Zabierz mnie do Betlejem. Nachyl się nade mną, zawiąż mi mocno szalik, popraw czapkę, żeby nie spadała na oczy. Otwórz drzwi i pokaż gwiazdę, nie pozwól bać się nocy. Prowadź ulicami przez uśpione miasto, trzymaj mocno za rękę, nie puszczaj, niech ciemność nas opływa jak wody wielkiej rzeki. Idźmy razem za złocistą gwiazdą, patrzmy jak chowa się za kominami, jak opada za dachy, mosty, drzewa, jak tonie w chmurach; jak znika, i staje się tylko myślą, przeczuciem, wspomnieniem. Mów czasem do mnie, albo ściskaj dłoń, a kiedy staniemy na krawędzi światła, kiedy zaskrzypią drzwi stajenki, spójrz na mnie, zobacz jak się w Ciebie wpatruję, jak szukam w Tobie odbicia mojej własnej radości.
Nachylenie
1 grudnia
Gdyby przewrócić kartki do samego początku księgi, historia zaczęłaby się w chwili, w której kobiece dłonie nachylają młodą gałąź i zrywają z niej rumiane jabłko. Zdarzyło się to w najpierwszym ogrodzie, który powstał z jednego słowa i był spełnieniem boskiego snu. Bogowie i herosi innych miejsc i innych czasów próbowali zdobywać jabłka podstępem, wyruszali dla nich w dalekie wyprawy, toczyli krwawe wojny. A Bóg pozwolił kobiecie podejść do drzewa, sięgnąć po owoc i podnieść go do ust. Kto pierwszy poczuł słodki miąższ na języku, kobieta, czy patrzący na nią mężczyzna? Czym zaburzyli doskonałość boskiego snu: nieposłuszeństwem, butą, zbyt mocnym pragnieniem? Co takiego dojrzał Bóg w ich półprzymkniętych oczach, że w jednej chwili wypędził ich w chłód i jałowe doliny, zatrzaskując na zawsze bramy rajskiego ogrodu? Dzieje grzechu to warstwy bezradnych pytań i bezsennych nocy: ile razy sam Bóg czekał do świtu w wysokim oknie i patrzył na światła palące się na poddaszach, na milczące drżenie ludzi, którzy tak jak On szukają odpowiedzi!
Kiedy byłam mała, w naszym pokoju stała na półce maleńka rzeźba przywieziona z gór. Przedstawiała pierwszych ludzi pod rajską jabłonią. Sięgali po owoc w tej samej chwili, a ich szerokie drewniane oczy skierowane były na nas: „Sięgnij razem z nami”, zdawali się mówić, i często pochylałam się nad tym maleńkim rajem, pachnącym góralską farbą. Babcia mówiła, że Bóg wygnał ludzi w przypływie nagłego gniewu i przez kolejne epoki czekał na dzień, w którym będzie mógł przyjąć ich z powrotem. Tymczasem korzenie pierwszej jabłoni wrastały coraz głębiej w ziemię, splatały się z korzeniami innych drzew i wędrowały z nimi dalej, aż któregoś dnia wypuściły zielone kiełki po drugiej stronie świata, w innym ogrodzie, i rozrosły się w białą jabłoń. Pewnej wiosny drzewo zakwitło welonem drobnych kwiatów, a ich zapach wpłynął przez okno do dziewczęcej sypialni. Dziewczyna śpi teraz spokojnie, kołysana marcowym powietrzem. A Ty nie śpisz w tym grudniowym deszczu, i ta opowieść jest dla Ciebie.
Początek
Była połowa lat osiemdziesiątych, autokar jechał przez noc, za brudną szybą przesuwały się rozmazane cienie pól, pastwisk, lasów. Moje myśli krążyły wokół ciepłego koca, którym byłam owinięta, metalowej oprawki termosu, przymglonych świateł na drodze. Nie trzeba było wypatrywać żadnych znaków, ani szukać odpowiedzi, bo cały sens miało się w sobie. To był początek ferii. Dojechaliśmy w góry, ktoś pomógł nam wynieść ciężką walizkę, postawił ją koło nas na skraju szosy. Kiedy autokar odjechał, dookoła zapadła ciemność, i właśnie wtedy spojrzałam w górę: nade mną otworzyła się czarna przestrzeń, wysoka, potężna, jakby ktoś nagle podniósł znad Ziemi ogromne wieko. Nieskończona głębia, w której wisiały gwiazdy, niektóre wielkie, inne drobne jak pył, wszystkie błyszczące, nieruchome, nanizane łańcuszkiem na niewidzialne nitki.
Wiele później podróżowałam, oglądałam przecież nocne niebo nad morzami, puszczami, na krawędzi pustyni, i na obrzeżach południowych miasteczek, w indiańskich wioskach, z okna samolotu, z dna rybackiej lodzi. Ale już nigdy więcej nie zobaczyłam takiego tłumu gwiazd, tak nieskalanej potęgi nocy. Ten obraz — a z nim zaśnieżona szosa, zmęczenie po podróży, mróz szczypiący w policzki — otwiera się przede mną przy słowach ósmego psalmu. Jeżeli wszystko powtarza się według tych samych wzorów, od struktury galaktyk po komórki naszego serca, to i my jesteśmy odbiciem wszechmocnego Boga, który nachyla się nad nami, słucha naszego oddechu, patrzy jak w naszych oczach załamują się wiązki światła. Rytm świata układa się pod nasze kroki: dzień i noc, wędrówka i ukojenie. Gwiazdy, rzucone w pustkę, zewsząd wyglądają jak deszcz złocistych kamieni, i tylko dla tych, którzy patrzą z Ziemi, przybierają kształty zwierząt, przedmiotów, pradawnych postaci. Stałam i patrzyłam w gwieździste niebo, i wracam dzisiaj do tamtej góralskiej wsi, żeby przypomnieć sobie początki. Jeśli szukać sensu, to najpierw w nachyleniu: powielać chwile zapatrzeń, rozpinać nieboskłony, mieć dłonie pełne miłości.
Anioł przechodzi przez ogród
2 grudnia
Dziewczyna, która zasypiała w marcowym ogrodzie, budziła się w grudniowy poranek w naszym domu, w samym sercu przedświątecznej krzątaniny. Leżała, senna, na poduszce i bawiła się długimi włosami, owijając je wokół palca. Co roku jedna z nas była Marią w domowych jasełkach, przyszła więc i moja kolej. Lubiłam takie zimowe poranki, które przeciągały się leniwie aż do południa, za oknem padał śnieg, przysypywał ulicę i wczorajsze ślady. Biały obrus leżał już na stole, na piecu suszyły się uszka i plasterki jabłek, w słoiku czekały kruche płatki akacji, oblepione cukrem i gęstym syropem; a my wychodziliśmy wszyscy do ogrodu, póki jeszcze było jasno, żeby powędrować po śniegu do Betlejem. Tym razem Babcia uszyła mi długą sukienkę ze starej kuchennej zasłonki: po zielonych pasach szły złotawe wielbłądy, a między ich rzędami ciągnęły się niebieskie wstążki nieba.
Jasełka zaczynały się zawsze sceną Zwiastowania. Poprzedni wieczór spędzałyśmy pochylone nad stołem, wycinałyśmy długie paski z gazet i moczyłyśmy je w mące z wodą, a później oklejałyśmy wokół suchej gałązki, wywijając je i karbując. Przez noc mąka obsychała i rano na stole leżała biała krucha lilia. Kiedy nadchodził czas, schodziliśmy wszyscy do ogrodu. Stajenką była wnęka w murze, nad nią, na gałęzi jabłoni, wisiała tekturowa gwiazda. Ale Zwiastowanie odbywało się po drugiej stronie ogrodu, pod stareńką pigwą. Maria stała ze złożonymi dłońmi, a przed nią wyrastał nagle anioł: na tę jedną jedyną scenę wolno nam było zdjąć czapki, i już po chwili nasze włosy iskrzyły się od słońca i młodego śniegu. Babcia podchodziła do rynny, która otwierała się na kamienną misę: wyjmowała z niej okrągły sopel i układała na śniegu tuż pod stopami Marii. „Dlaczego, Babciu?”, pytałam. „Kiedyś będziesz wiedziała, zapamiętaj”, zapamiętałam, ale zrozumiałam dopiero po bardzo wielu latach, w mrocznej Gandawie, w katedrze Świętego Bawona, kiedy na tyłach ołtarza zobaczyłam Marię w chwili Zwiastowania, a tuż obok Niej szklane naczynie, w którym załamywał się promień słońca. Światło przedziera się przez szkło, przez lód, do wnętrza, nie naruszając przejrzystej powierzchni. Odrywając gruby sopel spod rynny, Babcia uczyła nas strzelistej teologii poczęcia. Śnieg oklejał się wokół naszych sukienek, opadał na rzęsy, rumienił nam policzki. Ale zanim Maria wypowie „Niech się tak stanie”, zanim przyjmie od anioła papierową lilię, muszą się jeszcze wypełnić inne słowa, inne drogi, inne ogrody. W jednym z nich ktoś właśnie obserwuje gwieździste niebo.
Mędrzec i gwiazda
W tej jednej kropli, która zawisła na gałęzi pigwy, nad papierową lilią, w tej jednej drobince czasu, w innym ogrodzie mężczyzna wpatruje się w niebo. Jego płaszcz jest obszyty złotymi blaszkami, które uderzają o siebie przy najlżejszym poruszeniu. Wielbłąd kołysze się w miejscu, zmęczony wieczorną drogą, a w jego oczach zanurza się księżyc. Mężczyzna przygląda się pustynnym konstelacjom: umie czytać z ich kształtów jak z kobiecych warg. Nie wie czyje dłonie rozrzuciły kamyki gwiazd po czasach i przestrzeniach, ale wie, że tylko te same dłonie mogą ten obraz przesunąć. Kiedy więc widzi nadlatujący warkocz światła, opiera się o purpurową wielbłądzią kapę, i wstrzymuje oddech. Blada gwiazda wyłania się znikąd, z samej krawędzi snu, i zawisa nad jego ogrodem. Mężczyzna nie wie, że za chwilę gdzieś daleko padną słowa, które każą mu wyrysować nowe mapy, porzucić dawny dom i ruszyć w drogę za światłem. Tę potężną opowieść można odmierzyć oddechami, biciem serca, płatkami śniegu. Mężczyzna stoi i czeka.
Zwiastowanie
3 grudnia
Chwila, w której gwiazda zawisa nad ziemią, a anioł wyciąga przed siebie białą gałązkę, wymknęła się z boskiego snu o szczęśliwym ogrodzie. Sen trwa od początku do końca świata, budzi się więc w nim mężczyzna badający niebo, ale też mała dziewczynka, która zostanie kiedyś żoną Piłata, i król Herod na niewygodnym łożu w dusznej komnacie; i Edyta Stein, z dłonią zanurzoną w książce, i pisarz C. S. Lewis, niespokojny po wieczornej rozmowie; i badacz Błażej Pascal, wycieńczony bólem biodra. Ta chwila jest ich wspólnym oddechem, i unosi się nad ziemią jak maleńkie obłoczki pary z naszych ust w zimowym ogrodzie dzieciństwa. Zaraz sen przebije się przez niewidzialną zasłonę i wejdzie w naszą codzienność: będzie trwał jak rozległe światy latarń, które wyrastają o świcie pod mokrym chodnikiem, i czekają aż otworzysz oczy.
Nadzieja