E-book
14.7
drukowana A5
45.84
PŁATNERZ

Bezpłatny fragment - PŁATNERZ

Objętość:
185 str.
ISBN:
978-83-8104-310-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 45.84

Dedykujemy

Mikołajowi Konszynowi, szlachcicowi i aktorowi, Rycerzowi Chrystusa, rosyjskiemu Bratu polskiego niepodległościowca,

Теmu, którego sprawą życia było Życie Wieczne.

Ks. Józefowi Krzeskiemu SAC, Osobie, która wiedziała czym jest prawdziwa Miłość

piękna, bezinteresowna, Boska.

"...Bo taka natura jest w każdym Polaku

Bez wolności trudno mu żyć”.


Hymn Powstańców Styczniowych


„Powołanie nie ogranicza się tylko do życia zakonnego. Mówiąc o powołaniu uznajemy, że jest to podjęcie jakiegoś życiowego zadania, które rozpoznało się jako swoje. Wszyscy powołani jesteśmy do życia i do miłości. Mamy jednak różne rodzaje realizacji tego powołania. Możemy mówić o powołaniu rodzicielskim (rodzinnym), powołaniu do samotności, czy wreszcie powołaniu do życia konsekrowanego. Zakon lub seminarium są tylko jedną z dróg prowadzącą do świętości, która jest celem wszystkich chrześcijan… Bo kiedy widzę uśmiechniętą matkę, ojca dumnego ze swych dzieci, gorliwego kapłana to wiem, że są to ludzie, którzy właściwie odkryli osobiste powołanie życiowe”.


ks. Józef St. Baron SDS, Salwatoriański Ośrodek Powołań

Prolog

Deszcz.

Jedna wielka ściana deszczu. Padał całymi dniami i nocami, szary zimny deszcz z ponurego nieba, które przypominało ogromną szarą chmurę bez śladu słońca. Spadał na ziemię, zmieniał ją w błoto. Miasteczko tonęło w błocie, a deszcz, to morze zimnych łez z nieba, nie dawał ziemi żadnej nadziei, by błotem być przestała.


Marzec w tych stronach przypominałby sobą jesień, gdyby nie brak żółtego listowia na drzewach. Ich obfitości nie brakowało natomiast pod brudnym śniegiem zmieszanym z wszechobecnym błotem. Teraz, w marcu 1831 roku, śnieg zdążył już stopnieć, co wzmacniało wrażenie jesieni i podkreślało dojmujący brak wszystkiego co młode, świeże i pulsujące życiem, a co zazwyczaj towarzyszy wiosennej uczcie przyrody, ciała i duszy.


Niskie, drewniane w swej przeważającej części domki, ponuro spoglądały spod od dawna już nie kładzionych słomianych dachów małymi, zaślepionymi okienkami w domodzielnych pociemniałych szybach na wąskie ubłocone uliczki, z rzadko pojawiającymi się przechodniami, — komu przyjdzie do głowy spacerować pod zimnymi szarymi strumieniami typowo jesiennego deszczu, jaki nieustannie tworzył błoto na ziemi z powodu zadumy na niebie.


Jednym z nielicznych kamiennych budynków w tym litewskim miasteczku Wielkomierskiego powiatu była plebania przy — kamiennym także — kościółku. Wewnątrz plebanii ciasno stłoczeni mężczyźni. Wielu ich tam, w różnym wieku, stojących w sali z wielkim brązowym krucyfiksem na białej ścianie nad wejściem, ogrzewanej piecem holenderskim z białych kafli. Na środku sali prosty drewniany stół, przy nim na krześle wileńskiej roboty siedział postawny mężczyzna w niebieskiej węgierce z szarymi sznurami w poprzek piersi, o twarzy wyraźnie cechującej tego kto zwykł dowodzić i komenderować, nie znoszące sprzeciwu spojrzenie szarych oczu, prosty rzymski nos, pod którym pyszniły się czarne wąsy. Człowiek znacząco stuknął żylastą dłonią w stół, a proboszcz ksiądz Antoni w milczeniu postawił na stole przyniesioną z kuchni dużą misę z chłodnikiem, wielki kawał domowego chleba i talerz z kiszoną kapustą. Wąsaty nie miał nic w ustach ponad dobę, dlatego na krótki czas zapomniał o gniewie, przełknął ślinę, podziękował, i zaczął szybko jeść drewnianą łyżką chłodnik, przegryzając chlebem i myśląc w duchu: nie czas teraz na chłodniki, wszak teraz nie lato, wszystko tu u was na odwrót.


Opróżnił misę, wytarł resztki chłodnika chlebem, dokończył posiłek, jeszcze raz podziękował proboszczowi, „Bóg zapłać”, i powiedział:


— ...Czyli lepiej wam i wygodniej żyć w błocie pod sapogiem moskalskim bądź walonkiem? Nie, panowie? Bardzo przepraszam, lecz… Stadem jesteście!


Żylasta pięść wyrżnęła w stół tak, że podskoczyła pusta misa, a łyżka spadła na podłogę z szerokich niemalowanych desek. Obecni w sali mężczyźni nie przejęli się tym, stali w milczeniu, jakby nic się nie stało, nie zważając na gniew wąsatego w niebieskiej węgierce. Tylko ksiądz proboszcz Antoni, szczupły, z wygoloną twarzą, z binoklami na cienkim nosie, nieśmiało zauważył:


— Niechaj pan nie osądza tak rygorystycznie, panie Benedykcie, słabość ludzka…


Oczy wąsatego pana Benedykta zapłonęły gniewem.


— Przepraszam księdza! Słabość, czy słusznie zrozumiałem?! O co księdzu chodzi? W takim momencie słabość?! Taka niechęć do wolności?! Do walki o wolność?! Bojaźń przed zaborcą? Lęk?! I to teraz! Kiedy powstał cały kraj! Wielka Polska, Ukraina, Podole, cała Litwa! Cała Żmudź! Tak! Sami Litwini idą nie tylko do swoich zagonów, dołączają się do polskich! W jednym moim zagonie dwustu Litwinów i Żmudzinów! A tu? Polacy! Polacy, proszę księdza! A czyżeście Polacy? Niewolnicy kacapscy!


To też nie obeszło zbytnio obecnych. Tylko mieszczanin Jacek Dmochowski, łysy tęgi wujek w długim szarym płaszczu, uprzejmie zauważył:


— Proszę pana, panie Kołysko, jesteśmy Polakami. Lecz za pana pozwoleniem, zapytam się: kiedy nas na Sybir pogonią, tych kto przeżyje oczywiście, to pan będzie nasze rodziny utrzymywał, sieroty karmił i wychowywał na Polaków i katolików? Czy to pański przyszły… hm… „Rząd Rosieński”? A może jednak pan, jak i ten chwalebny „rząd”, z nami razem na Sybir pomaszeruje? A któż wtedy zadba o polskie sieroty? Co pan na to?


Pogardliwa mina opanowała mężną arystokratyczną twarz pana Kołysko, wargi wykrzywiły się pod pysznymi czarnymi wąsami bez jedynego siwego włoska.


— Co ja na to? A takie coś: idźcie państwo… nie powiem gdzie, bośmy na plebanii! A gdzie indziej powiedział bym! Tylko jedno wiedzcie, i zapamiętajcie! nie!! nie jesteście Polakami! Precz mi stąd wszyscy!


Podniósł zza stołu, budzącą respekt swą potężną sylwetkę, a groźna mina nie wróżyła niczego dobrego. Ksiądz proboszcz Antoni pokręcił głową. Obecni zaczęli na palcach opuszczać salę plebanii, wychodząc wprost pod zimną ścianę deszczu.


Ale z wychodzącego tłumu przedarł się z powrotem do sali ktoś niewielkiego wzrostu, w brudnym mokrym zimowym kożuszku i czapce z szarego sukna, ciężko oddychając stanął przed stołem, za którym wściekłe błyski szarych oczu spod czarnego czuba rzucał wysoki wąsaty człowiek z szablą przy lewym boku i wielkim pistoletem Harper’s Ferry za szerokim skórzanym pasem przy prawym. Oprócz niego na sali plebanii pozostał tylko ksiądz proboszcz Antoni, który stał bez słowa.


— Panie dowódco! Weź mnie pan z sobą! Mam broń!


Mówiąc to, mały chłopiec w szarej czapce wyciągnął spod kożuszka jakiś wąski krzywy żelazny pas z czymś przypominającym rękojeść. Wąsaty nie ukrywając zdumienia patrzył na nieznaną broń i jej posiadacza.


Chłopiec, a bardziej chłopczyk. Jasne delikatne włosy, od dawna nie strzyżone, opadają spod sukiennej czapki na spocone czoło, blade, wychudłe policzki, górna warga nie znająca brzytwy, i chyba jeszcze długo nie pozna.


— Kim jesteś, chłopcze?..


Chłopaczek w brudnym kożuszku dziecięcym cienkim głosikiem zameldował się:


— Feliks Choinek, panie dowódco, pomocnik kowala!


Pan dowódca zdumiał się jeszcze bardziej. Feliks Choinek nie wydawał się siłaczem pod swym kożuszkiem. Wręcz przeciwnie…


— Kowala?.. Coż ty gadasz… A ileż masz latek, pomocniku kowala?


Pomocnik kowala zmieszał się.


— Czternaście… będzie dziesiątego kwietnia, panie dowódco! Niech pan we mnie nie wątpi, jam silny! Sam, ot, szablę sobie wykułem!..


I podniósł nad jasną głową w szarej czapce swój żelazny pas z dziwną rękojeścią. Wąsatą twarz pana dowódcy opromienił szeroki uśmiech.


— A, to szabla? Zbroję wykułeś, Feliksie Choinek? A tak naprawdę, to Felku!


Feliks vel Felek spuścił głowę. Nie weźmie, odmówi, ponure myśli przemknęły przez dziecięcą główke…


— …Za mały jesteś dla walki, czy wiesz! Co powiedzą tata z mamusią?


Pomocnik kowala Felek podniósł oczy na dowódcę. W nich wezbrały łzy beznadziei.


— Nie mam taty ani mamy. Jam sierota…


I bezgłośnie zapłakał.


Twarz dowódcy pokrył cień zadumy, pyszne wąsy się poruszyły. Coś przyszło mu do głowy…


— No, no, cóż to takiego. Walczyć chcesz, a płaczesz. Ech ty, płatnerzu…


Dowódca wyszedł zza stołu, podszedł do płaczącego chłopaczka z dziwną szablą w wychudłej dziecięcej dłoni. Położył swoją żylastą dłoń, nawykłą do prawdziwej szabli, na szczupłe ramię pod mokrym starym kożuszkiem. Spojrzał na wygłodniałą dziecięcą buzię.


— Ojcze! Bardzo proszę księdza przynieść jeszcze misę chłodniku czy co tam jeszcze jest…


Ksiądz proboszcz milcząc wyszedł i za parę chwil wrócił z drugą wielką misą chłodniku, pajdą chleba. Kiszona kapusta była na stole, nie całą zjadł dowódca.


— Siadaj jeść!


Feliks Choinek nie tego się spodziewał. Stał, patrząc na dowódcę szeroko otwartymi zielonymi oczyma, łzy płyną na policzki.


— To ja, dowódca twój, tobie rozkazuję! Czy nie rozumiesz co to rozkaz?!


Mały „płatnerz” Feliks ze swoją niby to szablą rzucił się do stołu, usiadł i zaczął łapczywie jeść. Tak, może od doby nie jadł, a może i dłużej, pomyślał dowódca, tak to dbacie podlece o polskie sieroty…


— …I jeszcze pamiętaj, przed wykonaniem rozkazu mówi się: rozkaz, lub tak jest, dowódco.


Felek podniósł się z krzesła i z jeszcze pełnymi ustami powiedział:


— Tak jeszcz, dowódszo!


Dowódco powstrzymał śmiech.


— Siadaj, mówię! Pojedziesz ze mną. Tą twoją „szablą” kurkę nie zarżnąć, nie mówiąc już o kacapie…


Felek błagalnie podniósł oczy znad misy, w której chłodnika już prawie nie było.


— Co powiedziano? Jeść mi! To twoja pierwsza broń, nieudana, tak to bywa. Nauczymy! Potrzebujemy takich… płatnerzy…


I cicho do księdza proboszcza Antoniego:


— … jeden jedyny to Polak w waszym mieście, ojcze. Bardzo przepraszam, ale…


Dowódca Oddziału Wolnych Strzelców Wielkomierskich Benedykt Kołysko dorzucił:


— ...bydłogród.

1

1 września 1863 r.

Smoleńsk

— …Tak, tak, dziękuję, siostro. Proszę zaczekać chwilkę. Jestem niemalże gotowy…


Ksiądz Stefan powiedział to przez drzwi w odpowiedzi na nieśmiałe pukanie, przypominające że czas wyruszać. Naprawdę, wszystko było już gotowe, wielka torba stała na stole, a Dary Święte w srebrnym nośniku ksiądz Stefan trzymał w ręku.


Siostra cierpliwie czekała na podwórku kościoła. Świątynię wybudowano na górze, jaka tak naprawdę była kurhanem, usypanym nad setkami ciał żołnierzy Wielkiej Armii Bonapartego, poległych w 1812 roku w czasie szturmu Smoleńska. Byli tam nie tylko Francuzi, ułani księcia Józefa Poniatowskiego pierwsi ruszyli do ataku, i zdobycie miasta było ich niewątpliwą zasługą. Miasto zdobywali wszyscy, a polegli ci na kogo Bóg wskazał. Wielu ich było, ot, i stoi kościółek na tym kurhanie, a czego to znak, także Pan jeden wie, człowiek może się tylko domyśleć.


Ksiądz Stefan wziął torbę w lewą ręką, w prawej mocno trzymał Dary Święte. Udał się do drzwi plebanii, odsunął je nogą, wyszedł na niski ganek. Przy ganku stała zakonnica, szczupła dziewczyna w czarnym habicie, na delikatnej twarzy pod welonem nieśmiały uśmiech.


— Proszę, zamknij drzwi, siostro Aldono, mam ręce zajęte.


Siostra Aldona skinęła główką w welonie, weszła na ganek i zamknęła drzwi.


— Dziękuję ci. Chodźmy z Panem Bogiem.


Z tymi słowami ksiądz Stefan poszedł do furtki drewnianego płotu, otaczającego kościelne podwórko. Siostra Aldona, nie przestając się uśmiechać, poszła za księdzem proboszczem, w odległości dwóch kroków od niego, według Reguły.


Oni szli ulicą z małymi drewnianymi domkami po obu jej stronach, stąpali po żółtym listowiu, leżącym dywanikiem na drodze, milcząc i rozmyślając, każde o swoim, a tak naprawdę o jednym i tym samym.

2

Ksiądz Stefan wstąpił jako młody chłopiec po liceum do seminarium, to wywołało wielką niechęć jego rodziny, tata z mamusią widzieli go w przyszłości prawnikiem po uniwersytecie w Wilnie czy nawet w Warszawie, a najlepiej adwokatem. Jednak ich Stefek wybrał sobie coś innego, a wyjaśnił rodzicom swój wybór w takich słowach:


— Kapłan to też adwokat, tylko przed Bogiem.


Tak czy owak, adwokatem przed ludźmi został młodszy brat księdza Stefana, czym bardzo ucieszył rodziców, zmartwionych wyborem starszego syna. A sam ten starszy wypełniał swoją praktykę adwokata inaczej, gdzieś od pięciu lat po ukończeniu seminarium w tym samym Wilnie, gdzie miał studiować prawo na uniwersytecie. Studiował jednak Prawo Boskie z innymi przedmiotami, a to zadowalało Stefana, w skutku czego do jego imienia dodało się „ksiądz”. Ojcowie wykładowcy także uważali, że klerykowi Stefanowi bardziej pasuje ta boska adwokatura, a sam ksiądz rektor przy ukończeniu studiów kapłańskich po święceniach diakonalnych, a potem kapłańskich, powiedział do niego:


— Masz posłużyć jakiś tam czas w parafii, Stefanie, to tylko na pożytek, ale nie zapominaj o teologii, to dar od Chrystusa tobie, słuchałem cię na rekolekcjach, jesteś obdarzonym jak teolog i filozof, a tego nie masz prawa zmarnować, więc, zbieraj i umacniaj wiarę, i wiedzy nie lekceważ.


Zaś realne życie parafialne bynajmniej nie sprzyjało zajęciom z teologii, tworzeniu prac filozoficznych i reszcie temu podobnych. Lecz mimo wszystko, rozważaniom codzienne troski proboszczowskie jakoś nie przeszkadzały, a ciekawe tezy powstawały w głowie nawet na tle niełatwego życia katolickiego kapłana w mieście obecnie rosyjskim, ale kiedyś tam należącym do Wielkiego Księstwa Litewskiego. A to było odczuć nawet po jakichś dwóch wieków od czasu, kiedy należeć przestał…


…Zaś siostra Aldona po prostu tęskniła. Tęskniła za Litwą, gdzie się urodziła i przeżyła krótkie dziewczęce życie. Za domem tęskniła.


Pochodziła z wielodzietnej rodziny zubożałej szlachty ziemskiej, do klasztoru wstąpiła nie tyle ze szczególnego powołania, tylko by ulżyć życiu rodziny. Lubiła się modlić, a tak sobie pomyślała: jaka różnica, gdzie Różaniec odmawiać, w klasztorze nawet lepiej. Kiedy mama się dowiedziała o jej decyzji, długo płakała, a ojciec powiedział:


— Nie trzeba płakać, Marysiu, Bóg tak chce, a niechaj nasza Basiunia wypróbuje siebie w życiu zakonnym, a jak to nie jej los i powołanie, to co… Wróci sobie, i tyle.


Słowo „wróci” zagrało swoją rolę, a kiedy Basiunia została siostrą Aldoną po składaniu ślubów czasowych, mama modliła się nieustannie: Panie Jezu, powróć nam Basiunię, Ty Sam widzisz, nie jej to los być niewiastą Twoją, prostą dziewczyną czy kobietą lepiej Ci posłuży, nie gardź Jezu modlitwą moją, a Ty, Przenajświętsza Dziewico, wstaw się przed Synem Twoim.


Chodziło o to, że wśród ośmiorga dzieci Basiunia cieszyła się szczególną miłością domowników za cichy, łaskawy i delikatny charakter i bezgraniczną empatię. Czasem trzech braci i cztery siostry żartowali z niej, ale po dobremu, nikomu nie pozwalali ją obrazić z otoczenia zuchwałych dziewcząt czy chłopaków na ulicy bądź w szkole, a tak tylko w gronie rodzinnym żartowali:


— Oj, Baśku, uważaj, kotki cię świętą Barbarą wkrótce ogłoszą, a pieski uchwalą!


Baśka słysząc to, tylko się uśmiechała, a cóż takiego, naprawdę lubiła zwierzęta, nie tylko piesków z kotkami, a ptaków nie mniej, a propos.


Nie mówiąc o ludziach.

3

Oni szli wąskimi uliczkami, stąpając po miękkim dywanie z żółtych i czerwonych liści, „złota jesień” w tym mieście była taka sama jak na ich rodzimej Litwie, a przecież Smoleńsk tylko jakichś tam dwieście latek temu przestał być litewskim miastem.


Bardzo dobrze znali tę drogę która wiodła do starego miejskiego więzienia. Teraz na obrzeżach miasta budowano nowe więzienie, gdyż to stare było zbyt małe by pomieścić ogromną ilość ewentualnych nowych lokatorów, których obecności wkrótce się spodziewano.


Ożyło widmo 1831 roku.


Powstanie trwało od samego stycznia, ogarnęło Wielką Polskę, Ukrainę, Litwę, także tę część Litwy, jaka obecnie nazywała się Białą Rusią bądź Białorusią. W końcu kwietnia zagony powstańczej partyzantki pokazały się na Witebszczyźnie, pod Mogilowem oraz w Wieliżu, na samej granicy Smoleńskiej gubernii, a nawet w Krasnem, to już jedno z powiatowych miasteczek samej gubernii.


W mieście o tym wszystkim już było słychać, głuche pogłoski rozchodziły się na bazarze, mieszkańcy szeptali między sobą na ulicach, a nawet w Szlacheckim Zebraniu przy miejskim parku Błonie (sama nazwa wiele mówiła) już gadali otwarcie o dziełach rąk polskich, litewskich i białoruskich „zbójów i buntowników”. Gdzieś tam napadli pluton piechoty, kogoś zabili, kogoś zabrali w niewolę, a jacyś tam z żołnierze (o zgrozo!) pomagali zabijać oficerów i dołączali do zagonów buntowników. A w innym miejscu wdarli się do aresztu, zabili żandarmów, uwolnili zaaresztowanych zbójów, zabrali broń, a kiedy wysłali rządowych żołnierzy, nie dało się zniszczyć „bandę”, walczyła ta wściekle, desperacko, przerwała się do lasu, a tam żołnierzom wstępu nie ma, leśni zbóje czują się tam jak w domu, zza każdego drzewa wygląda śmierć, każde mrowisko niebezpiecznym.


Wiele szczegółów tych strasznych opowieści było, oczywiście, wytworem fantazji i efektem strachu u którego według przysłowia „oczy wielkie”. Lecz też niemała część prawdy w tych pogłoskach jednak była. Dowodem na to między innymi, stało się odwiedzanie parafii przez żandarmów, w uniformie, jak i po cywilnemu, chytre rozmowy z księdzem Stefanem tych osobników, powiększenie liczby tajniaków, jakich także wcześniej, do powstania, nie brakowało na nabożeństwach, rekolekcjach, na obchodach wszystkich świąt religijnych. Nawet sam kurator z Petersburga, jaki przyjechał kontrolować tutejszy Trzeci Oddział, pułkownik żandarmerii Wencel, elegancki, wyszukanie ubrany w angielskim stylu dżentelmen, osobiście zaszczycał parafian i ich proboszcza księdza Stefana swoją obecnością, a wieczorem uprzejmie poprosił kapłana o rozmowę, ta trwała prawie trzy godziny przy zamkniętych drzwiach na plebanii. Zwykle plebanię, jak i kościołek, nigdy nie zamykano, tam mógł wejść każdy o dowolnej porze dnia i nocy, bez przerwy, całodobowo.


Tak postanowił ksiądz Stefan, obejmując władzę proboszczowską.

4

Oni znaleźli się na początku ślepej uliczki, gdzie znajdowało się stare miejskie więzienie. Gdy dotarli do środka uliczki, po drugiej stronie z furtki podwórka jednego z domów, bogatszego od reszty, z czerwonej cegły o żelaznym, pomalowanym na szaro dachu, wyszło trzech chłopców, z wyglądu piętnasto- szesnasto-letnich. Dwóch ubranych w kurtki i kartuzy z dobrego, drogiego sukna, trzeci w starej fufajce na silnych roboczych ramionach, a na czarnych włosach dziurawy kartuz, spod niego zuchwałe spojrzenie zawziętego łobuza, postrach pobliskich okolic.


Chłopcy zauważyli kapłana z zakonnicą. Od razu posypały się grubiańskie epitety i propozycje:


— Zobacz no! Pop polski!

— I z mniszką! A one u nich wszystkie kurwy!

— A pop z gołą mordą, w suknie babskiej!

— Ruchać prowadzi mniszkę!

— Ej, popie! Weź nas z sobą! Pomożemy, u ciebie nie stoi!

— Przyprzepszaprzu, zrozumiałaś, bladź laszska?


Krzyczeli ci dwaj w drogich kurtkach. Trzeci stał milcząc, spuścił głowę w dziurawym kartuzie. Spod kartuza opadały czarne kędzierzawe włosy, dawno nie myte.


Siostra Aldona źle znała rosyjski, ale zrozumiała, o co chodzi. Policzki poczerwieniały, z wielkich jasnych oczu płynęły łzy, taka niezasłużona podła obraza. Twarz księdza Stefana też poczerwieniała, lecz z gniewu. Donośnym głosem odpowiedział po rosyjsku, z nutką metalu w głosie:


— Юноши! Вы не ведаете, что творите! Ад перед вами! Опомнитесь!

— Młodzieńcy! Nie wiecie co czynicie! Piekło przed wami! Opamiętajcie się!


Lecz „młodzieńcy” nie myśleli o opamiętaniu się. Jeden z nich schwycił z ziemi grudę błota i rzucił w stronę siostry Aldony. Błoto uderzyło w piersi, rozbryzgało się po czarnym habicie. Siostra rozpłakała się w głos.


A trzeci chłopak, ten w starej fufajce podniósł wzrok, spojrzał na płaczącą siostrę Aldonę, na plamę błota na czarnym habicie. Ale to nie było już zuchwałe spojrzenie…


Ksiądz Stefan nie zdążył nic powiedzieć ani zrobić. Chłopak w starej fufajce i dziurawym szarym kartuzie ze złamanym daszkiem, morderczym ciosem pięścią uderzył w twarz tego, który obrzucił błotem siostrę Aldonę. Tamten ogłuszony ciosem upadł w błoto, jakim przed chwilą rzucał, cała morda pokrwawiona. Drugi rzucił się na chłopaka w roboczej fufajce, ale też upadł w błoto po strasznym ciosie w brzuch. Obydwaj leżąc w błocie zawołali:


— Sawka, gnido pierdolona!

— Tato! Tato! Chodź tutaj! Nas Sawka bije!

— Wygnać ich gadów żebrackich z chaty razem z tatusiem pijakiem!


Sawka cicho powiedział:


— Wasze szczęście że leżących nie biję…


I szybko pobiegł uliczką.


— Bóg zapłać, poczciwy chłopcze!


Na głos siostry Aldony Sawka obejrzał się do tyłu i pomachał mocną dłonią, którą przed chwilą ukarał jej napastników. Nie znał staropolskiego, a sercem zrozumiał.


— Chodźmy, siostro.


Ksiądz Stefan poszedł w kierunku starego więzienia, siostra Aldona za nim, dwa kroki do tyłu według Reguły.


Nie widzieli już, jak z furtki wybiegł tłusty wuj z widłami w rękach, w czarnej kamizelce na czerwonej koszuli, o gęstej czarnej brodzie, tylko słyszeli krzyki i przekleństwa. Wuj pogroził widłami w ich kierunku.


Tego też już nie widzieli.

5

Doszli do więziennej bramy, wysokiej i pomalowanej na czarno, jakie miejsce, taka farba. Drzewa z pożółkłym listowiem na gałęziach także sprawiały ponure wrażenie, opuszczone krony spoglądały na dywan kolorowych liści by nie myśleć o tym co jest za tą czarną bramą i murem z czerwonej cegły.


Ksiądz Stefan podszedł do czarno-białej budy u bramy, tam stał żołnierz, na ramieniu sztucer z przymkniętym bagnetem. Wyjął z kieszeni na sutannie jakiś papier, złożony w ćwiartkę, pokazał żołnierzowi. Żołnierz był analfabetą, ale uznał że ten papier to przepustka do więzienia, podpisana przez jakiegoś ważnego generała z Petersburgu, tak przedwczoraj wyjaśnił jego kapral, umiejący czytać. Skinął głową w czapce z dwugłowym orłem ze słowami: chodźcie, busurmanie. Ksiądz Stefan nie zwrócił żadnej uwagi na „busurmanów”, tylko odpowiedział: i tobie nie chorować, żołnierzyku. Dał znak siostrze Aldonie.


Podeszli do furtki w wysokiej bramie. Ksiądz Stefan uchwycił wiszący gruby sznur, pociągnął go i puścił. Na dzwonek furtka się otworzyła, w niej ukazał się ten sam kapral, który potrafił czytać. Milcząc przepuścił „busurmanów”, bez żadnych komentarzy z okazji ich przyjścia.


Podeszli do małego niskiego drewnianego budynku, stare przegniłe deski, nieszczelny dach, pewnie przepuszcza wodę podczas opadów deszczu czy śniegu. Ksiądz Stefan zapukał w pociemniałe drzwi. Za chwilę drzwi się otwarły, na niski ganek wyszedł młody człowiek w błękitnym mundurze, pagony porucznika, na twarzy mała jasna bródka. Mrużąc jasno-szare oczy za małymi okrągłymi okularami w rogowej oprawie, spytał z miną pełną pogardy:


— Kogo wam trzeba?


Ksiądz Stefan spokojnie odpowiedział:


— Kapitana Sienina, lekarza więziennego.


Młody w mundurze wycedził przez rzadkie zęby:


— Teraz jam lekarz więzienny. Co wam?


Spokojna odpowiedź księdza Stefana.


— Panie lekarzu, przyszliśmy z posługą duchowną dla chorych i rannych więźniów. W torbie jadło dla nich, pan może sprawdzić. To wszystko z pozwolenia pułkownika Wencla i pana naczelnika majora…


Nowy więzienny lekarz grubiańsko przerwał księdzu Stefanowi.


— Pułkownika teraz nie ma w mieście, mamy nowe rozkazy z Petersburgu, przepuścić was nie mogę…


I z wyraźnym zadowoleniem dorzucił:


— …również nie chcę.


W zimnych oczach pod okrągłymi okularami było tyle nienawiści zmieszanej z pogardą, że ksiądz Stefan pomyślał: ten lekarzyna u czartów swój.


— Nie rozumiem tego liberalizmu. Do waszych buntowników puszczają was, ich popów, takich samych zdrajców, takich samych zbójów, a tych rzeźników leczą kosztem imperium, przeciwko jakiemu oni się buntują, zabijają ruskich ludzie, niszczą państwowe resorty, ja bym was w ogóle do niewoli nie brał!..


Siostra Aldona nie rozumiała wprawdzie wszystkiego wypowiedzianego przez nowego więziennego lekarza, ale czuła że to jest coś złego, okrutnego. W jej wielkich jasnych oczach znowu pojawiły się łzy. Brudna plama na habicie mogła okazać się nie najgorszym co spotkało…


Zaś ksiądz Stefan spokojnie zapytał:


— Pan uważa siebie za chrześcijanina?


Więzienny lekarz porucznik wybuchnął gniewem.


— Co takiego?! Ale bezczelność wasza laszska! Jam to chrześcijanin, a nie parszywy katolik!..


Ksiądz Stefan wzruszył ramionami.


— Być takim głąbem, będąc doktorem medycyny… A choćby pielęgniarzem. Katolik to chrześcijanin, panie nieuku, ten zachodni, a kto nazywa chrześcijan parszywymi, jest wrogiem Chrystusa. I kogo to zdradziliśmy? Czy przysięgaliśmy waszemu carowi?..


Twarz pana nieuka przybrała kolor czerwieni jak racza dupa, nim stanie się przekąską do piwka.


— Jak pan śmie! Pan za to głową zapłaci! Bezczelność tych Lachów, równa świńskiej! Żyje na Rusi świętej, a car to nie jego! Buntowniku! Laszski popie przebrzydły! Zaraza łacińska! Tu się pan znajdzie, za tym murem…


Lecz pod spojrzeniem ciemnych oczu księdza Stefana nagle zamilkł. Jeszcze w dzieciństwie dziadek, profesor filozofii pan Wiesław, mawiał: Stefek to magnes, kogoś przyciąga do siebie, a kogoś odrzuca. Teraz więzienny lekarz oniemiał w pobliżu tego magnesu. Stał czerwony, wściekły, ale siłę magnesu nie dało się pokonać.


— Mógł bym powiedzieć: u pana to przejdzie z wiekiem. Ale nie przejdzie ani przeminie. Żegnam pana.


Ksiądz Stefan zwrócił się do siostry Aldony:


— Bóg jest litościwy, siostro. Chodźmy z Nim.


I udał się do wyjścia z miejsca mąk doznanych w imię interesów niby imperium, a tak naprawdę, licho wie czego i kogo. Więzienny lekarz pozostał nieruchomy jak słup soli pomalowany na kolor raczego tyłka.


Przy bramie kapral umiejący czytać zapytał cichym szeptem:


— Nie przepuścił herod, co?


Po twierdzącej odpowiedzi księdza Stefana zauważył jeszcze ciszej:


— Ich błagorodie kapitan Sienin dobrym człowiekiem był, do naszego brata miał żal, litował się też nad waszymi, Bóg niechaj sądzi, mawiał. Ot, i posłali go za to do dymisji, a ten nowy i niemowlętom potrafi główki o ścianę rozbijać, choć waszym, choć ruskim. Herod to…


Dorzucił:


— A podaj no mi, ojcze, twoją torbę cichuteńko, tu, za rogiem, by herod nie zobaczył. Jakoś, przez kogoś tam, przekażę waszym…


Za rogiem przyległego do muru więziennego budynku schwycił torbę księdza Stefana i schował w niszy fundamentu.


— Wieczorem herod pójdzie na kwaterę, a na dyżur Saszka, ziomal mój zastąpi, włodzimierski też, on to waszym odda…


Ksiądz Stefan uważnie spojrzał w okrągłe ptasie oczy ruskiego kaprala.


— Bóg zapłać, żołnierzu.


Delikatny głosik siostry Aldony wtórował proboszczowi, dziękując po staropolsku już drugi raz tego dnia. Po łzach, jakie płynąły z wielkich, o głębokim spojrzeniu oczu, także raz drugi…


A ruski kapral westchnął ciężko przy słowach, najcichszym szeptem wypowiedzianych:


— Ech, baćko… Czyż tak na darmo tyle naszych do tamtych waszych uciekło… Czart kopyto złamie w tym wszystkim. Idźcie już z Bogiem stąd od grzechu…

6

W drodze powrotnej milczeli. Tylko raz, kiedy już wchodzili na dziedziniec kościoła, usłyszał ksiądz Stefan za sobą smutny głos siostry Aldony:


— …jakże szkoda mi tych poczciwych…


Ksiądz Stefan zatrzymał się i spojrzał na jeszcze nie zaschłą plamę błota na piersi czarnego habitu siostry Aldony.


— Wiesz co, siostro… mi też szkoda. Jak najbardziej szkoda. Lecz przypomnij sobie…


Ksiądz Stefan patrzył prosto w wielkie oczy zakonnicy, znów przesłonięte łzami, tym razem martwiła się nie z powodu obraźliwych słów, skierowanych niedawno do niej przez nikczemników.

— „Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają

i prześladują was, i gdy z Mego powodu mówią

kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie,

albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie.

Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli

przed wami”.

Na te słowa Kazania na Górze z Ewangelii od Mateusza siostra Aldona uśmiechnęła się, przez łzy. Siedzieć by tobie w domku u mamusi z tatą, a potem za dobrego człowieka wyjść za mąż, i również domkiem się zajmować, ech, nie twoje to powołanie, przemknęło przez myśl księdzu proboszczowi.


— Naśladować Jezusa, oj, nie cukrem to ani ciasteczkami. Wczoraj rzucali palmowe gałęzie, a dziś błoto rzucają, jeszcze i wieniec cierniowy na głowę mierzą. A tego drugiego o dużo więcej… I to wszystko z krzyżem na karku. I nagroda w niebie, a na ziemi…


Na twarzy księdza Stefana pojawiła się determinacja, gdy donośnym tonem powiedział:


— …a na ziemi to walka, siostro moja dobra. Tylko nie wszystkich na nią stać… Każdy się po swoje na ten świat rodzi. Idź, siostro, w pokoju do waszego domku, habit musisz zmienić…


Siostra Aldona znowu się uśmiechnąła, z wdzięcznością, i odeszła do domku, w którym mieszkała z inną zakonnicą, siostrą Reginą, domek znajdował się na tej samej ulicy co kościół. Przed wykonaniem dzisiejszej posługi trzeba habit zmienić. Czekało ją sprzątanie kościołka przed wieczorną Mszą, a potem posługiwanie dzieciom sierotom w parafialnym przytułku, znajdującym się na kościelnym dziedzińcu.


Dzieci lubiły ją bardziej niż srogą i surową siostrę Reginę, bo przy każdej okazji obdarowywała je słodyczami, a lubiła też po prostu podejść, uściskać lub pogłaskać po główce. Czy śpiewać tym maluchom na noc przy łóżkach w sypialni litewskie piosenki, jakich znała mnóstwo i śpiewała jeszcze młodszym braciom i siostrom. A za każdym razem w trakcie tego posługiwania łapała siebie na tym, że czuje się nie tyle zakonnicą Aldoną, ile dziewczyną Basiunią.


Za to prosiła przebaczenia u Jezusa i Jego Matki Maryi ze łzami i skruszonym sercem.

7

Ksiądz Stefan udał się do plebanii, miał przemyśleć kazanie na wieczornej Mszy. Słowa księdza rektora nie przeszły na marno, a i bez tych słów miał w sobie proboszcz parafii w Smoleńsku wielką przychylność, a nawet pasję do teologii i filozofii. Nie mając możliwości przez obowiązki proboszczowskie by pisać uczone prace i artykuły, ksiądz Stefan kompensował to kazaniami, za każdym razem nowymi, oryginalnymi, pełnymi fragmentów z prac ojców Kościoła, encyklik oraz listów papieskich, a co najważniejsze, odpowiednich przykładów z codziennego życia, zarówno z różnych końców świata, jak parafialnego i miejskiego.


Kazania księdza Stefana w równym stopniu uważnie słuchali parafianie i tajniacy Trzeciego Oddziału, jakich po wybuchu ostatniej insurekcji było coraz więcej. Kaznodzieja zresztą tym się zbyt się przejmował, a w jego kazaniach nie brakowało też i przykładów odnoszących się do ostatnich burzliwych zdarzeń. To wywołało wizytę petersburskiego rewizora pułkownika Wencla, tamten po długotrwałej rozmowie wywnioskował że wygodniejszym dla jego sprawy i kariery jest mieć takiego jak ksiądz Stefan na krótkim pasku. W mniemaniu pułkownika bowiem tutejszy proboszcz wyobrażał się jak niejaki kanapkowy buntownik, a zmieniać byka na indyka, czyli kanapkowego insurgenta na prawdziwego, Wencel jak na razie nie zamierzał.


Ksiądz Stefan już podchodził do plebanii, kiedy usłyszał za plecami:


— Szczęść Boże! Księże proboszczu! Proszę księdza zaczekać, na Boga!


Obejrzał się.


— Szczęść Boże, pani Jadwigo. Coś się stało?


Parafianka pani Jadwiga Gronkowska, zacna kobieta w średnim wieku, mieszkała obecnie na Raczewskiej Słobodzie, dość daleko kościoła, a do Mszy jeszcze jest dużo czasu. Na szlachetnej twarzy pani Jadwigi pod czarną woalką malował się niepokój, wyraźnie nie przyszła ot, tak sobie.


— Na plebanii teraz nie ma nikogo, zapraszam panią.


Ksiądz otworzył drzwi wejściowe i uczynił zapraszający gest. Pani Jadwiga podziękowała i pospiesznie wbiegła do salki plebanii. Ksiądz Stefan wszedł za nią i zamknął za sobą drzwi.

8

— Ojcze… Do nas przyszedł człowiek stamtąd…


Pani Jadwiga mówiła szeptem, siedząc w fotelu przed księdzem Stefanem, który zajął miejsce na wiedeńskim krześle.


— Słucham panią z uwagą. Proszę kontynuować.


Uwaga, skupienie i poważny ton księdza proboszcza nieco uspokoiły panią Jadwigę.


— …On przyszedł na prośbę mojego brata Bartosza z Witebska, przekazał mi list od brata, sam Bartuś jest teraz pod Wilnem, też TAM, proszę księdza… Człowiek ten ciężko zachorował, ma także stare rany, doktor Śliwiński był, mówi że zapalenie płuc, a rana w boku też się odnowiła… Pielęgniarka Joasia teraz w mieście nieobecna, a innym doktor Śliwiński nie ufa, choć dla sąsiadów ten człowiek to mój brat Bartuś, miał przyjechać do mnie, a sąsiedzi o tym wiedzą. Oni z Bartkiem jednego wieku faktycznie, a jak brat wygląda na zewnątrz, sąsiedzi nie wiedzą, przecież mieszkamy tam parę miesięcy… Ten człowiek często traci świadomość, a wtedy mówi takie rzeczy, że broń Boże jeżeli usłyszy ktoś obcy… Ojcze! Bardzo potrzebna jest pielęgniarka, a księdza zakonnice te umiejętności posiadają… Proszę księdza, na miłość boską… Broń Boże, umrze ten pan, a jest dobry… Bardzo miły, i taki nasz, wie ksiądz…


Ksiądz Stefan skinął głową.


— Brat to dobrze. A czy widziała pani tajniaków pod domem?


Pani Jadwiga zamachała rękami, na prawej ręce srebrna obrączka pod przezroczystą czarną rękawiczką.


— A jakby nie, ojcze!.. Byli, pod domem, chodzą po ulicy, jeszcze i wcześniej byli. Do nas bez tych tajniaków okołotkowy nadzorca zachodził, pytał się, kto i co, a przecież i przed tym bywał, jak i u sąsiadów, niby porządku pilnuje, a tak naprawdę to w łapę zbiera żul przeklęty… Dajemy, więc, sukinsynowi, a co robić… Teraz to powiedział: no, brat to brat, tylko u mnie niech się zamelduje. Dobrze, papiery ma od braciszka, według nich jest Bartosz Wierzbołowicz z Witebska, no, i łapówka, to zameldował się, jak na razie…


Skinięcie głowy księdza proboszcza.


— Pani Jadwigo. Czy uświadamia sobie pani że w przypadku, jeżeli władze dowiedzą się prawdy, pani i całej pani rodzinie pogrąża katorga na Sybiru?


Pani Jadwiga smutne uśmiechnąła się.


— Uświadamiam sobie, proszę księdza. I Karol, mąż mój, uświadamia sobie. Dzieci już są dorosłe, Zosia jest w Kownie, zaręczona już, Sławek w Krakowie studentem, to w ogóle inne państwo. A my już pożyliśmy, dzieci wychowali, niech będzie tak jak Bóg położy.


I nakreśliła znak krzyża. Ksiądz Stefan wyrzekł:


— Amen.


A pani Jadwiga dodała:


— Na wieki wieków.

9

— Bracia i siostry w Chrystusie! W dzisiejszym fragmencie Świętej Ewangelii według Mateusza usłyszeliśmy, jakie zadanie wyznaczył Pan Jezus swoim uczniom:

„Wy jesteście solą dla ziemi.

Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić?

Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie

i podeptanie przez ludzi.

Wy jesteście światłem świata.

Nie może się ukryć miasto położone na górze.

Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem,

ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim,

którzy są w domu.

Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi,

 aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili

Ojca waszego, który jest w niebie”.

Pomyślmy sobie: czy jest zadanie bardziej honorowe od tego? Sól dla ziemi, bez której na nic ta ziemia. A nie utracić swego smaku, to zadanie najtrudniejsze. Bo wysiłki wszystkich sił szatana i piekła skierowane na to, żebyśmy utracili swój smak, żebyśmy przestali być światłem na pomoc ludziom, ku chwale Pana, Który jest tym samym światłem. Szatan i piekło pragną pozbawić nas bycia światłem boskim, wolności i wolnego wyboru, przemocą wciągnąć nas na okropną drogę zdrady, beznadziei i strachu. Siły ciemności narzucają i sugerują nam śmiertelny grzech Judasza, jaki prowadzi wprost do bram piekielnych.


To także jest wyraźnym dowodem na to, na ile jest honorowe oraz jak bardzo trudne zadanie Pan Jezus postawił przed Swymi uczniami. A któż to są, uczniowie Syna Bożego? Czyż tylko święci apostołowie? A czy apostołowie świętymi byli od urodzenia? W żaden sposób. Człowiek jest grzeszny od Adama i Ewy. Jakże zostali świętymi? Tylko i wyłącznie przez swego Mistrza Jezusa. Lecz i przez ich własny, świadomy wybór. Pozostawić barkę na brzegu jeziora, pozostawić swoje mienie, domowników by iść za Mistrzem. Oj, trudno to było. Żebractwo, brak dachu nad głową, tułania, prześladowania, a na końcu ukrzyżowanie. Bo Mistrz wybrał ukrzyżowanie — i Zmartwychwstanie! Ot, cały sens tego zadania — Zmartwychwstanie. We wszystkich pojęciach, bo grzeszna słabość to śmierć. Poddanie się sile z piekła, bojaźń wobec okrucieństw jego sług i popleczników to śmierć.


A Mistrz nas uczy: nie ma śmierci.


Nie ma śmierci dla tych, którzy gotowi są umrzeć by zmartwychwstać. Jak umarł i zmartwychwstał nasz Zbawiciel, Odkupiciel i Mistrz.


Nie, moi drodzy! nie tylko apostołowie są uczniami Jezusa Chrystusa. Jako swych uczniów Mistrz pragnie mieć cały świat, każdego człowieka. Lecz nie każdy człowiek jest gotów zostać Jego uczniem, bo się boi. Tak, boi się utracić coś tam z dóbr ziemskich, pocierpieć za prawdę, za sprawiedliwość, którą jest Chrystus. Boi się bo wybrał sobie los niewolnika pieniędzy, władców ziemskich i siły. A tam, gdzie dokonano owego wyboru, gdzie zamieszkała bojaźń, gdzie panuje strach, tam nie ma tego głównego, czego uczy Pan nasz i Mistrz, co jest kluczem do świętości, Jego nauki.


Nie ma tam Miłości bowiem.


Co czyni grzesznego człowieka świętym, jak nie Miłość? W Dzienniczku świętego Franciszka z Asyżu czytamy słowa: grzesznikiem jestem, niegodnym i nędznym. Uznawał prawdę o siebie, tę niewygodną, bo kochał. Jakże kochał ten Człowiek! Boga kochał. A dlatego kochał też Jego stworzenia. Wszyscy ludzie, zwierzęta, drzewa i kwiaty, niebo, słońce i księżyc byli mu braćmi i siostrami. Jak każde stworzenie Stwórcy. I ot, został świętym, a nawet stygmatykiem na górze Alverno. A czy nam zakazano podnieść się na szczyt tej góry? Młody człowiek, na wygląd zwykły łobuz, wstawia się za kimś tam słabym i bezbronnym wobec niegodziwców, — czyżby nie był na tej górze? Inny ktoś, słaby i grzeszny, naraża swoje życie dla braci swoich, — czyż nie na tej samej górze dostał siłę na swój szlachetny czyn ofiarny? Czy nie na tej górze zamieszkała w nich Miłość? Czyż nie zostali ci grzeszni uczniami Mistrza i Pana naszego? Retoryczne zapytanie, proszę państwa. A więc:


Miłować i się nie bać.


Taka jest formula świętości, braterstwa w Chrystusie, czyli szczęścia, niezmarnowanego życia.


Oraz Życia Wiecznego po Zmartwychwstaniu.


Dla świętego Franciszka z Asyżu sama śmierć była siostrą. Dlatego odstąpiła od przybranego brata w momencie Zmartwychwstania i przejścia do Życia Wiecznego.


Bo smaku swego nie utracił.


Amen.

10

„Bóg zapłać”.

To jedyne naruszyło ciszę, która panowała w kościele w trakcie kazania księdza Stefana. Trwała Msza wieczorna. Tajniak w tylnej ławie słuchał nie mniej uważnie od wiernych, był zniesmaczony bo nie usłyszał antyrządowych haseł, nie ma nic ciekawego, co można zameldować i dostać w nagrodę parę groszy, idź tam wiedz, co za łobuz, za kim się wstawiał, a kto tam życie naraża, chodziło o władze ziemskie, no, choćby coś tam.


A w przednich ławach siedziały zakonniczki. Ascetyczna twarz siostry Reginy nic nie wyrażała, wydawała się niewzruszoną. Natomiast wielkie oczy siostry Aldony promieniowały czymś takim, że kaznodzieja nie mógł od nich wzroku oderwać, to nie było bowiem proste słuchanie, lecz dialog, rozmowa z nim, księdzem Stefanem, a przede wszystkim z Gospodarzem tego kościółka, a jednocześnie życia i śmierci.


Oczu pani Jadwigi ksiądz Stefan z odległości ołtarza nie widział, daleko siedziała, ale patrzyła na niego zasłuchana, chłonąc każde słowo. Po skończonym kazaniu opuściła głowę na złożone dłonie, a po Komunii uklękła, jak wszyscy, nawet tajniak, który oczywiście do Komunii nie przystąpił. Kiedyś tam był katolikiem, nawykł do służby dwom gospodarzom, a tak naprawdę temu jednemu, przed którym ostrzegał w swym kazaniu ksiądz proboszcz.


Zaś po słowach:

„ite, Missa est”

wierni się pomodlili, a tajniak znowuż posłużył dwóm gospodarzom (a raczej jednemu), po czym wszyscy opuścili kościół. Pozostała tylko siostra Aldona, dzisiaj miała się spowiadać.


— Idź, siostro, do konfesjonału, wkrótce przyjdę —


— powiedział ksiądz Stefan i udał się do zakrystii by zdjęć szaty służebne.

11

Na końcu spowiedzi ksiądz Stefan powiedział szeptem jeszcze cichszym, niż w ciągu całej spowiedzi:


— Siostro Aldono. Czyżeś gotowa narazić życie twoje i wolność twoją dla cierpiącego brata twego? Tu i teraz?


Nie widział przez kratkę konfesjonału spuszczonych oczu siostry Aldony. Lecz odpowiedź usłyszał natychmiast:


— Tak, ojcze. Jestem gotowa. Tu i teraz.


Przed Bogiem było powiedziano.

12

— …Wkrótce przyjedzie wózek. Nim pojedziemy z tobą na Raczewkę, do domu pani Jadwigi. W domu jest człowiek, ciężko chory. Na dodatek ranny, a rana w boku też nie z łatwych. To powstaniec, siostro…


Oni siedzieli w tylnej ławie kościoła. Siostra Aldona słuchała, patrząc w oczy księdza Stefana. W wielkich jasnych oczach ksiądz Stefan zobaczył już nie łzy słabej, kruchej dziewczyny, również nie ascetyzm zakonnicy. Promieniowały oczy miłością do tego, kogo na nie nawet nie widziała. I była w nich determinacja by poświęcić siebie dla kogoś nieznanego. Jakaż wiara u tej tak kruchej, pomyślał ksiądz proboszcz.


— …a skoro tak, potrzebuje pomocy pielęgniarki, nie byle jakiej, tylko zaufanej. A to ty oto jesteś taką. Uczono cię na pielęgniarkę, taka była twa posługa w klasztorze, taka sama w przytułku. Pomimo żeś młoda, masz już doświadczenie, umiejętności. A najważniejsze, że mam do ciebie zaufanie…


Siostra Aldona uśmiechnąła się, a uśmiech był radosny.


— …ja będę spowiadał tego człowieka. Zwracaj się do niego „pan Bartosz”. To nie jego imię, to dla obcych on jest Bartoszem Wierzbołowiczem, bratem pani Jadwigi z Witebska. Doktor mówi, że ma zapalenie płuc, często traci świadomość, a wtedy mówi coś takiego, co nie przeznaczone dla obcych uszu. Bądź, więc, w takich przypadkach głucha i niema…


Nieoczekiwanie na twarzy siostry Aldony odbiło się zdecydowanie, jakiego dotychczas ksiądz Stefan nigdy nie zauważył. Jezu, a jednak potrafi być twardą, pomyślał.


— Będę głucha i niema, ojcze.


Ciche pukanie do drzwi kościoła. Ksiądz Stefan podniósł się z ławy, otworzył drzwi, zamknięte na klucz. Na progu stał siwy mężczyzna w czarnym płaszczu, w ręce taki sam czarny kapelusz.


— Szczęść Boże. Możemy wyruszać, proszę księdza…

13

Pan Karol, mąż pani Jadwigi, powoził parą koni, zaprzężonych do wozu. Było już ciemno, koła wozu skrzypiały, jadąc po żółto czerwonym dywanie listowia, w jasno błękitnym blasku wschodzącego księżyca.


Ksiądz Stefan szepnął do siedzącej obok niego siostry Aldony.


— Siostro. Jeśli nas, bron Boże, złapie policja, pamiętaj: nie wiesz, gdzie i do kogo jedziesz, ksiądz proboszcz rozkazał, i tyle. Tak samo, jeżeli coś się stanie w samym domu: posługujesz jako pielęgniarka, i to na wyraźny rozkaz księdza proboszcza, a kim jest ten chory, tego już ksiądz proboszcz nie zdradził, bo twoją jest sprawą oraz obowiązkiem według kanonów Świętego Kościoła dokładnie wykonywać to co każe twój przełożony, bez zapytań, bez rozważań. Ja to potwierdzę…


Siostra Aldona otworzyła usta by coś wtrącić, lecz ksiądz Stefan kontynuował:


— ...dopóki nie jesteś w klasztorze to ja jestem obecnie twym przełożonym. Całą władzę nad tobą, więc, przekazano mi przez siostrę prowincjałkę. Nie muszę przypominać zakonniczce, choćby po ślubach czasowych, co to posłuszeństwo przełożonemu. To posłuszeństwo Bogu. To twoja obietnica, przysięga wobec Jezusa Chrystusa. Żadnych dyskusji. Zrobisz tak jak ja, twój przełożony każę i decyduję, wedle Prawa Kanonicznego. Czy jasno wypowiadam się, siostro Aldono?


Siostra Aldona spuściła oczy, mocne zacisnęła delikatne palce.


— Tak, ojcze przełożony…


Ojciec przełożony z zadowoleniem kiwnął głową.


— Świetnie.


I dodał:


— Pamiętaj o posłuszeństwie Bogu.

14

Wóz dotarł na Raczewską Słobodę czy po prostu Raczewkę, jak ją nazywają miejscowi, już bliżej nocy. Wśród drzew domy różnej wielkości, w większości drewniane. Było już ciemno, ale jasno błękitne światło młodego księżyca, jak jednej ogromnej latarni, oświetlało krzywe uliczki bez chodników, zamiast nich ten sam dywan jesiennego listowia.


Podjechali do dosyć dużego drewnianego domu, ogrodzonego niewysokim płotem, w świetle księżyca kolor domu, jak i płotu, był nieokreślony. Wózek wjechał na podwórko i zatrzymał się u samego ceglanego ganku o pięciu schodach.


Pan Karol zszedł z wózka i wskazał na drzwi wejściowe.


— Proszę księdza i siostrę.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 45.84