W cieniu serca św. M. Kolbe

Bezpłatny fragment - W cieniu serca św. M. Kolbe

Życie nie jest bajką!

Książka usunięta z publikacji
Objętość:
51 str.
ISBN:
978-83-8104-289-5

Przedwiośnie
(zamiast słowa wstępnego)

Nie tak dawno, na Mszy świętej pewien kapłan wygłosił kazanie, w którym porównał życie człowieka do czterech pór roku. Skorzystałam z tego porównania, a słowo wstępne — PRZEDWIOŚNIE — jest opisem mego niewinnego wieku, który jednak miał wielki wpływ na przeżycie kolejnych pór roku. Przyszłam na świat na Górnym Śląsku, gdzie spędziłam 10 lat z rodzicami i z dziadkami. Byłam i pozostałam jedynaczką. Czy rozpieszczoną? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, gdyż rodzice mnie raczej nie rozpieszczali. Jak na kilkulatka miałam wiele obowiązków, którym chcąc nie chcąc — musiałam sprostać. Będąc małą dziewczynką wydawałam się być „aniołkiem”. Potrafiłam całymi dniami stroić w domu ołtarzyki, przy czym śpiewając — bawiłam się w kościół. Bardzo lubiłam chodzić do kościoła — nie tylko w niedzielę. W dni powszednie często towarzyszyłam swej babci, która nie musiała się za mnie wstydzić. Raczej zbierała od znajomych parafian pochwały. Żal mi było jedynie, że muszę pozostać w ławce podczas, gdy inni szli przyjąć Pana Jezusa. Najbardziej przyciągał mnie różaniec, zarówno w postaci paciorków jak i nabożeństwa,na którym się nie nudziłam. Kochałam radosne oczekiwanie Świąt Bożego Narodzenia, wczesne Roraty i najzwyklejszy kalendarz adwentowy (bez czekoladek). W mojej parafii p.w. Wniebowzięcia NMP, adwentowy wystrój był szczególnie piękny, przepojony wielką tajemnicą. Przy bocznym ołtarzu ustawiano dosyć wysokie, 24-stopniowe schodki wyścielone błękitnym, połyskującym materiałem. Na samym dole, u stóp pierwszego stopnia, stał pusty żłóbek z siankiem. Oczywiście nie zabrakło także Dzieciątka Jezus, które każdego dnia schodziło o jeden stopień niżej. Dla mnie była to najprawdziwsza rzeczywistość! W Adwencie nie było mowy o spożywaniu słodyczy, co nie było dla mnie uciążliwe. Wierzyłam również, iż zaczerwienione niebo jest oznaką pieczenia pierników przez aniołki. Ważną postacią był Św. Mikołaj, który zanim dał nieco łakoci, wpierw odbył szczerą rozmowę, a czasem użył swej rózgi. Trzeba było obiecywać, nieco drżącym głosem, że się poprawię. Nie byłam aż takim aniołkiem i dlatego nieco wyżej umieściłam to słowo w cudzysłów. Miałam swoje za uszami! Byłam dzieckiem bardzo upartym i zazdrosnym, a co za tym idzie — także egoistycznym. Okres Adwentu przygotowywał mnie do jak najlepszego przygotowania swego serca, aby nie było takie czarne. Gdy byłam nieposłuszna czarne serce rysowała mi na białym papierze moja matka. Starałam się więc jak tylko mogłam, aby się poprawić. Wigilia już od rana pachniała wielką tajemnicą, która po wieczerzy w pełni się odkryła w wielkiej radości — choinki, szopki i prezentów od Dzieciątka Jezus. Zresztą nie tylko Boże Narodzenia tak głęboko przeżywałam. Podobnie było z okresem Wielkiego Postu. Przy Bożym Grobie potrafiłam się bardzo wzruszyć, jak i na widok ukrzyżowanego Pana Jezusa. Mój wzrok bardzo często spoczywał na zwykłym, domowym krzyżu z postacią Syna Bożego z białego gipsu. Po tym PRZEDWIOŚNIU wcale nie zakwitły na zielonej trawie pierwsze kolorowe kwiatki, a raczej powrócił chłód zimy.

Wiosna

Pierwsza klasa szkoły podstawowej zburzyła mą ufność i wiarę. Starsza wiekiem nauczycielka (wychowawczyni) już na samym początku grudnia obaliła „fakty”, że prezenty pod choinkę przynosi Dzieciątko Jezus, a Mikołaj to postać z nieba. Byłam rozczarowana i przestałam ufać swojej rodzinie, a co gorsze — upadać w wierze. Co prawda już wcześniej, od nieco starszych wiekiem dzieci coś niecoś o tym słyszałam, ale dla mnie liczyły się wówczas słowa osób dorosłych — rodziców, dziadków, krewnych i życzliwych sąsiadów. Nie znaczy to, że byłam naiwna! Już w bardzo wczesnym dzieciństwie, jako bystry obserwator przyrody, nigdy nie dałam sobie wmówić, że bocian przynosi małe dzieci. Czas leczy rany, ale po tym szkolnym wydarzeniu, z każdym dniem powoli zaczęło się coś zmieniać — i to na gorsze. Nie wyszła mi także na dobre przyjaźń jedynie z chłopakami, do których lgnęłam i z którymi „skosztowałam” papierosa. Na szczęście nie potrafiłam tak, jak oni do tego fachowo podejść i raczej wzbudziło ogromny wstręt — nigdy więcej! Wyrastały mi… rogi, których nie było widać. Ze słownictwem i typowo chłopięcymi zabawami też różnie bywało. W głębi czarnego serca toczyła się walka. Msza św. stała się odtąd jedynie przymusowym obowiązkiem, a modlitwa — bezsensowną recytacją. Pierwsza Komunia Święta, za którą kiedyś tęskniłam, nie była w głębi serca aż tak radośnie przeżyta. Radosny nastrój promieniował tylko na zewnątrz. Nawet fakt, że ze wszystkich złych czynów trzeba się dokładnie przed kapłanem wyspowiadać, wydawał się absurdalny. Toteż nie byłam do końca szczera i nie traktowałam spowiedzi całkiem na serio. Do dziś pozostał w mej pamięci dzień, gdy po ledwo odbytej spowiedzi od razu udałam się do… drugiego konfesjonału. Wypatrzyłam w nim znajomego misjonarza, który przybył z wizytą aż z Papui Nowej Gwinei. Ten „teatrzyk” obserwowało wielu świadków — cała kolejka dzieci, która na ten widok parsknęła śmiechem. Osobiście nic sobie z tego nie robiłam. Po prostu, byłam ciekawa jak On spowiada. Nie wypadało się jedynie przyznać, że chwilkę temu odbyłam spowiedź. Spokojnie i zdecydowanie oznajmiłam, że … miesiąc wstecz i z udawaną skruchą wyznałam grzech kłamstwa. Muszę przyznać, że otrzymałam za to długie pouczenie i niemałą pokutę. Po tej „spowiedzi” starałam się unikać kłamstwa, ale różnie to w wieku szkolnym bywało. Ta nieco wesoła scenka „z życia wzięta” jakby nieco ociepliła i zazieleniła moje wnętrze, promieniując także na otoczenie. Wiosną jedne kwiaty przekwitają, a inne rozkwitają. Tak było i w mojej WIOŚNIE życia.

Gdy miałam 10 lat przeprowadziłam się z rodzicami dalej (ok. 30 km) na południe. Chociaż nieco się lękałam przed nieznanym, dosyć prędko zaadoptowałam się w nowym środowisku. Cieszyłam się, że miałam swój własny pokój i bardzo blisko szkołę. Była to całkiem nowa szkoła, w której niemalże każdy uczeń pochodził z innego regionu Polski (podobnie grono pedagogiczne). Można rzec, iż każdy miał równy start. Przyznam, że w klasie nie byłam zbyt śmiała ponieważ zdradzała mnie zanadto śląska gwara. Również nauczyciele za wszelką cenę starali się wpoić do mego słownictwa czystą polszczyznę. Miałam z tym nie lada problem! Nie pozwoliłam zagłuszyć w sobie języka, w którym wzrastałam i który wcześniej nie wzbudzał takiej sensacji. Na lekcjach starałam się jak mogłam, ale na przerwach to i ja robiłam sobie przerwę z polszczyzny. W licznej klasie było kilka dziewcząt ze śląskiej ziemi i z nimi zawarłam przyjaźń. WIOSNĄ ożywa nie tylko świat flory, ale i fauny. W siódmej klasie bardzo zżyłam się z ulubionym przedmiotem — zoologią. Świat zwierząt (bardziej aniżeli roślin) interesował mnie od wczesnego dzieciństwa. Nowy przedmiot odkrył wiele tajemnic i bardzo zafascynowała mnie teoria ewolucji Karola Darwina. Nie miałam już wątpliwości, że świat i wszystko, co na nim żyje — nie jest dziełem zaledwie sześciu dni. Wierzyłam, że człowiek i małpa mają swego wspólnego przodka. Co za tym idzie — w poczet bajek zaliczyłam biblijny opis stworzenia świata i człowieka. Wciąż poszukiwałam nowych prawd i wnikliwie interesowałam się tym, czego umysł nie jest w stanie pojąć. Zainteresowały mnie książki typu „Życie przed życiem” i „Życie po życiu” ponieważ bardzo często wydawało mi się, że rzeczywiście żyję już po raz drugi, bo coś co czyniłam lub widziałam po raz pierwszy, często okazywało się czymś dobrze znanym. To była wielka zagadka i niezbadana tajemnica, z której się nie zwierzałam nikomu. To tym bardziej zachęciło mnie do czytania tego typu książek. Dzisiaj już tak naprawdę niewiele pamiętam z ich treści, ale na pewno nie były one odpowiednie dla niedojrzałego umysłu. Lepiej byłoby zająć się czytaniem lektur szkolnych, co do których miałam opory! A co z moją wiarą? Jakby lekko ożyła — byłam praktykującą nastolatką. Uczestniczyłam w niedzielnej Mszy św. i każdego tygodnia bywałam na Mszach szkolnych. Uczęszczałam oczywiście na lekcje religii, po których czułam się nieco rozdwojona. Co ciekawe z nastaniem października — bez jakiegokolwiek przynaglenia — chodziłam na Różaniec. Co mnie tak wiązało z tą modlitwą? Np. do uczestnictwa w nabożeństwach majowych się nie garnęłam. Ósma klasa, związana z wyborem szkoły średniej, pozostawiła po sobie jeszcze jedno wspomnienie — wycieczkę klasową do Oświęcimia. Tu bliżej poznałam postać św. o. Maksymiliana i Jego heroiczny czyn. Co prawda słyszałam o Nim wiele lat wcześniej, bo które dziecko nie zada rodzicom pytania, widząc świętą postać w pasiastej piżamie. Po dokumentalnym filmie o zbrodniach w obozie, prędko się ocknęłam. Tylko w ciemności, podczas trwania seansu, ścisnęło mi mocno serce i wypłynęły łzy na widok maltretowanego niemowlaka. Dlaczego akurat ta scena? — wówczas nie za bardzo przyciągały mnie takie małe dzieci, a nawet „umywałam ręce” od ich zabawiania. Seans się skończył, a łzy zdążyły się osuszyć. Dla pocieszenia siebie samej uznałam, że przecież nie wszystko w tym muzeum musi być szczerą prawdą! Nie żywiłam wobec Niemców negatywnych uczuć, które wpajano w szkole. Miałam tam kochanych krewnych, u których spędzałam nawet część wakacji. Znałam nieźle język niemiecki. Zarówno naród, jak ich kultura wobec obcych przybyszów, wydawała mi się być całkiem na miejscu.

WIOSNĄ robi się coraz cieplej, więc i ja przeżyłam swą „wiosenną gorączkę” — jaką wybrać szkołę średnią? Niestety moje marzenia związane z zoologią nie mogły się zrealizować. Byłam zbyt słaba z chemii, a te przedmioty szły ze sobą w parze. Trzeba było dokonać innego wyboru, ale jakiego?! Nie chciałam słyszeć jedynie o trzyletniej szkole zawodowej. W ostateczności decydowałam się na wybór Gastronomicznego Liceum Zawodowego. Zawód kucharza mnie nie przyciągał, ale zawód kelnerki był do przyjęcia. Czekał mnie więc czteroletni dojazd do szkoły oddalonej ok. 13 km. Jak każda pora roku i WIOSNA ma swoje kaprysy, ale z pozoru wydawało mi się, że dziecinne kaprysy mam już za sobą! Po wakacjach trzeba było wejść w nowe progi Liceum Zawodowego na terenie Klasztoru Sióstr Urszulanek. W otoczeniu tej szkoły, bardziej rozkwitła moja wiara. Do szkoły wyjeżdżałam dosyć wcześnie, najczęściej przewozem pracowniczym. Z komunikacją PKS-u różnie wówczas bywało. Z przyczyn technicznych czy braku paliwa kursy bywały odwoływane. Wolałam zjawić się w szkole nawet godzinę wcześniej, aniżeli spóźnić się o pięć minut. Dzięki temu miałam codziennie okazję, by przed lekcjami odwiedzić kaplicę sióstr i tam się pomodlić. Pomimo nauki i dosyć późnego powrotu ze szkoły, w październiku starałam się uczęszczać na Różaniec lub odmówić tę modlitwę w domu. Ogólnie nauka nie stwarzała mi problemów, tylko z w-fu i przedmiotów zawodowych nie osiągałam najlepszych wyników. „Wiosenne kaprysy” jakby ożyły. Już w pierwszej klasie zdecydowanie stwierdziłam, że w zawodzie kelnerki nie będę pracowała. Na praktyce w zakładach gastronomicznych, zamiast uganiania z tacą, wolałam garnąć się do trudniejszej pracy w kuchni, gdzie dodatkowe ręce zawsze były potrzebne. Także w okresie licealnym moja zagadka i tajemnica — przestała już być tajemnicą. Zdrowie uległo „rozkapryszeniu” i prawdą jest, że nie ma nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw! Zazwyczaj raz w miesiącu (lub częściej) miewałam stany zaburzenia świadomości — przy czym czyniłam rzeczy, o których nie miałam zielonego pojęcia. Zdarzało się, że jadąc do szkoły czy wracając z powrotem, wysiadałam na innym przystanku itp. Lekarz stwierdził, że to przemijająca nerwica szkolna. Właściwie reagowałam dosyć nerwowo na wszelkie niepowodzenia, a lekcje w-fu były dla mnie horrorem — zwłaszcza gra w piłkę. Pogodziłam się z tymi niepokojącymi objawami i nauczyłam się z nimi żyć, ale do matury nie przystąpiłam. To nie był jedyny powód — lękałam się także ustnego egzaminu z języka polskiego, bo gwara śląska się nie poddała. Pisząc o maturze, wykroczyłam nieco poza margines, podczas gdy w rzeczywistości myślami wracam do pierwszej klasy, w której pod koniec roku szkolnego zapoznałam chłopaka o osiem lat starszego. Wychował się w liczniejszej, religijnej rodzinie. Nigdy nie przeklinał i nie mówił źle o innych. Wiarę potrafił uzewnętrznić w otoczeniu — chociażby znakiem krzyża przed posiłkiem. Żywił wielki szacunek do Jana Pawła II — czego akurat mnie bardzo brakowało! Miał szeroką wiedzę z historii, którą udoskonalił własnym zainteresowaniem i zdał z tego przedmiotu maturę. Jeśli chodzi o mnie, moja wiedza historyczna była (i jest) kompletnym zerem. Co prawda otrzymałam na świadectwie bardzo dobrą ocenę, lecz „zasłużoną” swym cwaniactwem — potrafiłam pisać ściągi i dobrze z nich korzystać.

W ostatniej, czwartej klasie miałam „powtórkę”, mianowicie klasową wycieczkę do Oświęcimia. Przeżyłam wtedy prawdziwy dramat w sercu. Wróciłam do domu z płaczem, który ożywał przez kilka dni z rzędu zazwyczaj wieczorami, co zakłócało zdrowy nocny wypoczynek. I znowu pojawiła się postać św. Maksymiliana Kolbe! Nie minęło wiele czasu, gdy musiałam na lekcję wychowawczą przygotować referat na temat człowieka, którego warto naśladować. Tak się złożyło, że nieco wcześniej przeczytałam z zainteresowaniem książkę o św. Maksymilianie, którą pożyczyła mi koleżanka z klasy. Po lekturze nie zawahałam się, aby tę postać uczynić bohaterem swego referatu. Dosyć szczegółowo opisałam Jego życiorys i przeżycia z obozu koncentracyjnego. Niestety pierwsze, przeczytane na głos zdanie, wywołało w klasie chichot oraz zamieszanie. Jednakże po przeczytaniu ostatniego zdania, zapanowała prawdziwa grobowa cisza. Tego nikt się nie spodziewał! Każdy był pewien, że opiszę jakiegoś fana czy inną znaną postać — bliższą młodzieży. Także wychowawczyni była zdziwiona i nieco zakłopotana moim wyborem. Trudno przecież zachęcić młodzież do naśladowania człowieka dokonującego heroicznego czynu — oddania życia za współwięźnia. To wydawało się absurdalne! Byli jednak i tacy uczniowie, którzy na przerwie pochwalili mnie za referat.

Na tym właściwie mogłabym zakończyć swą WIOSNĘ, ponieważ to już wiek dojrzały — tym bardziej zapachniało LATEM… znałam datę naszego ślubu.

Lato

Początek LATA rozpoczął się bardzo pogodnie, a szczególnie na myśl, że już jesienią zwiążemy się ze sobą na całe życie. Od sierpnia rozpoczęłam pracę jako fakturzystka w nowo otwartej piekarni. Praca mi się spodobała, wszak nie zagrzałam na długo swego stanowiska z powodu „nerwicy szkolnej”. Dolegliwość ta nie odeszła wraz z opuszczeniem szkolnych murów. Trafiłam do szpitala na oddział neurologiczny, gdzie po wnikliwszych badaniach zdiagnozowano padaczkę skroniową. Wprawdzie było to lekkie uszkodzenie jednej ze skroni, ale potrafiło poważnie zakłócić normalne funkcjonowanie. Pod koniec października doczekaliśmy się sakramentalnego związku. Pogoda była wręcz wymarzona — ciepło i słonecznie, jak w pełni lata! Co by to było, gdyby Pan Bóg nie obdarował nas taką aurą zważywszy, że przyjęcie z zabawą odbyły się na wiejskiej posesji w ogromnym namiocie. Już w kilka dni po ślubie z nieba poprószył śnieg!

W obliczu mego stanu zdrowia, który bardzo niepokoił rodziców — mąż zachował spokój. Za radą lekarki, leczyłam się około sześciu miesięcy, a na miesiąc przed planowaną ciążą — przerwałam terapię. Lekarka uprzedziła nas, że podczas terapii musiałabym, w przypadku ciąży, poddać się aborcji. Jednym słowem — albo leczenie, albo macierzyństwo. Wybrałam to drugie. Czymże jest niespełna rok, skoro już tyle lat żyłam z tą dolegliwością?! Będąc w stanie błogosławionym, pracowałam jeszcze kilka miesięcy. Za namową rodziny i męża, który wolał mieć gospodynię w domu (taki model panował w naszych rodzinach) — złożyłam wypowiedzenie w trybie natychmiastowym. Nasza córka przyszła na świat w niedzielę, w dniu wspomnienia Matki Bożej Gromnicznej.

Po trzech miesiącach wyprowadziliśmy się z moimi rodzicami o kolejne 40 km dalej na południe Polski (przedgórze). Nie mieszkaliśmy długo razem. Los nam sprzyjał i mogliśmy mieć własny dom w górskiej miejscowości oddalonej o 12 km, co zawdzięczam swym dziadkom z Niemiec, których byłam jedyną wnuczką i bardzo zatroszczyli się o nasz życiowy start. Wyprowadziliśmy się i już na nowym miejscu nasza córka obchodziła swoje pierwsze urodziny. Powoli urządziliśmy się. Nie zabrakło w naszym domu krzyża i religijnych obrazów. Tylko jednego obrazka nie chciałam ze sobą zabrać, I-Komunijnej pamiątki, przedstawiającej Pana Jezusa z Najświętszym Sercem. Po prostu uznałam, że dosyć podniszczony, wyblakły obrazek do niczego już się nie nadaje. Absolutnie nie ozdobi ściany! Zostawiłam go u rodziców, lecz nie na ścianie, tylko w piwnicy w starej szafce. Gdy rodzice robili okresowe porządki, pytali raz po raz, co z tą pamiątką. Odpowiedziałam prosto z mostu, że mogą ją wyrzucić, bo nie jest mi potrzebna. Mam przecież piękny, bardzo duży obraz przedstawiający Pana Jezusa ze swymi uczniami, przechadzającymi się pośród zbóż. Rodzice jednakże nie wyrzucili pamiątkowego obrazka i dalej „mieszkał” w piwnicy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.