak co dzień.

Retrybutor

Mężczyzna w garniturze to Adam Ksztyna, lat trzydzieści sześć. Jego dowód osobisty wystawił burmistrz Czepicy na Dolnym Śląsku. Tę samą miejscowość dokument podawał jako adres zameldowania — prawdopodobnie nieaktualny, sądząc po datach i młodzieńczym zdjęciu.

W portfelu zastałem karty płatnicze trzech różnych banków oraz kolekcję wizytówek adwokatów, radców prawnych i samego pana Ksztyny. Na tych ostatnich stało „manager ds. sprzedaży, BestSoft International”. Poza tym: żadnych pieniędzy, ani banknotów, ani bilonu.

Sądząc po porządnym ubiorze, spodziewałem się znaleźć też zegarek, a przynajmniej komórkę. Nic z tych rzeczy. W wewnętrznej kieszeni marynarki — zdjęcie młodej, uśmiechniętej blondynki. Widok przyjemny dla oka, ale dziewczyna jak każda inna; pełno takich modeli na stockach.

Najciekawsze znalezisko trafiło się na koniec. Kieszonkowe wydanie przygód Conana Barbarzyńcy o dumnym tytule „Conan Retrybutor” — cokolwiek miałoby to znaczyć. Książka straszyła okładką, na której góra mięśni zaplątała się w supeł podczas nieudanej próby przyjęcia heroicznej pozy. Tom nie był większy od mojej dłoni, do tego dość cienki (ostatnia strona nosiła numer 136). Nie wiedziałem, że cokolwiek z tej serii wydali w tak małym formacie.

Spisałem dane z dowodu, na wszelki wypadek. Blondynce najpierw pstryknąłem własną fotkę telefonem, ale po namyśle zabrałem też oryginał. Magia wróżbiarska kiepsko działa z elektronicznymi obrazami, a nie wiadomo, czy nie będę musiał z niej korzystać. Z książką postąpiłem podobnie, bezczelnie pakując ją do torby. Coś w bełkocie pana Ksztyny kojarzyło się z historiami o Conanie — a w świecie duchów prawdziwe przypadki nie istnieją.

Pogotowie przybyło szybko jak na Wrocław, już po kwadransie. Niestety, ratownicy nie potrafili ocucić pacjenta. Lekarza bardzo niepokoiły moje zapewnienia, że Ksztyna padł na ziemię jak stał, ot tak. No ale musiałem kłamać. Gdybym powiedział prawdę, pewnie zabraliby nas obu.

Kiedy odjechali, zrobiłem krótki spacer po okolicy, rozpraszając pozostałe grupki potworów. Samotne duchy stanowią mniejsze zagrożenie. Paradoksalnie, w ten sposób rosną też ich szanse na przetrwanie — na to jednak niewiele mogłem poradzić. Pozostało mieć nadzieję, że nadciągającej zimy ludzie nie będą tak przybici, jak zwykle, a więc skuteczniej obronią się przed wpływem tych istot.

Do mieszkania wróciłem dopiero wieczorem.

Wspiąłem się na trzecie piętro poniemieckiej kamienicy. Na parterze znowu śmierdziało moczem i brudnymi skarpetami — pamiątka po gościach meliny pod dwójką — ale odór słabł, im wyżej wszedłem. W pieleszach powitała mnie woń starych książek i mokrego psa.

Mam mnóstwo książek. Nie mam psa. Jego zapach brał się z komody w przedpokoju. Trzymam tam schwytane duchy, wszystkie w specjalnych pojemnikach, z których o własnych siłach nie potrafią uciec. Dla większości niewola to tymczasowa niedogodność. Prędzej czy później je wypuszczę — wtedy, gdy będę potrzebować ich zdolności. Są tam jednak i takie bestie, które nie liczyły się z życiem swoich ofiar, a na wolności z pewnością sprowadzą cierpienie setkom, jeśli nie tysiącom osób. Tych stworów nie da się wyzwolić. Nawet gdybym został do tego zmuszony — ich los już nie jest w moich rękach. Mogę tylko czekać, aż zatracą formę i rozpadną się na elementy podstawowe. Za kilka wieków, lekko licząc.

Posiadanie takiej kolekcji przynosi korzyści, ale ma też wady — jak dziwne zapachy w domu. Wiele pojemników nie jest idealnie szczelnych. Znaki ochronne powstrzymują ducha, konkretną formę, ale nie każdy rodzaj esencji, którą zdoła wytworzyć. Ostatnio często pachnie pomarańczami albo świeżym chlebem. Tym razem padło na mokrego psa. Nie narzekam, mogło być o wiele gorzej, naprawdę.

Otworzyłem okna, żeby przewietrzyć.

— Ażamsaraszandal — wymówiłem zaklęcie podtrzymujące sieć symboli ochronnych wokół drzwi, wywietrzników, odpływów, kranów, zlewów, prysznica, muszli, pralki, każdego z gniazdek, no i oczywiście otwartych już okien.

— Ażamtybardur — dorzuciłem formułę na wzmocnienie ścian, sufitu i podłogi. Przezorny zawsze zabezpieczony.

Mieszkanie nie jest duże, czterdzieści parę metrów. Starczyło miejsca na wydzielenie malutkiej sypialni oraz jeszcze mniejszej kuchni. Reszta to salon, który robi jednocześnie za gabinet i rupieciarnię — no bo tak to wygląda. Przestrzeń dominują zapełnione klamotami półki oraz regał pełen książek, segregatorów i różnorakiej makulatury. Co się tam nie zmieściło, upchnąłem do kartonowych pudeł, zalegających po kątach. W oczy na pewno rzuca się zestaw afrykańskich bębnów, niezbędnych przy paru rytuałach. Pod sufitem wiszą trzy szkaradne maski, każda pokryta drobnymi znakami. Kilka psychodelicznych obrazów wisi na ścianach, kilka innych stoi zasłoniętych na podłodze. Najodleglejszy róg pokoju należy do wielkiego, starego lustra, które też zakrywam, tym razem tartanowym kocem.

Jest też telewizor, a skoro tak, musi być i kanapa. Obok niej biurko, wygodne krzesło, kosz na śmieci (zawsze pełen papierów). Duchy nie opłacają mi rachunków, więc na życie zarabiam jako grafik freelancer. Stąd dobry komputer, tablet, skaner i parę innych gadżetów, bez których praca nie byłaby wygodna.

Ogólnie, jest ciasno.

Zlustrowałem to wszystko uważnym spojrzeniem, wypatrując podejrzanych zniekształceń percepcji. Pomimo moich starań, mieszkanie nie jest twierdzą. Średnio raz na miesiąc coś tu włazi i zostawia niespodzianki. Tylko ta przeklęta komoda pozostaje naprawdę dobrze zabezpieczona.

Poszedłem do kuchni zrobić kawę. Ekspres, tani grat, syczał i burczał, jakby zaraz miał wywołać rewolucję.

— Załóż związek zawodowy z lodówką i kiblem. Takiej presji nie wytrzymam — mruknąłem.

Wszystkie okna wychodziły na podwórko, a to jedyne w kuchni dodatkowo na ulicę, dobrze widoczną przez bramę. Jeszcze parę lat temu miałem tylko taki widok, szaro-bury, z odpadającym tynkiem. Aż zbudowali Sky Tower. Szklana wieża górowała nad okolicznymi kamienicami — i nad wszystkim w mieście — a w moich oknach prezentowała pełnię wdzięków. Mogłem podziwiać, jak kąpie się w pastelach zachodzącego słońca, jak iskrzy odcieniami fioletu, przechodzącymi w granat szyb; jak wszystko odcina się od szarości chmur w tle. Poezja.

To byłby naprawdę cudny budynek, gdyby tylko nie przypominał chuja. Za przeproszeniem.

Istniała jedna słuszna perspektywa, z której Sky Tower nie budziło fallicznych skojarzeń. Tej perspektywy używano w folderach reklamowych. Z każdej innej strony budowla była sobą bez skrępowania, a więc wszyscy ci biedacy z kamienic i bloków mogli podziwiać, jaki to pomnik postawił wielki kapitał ku własnej chwale. Nie trzeba kończyć studiów, żeby załapać symbolikę. Niestety, tubylcy nie docenili tej rzadkiej szczerości, a może wzięli przekaz za bardzo do siebie. W każdym razie, szybko Sky Tower ochrzczono mniej pochlebnymi przydomkami — takimi jak „Kompleks Czarneckiego”, od nazwiska inwestora.

No, ale miałem ważniejsze rzeczy do roboty, niż podziwianie polskiej myśli architektonicznej. Zabrałem kawę, usiadłem przy biurku i zacząłem wertować notatki dziadka. Główne źródło mojej wiedzy o świecie duchów. Niestety — niekompletne. Patriarcha rodu u kresu życia postradał zmysły, wpływy i majątek. Skończył w ściśle strzeżonym psychiatryku, a większość jego zapisków przepadła. Te, które udało mi się odzyskać, pokonały długą drogę z rąk do rąk antykwariuszy, zbieraczy kuriozów, okultystów i wszelkiej maści dziwaków. Nawet dla tych ludzi dziadkowe wynurzenia brzmiały jak bajki. Jedynie osoba autora dodawała bazgrołom powagi. Antoni Zając, osobisty wolszebnik Stalina. Szara eminencja stojąca za polityką PRL lat powojennych.

Krew na rękach, jak sumował nasze dziedzictwo ojciec. Dołożył zresztą do puli własną porcję świństw, zostawiając mnie i matkę, gdy miałem sześć lat, a po jej śmierci — pozwalając, bym trafił do sierocińca.

Dobra, koniec. Rodziny się nie wybiera.

Notatki wypełniały rzędy kolorowych segregatorów na regale. Otworzyłem jeden z czerwonych, czyli z późnego okresu, gdy wywody często zbaczały z tropu, a myśli uparcie krążyły wokół niemożliwych ambicji. Przywracanie martwych do życia. Przetworzenie energii duchowej w moc elektryczną. Wykorzystanie sił nadprzyrodzonych w celu niszczenia opancerzonych pojazdów bojowych. Mam tego cały katalog.

Ten konkretny segregator zawierał opis rytuału, którym dziadek pragnął wygnać wszystkie duchy poza granice Polski. Wszystkie: od małych i nieszkodliwych po wiekowe demony. Karkołomny wyczyn; jak widać — nikomu jeszcze nie wyszedł. Być może dlatego, że instrukcje były zagmatwane i poszatkowane dygresjami. Raz Zając senior z egzaltacją opowiadał o uwolnieniu ludu ziemi spod jarzma pradawnych bogów. Później perorował o wyższości lewej ręki nad prawą przy czynieniu czarów. Ciągnęło się to przez długie akapity. Lektura męczyła, a jakby tego nie starczyło — materiał nie był kompletny. Brakowało przynajmniej kilkudziesięciu stron.

Jednocześnie, właśnie pośród dygresji znalazłem wzmianki o cierniowych obrożach, jak ta na szyi Adama Ksztyny. Dziadek nazywał je „sztampami” i pomstował, że potężne duchy oznaczają w ten sposób swych niewolników. Co ciekawe, żeby znamię nałożyć, potrzebna jest zgoda człowieka, jego uległość, choć zwykle pozyskana siłą lub podstępem. Później już na sztampie korzysta tylko duch, który go nałożył — i wcale niełatwo się spod jego mocy wydostać. Zwłaszcza jeśli jest stary i silny, zna wiele sztuczek, dobrze rozumie ludzi. Wtedy subtelna przewaga nad naznaczonym przeradza się w twardą kontrolę.

Jeśli wierzyć dziadkowi, sztamp pozwala korzystać ze zmysłów ofiary, wpływać na jej myśli, a w niektórych wypadkach również przejąć ciało — niezależnie od odległości. Wyjątkowo silne odmiany, cytuję, „emitują stembrowane pole autorytetu”. Nie mam pojęcia, co to znaczy. Z kontekstu wywnioskowałem tylko, że potężne bestie potrafią w ten sposób zapewnić sobie posłuch słabszych. Dziadek przywołuje przykład: eksperyment, który przeprowadził na duchach głodu, zmuszając je do porzucenia naturalnych terenów łowieckich i przeniesienia się wbrew instynktom do laboratorium. Wszystko dzięki odpowiednio wzmocnionemu sztampowi.

Dla Adama Ksztyny to złe wieści. Żadna klątwa, ta szczególnie, nie pojawia się przypadkiem. Adam musiał więc wejść w drogę staremu demonowi, zasłużyć najpierw na jego uwagę, a potem na niechęć. Duchy rozpaczy, które do siebie ściągnął, nie przybyły przecież w pokoju.

Co, jeśli po Wrocławiu chodzi więcej naznaczonych w ten sam sposób? Po świeżej dostawie młodych, ci ludzie ryzykują za każdym wyjściem z domu. Chyba że przesadzam, ale nawet w takim wypadku — duch zdolny do równie potężnej magii nie będzie siedzieć bezczynnie. Z pewnością zechce rozszerzyć swoje wpływy. Pozostawiony bez nadzoru urośnie w siłę, aż w pewnym momencie już nikt nie zdoła go powstrzymać.

Coś mi mówiło, że tej nocy łatwo nie zasnę.

Przesunąłem kartony z książkami, powiększając wolną przestrzeń w kącie pokoju. Kredą poprawiłem wyrysowany tam wcześniej pentagram. Ustawiłem świece, po jednej na każde z pięciu ramion gwiazdy. W specjalnym pucharku rozpaliłem zioła. Potrzebowałem jeszcze krwi. Z lodówki wyjąłem pojemnik z byczą, którą kupiłem tydzień temu w mięsnym. Już trochę śmierdziała, ale symbol to symbol — nie wietrzeje. Ulałem odpowiednią ilość do miski.

Nie mam pamięci do tych wszystkich zaklęć, więc na komórce wyświetliłem poprawny zapis.

— Hroiffe noinar slakke, noinar ine vlake. Vorsel vaala hnaki! Ine krahke drakki! — przeczytałem w języku starszym od cywilizacji. Resztę wolno mi było dokończyć po polsku: — Wzywam cię w czarnej nocy, wzywam cię na granicy między światami, wzywam cię w potrzebie. Przybądź na mocy naszego paktu!

Chwilę później świece zaczęły kopcić jak polane benzyną, a smród spalin wypełnił pokój. Dziękowałem bogom, że tym razem nie zapomniałem otworzyć okien.

— Przybądź! — zdołałem wykrztusić i zasłoniłem twarz dłonią.

Jak na komendę, spomiędzy czarnych kłębów wyłonił się łeb — długi, gadzi, stworzony do prezentowania bogatej kolekcji dorodnych zębów. Stwór przewrócił żółtymi ślepiami na mój widok. Stęknął. Paszcza popłynęła ku centrum pokoju, ciągnąc za sobą długie wężowate cielsko. Czarne łuski za czarnymi łuskami; nie doczekałem do ogona. Dopadłem okna, wdychając miejskie powietrze haustami.

Gdy się odwróciłem, mój gość lewitował wokół żyrandola, między trzema maskami. Ciało wykręcał w serpentyny, a był na tyle wielki, że skutecznie zasłaniał cały sufit. Mieszkanie od razu wydało się ciaśniejsze.

Oto pradawny Ofnir, jeden z lindormów. Najgroźniejszy drapieżnik świata duchów.

— Nie sądziłem, że można to leże zagracić jeszcze bardziej, ale widzę, że twój zapał przerasta moje oczekiwania — mruknął, łypiąc dookoła.

— Mam coś dla ciebie — odparłem.

— Och — jęknął, jakby mu wrzucono ciężary na kark. — Nie ma nawet północy. Twoja pora żeru jest barbarzyńska, dobrze wiesz, a i tak wzywasz mnie bez pytania.

Ofnir lubił czasem pomarudzić, zwłaszcza jeśli złapać go przed pierwszym posiłkiem.

— Wybacz, nie mogłem czekać.

— Nie mogłem czekać, doprawdy — zasyczał. — Gdy bogowie tworzyli świat, nie mogli czekać. Gdy zima ustępuje miejsca wiośnie, nie może czekać. Ty, cielesna istoto, nie możesz czekać, kiedy chcesz opróżnić swą powłokę z płynów ustrojowych. Na wszystkie świętości, twoje „nie mogłem czekać” znaczy dla wszechświata dokładnie tyle, co frustracja mrówki.

Gdy mówił, podszedłem do kredensu i wyciągnąłem stamtąd ozdobiony tajemnymi symbolami słój. W środku, za grubym szkłem, kulił się włochaty stwór — czarne oczka i mały nosek, zagubione w falach srebrnej sierści.

Podsunąłem ofiarę smokowi przed nos.

— Co to jest? — spytał podejrzliwie. Obwąchał pokrywkę. Wybałuszył ślepia. — Pachnie jak jedzenie.

— Nie było łatwo go znaleźć. Krył się na strychu starej kamienicy, którą ze wszystkich stron oblepiły duchy wstydu. Jeden z mieszkańców przyciągał je jak magnes. Przegnałem wszystkie dla świętego spokoju i jak już zrobiło się mniej tłoczno, zauważyłem jego.

Smok mlasnął zniecierpliwiony.

— Aromatyczne. Naprawdę niezwykły zapach… — mruczał z nosem przy słoju. — Ciekawe znalezisko.

— Mój dziadek nazywał je winnikami. Żywią się, jakby to ująć… żywią się rzeczami ulotnymi, subtelnymi emocjami. Pochłaniają miłe i ciepłe wspomnienia. Ten tutaj przyzwyczaił się tak mocno do jednej karmy, że nie potrafi już jeść niczego innego.

— Co to za karma?

— W kamienicy mieszka staruszka, która słucha starych piosenek z płyt winylowych. Różne rzeczy, ale głównie kawałki z lat sześćdziesiątych. Przypuszczam, że to muzyka jej młodości. Wieczorami siadała w fotelu, nastawiała adapter, a nasz delikwent fruwał obok i spijał jej emocje. Myślę, że przeżyli razem wiele lat.

Spojrzeliśmy z Ofnirem na stwora w słoju. Złapałem go, gdy był syty i nieruchawy, dopiero co po solidnym posiłku. Pozwolił się bez walki zamknąć pod pokrywką, w ramach sprzeciwu posyłając tylko melancholijne spojrzenie. Teraz nie pozostała mu nawet odrobina tamtego spokoju. Wystraszone ślepia śledziły każdy ruch smoczej paszczy. Włochate ciałko przywarło do szkła po mojej stronie, byle tylko znaleźć się dalej od drapieżnika.

Biedny skubaniec.

— Dobrze, człowieku. Przyjmuję twój dar — orzekł smok.

— To nie jest do końca dar…

— No tak. Znowu — stęknął. — Pamiętam czas, gdy na moją cześć stawiano kamienne kręgi. Przywoływano mnie tylko po to, żeby podziękować za istnienie. Żywię się przecież tym, co żywi się na was, czyż nie? Samo moje trwanie jest dla was błogosławieństwem. Beze mnie twoja nędzna rasa…

— Muszę cię prosić o przysługę — przerwałem mu. — Dla ciebie to drobnostka, a nikt inny nie zrobi tego lepiej.

Małe pochlebstwo potrafi zdziałać cuda.

— Mówże — warknął.

— Dzisiaj wyroił się wielki miot duchów rozpaczy… To znaczy, takich czarnych, wrednych… ech… żerujących na…

Ofnir ma nieco inny ogląd na sprawy nadprzyrodzone i do tego nie czytał opracowań mojego dziadka.

— Człowiecze, istnieję już trochę na tym świecie. Wiem, co nazywasz „duchami rozpaczy”. — Prychnął dymem. — Kiedyś nawet przekonałeś mnie, aby jednego pożreć. To szczególny przypadek, mówiłeś. Duch zupełnie wyjątkowy. Na pewno mi się dobrze w żołądku ułoży — dodał kwaśno. — Smakował jak odpady.

— O, to właśnie o te stwory mi chodzi!

— Jakże się niezmiernie cieszę — mruknął.

— Słuchaj, to ważne. Wyroiła się cała horda. Powinny się rozproszyć, ale zamiast tego dopadły tylko jedną ofiarę. Skupiły się na niej wszystkie, pierwszy raz coś takiego widziałem. Mam teorię, że…

— Na wszystko, co święte.

Smok patrzył na mnie jak na idiotę.

— Słucham? — spytałem naiwnie.

— Istnieje, jak to poetycko ująłeś, cała horda tych popłuczyn po waszych neurozach. I pewnie chcesz, żebym coś jakoś im zrobił. Czy ty masz w ogóle pojęcie, jaka to męka dla moich zmysłów?

— Tak, ale… To znaczy, nie…

— Cała horda! Cała. Horda. To tak, jakbyś wleciał do dołu pełnego, jak wy to mówicie, gówna. A potem, drugi raz, trafiłbyś na całe jezioro gówna i wpadł na ten genialny pomysł, żeby się w tym gównie wykąpać. Bo przecież nie będzie gorzej, niż było za pierwszym razem.

— Posłuchaj…

— Albo to jest tak, że wchodzisz do śmierdzącego wychodka, robisz tam to, co twoja rasa umie najlepiej, a potem wychodzisz i okazuje się, że pada. Tylko to nie woda leci, ale gówno. No i postanawiasz zatańczyć w tym deszczu nago.

— Czy te durne analogie do czegoś prowadzą?

— Albo, jeszcze lepiej, idziesz ulicą. No i wdeptujesz w gówno. Postanawiasz zrobić własne, żeby…

— Dobra! Już! Nie chcę, żebyś robił cokolwiek tym duchom!

— No, i załatwione. W ramach podziękowania za szczęśliwe rozwiązanie twojego problemu, możesz mi złożyć ów smakowity posiłek w ofierze.

Zignorowałem go.

— Mam teorię, że duchy zainteresowały się tylko jedną ofiarą, ponieważ chciała tego potężniejsza od nich istota. Ta istota naznaczyła człowieka w taki sposób, żeby nie było wątpliwości, że to jej własność. Komunikat skierowany do innych duchów. Skoro tak, powinieneś móc go odczytać lepiej, niż ja. Muszę wiedzieć, co to za potężna istota, gdzie ma leże, czy stanowi jakieś zagrożenie. Zresztą, dowiedz się, czego zdołasz. Może samo znamię zostawia więcej śladów, niż mi się zdaje. Może jest więcej podobnie naznaczonych ludzi w mieście.

— Zaiste — westchnął Ofnir. — Na co ci taka wiedza?

— Lubię wiedzieć różne rzeczy.

A im więcej wiem, tym pewniej odróżniam zagrożenia wymagające interwencji od spraw, które najlepiej zostawić naturalnemu biegowi. Nawet duchy podłe i silne mogą być w sumie nieszkodliwe — kiedy wziąć pod uwagę ich całkowity wpływ na otoczenie.

— Niech i tak będzie — mruknął smok. — Gdzie jest ten człowiek, o którym mówisz? Nie czuję tu nowego zapachu.

— W szpitalu — zacząłem, ale przerwał mi z irytacją:

— Masz jakąś rzecz, która do niego należy?

Książka! Wyciągnąłem z torby „Conana Retrybutora”, podsunąłem smokowi. Wąchał uważnie, kilkakrotnie zaciągając się jak nałogowiec. Wreszcie wypuścił smugę dymu i powiedział:

— To wszystko?

— Tak.

— Otwórz słoik, człowieku — zagrzmiał.

Odkręciłem wieczko. Winnik znieruchomiał wewnątrz szklanego więzienia. Ofnir przesunął nozdrza nad otwór, z satysfakcją wciągnął powietrze — po czym wystrzelił językiem długim i giętkim jak u ropuchy. Duszek zniknął między zębami. Jego żałosny pisk urwał się po pierwszym kłapnięciu paszczą.

— Mmm… Doskonale — drapieżca mruczał z rozkoszy. — Człowieku, dobiliśmy targu. Niebawem powrócę z wiedzą, której pożądasz.

To rzekłszy, wypłynął majestatycznie w ciemność za otwartym oknem.

Zostałem sam. Zegar na ścianie pokazywał już jedenastą. Dla mnie to wczesna pora, więc wróciłem do dziadkowych notatek. Już po paru stronach oczy rozbolały ze zmęczenia, a kark zaczął sztywnieć. Widać byłem bardziej wykończony, niż mi się zdawało. Otworzyłem więc piwo. Skręciłem jointa. Usiadłem na kanapie. Gdy nie mogę spać, ta kombinacja ostatecznie sprowadza mnie do łóżka.

Marihuana pozwala odpocząć od duchów. Podobnie działają niektóre psychotropy, ale kosztem poważniejszych efektów ubocznych. Trudniej je też dostać; w rozsądnej cenie — tylko na receptę. Trzeba biegać po psychiatrach, symulować, bo jeśli rzeczywiście coś mi dolega, nie mieści się w zgrabnych kategoriach. „Nie wiem, co panu jest, więc schizofrenia.”

Tymczasem maryśka dostępna jest bez ceregieli, o każdej porze dnia i roku, z dostawą do domu.

Zaciągałem się dymem konopnym, popijałem alkoholem — i czułem jak zmysły zaczynają drętwieć. Po paru łykach podszedłem do okna, żeby ocenić efekt. Ciągle dostrzegałem duchy — nigdy nie stają się niewidoczne — ale były mniej wyraźne, pozbawione szczegółów. Sky Tower majaczył w oddali: czarna bryła, przetykana segmentami rozświetlonych pięter. Większość apartamentów stała pusta, ale nie wszystkie. W niektórych spali ludzie, więc najróżniejsze istoty chciały wedrzeć się do ich snów. Gdyby nie zioło, widziałbym nawet stąd, że to nokturniki i majaki, mamidła, zmorki i dusiołki. Rozpoznałbym je po ogonach, skrzydłach, po locie i prędkości. Ale odurzony dostrzegałem tylko skupiska energii, błyskające i gasnące jak iskry nad ogniskiem.

W jedno zlewały mi się też duchy bliższe. Te, które fruwały nad podwórkiem, od szyby do szyby, zostawiając za sobą wielobarwne powidoki. Po chwili w ogóle nie rozpoznawałem, który stwór jest który; wszystko zamieniło się w wir światła.

Poza jedną bestią, co wylądowała na moim parapecie. W pierwszej chwili wyglądała jak skrzydlata fretka, albo latający sum, ale wystarczyło mrugnąć — i już kojarzyła się tylko z owadem. Jedyne, co było stałe, to spojrzenie: drapieżne, zwierzęce, głodne.

Buchnąłem w ducha dymem. Nie tacy jak on próbowali.

Senność nie nadchodziła. Jeśli już — czułem ciężar, jakbym fizycznie coś dźwigał. Przecież tylko ja widziałem te cuda. Gdybym nie znalazł zapisków dziadka, byłbym zwariował. Mało brakowało. Był czas, że nie wierzyłem własnym zmysłom. Udawałem przed sobą i światem: wszystko w porządku. Jestem zupełnie normalny. Proszę spojrzeć, w ogóle nie przerażają mnie tłumy, cmentarze, stare budynki i ciemne piwnice. Żaden problem, mogę zwyczajnie rozmawiać z kimś, komu potwór sufluje odpowiedzi do ucha. Nikt na to nie zwraca uwagi, więc ja też nie będę.

W końcu wylądowałem w psychiatryku po próbie samobójczej. Odratowali mnie, bo nie wiedziałem, że trzeba ciąć wzdłuż żył.

Później przez długi czas była ciemność. Wyciągano mnie z niej w poniemieckim szpitalu, w pomieszczeniach z małymi, zakratowanymi oknami, za którymi zawsze widziałem szare niebo i kominy fabryk. Takie miejsca pełne są duchów — wiekowych, bezczelnych, spasionych. Choroba dodatkowo je przyciągała. Odbijało mi, gdy słyszałem ich szepty. Widziałem ruch kątem oka — i zaczynałem krzyczeć. Ale nikt w to nie wierzył. Nawet gdy szkarada właziła lekarzowi na głowę, pakowała macki do nosa i uszu, ten tylko pobłażliwie przytakiwał.

No więc cóż, opornego pacjenta szprycowano środkami uspokajającymi. Siedziałem po nich jak warzywo, wpatrując się w te piekielne okna. Wtedy chwytało dziwnie wyzwalające przeczucie, że nic nie ma sensu. Każdy ruch będzie zmarnowany. Każde zwycięstwo przysporzy tylko cierpień. Prawdziwa wolność przychodzi dopiero po śmierci, przed nią — jest tylko wstyd.

Okna wtedy, okno teraz. Zamknięte koło.

Wszedłem na parapet, obok ducha. Niedopałek rzuciłem w dół. Spadał na podwórko długo, niewinnie — czerwona iskierka — aż uderzył w bruk i zgasł. Nic prostszego. Wystarczył krok naprzód.

— Dalej. Będzie dobrze — usłyszałem kojący szept tuż przy uchu.

Wtedy dotarło do mnie, że stoję na parapecie. Stoję na pieprzonym parapecie! Straciłem równowagę i mało brakowało, a poleciałbym w przód, na spotkanie z ziemią. Odepchnąłem się jednak od framugi i runąłem do tyłu, plecami na podłogę.

— Kurwa mać! — wyplułem.

Duch wpełzł do środka. Zatrzymał się i syknął, gdy zauważył otaczające okno symbole. Trzeźwiałem, więc widziałem go coraz wyraźniej: kłębowisko lepkiej czerni. Esencja przelewała się jak ciecz z jednej formy w inną. Kły i macki, szpony i kolce. Istota prosto z koszmaru.

Ręce miałem brudne jak od sadzy. Ślad dotyku potwora. Od dłoni na resztę ciała powoli rozchodził się otępiający ból. Próbowałem wstać, odejść byle dalej — do biurka po amulety ochronne, albo przez przedpokój do zlewu, zmyć skazę.

Zdołałem podnieść się na klęczki, kiedy niewidzialna siła rzuciła mną o podłogę. Wokół szyi zacisnął się lodowaty węzeł.

— Jesteś robakiem — szept koło ucha. — Pełzaj jak robak.

Głos brzmiał beznamiętnie. Nie było w nim pogardy czy niechęci — tylko dziwna presja, jakbym sam sobie wydawał rozkazy. Czołgałem się więc pomimo odrętwienia, jak przez błoto. Nawet nie próbowałem już wstać. Członki prędzej posłuchałyby głosu.

— Zabrałeś coś mojego, a moje znaczy moje, złodzieju. Chcesz coś ode mnie, musisz zapłacić. Czy nie na tym polega wasza sprawiedliwość? Więc zapłacisz, teraz. Do okna!

Nagle wystrzeliłem w górę, choć świadomie nie ruszyłem ani jednym mięśniem. Odwróciłem się na pięcie, jak marionetka w rękach lalkarza. Ruszyłem prosto na okno. Zatrzymałem się z ciałem w połowie przewieszonym za parapet.

Wokół szyi — uścisk. Z trudem przekrzywiłem głowę. Na gardle coś czarnego, grubego jak szalik, ale szorstkiego, chwilami ostrego. Każdy wdech to ukłucie bólu. Dopiero po chwili mój otępiały umysł skojarzył: obroża. Obroża jak na szyi Adama Ksztyny. Gdy zrozumiałem, na co patrzę, zobaczyłem też smycz. Czarna struna łączyła mnie i zmiennokształtnego ducha, motała się w jego wnętrznościach, a potem pięła w górę, ku gwiazdom.

— Odbij się i skacz — rozkazał głos.

Zebrałem całą siłę, jaka mi pozostała. Zacisnąłem ręce na framudze.

— Skacz! — Zniecierpliwiony syk.

Nase, dewo druksz. Zgiń, przepadnij. Nase, dewo czidre. Precz, dewo frakaraszte.

Jak mantrę powtarzałem w myślach słowa starożytnego egzorcyzmu. Im bardziej się na nich skupiałem, im szczelniej wypełniały mój umysł — tym słabsza była władza demona.

— Apa-nase. Wypierdalaj — wycharczałem przez zdrętwiałe wargi. — Apa-nase. Wypierdalaj.

Zmiennokształtny duch nastroszył się i czmychnął w dół, w cienie podwórka. Krzyżyk na drogę. Apa-nase. Smycz trzeszczała, naprężała się, aż wreszcie pękła. Uleciała ku niebu, a ja z impetem wpadłem z powrotem do mieszkania.

Wyciągnąłem szufladę biurka i łapczywie zagarnąłem amulety. Zataczałem się jak pijak, a z moich ust ciekł potok słów:

— Apa-nase. Wypierdalaj. Nie daruję. Wypierdalaj. Nie daruję. Nie daruję. Wypierdalaj. Nie daruję ci tego. Nie daruję ci tego, trafisz do słoja, zamknę cię, zamknę cię w komodzie. Nie daruję ci tego. Z dupy macki powyrywam. Skurwysynu, słyszysz? Słyszysz?! Nie daruję ci tego!

Koniunkcja fakapów

Zasnąłem dopiero nad ranem, a obudziłem się koło południa. Z łóżka zerwał mnie lęk, że znowu coś wlazło i zaraz mi wskoczy na plecy. Rozejrzałem się: nic, pusto. Tylko szum w głowie. Nie potrafiłem jednak tego tak zostawić. Przed pójściem do łazienki obejrzałem każde okno, sprawdziłem wyrysowane kredą znaki oraz poprawiłem amulety, żeby wisiały dokładnie tak, jak radził dziadek. Wcześniej wzmacniałem i przestawiałem je całą noc — już sam nie byłem pewien, czy zadziałają.

Ta cała magia ochronna to jedna wielka nerwica natręctw. Nie wystarczy, że się człowiek obwiesi różnymi pierdołami: talizmanami z kości ptaków, mysich ogonów, czy inszego tałatajstwa. Trzeba jeszcze dbać, aby te cuda zawsze leżały we właściwej odległości od siebie, zależnej od fazy księżyca i pory roku. Istnieją jedynie słuszne kąty, pod którymi trzeba je ustawiać; cały zestaw zasad, jak je przechowywać, który amulet z którym łączyć. Nie trzymasz się zaleceń — nici z „kosmicznych korespondencji”, nici z „amplifikacji monad”.

Działający system ochrony przed siłami nadprzyrodzonymi wygląda jak awangardowa instalacja artystyczna, w najlepszym razie. W najgorszym: nie ma wątpliwości, że twórca był niespełna rozumu. Nie doszedłem jeszcze do tego poziomu maestrii. Być może dlatego duchy ciągle mi się włamują na chatę.

Skończyłem te rytuały. Na dłoniach nie miałem czarnych śladów; na szyi nie było obroży. Jakoś mnie to wszystko podniosło na duchu, więc najpierw wskoczyłem pod prysznic, a później do kuchni po kanapki. Przy śniadaniu włączyłem telewizor, skąd od razu zaatakowała morda polityka.

— Ta pani jest prostytutką. Z jej ust takie oskarżenia to jak szarganie symboli narodowych, bo ta pani wyciera sobie usta polską flagą, polskimi żołnierzami, którzy oddali życie za nasz naród, który tyle wycierpiał, a nie są to usta godne. Nie wiadomo, co te usta sobie w usta wcześniej wkładały.

Wszystko wypowiedziane bez mrugnięcia, czy choćby śladu głębszej refleksji na nalanej twarzy. Chleb z serkiem i dżemikiem tracił przez to na smaku. Może ja się za bardzo staram z tymi amuletami, skoro i tak byle straszydła włażą tu przez telewizor? Przeskoczyłem pilotem kilka kanałów, aż mnie znudziło: wszędzie programy o gotowaniu, sprzątaniu, ciuchach, no i powtórki telenowel wszelkiej maści.

Wyłączyłem pudło. Nie lubię jeść w samotności, więc został albo internet, albo książka. Już wstałem, żeby się przenieść z kanapy przed biurko — kiedy zauważyłem „Conana Retrybutora” rzuconego na ziemię, pod krzesło. Co mi szkodzi? Klapnąłem z powrotem i przeczytałem:


Podówczas Conan posiadł już był Oko Czamsziru, ale co z nim począł, kroniki raczą nie mówić. Być może sprzedał szmaragd za o wiele mniejszą cenę, niż się spodziewał, najemnikom kabdżarskim, tudzież któremuś z watażków na wiecznie burzliwym pograniczu Ghulistanu. Być może stracił go na rzecz sprytnego a zuchwałego złodzieja, a może w alkowie dobrze wyposażonej damy, tudzież zgubił na bezkresnych stepach, podczas ucieczki przed pogonią dzikich jeźdźców z pustkowi Kamay. Najważniejsze, że gdy zaczyna się ta historia, nie miał już klejnotu, a wiodło mu się źle i nie starczało nawet na piwo, ani inne rozrywki.


Sprawdziłem, czy nie brakuje kilku kartek, ale nie — to naprawdę był początek książki. Dalej szło tak:


Siedząc w tawernie „U Tapszy”, Conan oglądał jędrny taniec biuściastej tancerki i zastanawiał się, czy starczy mu na kolejny napitek. Wąsaty Tapsza, gruby Turgańczyk w poplamionym fartuchu, rozjuszał się już na sam widok wielkoluda, ale nie miał czelności, aby go rzeczywiście wyrzucić, pomimo rachunku nieopłaconego od dawna. Conan ponuro rozmyślał nad ważkimi sprawami, gdy w drzwiach przybytku stanął przybysz w czarnym płaszczu podróżnym moluskańskiego kroju oraz zaciągniętym na głowę kapturze. Ów zauważył barbarzyńcę przy stole i podszedł, nie kryjąc się dłużej. Conan podniósł głowę i spojrzał na niego hardo i wreszcie zrozumiał, że podróżnik będzie mieć do niego sprawę, a skoro tak, to będzie mieć czym zapłacić za interes.


Przekartkowałem kilka rozdziałów. Wszędzie to samo — rozpaczliwa walka autora i tłumacza o to, kto bardziej spartaczy. Conan drętwy jak kołek, bohaterowie poboczni z kartonu. Język, który staje w gardle. Chwilami efekt był tak marny, że zabawny. Paradoksalnie, to właśnie ratowało książkę; można ją było czytać jako parodię. Odpuściłem dopiero przy boleśnie szczegółowym opisie walki, rozlanym na kilkanaście akapitów. Po co Adam Ksztyna nosił ze sobą takie dzieło? Jeśli chciał zabić czas w podróży, w pierwszym lepszym kiosku znalazłby ciekawsze pozycje.

Nie mówiąc już, że „Conan Retrybutor” był po prostu stary i zużyty. Aż sprawdziłem, czy nie ma stempli bibliotecznych (nie miał). Niektóre fragmenty pozakreślano, a na marginesach często znajdowałem krótkie notki — takie jak „za kamieniem nie sprawdził”, albo „to chyba shoggot”. Bez wątpienia tomik posiadał historię, choć trudno było ją jednoznacznie określić po zwykłych oględzinach.

Postanowiłem więc zbadać go magicznie. Skonsultowałem się z dziadkowymi zapiskami i wybrałem jeden z prostszych rytuałów wróżebnych. Zgodnie z zaleceniami przygotowałem rekwizyty: kadzidełko, wahadełko i specjalną, mocno kopcącą świecę. Oprócz tego, najważniejsze — pieczęć Marduka, czyli owalny fragment przejrzystego szkła, ozdobiony szeregiem symboli. Tego nie miałem. Znalazłem jednak spodek od szklanki, wystarczająco przeźroczysty, po czym namazałem flamastrem wszystkie znaki, których wymagał przepis. Dziadkowe czary są mocarne, działają nawet z taką prowizorką.

Sam rytuał, jak rytuał. Dużo mamrotania pod nosem, machania rekwizytami i pobożnych życzeń, że się uda — więc mniejsza o szczegóły. Co się liczy, to że po pół godziny wszystko wreszcie zaskoczyło. Spodek pociemniał, z czasem przybierając atramentowy kolor, a dym świecy zaczął gęstnieć w kilku miejscach nad książką. Sprawdziłem wahadełkiem, który z tych punktów ma najwięcej energii. Tam umieściłem pieczęć i spojrzałem przezeń jak przez lupę. Z tej perspektywy „Conan Retrybutor” wyglądał na chaotyczne skupisko jaśniejących kropek.

Wedle zapisków, to oznaka przedmiotu dotkniętego przez magię. Nie mylić z przedmiotem magicznym, na którym celowo przeprowadza się czarnoksięskie zabiegi. Takie ustrojstwo poznałbym po równomiernym rozmieszczeniu kropek, albo po tym, że tworzą wyraźny wzór. Książka z pewnością nie należała do tej kategorii — pod pewnym kątem przypominała rozbryzg fosforyzującej farby, pod innym, galaktykę świetlików. Z magią miała więc styczność przypadkiem.

Co, prawdę mówiąc, niewiele wyjaśniało. Duchów na świecie pełno, co potężniejszy potrafi zostawić podobny ślad. Jeśli tomik przeszedł przez wiele rąk, kropki mogły powstać w okolicznościach zupełnie niezwiązanych z Adamem. Co innego, gdyby „Conana…” zaklęto celowo; sprawa byłaby prostsza. Wspierając się własnym księgozbiorem, pewnie zdołałbym odkryć to i owo. Po co użyto magii, jak silnej, jakimi przywołano ją metodami? Może nawet — który stwór tego dokonał. Takich informacji nie da się wywnioskować z przypadkowego śladu. Potrzeba magicznego konstruktu, stworzonego z premedytacją, ze świadomym wysiłkiem.

I wtedy do mnie dotarło: istniał taki obiekt. Sztamp na szyi Adama Ksztyny.

Najbliższy szpital, do jakiego mogli go zabrać, stał na Traugutta. Zadzwoniłem tam, podając się za rodzinę pacjenta. Znudzony kobiecy głos po drugiej stronie najpierw kazał mi czekać, potem zapowiedział, że przełączy na neurologię. Chwilę później odebrała inna kobieta — choć równie znudzona — i musiałem tłumaczyć wszystko od nowa. Ostatecznie jednak, zyskałem potwierdzenie. Adam rzeczywiście tam leżał. Ciągle nieprzytomny.

Trzeba było tylko do niego pójść.

Po całonocnym budowaniu instalacji z amuletów jakoś nie cieszyła mnie ta wyprawa. Mimo wszystko, w mieszkaniu bezpieczniej, niż na zewnątrz. Lodówka pełna, internet jest, można długo siedzieć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.

Pobierz bezpłatnie