E-book
17.64
drukowana A5
35.49
Nie daj się oszukać

Bezpłatny fragment - Nie daj się oszukać

Cała prawda o odszkodowaniach


5
Objętość:
69 str.
ISBN:
978-83-8104-970-2
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 35.49

Wstęp

Książka „Nie daj się oszukać. Cała prawda o odszkodowaniach” powstała na bazie mojego dziesięcioletniego doświadczenia w branży odszkodowań. Pomogłem ponad 700 klientom, indywidualnie podchodząc do trosk i zmartwień, z jakimi musieli sobie radzić w najtrudniejszych momentach życia. Razem z moimi najbliższymi współpracownikami pomogliśmy blisko 4 tysiącom osób poszkodowanych. W sprawach tych zgłosiliśmy do towarzystw ubezpieczeniowych roszczenia w wysokości kilkuset milionów złotych, z czego uzyskaliśmy odszkodowania w wysokości kilkudziesięciu milionów i walczymy dalej.

Książka przedstawia mój subiektywny punkt widzenia na całą branżę i pracę profesjonalnych pełnomocników. Są plusy i minusy. W niniejszej publikacji zawarte są zarówno jasne, jak i ciemne strony branży odszkodowań. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, poszkodowany otrzyma dużo autentycznych porad, jak nie dać się oszukać.

Możemy dać się oszukać na różnych polach związanych z dochodzeniem odszkodowania. Może nas oszukać „profesjonalny pełnomocnik”. Na pewno będzie chciał nas oszukać ubezpieczyciel, który za wszelką cenę spróbuje wypłacić jak najniższe odszkodowanie. Oszukać możemy się również sami w myśl zasady „chytry dwa razy traci”, a nawet wskutek nieczystych intencji bliskich, którzy się „znają” i chcą nam „pomóc”. Rozwinę w książce te tematy, aby można było spojrzeć na proces dochodzenia odszkodowań z innej strony. Pokażę, na co zwrócić uwagę przy współpracy z kancelarią odszkodowawczą.

Polecam tę książkę osobom, które chcą poznać branżę odszkodowań i dowiedzieć się, jak funkcjonuje. Oczywiście zachęcam do lektury również osoby pracujące w branży — na pewno każdy znajdzie coś interesującego, w pewnych kwestiach będziemy zgodni, w innych nie, ale najważniejszą rzeczą jest, żeby rynek odszkodowań normalniał, żeby jakość obsługi była na najwyższym poziomie, żeby poszkodowani czuli głębokie wsparcie ze strony kancelarii odszkodowawczych, te zaś profesjonalnie reprezentowały poszkodowanych przed ubezpieczycielami.

Rozdział I

Moja historia

Cześć!

Nazywam się Bartek Walczyński. Zanim przeczytasz tę książkę, chciałbym opowiedzieć ci, kim jestem i jaka jest moja historia. Łatwiej ci będzie zrozumieć, dlaczego branża odszkodowań z jednej strony jest strasznie przygnębiającą, mocno obciążającą psychicznie dziedziną, z drugiej zaś daje niesamowicie dużo satysfakcji z niesienia pomocy. Wyrazy wdzięczności płynące od zadowolonych klientów, którym pomagam w najcięższych chwilach ich życia, dają ogromną energię do działania, powodują, że docenia się to, co w życiu najważniejsze, czyli rodzinę, dzieci, dobro. Tragedie rodzinne, z którymi stykam się od niemal dekady, spowodowały, że udało mi się wyłuskać, co naprawdę istotne w życiu i jak ważne jest niesienie pomocy ludziom potrzebującym. Dzięki naszemu zaangażowaniu w pomoc dobro wraca i jestem tego żywym przykładem.

Pochodzę z małej 40-tysięcznej miejscowości Nowa Sól. Wychowała mnie mama, z ojcem miałem bardzo dobry kontakt, ale nie mieszkaliśmy razem. Jedną z moich pasji jest sport. Od wczesnych lat uprawiałem piłkę ręczną, grałem ponad 10 lat, a karierę zawodniczą zakończyłem w wieku 20 lat na poziomie trzeciej ligi. Rozpocząłem studia w innej miejscowości i musiałem zdecydować, co jest dla mnie ważniejsze — wybrałem oczywiście edukację, chociaż bardzo mi brakowało piłki ręcznej. Czasy dzieciństwa oraz liceum wspominam bardzo dobrze, choć żyło się znacznie skromniej niż dzisiaj. Mogliśmy tylko pomarzyć o rzeczach, które mają teraz dzieciaki, ale były podwórka, cała masa kolegów i koleżanek, z którymi czas płynął bardzo szybko.

Mieszkaliśmy we dwójkę z mamą, więc nie było nam lekko. Od najmłodszych lat byłem wrażliwą osobą i współczułem mamie, widząc, jak ciężko pracuje, żeby zapewnić nam godziwe warunki życia. Dlatego, kiedy tylko mogłem, imałem się różnych zajęć, żeby odciążyć mamę finansowo, i starałem się zarobić na swoje zachcianki. Pierwszą pracą, za którą otrzymywałem pieniądze, było zbieranie jagód. Miałem wtedy około 10 lat. Jeździliśmy całą ferajną z podwórka autobusem do lasu, by je zbierać. Pamiętam, że w piekarni płacono 3 złote za litr jagód, a dziennie udawało się nazbierać od 4 do 7 litrów. Jak na tamte czasy (25 lat temu) zarobek dzienny rzędu 12—20 złotych to były naprawdę znaczne pieniądze dla dziecka — byłem dumny, że mam własne pieniądze, i nie wydawałem ich na pierdoły, gdyż były ciężko zarobione.

W kolejnych latach, gdy dorastałem, organizowaliśmy pomoc sąsiedzką dla emerytów: wnosiliśmy wiadra węgla, pomagaliśmy w ogródkach działkowych przy cięższych pracach. Bardzo aktywnie spędzałem czas; uprawianie sportu powodowało, że człowiek chciał robić coś więcej i zawsze szukał zajęć.


Osiemnaste urodziny

Cały czas starałem się być aktywny, żeby nie obciążać skromnego budżetu domowego, zarobić na własne wydatki, a nawet pomóc finansowo. Moim pierwszym poważniejszym przedsięwzięciem biznesowym, które uważam za sukces i które trwa do dziś (mój przyjaciel z dzieciństwa wciąż się tym z powodzeniem zajmuje), było stworzenie sieci internetowej.

Był rok 2000 i coraz więcej osób kupowało komputery. Ja również, dzięki ojcu, który wspierał mnie w miarę możliwości, stałem się posiadaczem komputera. Była to dla mnie ogromna niespodzianka, byłem przeszczęśliwy, ale z racji tego, że nigdy nie byłem typem gracza, sprzęt trochę mnie nudził… W tamtym czasie założono w liceum sieć ze stałym dostępem do Internetu, była to nowość, która praktycznie zmieniała postrzeganie życia, bo już wtedy można było wyszukać tam wiele informacji, co wydawało mi się niesamowite. Temat mnie zafascynował. Mogliśmy korzystać w szkole z Internetu, ale było dużo ograniczeń czasowych. Jak wcześniej wspomniałem, pasjonował mnie sport — mieliśmy cztery treningi w tygodniu, a w weekend mecz ligowy. Poza tym codziennie po szkole chodziłem do czytelni miejskiej, aby czytać mój przegląd sportowy. Nagle zupełnie zmieniła się perspektywa, gdyż mogłem wszystkie te wiadomości zdobyć również z Internetu.

W dzisiejszych czasach ciężko w to uwierzyć, ale dostęp do Internetu mieli tak naprawdę nieliczni. Istniały modemy, które się podłączało, a następnie płaciło za minuty, stałe łącze dopiero co wchodziło i stać było na to tylko naprawdę zamożnych. Moim marzeniem było mieć takie łącze, żebym mógł bez ograniczeń korzystać z Internetu, zyskać niegraniczony dostęp do wiedzy i kontakt z ludźmi z całego świata. Wydawało się to (i patrząc z perspektywy czasu, było) krokiem milowym w rozwoju cywilizacji. Pomimo zachwytu i marzeń o stałym łączu w domu miałem świadomość, że żyjąc z mamą z jej skromnej pensji, absolutnie nas na to nie stać. Założenie SDI kosztowało wówczas tysiąc złotych (przy pensjach rzędu 500–600 złotych), a utrzymanie łącza — 160 złotych miesięcznie. Przez wiele miesięcy zastanawiałem się, co mógłbym zrobić, żeby posiadać takie łącze. Wieczorami wyobrażałem sobie, jak to by było, gdybym miał stałe łącze w domu i korzystał z niego bez ograniczeń…

Pewnego razu, surfując w szkole po sieci, natrafiłem na amerykańskie strony związane z zarabianiem w Internecie. Było to 17 lat temu. W takim zarabianiu chodziło o to, żeby przeglądać strony WWW. Polegało to na tym, że w dolnej części monitora wyświetlał się pasek (baner) z reklamami, i dzięki temu, że je oglądaliśmy, zbieraliśmy na swoim koncie dolary. W opisach widniała informacja, że można włączyć naraz trzy paski różnych firm, co powodowało, że pół ekranu przysłaniały reklamy, a na drugiej połowie mogliśmy korzystać z Internetu. Pomysł jak dla mnie był genialny. Otworzyła się dla mnie szansa, żeby mieć dostęp do sieci. W sieci pojawiły się skany przekazów pieniężnych dla użytkowników z Polski, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że faktycznie jest to realne. Teraz pozostał tylko jeden zasadniczy problem: skąd pozyskać pieniądze na założenie i utrzymanie stałego łącza? Miałem swoje oszczędności (około 300 złotych), ale nic poza tym. Wszelkie rozmowy z mamą kończyły się podsumowaniem, że lepiej, żebym wziął się za naukę, a z Internetu korzystał w szkole, mam treningi i mecze ligowe i jeszcze będę siedział przed komputerem… Musiałem liczyć tylko na siebie, byłem przekonany, że z tym banerami reklamowymi to świetny pomysł, ale dla mojej mamy była to jakaś abstrakcja i oszustwo. No bo jak to, że ktoś mi niby wyśle pieniądze za to, iż surfuję po Internecie?

Minął miesiąc od pozyskania wiedzy na temat zarabiania w Internecie, leżałem sobie w pokoju, gdy weszła mama i zapytała: „Kogo zapraszamy na twoją osiemnastkę? To już za miesiąc”. I nagle mnie olśniło! Ucieszyłem się w duchu, że dostanę pieniądze i na osiemnastkę będę miał z czego sfinansować zakup stałego łącza. Był to dla mnie bardzo szczęśliwy dzień, od kilku miesięcy zastanawiałem się, co tu zrobić, żeby zrealizować moje marzenie, i w końcu jest pomysł. Oczywiście, to były tylko moje myśli, mamie ani słowem nie wspomniałem o swoich zamiarach, bo chodziłaby zdenerwowana, że chcę wydać tyle pieniędzy na jakąś głupotę. Dlatego postanowiłem jej nie męczyć, ale swój plan miałem. Żeby zebrać jak największą ilość gotówki, musiałem zaprosić jak największą liczbę gości. Mama myślała o najbliższej rodzinie, czyli jej rodzeństwie (było ich czworo), moim ojcu oraz dziadkach ze strony mamy i taty. Nie byłem pewny, czy uda się w tym składzie uzbierać wymagane pieniądze, dlatego też poprosiłem mamę, żebyśmy zaprosili jeszcze starsze kuzynostwo, bo oni też by zawsze coś dorzucili do puli. Mama zgodziła się i zapytała mnie, czy chcę zrobić też imprezę dla znajomych. Odpowiedziałem, że oczywiście, przecież chodzę na osiemnastki do kolegów. Mama powiedziała, że nie ma sprawy, ale w związku z tym, że jest krucho z funduszami, będę musiał dołożyć do imprezy z pieniędzy otrzymanych w prezencie. Nie było to po mojej myśli, choć miałem świadomość, jaka jest nasza sytuacja finansowa. Pragnienie, aby mieć stałe łącze internetowe, było tak silne, że po namyśle powiedziałem, że się rozmyśliłem i nie chcę organizować osiemnastki dla znajomych. Obawiałem się, że te kilkaset złotych, które musiałbym dać mamie, może mi się przydać w ogólnym rozrachunku, gdy na początku trzeba będzie opłacać abonament, zanim przyjdą czeki z Ameryki.

Nadszedł dzień osiemnastych urodzin, wszyscy goście się zjawili. Była to bardzo miła rodzinna impreza — cała rodzina w komplecie, kuzynostwo przyszło z małymi dziećmi. Było super. Okazało się, że nazbierałem 2300 złotych. Byłem w szoku! Wszyscy — ojciec, dziadkowie, wujostwo i kuzynostwo — pozytywnie mnie zaskoczyli, wiedziałem, że mój plan się powiódł i będę mógł zrealizować swój cel. Została tylko jedna przeszkoda: moja mama, która to miała podpisać umowę na stałe łącze. Dopiero, gdy już miałem środki, zdałem sobie sprawę, że przekonanie mojej mamy nie będzie wcale takie proste, jak mi się wydawało.

Mama była bardzo zasadniczą osobą, twardo stąpającą po ziemi, życie na tyle już ją doświadczyło, że bardzo często nie podzielała mojego entuzjazmu. Tydzień myślałem, w jaki sposób mam ją podejść, żeby nie spalić tematu. W kolejną sobotę po południu, gdy siedzieliśmy w dużym pokoju, mama zadała mi pytanie: „Bartek, otrzymałeś tyle pieniędzy na osiemnastkę. Zastanawiałeś się, co byś chciał z tym zrobić? Czy chciałbyś sobie coś kupić? Nic nie mówisz na ten temat od tygodnia”. Trochę się wtedy zaczerwieniłem. Wiedziałem, że w końcu muszę to z siebie wydobyć, i powiedziałem, co chciałbym zrobić z prezentem. Mama była niepocieszona. Od razu mi powiedziała, że ona na siebie tego nie bierze. Zaczął się proces przekonywania, pokazałem jej w Internecie, że jest to realne, że można itd. Pozostała niewzruszona, nie i koniec.

Zaczęła się gra między mną a mamą, z jednej strony czułem, że stałe łącze internetowe jest na wyciągnięcie ręki, z drugiej zaś widziałem wysoki mur, który ciężko mi będzie przebić. Po kilku dniach względnego spokoju zrobiłem drugie podejście. Próbowałem naobiecywać, że to wszystko się zepnie i będzie dobrze, ale mama pozostała niewzruszona. A jednak ujrzałem światełko w tunelu, gdyż na koniec burzliwej rozmowy powiedziała: „OK. Zgodzę się, ale jeżeli przekonasz ojca i w razie czego, jeżeli już nie będziesz miał pieniędzy, on pokryje abonament”. Czułem swoją szansę, kilka tygodni wcześniej opowiadałem ojcu o Internecie. Nigdy w życiu nie korzystał z komputera, tak że nie był w temacie, ale moje opowieści mu się podobały i czuł, że Internet to przyszłość. Jeszcze tego samego dnia zadzwoniłem do ojca z prośbą, bym mógł przyjechać, bo mam sprawę. Umówiliśmy się na następny dzień. Przyjechałem i zacząłem rozmowę, jeszcze raz opowiadając o tym wszystkim: stałym łączu, możliwości zarobkowania przez banery w przeglądarce itd. Zapytał, ile to kosztuje, ile mam pieniędzy, po czym powiedział mi, że w sumie on się nie zna, ale jak mam pieniądze i chcę je na to przeznaczyć, to się zgadza, bo jak nie wyjdzie, będę miał nauczkę. Powiedział mi również: „OK, jak masz zacząć zarabiać na reklamach, wydasz ze swoich tysiąc złotych na założenie Internetu. Ja zapłacę twój abonament za pierwsze trzy miesiące. Później płacisz sam, a jak nie będziesz miał już pieniędzy, to masz zrezygnować”. Uprosiłem go jeszcze, by zapewnił mamę, że w przypadku niepowodzenia poniesie koszt zerwania umowy przed terminem (nie pamiętam kwoty, która w takim przypadku była wymagana). Ojciec został moim żyrantem, zadzwonił do mamy i ta w ostateczności się zgodziła.

Klamka zapadła. Pojechałem z mamą do punktu Telekomunikacji Polskiej i zamówiliśmy SDI. Czułem się bardzo szczęśliwy i podekscytowany. Po tygodniu przyjechali instalatorzy i podłączyli urządzenie. Stałem się jedyną osobą na osiedlu, która miała stały dostęp do sieci. Nie słyszałem, żeby ktoś ze szkoły czy moich dalszych i bliższych znajomych miał stałe łącze. Czułem się wyjątkowo. Po podłączeniu Internetu przystąpiłem do działania. Wiedziałem, że muszę jak najszybciej zacząć generować przychód, żebym w przyszłości był w stanie samodzielnie opłacać rachunki za utrzymanie stałego łącza. Zainstalowałem wszystko i zacząłem surfować w sieci.

Mijały dni, tygodnie, logując się na swoje konto w programach z banerami, widziałem, jak przybywa środków, ale były to zdecydowanie niższe kwoty liczone w dolarach, niż oczekiwałem. Okazało się, że musiałbym spędzać w sieci około pięciu — sześciu godzin dziennie, żeby generować oczekiwane przeze mnie dochody. Czułem presję, nie wszystko układało się tak, jak zaplanowałem. Początkowo na pytania rodziców odpowiadałem, że wszystko jest w porządku i już niedługo będę realizował czeki. Po dwóch miesiącach udało mi się zdobyć wymagany próg w jednej z firm i wygenerowałem na stronie WWW polecenie, aby zrealizować czek o wartości 53 dolarów. Starczyłoby mi to na opłacenie abonamentu za następny miesiąc. Mijały kolejne tygodnie, a ja codziennie zaglądałem do skrzynki na listy, sprawdzając, czy coś do mnie przyszło, ale żadna korespondencja z Ameryki nie nadchodziła. Poczułem się oszukany, uwierzyłem, że można poprzez klikanie w reklamy, oglądanie banerów reklamowych i odbieranie maili zarobić dodatkowe pieniądze, ale rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Groziło mi widmo utraty tysiąca złotych, które zapłaciłem za założenie stałego łącza, i nadszarpniętego zaufania u rodziców. Nie wiedziałem, co mam robić, w jakim kierunku iść. Wiedziałem, że muszę coś szybko wymyślić, bo inaczej stracę wszystko, o czym marzyłem.

Trafiła mi się ostra grypa, przez kilka dni leżałem z gorączką w łóżku, nie wstając nawet do komputera. To był doskonały czas, żeby przemyśleć co i jak. Na co dzień prowadziłem aktywne życie — szkoła, sport, do tego dochodziła nauka i surfowanie w sieci, żeby zarobić pieniądze na utrzymanie łącza — nie było czasu nawet dobrze pomyśleć. Dzięki chorobie miałem kilka dni, żeby poleżeć i pomyśleć. Przez ten okres męczyłem sobie głowę, co by tu zrobić, jak zarobić na stały dostęp do Internetu. Mieszkałem na osiedlu czterech bloków ze starej płyty, jak koledzy i sąsiedzi dowiedzieli się, że mam stałe łącze, dopytywali i zagadywali, jak chodzi, czy jest fajnie, czy warto, ale zarazem mówili, że drogo, ja im odpowiadałem, że drogo, ale warto, bo niby co miałem powiedzieć? Że firmy od reklam, na których zarabiam, nie przysyłają mi czeków z dolarami? Analizując to wszystko w łóżku, doznałem oświecenia. Kurczę, przecież sąsiedzi chcą Internet w niższej cenie, bo 160 złotych to dla nich drogo (całkiem słuszne rozumowanie), więc zrobię sieć (taką jak w szkole), podzielimy kwotę na kilkanaście osób i będziemy płacili ułamek tej kwoty. W szkole na jednym SDI pracowało kilkadziesiąt komputerów i nie było tragedii, jeśli chodzi o szybkość, to sobie pomyślałem, że jak zrobię sieć na kilkanaście osób, to też będzie dobrze. W jednej chwili byłem tak podekscytowany, że od razu choroba mi przeszła — wyskoczyłem z łóżka i zasiadłem do komputera, żeby napisać ogłoszenie z pytaniem, kto w moim bloku chciałby stałe łącze, podałem telefon stacjonarny i mój adres. Napisawszy, ubrałem się i pobiegłem porozklejać ogłoszenia na klatkach schodowych. Były godziny przedpołudniowe, wiedziałem, że muszę szybko porozklejać ogłoszenia, bo jak ludzie będą wracać z pracy, to przeczytają i się zainteresują. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Po tym, jak już rozwiesiłem ogłoszenia, pierwsze emocje opadły, wróciłem do mieszkania i przyszły te myśli już niekoniecznie entuzjastyczne. JAK TO ZROBIĆ. Czy to w ogóle się da, ile to będzie kosztowało, czy oni będą zainteresowani i takie tam. Przystąpiłem do przeszukiwania Internetu, by jak najwięcej się dowiedzieć w jak najkrótszym czasie. Zebrałem podstawowe informacje, wiedziałem, że jeden z moich sąsiadów pracuje w Telekomunikacji Polskiej, więc postanowiłem, że wieczorem udam się do niego, wypytać co i jak. Zbliżała się godzina 16.00, póki co żaden telefon nie dzwonił, ale wiedziałem, że ludzie wracają z pracy około 17.00.

Po 16.00 zadzwonił domofon, myślałem, że to mama wraca z pracy, a tu zaskoczenie — Witek, kolega ze szkoły i podwórka. Powiedział: „Otwieraj, mam sprawę”. Już w mieszkaniu oznajmił, że przeczytał ogłoszenie i chce Internet, wprawdzie rodzice nie dadzą mu pieniędzy na założenie, ale może mógłbym wziąć go do spółki. Mógłby pomóc mi założyć sieć i administrować w zamian za darmowe stałe łącze. Dodał, że ma kuzyna, który pracuje w TP SA i ostatnio taką małą sieć założył na swoim osiedlu. Ucieszyłem się bardzo, Witek był bardzo fajnym kolegą, bardzo bystrym i zorientowanym w internetowych kwestiach. Był zdecydowanie bardziej „techniczny” niż ja (może dlatego, że wychowywałem się tylko z mamą i nie miał mnie kto przyuczać do technicznych spraw), a jego kuzyn miał już za sobą instalację i podłączenie sieci. Opowiedziałem Witkowi prawdę, jak to było z SDI i dlaczego nagle wpadłem na pomysł założenia sieci. Umówiłem się z nim, że w najbliższych dniach podjedziemy do jego kuzyna, żeby wypytać o wszystko, co związane z siecią. Witek po godzinie rozmowy poszedł do domu, a w międzyczasie przyszła moja mama. Opowiedziałem jej o pomyśle i, o dziwo, była pozytywnie nastawiona. Widziała mój brak entuzjazmu w ostatnich tygodniach, czuła, jak to matka, że coś jest nie tak, ale nie chciała się póki co wtrącać w moje sprawy.

Zaczął się czas oczekiwania. Wieczorem zadzwoniła jedna osoba z pytaniem odnośnie Internetu, zaczęła zadawać szczegółowe pytania, a ja nie byłem w stanie odpowiedzieć na żadne z nich. Poza tą osobą nikt nie zadzwonił. Późnym wieczorem, było już po 22.00, mama zapytała mnie, co z tym Internetem. Zauważyła, że nie było entuzjazmu po moim ogłoszeniu, tylko jeden telefon zadzwonił. Wierzyłem, że odezwie się więcej ludzi, byli żywo zainteresowani, rozpytywali mnie na osiedlu, ale telefon milczał…

Dwa dni po wizycie Witka pojechaliśmy do jego kuzyna. Był dla nas bardzo życzliwy, ze szczegółami opowiadał na temat sieci: jakie miał problemy, jak sobie z nimi poradził, jaki serwer zrobił i ile mniej więcej to kosztowało. Spędziliśmy u niego dobrych kilka godzin. Zaraz po spotkaniu udaliśmy się do mnie do domu, żeby wszystko mniej więcej rozplanować i ustalić, ile środków musielibyśmy zebrać jako opłatę instalacyjną, by zrobić infrastrukturę, czyli połączyć kable, switche i komputer, który byłby przeznaczony na serwer. Zrobiliśmy dwa warianty: na 8 i na 16 użytkowników (taki był maksymalny switch). Jak już wszystko było przygotowane i rozpisane, zdaliśmy sobie sprawę, że my tu planujemy sporą sieć, a tak naprawdę tylko jedna osoba się wstępnie zainteresowała. Witek poszedł do domu, a ja zacząłem się zastanawiać, dlaczego nikt się nie odzywa. Postanowiłem zacząć działać. Nie mogłem się poddać — na szali leżała moja reputacja w oczach rodziców i stracone pieniądze, zarówno moje, jak i moich rodziców. Leżąc wieczorem, zastanawiając się, co zrobić, przypomniałem sobie sytuację z dzieciństwa:

Wiele lat temu, kiedy to byłem znacznie młodszym chłopcem, rodzice zabronili mi kupić fajerwerków na sylwestra, nawet za własne pieniądze. Powiedzieli, że jestem za mały i nie mogę się bawić fajerwerkami, bo coś mi się stanie. Było mi bardzo przykro, bo większość kolegów miała pozwolenie na fajerwerki. Mój dobry kolega z dzieciństwa miał podobny problem do mojego. Główkowaliśmy, co z tym fantem zrobić, i wpadliśmy na pomysł, że skoro jest po Świętach i mamy wolne, to pojedziemy na inne osiedle, gdzie nas nie znają, i przejdziemy się po domach, pytając ludzi, czy nie mają jakichś butelek do oddania, gdyż zbieramy na fajerwerki. W tamtych latach butelki po pepsicoli, winie, piwie były w cenie, a efekty przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Okazało się, że trzy dni pod rząd obchodziliśmy największe osiedle w mieście i dwa razy dziennie jeździliśmy do skupu z pełnymi siatami butelek. Zarobiliśmy bardzo dużo pieniędzy, za wszystko kupiliśmy dwie siatki fajerwerków, żaden z naszych kolegów z podwórka nie miał nawet jednej trzeciej tego, co każdy z nas. Byliśmy w szoku, że udało nam się zebrać tyle pieniędzy. Dopiero po zakupie zastanowiliśmy się, gdzie to przechowamy. Padł pomysł, żeby przechować to u moich dziadków. Ukryłem to za zasłoną w dużym pokoju, niestety babcia znalazła i zadzwoniła do mamy, by o wszystkim powiedzieć. Mama sprawdziła stan mojej kasy i gdy zobaczyła, że nic nie zostało ruszone, zaczęła wypytywać, skąd mieliśmy pieniądze. Początkowo nie chciałem mówić, bo było mi trochę wstyd, ale po naciskach opowiedziałem wszystko ze szczegółami. Widząc moją determinację i to, w jaki sposób zarobiłem na te fajerwerki, pozwoliła mi legalnie, w towarzystwie dziadka, wystrzelić je w sylwestra. Po latach powiedziała mi, iż była dumna, że od najmłodszych lat byłem zaradnym dzieckiem.

Wracając do sieci internetowej, wpadłem na pomysł, że tak jak wiele lat temu obejdę mieszkania. Porozmawiam ze wszystkimi sąsiadami w moim bloku oraz sąsiednim i zaproponuję im Internet, opowiem o tym, jakie daje możliwości, że to przyszłość i naprawdę warto. Następnego dnia około godziny 18.00 ruszyłem w teren. Zacząłem po kolei odwiedzać mieszkanie po mieszkaniu. Moi sąsiedzi byli bardzo ciekawi, zapraszali mnie i wypytywali o wiele rzeczy związanych z Internetem. Wizyty trwały pięć dni. Efekt… Nie mogłem w to uwierzyć — 16 osób zadeklarowało, że chce Internet. Byłem w szoku, to było ponad stan maksymalny — switch miał 16 portów, a byłem jeszcze ja i Witek. Każdy, kto zadeklarował chęć przyłączenia do sieci, widział ogłoszenie, ale na nie zareagował. Pytałem ich, dlaczego, większość powiedziała, że wydawało im się, że to jest taka nowość, że oni i ich dzieci nie są jeszcze na nią gotowi. Wtedy to pierwszy raz zrozumiałem, jak ważny jest bezpośredni kontakt z klientem, kiedy to można porozmawiać, zbadać oczekiwania, rozwiać wszelkie wątpliwości dotyczące danego problemu. Po tym, co zrobiłem, pierwszy raz w życiu byłem z siebie naprawdę dumny. Udało mi się przekonać tyle osób, żeby założyli Internet. Mało tego, okazało się, że finalnie będziemy korzystać z Witkiem z Internetu za darmo i jeszcze zostaną dodatkowe pieniądze.

Następnego dnia wraz z Witkiem przedstawiłem konkretną ofertę wszystkim zainteresowanym. Poinformowałem, że jest 16 chętnych na 14 miejsc i zdecyduje kolejność wpłat na opłatę instalacyjną. Ostatecznie dwie osoby się rozmyśliły i wszyscy, którzy chcieli, wpłacili pieniądze, po czym przystąpiliśmy do działania. Opowiedziałem całą historię mamie i ojcu. Oczywiście wyznali mi, że nie wierzyli, iż otrzymam jakiekolwiek czeki ze Stanów Zjednoczonych, ale skoro inwestowałem własne pieniądze, to przymknęli oko — jakby nie wyszło, miała być to dla mnie nauczka na całe życie. Z drugiej strony cieszyli się, że tak szybko zareagowałem na sytuację i znalazłem rozwiązanie, które ich zdaniem było zdecydowanie lepsze i bezpieczniejsze.

Pełen zapału przystąpiłem do realizacji prac nad siecią, w kilka dni zebrałem pieniądze od przyszłych użytkowników i zabraliśmy się z Witkiem do instalacji. Zakupiliśmy materiał i przez miesiąc bardzo intensywnie pracowaliśmy przy kablowaniu osiedla, po drodze napotykaliśmy różnego rodzaju przeszkody, ale udawało się je pokonywać, i po pięciu tygodniach wystartowała nasza sieć. Po podłączeniu wszystkich użytkowników wszyscy byli w szoku. Nie wierzyli, że nam, takim młokosom, uda się doprowadzić Internet do ich komputerów w tak niskiej cenie. Zrobiło się o nas głośno w Nowej Soli, w tamtym czasie była to największa sieć osiedlowa w mieście. Po tygodniu od instalacji zaczęły się telefony… Panie Bartku, ja też chcę i ja, i ja… Jak tylko zadziałało, ujawnili się następni chętni. W ciągu pół roku od założenia rozwinęliśmy sieć do 30 użytkowników, a po półtora roku było już 60 użytkowników. Była to zdecydowanie największa prywatna sieć internetowa w Nowej Soli. Funkcjonuje ona do dnia dzisiejszego. Odkąd wyjechałem na studia do Gdańska, wszystko przejął Witek i z powodzeniem zarządza siecią, którą wspólnie stworzyliśmy.


Studia

Studia wspominam jako jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Wyjechałem z małej Nowej Soli do Gdańska, ponad 400 kilometrów od domu, i na początku wszystko było nowe, tak że ciężko było mi się odnaleźć. Przez kilka pierwszych miesięcy adaptowałem się, uczyłem się, jak żyć w dużym mieście. Podjąłem studia w Wyższej Szkole Bankowej, miałem zajęcia tylko trzy razy w tygodniu. Dysponując tak dużą ilością wolnego czasu, postanowiłem poszukać pracy. Pierwszą pracę w moim nowym miejscu zamieszkania znalazłem w Stoczni Gdańskiej. Zajmowałem się pracami porządkowymi na statkach. Zatrudnienie zdobyłem poprzez agencję pośredniczącą w pracach dla studentów. Na pewno była to praca ciężka, ale bardzo ciekawa, gdyż udało mi się zwiedzić historyczną Stocznię Gdańską, zobaczyć, jak olbrzymi teren zajmuje. Funkcjonowała tam komunikacja autobusowa wewnętrzna, gdyż odległości pomiędzy poszczególnym strefami, dokami były kilometrowe. Miałem okazję przebywać na przeróżnych statkach — od luksusowych pasażerskich po towarowe, tankowce itp. Z drugiej strony widziałem, jak ludzie ciężko pracują w ciężkich warunkach, i spotykałem bardzo skromne, biedne osoby, nieradzące sobie z życiem, dlatego też, mając obraz tych, którzy tam pracowali, zyskałem jeszcze silniejszą motywację, żeby się wybić, robić rzeczy pożytecznie dla społeczeństwa, a przy tym żyć na odpowiednim poziomie.

W kolejnych latach pracowałem w firmie, która zajmowała się doradztwem w zakresie optymalizacji kosztów połączeń telefonicznych (w tamtych czasach rozmowy telefoniczne, głównie komórkowe, były bardzo drogie). Praca ta okazała się bardzo wdzięcznym zajęciem. Spotykałem się z osobami prywatnymi i przedstawicielami firm, a przez to, że pomagałem realnie oszczędzać ludziom setki, a nawet tysiące złotych, miałem niekończący się ciąg poleceń. Podobnie jak w przypadku sieci internetowej moim głównym celem, którym zawsze się kierowałem, było to, żeby osoba podejmująca ze mną współpracę miała jak najwięcej korzyści, nawet kosztem mojego wynagrodzenia. Tak, żebym zawsze wieczorem mógł spojrzeć w lustro i powiedzieć, że dzisiaj był kolejny dobry dzień, w którym pomogłem ludziom coś zmienić na plus, a dodatkowo otrzymałem za to wypłatę. Praca z ludźmi, bezpośredni kontakt, rozmowa, poznawanie historii moich klientów powodowały, że cały czas czułem się szczęśliwy, iż mogę pomagać w rozwiązywaniu ich problemów.

Na trzecim roku dziennych studiów licencjackich czułem, że nie chcę już studiować w tym trybie, że ucieka mi czas i chciałbym zacząć już prawdziwą karierę zawodową, dlatego też postanowiłem robić studia magisterskie w systemie zaocznym, żebym mógł jeszcze bardziej skupić się na pracy. Praca z moimi klientami dawała mi nie tylko mnóstwo satysfakcji, ale i energii. Po obronie pracy licencjackiej, jako osoba szukająca nowych wyzwań, podjąłem studia w Akademii Ekonomicznej Wrocławskiej (dzisiaj Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu) na kierunku Zarządzanie Przedsiębiorstwem.


Otwarte Fundusze Emerytalne

Studiując zaocznie w Akademii Ekonomicznej Wrocławskiej, poznałem kolegę, który miał na imię Michał. Gdy przebywałem z nim na przerwach, opowiadał, czym się zajmuje. Za każdym razem, jak przyjeżdżał na zjazd, chwalił się, ile w zeszłym tygodniu pomógł odzyskać ludziom pieniędzy z ZUS. Bardzo mnie ciekawiły jego historie, były szczere, pełne pasji i zaangażowania, czuł się z tym doskonale. Z kolei rynek połączeń telefonicznych, w którym ja działałem, spłaszczał się, stawki połączeń szły w dół, moje zajęcie robiło się coraz mniej atrakcyjne, gdyż nie byłem w stanie oferować moim klientom oszczędności rzędu kilkuset, a nawet kilku tysięcy, tylko kilkudziesięciu złotych, co już nie było dla nich tak istotne.

Na drugim roku studiów Michał zaproponował mi, żebym się do niego przyłączył. Powiedział, że zostaje kierownikiem i szuka osób, które chciałyby robić to co on, czyli pomagać w odzyskiwaniu pieniędzy od ZUS. Propozycja Michała spadła mi jak z nieba, mieszkając już wtedy w Lęborku, nie słyszałem o osobach trudniłących się podobnymi sprawami. Zacząłem dopytywać się, co to za zajęcie. Spytałem: „OK. Pomagasz odzyskiwać pieniądze z ZUS, ale kto ci płaci za to pensję? Twoi klienci?”. On mi odpowiedział, że nie że, pracuje w funduszu emerytalnym i to fundusz opłaca jego pensję, a jego klienci tak czy siak płacą co miesiąc prowizję od każdej składki. Pomysł okazał się doskonały. Klienci, którzy i tak już byli w funduszach, nic nie płacili, a ja miałem zająć się ich edukacją oraz pomóc w przypadku nieprawidłowości w składkach przesyłanych przez ZUS do Otwartych Funduszy Emerytalnych (okazało się, że ponad 90 procent członków OFE ma nieprawidłowości, i polem do popisu dla nas było odzyskanie tych składek, gdyż opóźnienia w ich przekazywaniu powodowały, że dana osoba kupowała mniej jednostek uczestnictwa i przez to gromadziła mniejszy kapitał na emeryturę).

Byłem bardzo podekscytowany tą pracą — idea, która przyświecała firmie, była bardzo szczytna, a ja sam czułem wewnętrznie, że to dla mnie kolejne piękne wyzwanie, gdzie mogę odczuwalnie i namacalnie pomagać ludziom, a przy tym otrzymywać godne wynagrodzenie. Firma, z którą zacząłem współpracę, to spółka akcyjna, a jej właściciel Andrzej Dadełło (obecnie właściciel kilkunastu/kilkudziesięciu firm) jest wzorem do naśladowania.

Po odbyciu szkoleń nadszedł czas na samodzielną pracę w terenie. Już w trakcie szkoleń czułem, że to jest to, co chcę robić, a praca w terenie tylko mnie utwierdziła w przekonaniu, że jest to zajęcie bardzo pożyteczne dla społeczeństwa, a na dodatek dające szansę na godne zarobki. Początki były dość ciężkie, gdyż musiałem zbudować bazę zadowolonych klientów, którzy dadzą mi rekomendacje dla następnych. I po kilku miesiącach pracy, kiedy efekty mojej pomocy stały się widoczne, worek z klientami się rozwiązał i praktycznie do końca istnienia akwizycji w funduszach emerytalnych bazowałem na poleceniach zadowolonych klientów. Moja przygoda z OFE trwała od początku roku 2007 do maja 2011. W tym czasie wraz z moimi najbliższymi współpracownikami pomogliśmy kilku tysiącom ludzi w odzyskaniu nieprzekazanych w terminie składek z ZUS na indywidualne konta w funduszu emerytalnym.


Wrzesień 2007 roku. Początek przygody, która trwa do dziś

Kiedy to bardzo aktywnie pracowałem w funduszach emerytalnych, rozwijał się w Polsce rynek odszkodowań. Moja ówczesna firma stworzyła kolejną, zajmującą się właśnie odszkodowaniami. W związku z tym, że rok 2007 był pierwszym rokiem, w którym zająłem się pomocą w odzyskiwaniu składek od ZUS, nie podchwyciłem tematu odszkodowań od razu. Podpisałem umowę o współpracę z nowo utworzoną firmą, odbyłem szkolenie, ale na początku nie czułem, jak podejść do tematu. Byłem skoncentrowany na funduszach i bazowałem na rekomendacjach zadowolonych klientów, co dawało mi bardzo dużo energii i motywacji, żeby działać w terenie. W lipcu 2008 roku awansowałem na stanowisko Kierownika Regionalnego, miałem grupę współpracowników, którzy bardzo sprawnie pracowali w terenie, a więc miałem też więcej czasu, żeby zgłębić kwestię odszkodowań. I tak się zaczęło.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 35.49