Na Łowach

Bezpłatny fragment - Na Łowach

najważniejsze są marzenia…

Książka usunięta z publikacji
Objętość:
185 str.
ISBN:
978-83-65236-96-8

TRUDNE POCZĄTKI

W mojej Rodzinie polowali wszyscy za wyjątkiem Mamy. I mnie, odkąd pamiętam, ciągnęło do lasu. Jeździłem, więc jako mały chłopiec z Ojcem i na rykowiska i na dziki i na polowania zbiorowe. Jednak nie jakiś wewnętrzny zew czy pasja ciągnęły mnie wtedy do kniei i w pola. Myślę, że bardziej była to zwykła potrzeba czy instynkt, które każą małemu dziecku naśladować ojca.

I taki stan trwał do czasu, gdy zacząłem żyć własnym, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, życiem. W odruchu buntu i negacji wszystkiego, co było Ich, przestałem jeździć na polowania i interesować się łowiectwem.

Liceum, a potem okres studiów niesie tyle atrakcji i przeróżnych pokus dla młodego człowieka, że na polowania nie starczało po prostu czasu. Wczesnoporanne, niedzielne pobudki, które mi urządzali Ojciec i Brat, gdy ja zdychałem po nieprzespanej i przebalowanej nocy, sprawę tylko pogarszały.

Wszystko zaczęło się znów zmieniać po studiach, gdy nastąpił w mym życiu okres tzw. małej stabilizacji, tzn. czas podjęcia pierwszej pracy zawodowej. Nie był to wprawdzie przełom, ale młodzieńcze porywy i beztroska dnia codziennego zaczęły powoli ustępować poczuciu odpowiedzialności i rosnącej trosce o swoją przyszłość w dziwnym i skomplikowanym świecie, który mnie otaczał. Ten stosunek do rzeczywistości zaczął mnie znowu zbliżać z Ojcem i już wkrótce, ulegając jego namowom, przystąpiłem do egzaminu łowieckiego. Wiedziałem, że bardzo mu na tym zależy i nawet mnie to trochę dziwiło. Dopiero po latach zrozumiałem, dlaczego tak było to dla Niego ważne.

Byłem dobrze przygotowany, mogę to teraz obiektywnie powiedzieć, ale w tamtych czasach nie zawsze to było najważniejsze. Egzamin oblałem i rozgoryczony wróciłem do domu informując wszystkich, że na tym koniec. Nic z tego, wraz z Bratem, który już parę lat polował, tak długo ciosali mi kołki na głowie, że w końcu ustąpiłem i zdałem go celująco.

Zacząłem stopniowo i powoli, hamowany przez Tatę, czerpać z otwartej szeroko przede mną Księgi Przygód Łowieckich. Rozdział po rozdziale, nic od razu, krok za krokiem tak, by rozumieć łowiectwo nie tylko sercem, ale i głową. Jestem głęboko wdzięczny Ojcu, że tak mnie ukształtował i pozwolił samemu zrozumieć jego istotę i rolę w nim łowcy.

Jakże ubodzy są ci z członków naszego Zrzeszenia, którzy łowiectwo znają jedynie z Epilogu tej Księgi i z zawartych w niej obrazków…

Mam głębokie przeświadczenie, że łowiectwo, czerpiąc inspiracje i wiedzę nie tylko z naszych wielowiekowych tradycji, jest ważnym czynnikiem kształtującym środowisko naturalne w naszym kraju. I myślę sobie, że właśnie dzięki Ojcu udało mi się tę wiedzę posiąść, a także to coś, co czyni z nas, zwykłych mieszczuchów, potrzebny i ważny element gospodarki łowieckiej i pozwala współtworzyć tradycję.

Zawarte w tym zbiorze historie są opisem prawdziwych zdarzeń i żywych ludzi, z którymi miałem szczęście i przyjemność spotkać się w czasie moich łowieckich wędrówek.

Dedykuję Ojcu, którego mądrość i wytrwałość pozwoliła mi stać się lepszym człowiekiem.

NIEZAPOMNIANE TOKI…

Tak naprawdę moja historia zaczyna się w Osowej Sieni, OHZ ówczesnego Ministerstwa Rolnictwa, położonego w rolniczym krajobrazie Wielkopolski, na granicy województwa zielonogórskiego. Wcześniej, zaraz po zdaniu egzaminu, moje łowy ograniczały się do bardzo przeze mnie lubianych, do dzisiaj, polowań na piżmaki, wiosennych kaczorów i wielu, wielu dziczych podchodów i zasiadek. Tylko kilka razy byłem na bażantach i zaliczyłem kilkanaście polowań zbiorowych na kaczki i zające. Nigdy nie strzelałem breneką do grubego zwierza.

Więc gdy Ojciec zabrał mnie tam na polowanie na bażanty i — przede wszystkim — dziki, po prostu nie umiałem powstrzymać emocji. Wcześniej był tam z nim mój Brat i obaj wrócili zachwyceni i organizacją polowania i stanem zwierzyny. Piękna pogoda, urocza kwatera zlokalizowana w klasycystycznym dworze, sympatyczny i gościnny gospodarz obiecywały udany łowiecko weekend. Jest mroźna i śnieżna zima 1981 roku. A dokładnie 11 grudnia…

12 grudnia, po pierwszym dniu, udanym, choć nie tak jak się spodziewałem, zasiadamy do kolacji, by omówić następny dzień i długo wyczekiwane przeze mnie dzicze łowy. Strzelane bażanty w pędzeniach wyzwalały we mnie bardziej emocje strzeleckie niż łowieckie i mimo pięknego pokotu i „zaliczonych” 16 kogutów niecierpliwie czekałem na dziki. Nie byłem jeszcze selekcjonerem i nie miałem kulowej broni, jednak na to polowanie Ojciec pozwolił mi wziąć swój sztucer!!! Tym łatwiej zrozumieć, w jakim stanie ducha się znajdowałem. Jako młody chłopak i niezbyt doświadczony jeszcze myśliwy chłonąłem z najwyższym zaciekawieniem rozmowy starszych nemrodów i opowiadania organizatora i dyrektora Ośrodka p. Apolinarskiego. Pięknie i barwnie mówił o łowisku, hodowli danieli i stanie dzików i o sposobach polowania na nie w OHZ. Mówił dużo o psach, szczególnie jednym, mistrzu, którego mieliśmy zobaczyć w akcji. Wabił się Cywil. Na dworze panował siarczysty mróz i prószył drobny śnieżek; nazajutrz zapowiadał się piękny dzień, a ja — zasłuchany w opowieści gospodarza — myślami biegłem do jutrzejszych pędzeń. Leżąc już w łóżku, gdy tylko zamknąłem oczy młodzieńcza fantazja podsuwała coraz to nowe, fantastyczne obrazy grubych odyńców i wielkich watah, które przewalały się przez linię kilkadziesiąt kroków ode mnie…

Los, niestety, obszedł się ze mną okrutnie. Wszystkie moje nadzieje na wyjątkowe polowanie i wyśnione trofea rozpłynęły się w nicość o 6:00 rano, gdy obudził nas p. Apolinarski i powiedział zasmucony, że Jaruzelski ogłosił stan wojenny i polowanie jest odwołane!!!! Pamiętny 13 grudnia… Wracałem wściekły, w samochodzie nie rozmawiałem z Ojcem nawet wtedy, gdy mijaliśmy po drodze myśliwych polujących — i to nie tylko w jednym miejscu — na zające. Zaczęliśmy komentować to, co nam się zdarzyło i może zdarzyć dopiero, gdy mijaliśmy idącą na Wrocław dywizję czołgów.....Nikt wtedy nie wiedział, co ten stan wojenny naprawdę oznacza i czego można się spodziewać.

Następnego dnia po powrocie oddaliśmy, jak wszyscy, broń do depozytu, a mimo to do lasu ciągnęło dalej; wielka przykrość i zawód, jakie mnie spotkały w Osowej Sieni, domagały się pełnej i prawdziwej rekompensaty niezależnie, a może wbrew temu, co wokół nas się działo.

Na razie jeździłem do łowiska bez broni, dokarmiać zwierzynę; nie tylko sarny padały, bo zima była — kto pamięta — bardzo sroga. Jeździłem uparcie, pociągami i autobusami i robiłem pieszo dziesiątki kilometrów… Kto w to teraz uwierzy? Choćby tylko do Michała, to już była dla mnie cała wyprawa: pociągiem do Żor, autobusem do Suszca i pieszo do Kryr. Trwała kilka godzin. Dojście na kwaterę i dzień kończyły zawsze sympatyczne wieczory z jego Rodzicami i Rodzeństwem przy gorącej herbacie. W końcu znużony padałem w pokoiku, który Marysia, udostępniała nam na czas naszego pobytu. Najczęściej towarzyszył mi Mariusz, często Zbyszek i Andrzej.

Ten sezon był już dla wszystkich stracony i nowy szybko się zbliżał, więc coraz częściej zaczęliśmy myśleć o odebraniu broni i snuć plany na przyszłość. Odzyskaliśmy ją w końcu stycznia 1982 roku, po przedstawieniu w Komendzie Milicji wniosku, podpisanego przez Zarząd Koła i informującego o konieczności ochrony łowiska i odstrzału lisów w celu uniknięcia wśród nich epizoocji. I zaraz wyjechaliśmy w teren, na tydzień. Zbyszek, Andrzej i ja z Basią, moją dziewczyną. Mariusz dojeżdżał do nas w weekendy… A nastrzelaliśmy wtedy i na zasiadkę i spod naszej uroczej jamniczki Duni i z podchodu aż 8 lisów. Dla takiego jak ja młodego nemroda 3 lisy i jeden na spółkę z Mariuszem w 6 dni to był najwyższy stopień wtajemniczenia. Być może trudno dziś w to uwierzyć, ale były to dla nas łowy wyjątkowe, beztroskie i pełne młodzieńczych fascynacji, gdy wokół szalał terror. Cóż, tak było, a tłumaczyć nas powinien młody wiek, pasja i dwumiesięczny „łowiecki post”, co w tamtych czasach nie zdarzało się nikomu z nas, nigdy.

Zagrzani lisimi łowami, nie bacząc na wszelkie ograniczenia, jakie niósł ze sobą ten nieszczęsny stan wojenny, zaczęliśmy bardzo szybko myśleć o kolejnych przygodach. Przełom marca i kwietnia, wiadomo: piżmaki, potem kaczory i.....Chyba Zbyszek wymyślił wyjazd na cietrzewie, w teren, do którego wcześniej jeździł z Mariuszem i był raz ze mną, gdy jeszcze nie miałem broni. Okolice Grajewa i bagna biebrzańskie były wtedy tak egzotyczne i dzikie, że sam pomysł stał się dla mnie, od razu, czymś niemal ważniejszym niż obrona pracy magisterskiej, która zresztą zbiegała się z nim w czasie.

Mieliśmy jechać samochodem Mariusza. Właściwie to był Fiat 126p i to tak wyeksploatowany, że — właściwie — trudno było nazywać go nadal samochodem. Komfort jazdy zbliżony był do przewozu w „samojezdnej przyczepie”, szyby zamykane na „posuw”, podsufitka wsparta tyczkami z tyłu i przodu przez środek szyby i niemal całkowity brak pozostałych części miękkich poza fotelem kierowcy i tylną kanapą. Nie warto wspominać o innych brakach, bo nie to jest ważne.....Dość, że właśnie tym pojazdem mieliśmy się udać w blisko 600 km trasę. Odstrzały załatwił nam Janusz, którego znaliśmy od lat i który polował z nami w Rudach na rykowiskach. Mieszkał w Biebrzy i był członkiem tamtejszego koła łowieckiego.

W tych czasach wyboru wyposażenia — przynajmniej dla zwykłych zjadaczy chleba — nie było. Człowiek brał walonki, o które wcale nie było tak łatwo, kufajkę, czapkę z nausznikami, dużo, bardzo dużo bielizny termo aktywnej, broń i amunicję, rosyjską lornetkę, nóż marki Gerlach, wielofunkcyjny i składany i był spakowany w godzinę. Gorzej było załatwić zezwolenie na poruszanie się z bronią po innych niż, wówczas katowickim, województwach i jaki taki zapas paliwa. Kto pamięta te czasy i paliwo na kartki?…Zezwolenie, przy dużym udziale mojego Ojca, udało się dość szybko załatwić dla nas czterech. Uprawniało do używania broni na terenie katowickiego, opolskiego i łomżyńskiego. Benzynę załatwił mi Bogdan, który wprawdzie jeszcze nie polował, ale nosił się z takim zamiarem i pomoc myśliwym była, jak słusznie sądził, jego ważnym wkładem w łowiectwo. Upływ czasu zaciera w pamięci niektóre zdarzenia i nie wiem jak i dlaczego wycofał się z wyjazdu Zbyszek; dość, że ostatecznie ekipę tworzyli Mariusz, Andrzej i ja. Mieliśmy jeszcze zabrać, po drodze do Częstochowy, Maćka.

Jest początek maja. Obroniłem prace magisterską i fakt ten tak bardzo ucieszył moich Rodziców, że właściwie nie oponowali, gdy zaproponowałem im, by wyjechali do Wisły. Mój plan był oczywisty i dla Nich: trzeba to, jednak wyjątkowe w moim życiu, wydarzenie stosownie uczcić i potrzebny jest lokal na miejscu… A że lokal się w ten sposób znalazł, więc zabawa trwała kilka dni. Jej koniec przewidziany był, dość optymistycznie, chyba na piątek, dzień przed wyjazdem… Rano przyjechali po mnie Andrzej z Mariuszem. Nie wiem jak, bo przynajmniej Mariusz nie bardzo nadawał się do prowadzenia samochodu. Odór we wnętrzu Malucha był, mówiąc oględnie, deprymujący, choć ciasnota uniemożliwiała rozpoznanie, kto jest jego źródłem. Nieważne. Nie byłbym w stanie tego faktu ustalić i tak. Ładujemy samochód workami z ciuchami, broń i dwa 20 litrowe kanistry z benzyną. Towaru mamy niemal pod sufit, a po drodze jedziemy jeszcze po Maćka. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły tej, na swój sposób, niezwykłej podróży wspomnę tylko o wielokrotnych kontrolach milicji i wojska, które z uwagą i zrozumieniem odnosiły się do naszych wyjaśnień do czasu, aż Mariusz wypalił, że mamy broń. Obstąpili nas dokoła z pepeszami wycelowanymi w samochód i dopiero glejt, zezwalający na poruszanie się z bronią po terenie województwa łomżyńskiego ich uspokoił. W tych czasach zapach alkoholu w samochodzie nie był czymś, co patrole interesowało najbardziej, więc jakoś w nocy, już po godzinie milicyjnej, dojechaliśmy do Janusza. Po maleńkim i do łóżek. Ja spałem w kuchni na materacu, Andrzej chyba też, a Mariusz na łóżku w pokoju Janusza. Nie wiem, gdzie tę noc spędził Janusz, ale następne spał w domu żony tak, że mieliśmy kwaterę na czas jakiś tylko dla siebie. Tak czy inaczej warunki zakwaterowania, jak na tamte czasy, mięliśmy komfortowe. Kilka razy, tak dla odmiany, spędzaliśmy wieczory u Wieśka, miejscowego myśliwego i przyjaciela Janusza, którego poznałem będąc tu poprzednim razem. Już wkrótce staliśmy się wszyscy zgraną paczką przyjaciół; wtedy łatwiej było o takie uczucia, szybko i dość łatwo się je cementowało. Myśliwych łączyła pasja łowiecka, stosunek do przyrody i — bardzo często — jednoczący niemal wszystkich pogardliwy i niechętny stosunek do ówczesnej władzy.

Jeszcze w nocy wyjechaliśmy na pierwszy tok. Nigdy wcześniej nie widziałem, nie słyszałem i nie czułem toku cietrzewi. Znałem go tylko z książek Weyssenhoffa czy Ejsmonda.

Zanurzamy się, więc, powoli w mroki podlaskiej wsi, drogą z Grajewa do Klimaszewnicy i dalej polna drogą do Kownatek. Linie elektryczną doprowadzono tam dopiero w 1978 r. i rzeczywiście, to miejsce jest jak na końcu świata. Nie widać żadnych świateł, nic tylko ciemność. Mamy się spotkać z Bolkiem, myśliwym i miejscowym kowalem, niezwykle przyjacielsko nastawionym do ludzi człowiekiem. Poznałem go już rok wcześniej, podczas pobytu u niego ze Zbyszkiem. Mariusz znał go lepiej, dużo lepiej, bo razem ze Zbyszkiem, już po weselu, spędzili noc poślubną z Bolkiem i jego młodą żoną w jednym, małżeńskim łożu!!!! Dla jasności i czystości sprawy: u Bolka w domu, jednym z bogatszych we wsi, były tylko dwie izby. Kuchnia z piecem kaflowym i tzw. przypieckiem, na którym spała babcia i sypialnia. Wybór, więc, nie był zbyt duży…

Krótkie, serdeczne, jak to u ludzi ze wschodu, przywitanie, podział terenu i ruszamy dalej. Ja mam iść z Bolkiem, Janusz prowadzi Mariusza i Andrzeja. Droga jest daleka i dość ciężka. Podmokłe łąki i nieużytki, tarniny i kępy zadrzewień to teren trudny do nocnego wędrowania w całkowitej ciemności. Człowiek stara się jeszcze iść bardzo cicho, podnosząc wysoko nogi i próbując nie chlapać w kałużach i nie wiadomo tylko po co. Na tokowisku nie ma jeszcze cietrzewi. Idziemy z Bolkiem do budki i gdy podchodzimy, po omacku wsuwam się do środka. Wpadam do dziury, bo jej dno jest około 40 cm poniżej poziomu łąki, na której stoi. Ściany są wyplecione z łoziny i poprzetykane sianem, na środku kupka słomy, służąca do siedzenia. Rozkładam krzesełko, ale natychmiast grzęźnie w miękkim, mocno już rozmokłym od chodzenia po nim torfie. Siedzimy dobre pół godziny i gdy ostygłem już po długim marszu przez podmokłą łąkę, zaczynam marznąć. Nie rozmawiamy w ogóle i czekamy na tokowika, gdy nagle słyszę charakterystyczny szum skrzydeł i na budce siada cietrzew. Jeszcze go nie widzę, ale instynktownie wyczuwam, że to ON, bo i co by to mogło być o tej porze, w tym miejscu. Serce podchodzi mi do gardła i nie mogę nawet przełknąć śliny. Otwieram usta i cicho, jak tylko umiem, oddycham przez usta. Po chwili kolejny cietrzew zlatuje na tokowisko i kolejny… Cieciorek nie słyszymy, ale muszą przecież gdzieś być! „Nasz” cietrzew odlatuje i zapada na łące. Jeszcze cicho, gdy nagle… tok rozpoczyna się jakby wstydliwie, z początku od cichych syków i czuszykania, zapewne murzynów, ciecieruków czyli młodych kogutów cietrzewia i łopotu ich skrzydeł. Słychać już wyraźnie tokowika… Wokół zaczyna z wolna szarzeć i jest lekki mrozik, który wybielił świat wokół nas delikatnym szronem. Gdzieś po lewej, powoli zaczynają majaczyć kształty podrygujących i przelatujących z miejsca na miejsce czarnych rycerzyków, jedne są bliżej inne dalej, ale stają się coraz bardziej wyraźne. Gdy ich stanowiska z grubsza ustalone, rozpoczynają się prawdziwe igrzyska. I tak jak woda w czajniku, stojąc na rozgrzanym węglowym piecu, najpierw z cicha i nieśmiało, potem coraz głośniej i gwałtowniej zamienia się we wrzątek, ukrop, tak i na mszarze kipi teraz i bulgoce jednostajny, nieprzerwany tok, z rzadka tylko zakłócany czuszykaniem. Bulgotają więc nadęte niczym indory, w pozycji niemal poziomej i z rozpostartymi pięknie lirami, kręcąc zawiłe piruety to w lewo, to w prawo. Czasem, gdy konkurent blisko, czuszykają śmiesznie podskakując, a bywa, że uderzają piersiami i biją skrzydłami, kiedy napastliwy intruz nie ustępuje pola. Ich otwarte liry, czerwone korale i bielutkie lustra są już wyraźne w szkłach lornetki i tworzą niezwykły obraz tanecznych zmagań tych małych, czarnych tancerzy. Trwa to nieprzerwanie długie minuty i patrzę jak urzeczony....czegoś takiego nie widziałem i nie słyszałem nigdy. Pewnie niewiele jest takich chwil w życiu, o których mógłbym powiedzieć, że mnie zaczarowały. Ta była właśnie taka. Zapomniałem o broni, mrozie, mokrych już butach i o całym Bożym świecie…

Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odprężenie. Napięte mięśnie, gdy człowiek chłonie świat całym sobą, wreszcie puściły… Szabas. Wszystko milknie, gdy na niebie pojawia się najpierw delikatna żółtawa łuna, a potem już śmiało złota tarcza słońca. Siedzę dalej i ani drgnę w tej dziurze, wykopanej w ziemi, głodny i niewyspany, ale urzeczony i jakże szczęśliwy, że dane mi było przeżyć tak niewiarygodny i jedyny w swoim rodzaju spektakl! Toki rozkręcają się po chwili na nowo i dopiero, gdy jeden z rycerzyków zbliżył się nieco do mojej budki zacząłem mu się już nieco inaczej przyglądać i znów poczułem lekki skurcz mięśni. Bolek szturcha mnie, podtyka pod nos flaszkę samogonu i pokazuje koguta. Widać już wprawdzie lustro, ale jest chyba i tak za daleko, myślę, bo nie mieści mi się w głowie, by zepsuć to widowisko ordynarnym strzałem. Mam czas. Bolka o to nie winię, ale czar pryska…

Dopiero teraz dociera do mnie, powoli, gdzie jestem. Rozglądam się nieco jeszcze błędnym wzrokiem i widzę z tyłu gęste krzaki, które zakręcają w stronę, w którą chyba poszedł Mariusz. Z przodu, z lewej i prawej strony otwarta łąka i tylko przede mną rów lub rzeczka, sądząc po wąskim pasku mgły, unoszącym się na jego całej długości. Dzisiejsze toki zmierzają do końca, słabną powoli, gdy co chwila, z łopotem skrzydeł, odpływał kolejny uczestnik tych niezwykłych igrzysk. Już po chwili mszar rozbrzmiewał świergotem zupełnie innych ptaków.

Idziemy z Bolkiem na spotkanie chłopaków, a on już wesoły, opowiada mi swoje przygody z dzikami. Jest 7, może 8 rano, gdy wracamy do Biebrzy.

Cały dzień przed nami, ale grzecznie idziemy spać. Wstajemy i robimy obiad. Nic nie robić robi się najlepiej, pijąc; to prawda, którą zna każdy, kto przeżył epokę socjalizmu… I tak każdego dnia i tylko Janusz i Wiesiek nie zawsze mogli nam towarzyszyć. Cóż, wtedy młodzi i beztroscy nie myśleliśmy robić rzeczy rozsądnych, w cenie były rzeczy szalone i właśnie nierozsądne. Ale, czy aby dziś, choć trochę, nie jest tak samo?

Rano, jak poprzedniego dnia idę z Bolkiem na wielki stóg siana, który widzieliśmy po lewej stronie, przy którym grało kilka kogutów. Będzie cieplej, myślę sobie i nawet nie spodziewam się o ile cieplej… Już na górze Bolek wyciąga butelkę samogonu i podaje mi, mówiąc rozkazującym tonem: — Pij. Posłusznie pociągam z butelki i starym miejscowym zwyczajem wciągam w nozdrza zapach zewnętrznej strony własnej dłoni. Nawet pomaga… Po chwili przylatują pierwsze koguty i tok zaczyna się w najlepsze, jak co dzień. Znowu patrzę urzeczony na ten wyjątkowy spektakl, a widok — tym razem — mam na wielki obszar i widzę ponad 20 grających cietrzewi. Mam nawet jednego dość blisko, ale jest już po szabasie — robię zbyt gwałtowny ruch i kogut widząc to, odlatuje bez strzału.

Kolejne dwa dni budujemy nowe budki tak, by zwiększyć swoje szanse na zbliżenie się do tokowiska aż na wyciągnięcie ręki. Może w końcu strzelimy koguta? Mariusz odmierza krokami odległości 40 kroków od budki i wbija paliki… wczoraj strzelał i okazało się, że był to strzał dużo za daleki. Ja buduję budkę pomiędzy Mariuszową, a stogiem siana. Po skończonej pracy i zawziętej dyskusji na tematy, jakżeby inaczej, łowieckie, mocno zgrzani musimy czymś ochłodzić rozgrzane serca i głowy. Nie ma czym, losujemy więc, kto pojedzie po piwo i pada na Andrzeja. Wtedy już spokojnie z Bolkiem i Mariuszem czekamy na dostawę browaru. Zabawiamy się strzelaniem do „rzutków”; coś, co wydaje mi się teraz wysoce niestosowne, w tamtych czasach było — po prostu — fajna zabawą… Andrzej już do końca dnia musi udawać kierowcę.

Siadam w ostatniej ze zbudowanych przeze mnie budek, znów z Bolkiem i znów oglądam koguty na dystans. Nie mogę się, niestety i tym razem wyłgać od wypicia z nim butelki samogonu pod „zapach dłoni”. I tylko o to mam pretensję do losu; do Św. Huberta nie mam w ogóle. Jeszcze dużo przed szabasem słyszymy strzał Mariusza, po chwili drugi. — Pewnie dobija postrzałka, mówi Bolek. Mijają minuty, gdy znów słyszymy strzał. Tokowisko, oczywiście cichnie na dobre. Wychodzimy z budki i idąc w jego kierunku widzimy, że nie tylko teren, ale i sama budka Mariusza są zdemolowane przez dziki. A w środku nie ma nikogo. Stoimy i nie wiemy co o tym wszystkim myśleć, gdy w krzakach za nami zaczyna się coś grubo łamać i wychodzi… podrapany i zlany potem Mariusz. Strzelał do koguta, kogut spadł, ale zaczął się jeszcze rzucać na ziemi, więc strzelił jeszcze raz, by go dobić. Na takie dictum kogut się zerwał i pofrunął w krzaki tuż nad jego głową. Więc uparty łowca ruszył w krzaki, na kolanach, by szukać postrzałka. Gdy tak gorliwie szukał swego trofeum, wracająca wataha dzików zbuchtowała łąkę wokół budki i w jej środku!! To się nazywa polowanie…

Ostatni dzień przed wyjazdem jedziemy do Kownatek, do Bolka. Chcemy się pożegnać z nim i z jego żoną. Zabieram go na stronę i mówię: — Bolek, proszę Cię, to ostatnie wyjście. Chcę być na toku sam i nie mogę już pić, pożegnajmy się tutaj. Niechętnie się zgadza, a mnie jest przykro i głupio… Radzi mi jeszcze na odjezdnym, gdzie powinienem usiąść.

Dojeżdżamy na miejsce, jak zwykle, po ciemku. Jesteśmy już spakowani i to ma być nasza ostatnia szansa. Zostawiamy samochód i każdy idzie w znaną już sobie drogę do budek. Ja wybieram, zgodnie z sugestią, stóg siana. Jest zupełnie ciemno. Nów, ani skrawka księżyca i nawet miliony gwiazd na niebie nie są w stanie choćby trochę rozjaśnić wszechogarniającej ciemności wokół mnie. Jednak jest coś takiego w człowieku, myśliwym, że gdy długo obcuje z naturą wyrabia w sobie specjalny, szósty czy siódmy zmysł, taki, który pozwala wyczuć zwierzę w pobliżu nawet, gdy go nie słyszy i nie widzi. Właśnie gdy zacząłem wchodzić na stóg ten zmysł się we mnie odezwał, by po sekundzie usłyszeć syk: — Wchodź, ale mam zagrychę!! uprzedza… Poczciwy Bolek, wciska mi w rękę kawałek świetnej, swojskiej kiełbasy z dzika i nie tylko…

Tok był tego dnia słaby nie dlatego, że wypiliśmy zaledwie butelczynę; igrzyska powoli dobiegały do końca.

Podczas tego wyjazdu nie wystrzeliłem ani razu do koguta, ale tego polowania i frajdy, jaką nam wszystkim ten wyjazd sprawił nie mogę zapomnieć i nie zapomnę nigdy. Uciekają szczegóły, a i tak niezwykły czar tych łowów, klimat tamtych czasów i przyjaźnie, które nie przemijają i trwają do dzisiaj, cementowane kolejnymi latami wspólnych przygód będą we mnie na zawsze. Wróciłem tam jeszcze raz, potem jeździłem na toki w okolice Siewierza i choć mogłem strzelić koguta, nie chciałem…

ÓSMAK

Było to ze dwadzieścia, z okładem, lat temu. Rykowiska w Rudach cieszyły się dobrą sławą i co roku padały tu mocne, często medalowe byki. Może nie takie jak w Bieszczadach czy na Mazurach, ale przyzwoite. Zasady odstrzału jeleni byków, kontrowersyjne do dziś niezależnie od ich kształtu, nie wyznaczały wprawdzie klas wieku, ale za to kryteria selekcji osobniczej były niezwykle restrykcyjne. Nie wchodząc w szczegóły, idealnym trofeum dla myśliwego posiadającego tzw. odstrzał selekcyjny był stary ósmak lub dziesiątak widliczny. I o takim byku jest ta opowieść.

Na rykowiska jeździłem i jeżdżę do dziś i nie ma takiej siły, która mogłaby to zmienić. Stały się one jakby „częścią składową” mojego kalendarza, jak Święta, urodziny czy Sylwester, a rok dzielił się na czas przed i po rykowisku. W łowisko jeździliśmy zawsze w grupie. „Kierownikiem” był Ojciec, potem w hierarchii był Brat jako myśliwy o najdłuższym stażu i dalej my, młodzi adepci łowiectwa, starsi i młodsi z różnych środowisk i wyrośli w różnych tradycjach. Nie miało to jednak znaczenia. W tym szczególnym czasie jednoczyło nas jedno wspólne pragnienie: przeżyć coś wyjątkowego, podejść byka na strzał i móc go strzelić…

Nie mieliśmy w łowisku prawie w ogóle ambon, bo i po co? Prawdziwe emocje wyzwala podchód, a nie bierne na niej wysiadywanie. Był to beztroski okres realnego socjalizmu, czasu było pod dostatkiem, a rykowiska były tak dobre, że pozwalały na podejście nawet kilku ryczących byków w trakcie jednego wyjścia, więc łowy przeżywaliśmy wspaniałe. Mieszkaliśmy najpierw w hotelu robotniczym piaskowni, która wtedy dopiero zaczynała naprawdę dewastować nasz las. Hotel położony był około 2 km od granic naszego obwodu, więc poranne wyjście zaczynaliśmy ok. 3: 00, by zdążyć w łowisko dobrze przed świtem. Dopiero potem przenieśliśmy się do wyremontowanego własnym sumptem starego domku, tuż przy gajówce na Walkowni. Ale właśnie wtedy — nie wiedzieć czemu — nasz wspólny rykowiskowy zapał i łowiecka solidarność zaczęły słabnąć. I już nigdy nie było tak, jak wcześniej… Niestety.

Historia tego byka zaczyna się w okresie „hotelowym”. Chodziłem za nim kilka dni i zawsze byłem albo nie tu gdzie trzeba, albo za wcześnie albo za późno. Słyszałem go gdy ryczał, a właściwie tylko stękał, bardzo rzadko. Stary cwaniak nie dawał się nawet obejrzeć. Zaczynałem podchód przy starej kapliczce Św. Magdaleny i drogą Kotlarską szedłem za nim próbując go jakoś zachodzić, ale ciągle się spóźniałem albo go płoszyłem. Poza Kotlarską, w tym czasie praktycznie nie było tam drogi; Czańkowa, jak ją nazywaliśmy, była już za daleko i tylko dwie linie oddziałowe pozwalały w miarę cicho się poruszać. Była jeszcze droga przy kapliczce, pas starodrzewia i drągowina wzdłuż starej, mocno zarośniętej drogi, znaczonej kilkunastoma starymi i pięknymi dębami. Innej możliwości poruszania się tam nie było. Droga graniczna z sąsiednim obwodem była zarośnięta wysoką mietlicą i nie dawała możliwości strzału. A on, niezmiennie, raz blisko drogi, czasem wzdłuż granicy podążał od rzeki, gęstymi młodnikami do swojej dziennej ostoi. Gdy zasadzałem się na liniach od razu, jeszcze po ciemku, zwykle lokalizowały mnie łanie i cała chmara omijała mnie skutecznie. Przeważające do dziś wiatry od Kotlarskiej w stronę „Magdalenki” nie dawały szansy na bycie tam przed bykiem; trzeba się było z nim, praktycznie, zderzyć, co przy pilnujących go łaniach do dziś wydaje mi się zadaniem karkołomnym. Wieczorem nie było jak, bo byk ruszał z ostoi po ciemku. Zabawa ze mną trwała dobre 4 dni, aż w końcu zmienił się wiatr. Zmienił się na północny, od rzeki i wreszcie miałem wybór: mogłem albo zaczaić się na niego rano, już blisko ostoi albo podchodzić. Wybrałem pierwszy wariant, bo poranne przymrozki nie pozwalały na ciche poruszanie się po terenie. Były zresztą, w tym czasie normą i każdy, kto pamięta te czasy doskonale wie jak majestatycznie wygląda byk, gdy rycząc wyrzuca z siebie kłęby pary o specyficznej piżmowej woni.

Jest ciemna noc, a ja nie mogę spać. Myśli kłębią się w głowie i układam kolejny wariant przechytrzenia mojego byka. Każdy wybrany, już po chwili, okazuje się gorszy od następnego, który mi się roi. Dźwięk budzika wyrywa mnie z tych majaków i rześki siadam do stołu, opowiadam Ojcu o moim planie, wypijam herbatę i rwę do lasu. Gdy nikną światła „hotelowego kompleksu” zagłębiam się w noc i jak co dzień, idąc ze sztucerem na ramieniu nie przez swój teren(!), a tak wtedy było, ciekawie przyglądam się niewielkim zagonom warzyw, uprawianych przez rodziny pracowników kopalni. Raz spotkałem tam grubego dzika, a widok to miły dla myśliwego nawet wtedy, gdy nie może go strzelić.

Przechodzę przez most i wprawdzie jestem już w moim obwodzie, ale do Św. Magdaleny jeszcze ze 3—4 kilometry. Mijam uśpioną gajówkę na Walkowni, przechodzę jedne tory i gdy zaczynam dochodzić do drugich słyszę mojego byka. Jest jeszcze daleko od miejsca, gdzie wyznaczyłem mu spotkanie, ale przyśpieszam kroku. Świeci nieśmiało księżyc, który zmierza do nowiu, a trawa skrzy się szarym o tej porze szronem. Gdy mijam kapliczkę zwalniam i krok za krokiem posuwam się na południe. Słyszę inne byki, grają dookoła pięknie. Podchodzę do starej drogi na żwirownię i staję. Długo słucham i czekam na głos mojego cwaniaka. W końcu jest i to dużo bliżej niż się spodziewałem. W miarę szybko, lecz ostrożnie, posuwam sie w głąb oddziału co chwila przystając i nasłuchując. Mam wokół siebie 6 mocno grających byków, ale to nic. Wiatr mi sprzyja, więc posuwam się dalej w miejsce, które wymyśliłem sobie w czasie nocnych ze sobą rozważań. Przy drodze jest dąb, a za nim malutki sosnowy młodniczek, wysoki do ramion i dość rzadki. Z tyłu za nim szeroki pas drągowiny i dalej duży kompleks młodników, najpewniej miejsce odpoczynku mojego byka. Postanowiłem wcześniej, jeszcze we śnie, zejść z drogi, stanąć w młodniczku przy dębie i czekać na rozwój wypadków. Byki grają dookoła jak w transie. Powoli dnieje. Nagle widzę licówkę, za nią idzie chmara. Przesuwają się 100 metrów ode mnie w stronę gęstych młodników… — Czyżby mój byk? myślę i wolno, schylony poniżej czubków sosenek przesuwam się do skraju drągowiny. Podnoszę głowę i nareszcie go widzę!! Nie ma czasu na zastanowienie, podnoszę sztucer, lecz jest już za łaniami i zagania je do młodnika. Znikają w nim, jak sądzę, bezpowrotnie. Stoję wściekły i zrezygnowany zastanawiając się, czy coś zrobiłem źle: czy spłoszyłem chmarę zbyt szybkim wyjściem z młodnika, a może wiatr się zmienił…

Nagle z tamtej strony, gdzie zniknęły jelenie dochodzi do mnie głos innego byka, mocny i wyzywający. Wychodzę teraz cały z sosenek i opieram się o małą brzozę. Nie wiem co dalej robić. Spróbuję zawabić. Nie jestem w tym dobry teraz, ale 25 lat temu wychodziło mi to zupełnie nieźle. Zresztą, prawdę mówiąc, rykowiska były wtedy tak mocne, a byki tak podniecone miłosnymi uniesieniami, że wystarczało wydobyć z siebie jakikolwiek głos, choćby tylko zbliżony do ryku jelenia, by te reagowały. Sztucer opieram o brzozę, zwijam ręce niczym w komsomolskim uścisku i próbuje zagrać. Głos grzęźnie mi w gardle z emocji. Słyszę w młodniku rogowanie. — Jak mój byk uzna mnie za słabe ogniwo kordonu grających dookoła konkurentów, myślę, to może spróbuje czmychnąć w moim kierunku. Wreszcie daję głos, słaby. Byki się dalej rogują, słychać trzask łamanych gałęzi i drzewek. Powtarzam wab, już mocniej i pewniej. Wreszcie widzę licówkę, za nią chmarę i byka, jak wychodzą z młodnika. Krąży wokół łań i co któraś chce odskoczyć, przywołuje ją do porządku porządnym dźgnięciem w zad. Byki wokół jakby bliżej, słychać je niemal w zasięgu wzroku, ale są poza drągowiną, w której stoję i nie ma szansy na dojrzenie czegokolwiek, za gęsto. Daję znowu głos i byk, jak po sznurku, zaganiając łanie prowadzi je prosto na mnie. Powolutku, bez nerwowych ruchów, starając się i tak kryć je za cienką brzozą podnoszę sztucer i widzę w lunecie licówkę, która jest już prawie przy mnie, a za nią — w odległości może 40 metrów — pięknego, regularnego i bardzo starego ósmaka. Długie odnogi bojowe, wyświecone końce grotów… Kładę krzyż wysoko na piersi byka i ściągam spust. Łamie się po strzale i pisze testament. Łanie, bez pośpiechu opuszczają teatr. I tylko ja z żywych zostaję na widowni…

Takich wrażeń nie miałem, oczywiście, na każdym rykowisku. Ale to było jedno z najlepszych i będę je pamiętać zawsze, choć od tego czasu minęło już 25 lat. I już odtąd dobry, stary ósmak, czy widliczny dziesiątak to będą moje ulubione trofea.

Mijają lat i rykowisko, nieodmiennie, jest dla mnie czymś specjalnym, wyjątkowym. Jednak wraz z upływem czasu przeżywam je inaczej. Inny jest też ten obwód, zdewastowany przez pożar, inni ludzie i — nad czym najbardziej boleję — inny stosunek do tego jakże wyjątkowego spektaklu. Penetracja łowiska przez ludzi, możliwość dojazdu samochodem niemal w każdy zakątek i dziesiątki ambon, które stanowią teraz niemal jedyny i bezpieczny sposób polowania zabiły, moim zdaniem, wyjątkowość i czar tego czasu. Rykowisko teraz to „buchalteria”, wyścigi na to kto zapisze się szybciej na jakąś ambonę, drobne oszustwa i blokowanie ambon, gdy nas nie ma tylko po to, by inny kolega — broń Boże — nie zajął nam „naszego miejsca” i w końcu odliczanie kolejnych strzelonych byków, bez żadnej refleksji; ot, po prostu, kolejne sto kilo dziczyzny. Koleżeństwo prawie umarło, a ci co opowiadają innym myśliwym o swoich spotkaniach z bykiem, uważani są za dziwaków i bezlitośnie wykorzystywani. Gdzie te czasy, gdy u Norberta za stodołą spotykaliśmy się wszyscy, bawili opowiadaniami o naszych przeżyciach i z życzliwością wyśmiewali porażki swoje i kolegów. Teraz liczy się tylko strzał i trofeum, nic więcej.

Coraz częściej zdarza się więc, że swój udział w rykowisku ograniczam niemal wyłącznie do podprowadzenia młodych kolegów, którzy chcą te łowy naprawdę przeżywać, czuć ich powab i wyjątkowy czar. Tak jak ja cieszyć się byciem częścią tego misterium, a nie traktować go tylko jak okazję do zdobycia kolejnego trofeum. Uciekam ostatnio w lasy Puszczy Białowieskiej w poszukiwaniu tego czegoś, co tutaj — chyba — umarło…

DZIKI, DZIKI, DZIKI…

Moja fascynacja polowaniami na dziki zaczęła się kilkadziesiąt lat temu. Jako młody, może 8 letni chłopak, spędzałem weekend z Ojcem w Rudach Raciborskich. Mieszkaliśmy na Kotlarni, w gajówce u p. Króla, o ile dobrze pamiętam, a wokół stał piękny las. Nikt jeszcze nie myślał o kopalni piasku. Późno w nocy czuję szarpanie za ramię: — Wstawaj, idziemy na dziki. Marudzę jak to dziecko, by po chwili, w pełnej gotowości stać w pełnym rynsztunku gotowy do wyjścia. Wychodzimy cichutko od tyłu, przechodzimy maleńkie, ogrodzone podwórko i nagle znad płotu Ojciec spostrzega sporego wycinka. Stoi 60 kroków od domu, na leśnej drodze!! Ja go nie widzę, bo jestem za mały, ale Tata pokazuje mi go przez sztachety. Księżyc w pełni i jest jasno jak w dzień. — Powinien być czarny, a cały się świeci, myślę i w tym momencie pada strzał. Dzik zaznacza i po 30 metrach wali sie bez życia… Ten obraz mam przed oczami do dziś.

Przetrwał całe lata w mojej pamięci mimo długiego rozbratu z łowiectwem, jaki wziąłem w liceum i w okresie studiów, nie będę wyjaśniał dlaczego. Każdy z nas na pewno przechodził w swoim młodym życiu różne fascynacje… Nie porzuciłem, przecież, łowiectwa zupełnie. Zdarzało się, że wyjeżdżałem z Ojcem na różne polowania, głównie zwierzynę drobną. Było jej wtedy w naszych łowiskach w bród. Jednak gdy wróciłem na łono braci myśliwych zachęcany przez Brata i — niemal — zmuszany przez Ojca, to wspomnienie o tej czarownej nocy odżyło natychmiast. I to właśnie dziki, a nie pióro, stały się moją obsesją.

To były inne czasy, mówiąc oględnie i każdy, kto pamięta koniec lat siedemdziesiątych i początek osiemdziesiątych wie doskonale o czym mówię. Broń była na zapisy i jak to w takich przypadkach bywało, nie kolejność decydowała, a znajomości. Który z młodych adeptów łowiectwa uwierzy dzisiaj w takie historie?!! Ponieważ kulowej i tak nie mogłem dostać, więc Ojciec, na dobry początek, podarował mi nowego rosyjskiego TOZa, broń składną i sprawną technicznie. Zresztą mam ją nadal i z niej najlepiej strzelam śrutem. Powszechnie wiadomo, że rosyjskie dubeltówki i boki przystosowane były do strzelań brenekami, więc moją przygodę z łowiectwem na własny rachunek zaczynałem właśnie z nim.

Choć jeździłem wytrwale każdy weekend w roku do naszego obwodu koło Żor, spędzałem co najmniej 2 tygodnie w okresie rykowiska w obwodzie leśnym i poświęcałem niemałą część wakacji na polowanie na dziki, nie udało mi się przez 3 lata nawet do niego złożyć. Było ich, zresztą, wtedy po wielokroć mniej niż obecnie. Ale mojej pasji to nie zmniejszało, wręcz przeciwnie: chciałem go strzelić jeszcze bardziej. Towarzyszem, nieodłącznym, moich łowów był Mariusz, nieco starszy stażem, już selekcjoner. I polował równie zawzięcie jak ja. I jemu mimo, że był szczęśliwym posiadaczem sztucera, Św.Hubert nie dopisywał. Byliśmy tak zapamiętali w tym pragnieniu pokonania czarnego zwierza, że jego Mama zaczęła nas nazywać Bracikami…

Po zdaniu egzaminu selekcjonerskiego, mogłem wreszcie kupić broń z lufą gwintowaną i lunetą. Wolałem repetier, ale wtedy brało się to co człowiek mógł wziąć, a nie chciał. Najpierw kupiłem używany dryling, który zupełnie mi nie leżał, potem — za strzelone w stanie wojennym 3 lisy — kupiłem nowiutką trójlufkę Merkla, którą miałem kilkanaście lat. Rzadko i niechętnie używałem ją na polowaniach indywidualnych, choć pierwszego rogacza w życiu strzeliłem właśnie z niej. Ciągle marzyłem o sztucerze. Wreszcie udało się i stałem się szczęśliwym właścicielem VOERE 2165 w kalibrze.30—06 Spr. Sztucer ten, zresztą, świetnie służy mi do dziś. Od tego momentu, mogę to szczerze powiedzieć, zacząłem prawdziwe łowy.

Na dziki jeździłem w każdą pełnię, bez względu na okoliczności. Gdy księżyc świecił nic nie mogło mnie zatrzymać w domu, siedziałem całą noc w lesie i włóczyłem po polach, a rano wracałem do domu, myłem się, jadłem śniadanie i szedłem do pracy. W tamtych czasach nikt się nią, zresztą, specjalnie nie przejmował… I nawet ślub niewiele zmienił.

Pierwszego dzika strzeliłem w maju, nad ranem. Był to „zwykły” przelatek, ale dał mi niesamowicie dużo satysfakcji. Całe to polowanie mam przed oczyma do dziś, niczym bestsellerowy film, którego każdy szczegół tkwi w człowieku przez lata. Pojechaliśmy, jak zwykle z Bracikiem, jeszcze w nocy do Kobielickiego lasu, stanowiącego skrawek dużego kompleksu Lasów Kobiórskich. Był jeszcze Andrzej, Janusz i Jurek i żaden z nich nie był myśliwym. Janusz był taksówkarzem i łatwiej mu było o paliwo, a Andrzej i szczególnie Jurek jeździli często ze mną na polowania. Zresztą Jurek jeździ do dzisiaj. Idę więc z Januszem, Mariusz z Jurkiem, a biedny Andrzej zostaje w samochodzie i zasypia. Siadam na ambonę na skraju lasu, nad rozległą łąką jeszcze po ciemku, a Bracik idzie dalej, do Dąbrowy pochodzić. Gdy się rozjaśnia i wschodzi słońce słyszę strzał. — Pewnie Mariusz, myślę i czekam, czy coś nie będzie schodzić do lasu pod moją zasiadką. Cisza i nic się nie dzieje. Jest już i tak późno na dziki, więc decyduję się iść w jego stronę i ewentualnie mu w czymś pomóc. Schodzę z ambony i idę, gdy nagle czuję coś, co zmusza mnie by się odwrócić. Widzę pociąg dzików toczący się przez łąkę wprost na ambonę, z której dopiero co zszedłem i choć trawa wysoka, widać dwie lochy, kilka przelatków i warchlaki; razem 19 sztuk. Cóż to za widok, wataha dzików w świetle słońca na otwartej, zielonej łące!! Dziki w tamtych czasach były w naszych łowiskach naprawdę rzadkim zwierzem, więc moje emocje nietrudno sobie wyobrazić!! Jest może ze 120 metrów, a ja odruchowo zdejmuję sztucer z ramienia, składam się z wolnej ręki, wybieram przelatka z tyłu i spokojnie — o dziwo — ściągam spust. Dzik przyjmuje kulę i leży w rowie 20 m od zestrzału. Moja radość nie ma granic i choć jej nie okazuję, gdyż z natury nie jestem zbyt wylewny, aż się we mnie gotuje… Na dodatek widzę Bracika, który wraz z Jurkiem ciągną drogą czarnucha!!! Byli już w Dąbrowie, małym bodaj 60 hektarowym kompleksie lasu i idąc w nim drogą zauważyli go na przecince. Mariusz rozejrzał się wokół i oceniając, że to przelatek od watahy zdecydował się strzelić na sztych. Dzik spadł i gdy Mariusz, a za nim Jurek idą do niego, ten podnosi się i zaczyna atakować. Bracik nie wiadomo dlaczego, zamiast go dostrzelić cofa się.....Stojący tuż przy nim Jurek nie rozumiejąc, co się dzieje i mając w ręce tylko ciężką rosyjską lornetkę zagarnia w ramiona, ile może, cieniutkiej łoziny, jedynych „drzew” w pobliżu i wskakuje na nie!!! W końcu pada strzał i dzik pisze testament. Nie był to pierwszy w życiu dzik Mariusza, ale — i tak — Św.Hubert pięknie nagrodził nas za lata wspólnych dziczych łowów!

Dalej różnie bywało i choć dzik nie był nigdy dominującym gatunkiem naszych łowisk zebrało się ich trochę na rozkładzie.

Przez całe lata nie miałem, jednak, szczęścia do odyńców. Ostatnio coś się chyba zmieniło i albo ja mam go więcej, albo po prostu fakt, że jest ich więcej poprawia moje statystyki.

Szczególnie dwa polowania utkwiły mi w pamięci i choć kabanów strzeliłem kilkanaście, to tylko dwa spotkania z nimi naprawdę zasługują na wspomnienie. I nie ze względu na wielkość oręża, ale niezwykłość samego przeżycia.

Muszę tu zaznaczyć, że jedyny sposób polowania na czarnego zwierza, który mnie „rajcuje” to podchód. Pełnia lub czasem tylko ponowa wywoływały u mnie zawsze szczególne napięcie, emocje, których żadna ambona czy nęcisko nie są w stanie wyzwolić. Pomijam już względy etyczne strzelania na nęciskach, bo ilu myśliwych tyle — pewnie — zdań. Spotkanie odyńca i podejście go na strzał przy księżycu lub nawet w świetle dziennym to jedno z najwyższych wtajemniczeń łowieckich Europy, takie jest moje zdanie i już! Wiedzą o tym koledzy, którzy takie polowania przeżyli w Polsce czy dalej, na Białorusi, w Rumunii czy w Turcji.

Jest już noc, może 22:00, świeci księżyc i choć to nawet nie połowa listopada to pora na huczkę dość wczesna. A nuż te parę loch w Lesie Baranowickim przyciągnie uwagę jakiegoś odyniaszka! Przerywam rozmyślania, dzwonię do Marka, Łowczego w naszym polno-leśnym obwodzie i zgłaszam mu wyjazd: — Pojadę do Michała, zostawię samochód i pochodzę po kryrskich polach.

Gdy parkuję podchodzi do mnie Michał, pyta gdzie pójdę i mówi, że może się sam wybierze, ale raczej na drugą stronę drogi. Ok, nie będziemy sobie przeszkadzać. Bardzo go lubię: to świetny myśliwy i znakomity gospodarz, niezwykle koleżeński. Znamy się i szanujemy całe wieki.

Wyjmuję broń, biorę lornetkę i wolnym krokiem, przez podwórko, wychodzę na pola. Księżyc świeci i jest jasno, niemal jak w dzień. Wolno, krok za krokiem mijam pierwszą remizę i wychodzę na duże częściowo skoszone kukrydzisko. Wiatr mam dobry, więc spokojnie lustruje teren. Nic, tylko sarny. Cisza. Stoję chwilkę czekając, aż zejdą do remizki. Posuwam się dalej drogą, mijam drugą remizę i tu zatrzymuję się na trochę dłużej. Widok mam dobry: i na łąki nad rzeką Pszczynką i pola po lewej i prawej stronie. Przede mną kępka drzew z malutkim stawkiem i górka zwana Parszywą. Gdy ją mijam wychodzę z maleńkiej kotlinki i mam przed sobą olbrzymie kukurydziane ścierniska. Najpierw widzę rudel saren, stojący nie dalej niż 100, może 120 m ode mnie. Za nimi coś czarnego. Biorę lornetkę i widzę całą watahę. Dwie, może trzy lochy, parę przelatków i kilkanaście warchlaków. Poziom adrenaliny wyraźnie wzrasta, a krew pulsuje mi w skroniach. Uspakajam się jednak szybko i penetruję przedpole dalej w poszukiwaniu „taty”. Jest. Po lewej stronie polnej drogi chodzi wolno wzdłuż kanału. Patrzę jeszcze raz na watahę, sarny i znów na odyńca. Znikł. Nie ma go. Musi być w rowie, myślę, bo musiałbym widzieć jego ucieczkę. Zastanawiam się, co robić. Jak pójdę droga na wprost, spłoszę sarny, a te pociągnął za sobą watahę i odyńca. Jest znowu „mój” odyniec, widzę jak truchtem idzie w stronę watahy. Jest tylko jakby dalej niż być powinien… Znika za szpalerem drzew przed Łysą, pod którą stoi wataha. Nie ma czasu na rozważania, wóz albo przewóz… Podchodzę ostrożnie kilkadziesiąt metrów. Staję i patrzę znowu przez lornetkę. Widzę dalej odyńca, który zmierzał w stronę watahy. Przesuwa się i staje, jakby coś mu nie pasowało. Podnosi gwizd do góry… — Czyżby dostał wiatru? Nie, chyba nie. Ruszam w stronę watahy, bo przy niej się będzie wszystko rozgrywać. Idę drogą i gdy spłoszone sarny, rzeczywiście, „zabierają” ze sobą dziki klękam, zdejmuje sztucer z pleców i łapie w krzyż lunety podążającego za lochami odyńca. Nakładam dobre pół metra, bo odległość dość duża i lekko dotykam przyśpiesznika. Błysk, huk wystrzału i słyszę uderzenie kuli. Repetuję i gdy wzrok błyskawicznie wraca do normy, widzę kabana jak pada w ogniu. Wataha idzie dalej w stronę lasu, a ja ułamek sekundy podążam za nią lunetą. Gdy powracam, widzę, jak odyn uchodzi przez górkę, w stronę Pszczynki. Z wolnej ręki, tak jak stałem, poprawiam i znów słyszę uderzenie kuli; dzik idzie dalej, ale już wolniej. Znowu repetuję i gdy zaczyna znikać za górkę, posyłam mu drugą kulę. Wydaje mi się, że przyjął. Doładowuję 2 kule, tyle wziąłem z samochodu. Biegnę za nim i rozglądam się ze sztucerem w rękach, gotowym do strzału. Na polu, za drogą, w rzepiku chyba, leży kaban, tyłem do mnie, ale na biegach, gotowy do ucieczki. Znad rzeki nadciąga mgiełka i gdy tak kombinuję, jakby go dostrzelić, by nie zniszczyć tuszy, dzik znika we mgle jak duch. O strzale w tych warunkach nie było mowy. Stoję jak „pała” wściekły na siebie. Jest północ. Dzwonię do Marka. Wiem, że na niego można zawsze liczyć. Proszę go, by wziął psa i przyjechał. — Będę za pół godziny. Czekając na jego przyjazd postanawiam odtworzyć przebieg tego niezwykłego polowania, bo wszystko trwało tak krótko, że fakty i ich kolejność już mi się mieszają. Idę spokojnie na miejsce, gdzie strzelałem pierwszy raz. Ozimina skrzy się pięknie kropelkami wody w świetle księżyca, dość wysoka przyjemnie chłodzi rozgrzane w gumiakach stopy. Już z daleka widzę wielką, czarną plamę na srebrnym od rosy łanie lekko falującego zboża. Podchodzę ostrożnie i widzę odyńca z kulą za uchem!! Co jest? I w jednej chwili wszystko staje sie jasne. Leżący dzik, to „tata”, który przegonił konkurenta, czego ja — podchodząc do watahy — nie widziałem. Gdy ta zaczęła uchodzić, większy odyn poszedł za nią i przyjął kulę w łeb. Błysk wystrzału i repetowanie przeszkodziły mi w obserwowaniu tego co się dzieje. W tym czasie mniejszy odyniec — który szedł z góry za watahą — po strzale zawrócił i zaczął uciekać. Wtedy go zobaczyłem sądząc, że to ciągle ten sam, tylko postrzelony dzik.

Przyjeżdża Marek z psem i po kilkunastu minutach znajdujemy drugiego odyńca, w kanale przed łąkami. Przyjmuję gratulacje i szczęśliwy siadam do samochodu, którym jedziemy do wsi. Budzimy Michała i zapinamy do samochodu przyczepkę. Michał, oczywiście nie może przepuścić takiej okazji i jedzie z nami. Strzałów nie słyszał, bo spał zmęczony po pracy w gospodarstwie. Ładujemy dziki i zawozimy do Marka, do skupu. Patroszy, chyba też on, bo mnie trzyma „w krzyżach” i ciągle nie mogę się schylić. Dziki nie bez problemu wieszamy do wystudzenia pod dachem chłodni. Ważą 128 i 93 kg.

Parę lat wcześniej odwiedziłem obwód z pięknymi bukowymi i dębowymi drzewostanami. Dzika tam „mrowie”, jak mówił filmowy Pawlak. Adam, mój przyjaciel, jest tam prezesem Koła. Jest późna jesień i do kwatery docieram dobrze po zmroku. Piekna stara gajówka i na miejscu spotykam kilku kolegów przygotowujących się do wyjścia. Adam wręcza mi odstrzał i pyta gdzie chcę iść. Mówię, że pod wieżę. — Weź Bartka. Syn Adama został rok wcześniej myśliwym i nie przepuszcza takich okazji. Jest wprawdzie pełnia, ale niebo zachmurzone i resztki śniegu na polach tylko w niektórych miejscach pozwalałyby na bezpieczny, pewny strzał.

Zostawiamy samochód pod górką i cichutko wychodzimy z lasu na pole. Przed nami pas drzew oddzielający łąkę od zoranego ścierniska po kukurydzy. Pośrodku pasa stoi ambona. Na orce po prawej jest jeszcze trochę śniegu i widzimy dużą huczkową watahę. Jest pojedynek, kilka loch, przelatków i kilkanaście warchlaków. Chwila narady i proponuję, by Bartek poszedł i siadł na ambonie, a ja — wzdłuż lasu — spróbuję podejść dziki. Jeśli je spłoszę lub strzelę, to pójdą pewnie na ambonę. Idę wolniutko i gdy zrównuję się z dzikami siadam na miedzy i czekam. Wataha dostaje chyba wiatru od strony ambony, zbija się w jedną czarną plamę i słychać rechtanie. Składam się z kolana do strzału, napinam przyśpiesznik i w chwili gdy pojedynek odrywa się od reszty, dotykam spust. Mierzę za ucho i kaban pada w ogniu. Szybko repetuję i czekam. Wszystko rozgrywa się w kilka, może kilkadziesiąt sekund. Następny dzik, przelatek, wysuwa się troszeczkę i znowu strzał za ucho, a wataha odskakuje, jak poprzednio, kilkanaście kroków dalej i staje. Znów przelatek, znów strzał za ucho i wataha zaczyna mi powoli znikać za delikatnym wzniesieniem terenu. Wstaję i widzę nad sobą drabinę, w sekundzie jestem na niej doładowując po drodze kulę do magazynka. Jest kolejny obok watahy, tym razem warchlak, który nieostrożnie się „wychylił”. Strzał w łeb, a wataha — jak zaczarowana — stoi 20 m dalej!!!! Repetuję znowu tak, by zamek wrócił na swoje miejsce zanim przebrzmi huk wystrzału. Ponownie przelatek w lunecie i naciskam już spokojnie spust. Dziki stają po kolejnych 30—40 metrach, ale nie mam już amunicji! Wchodzę na drabinkę i wszystko we mnie tężeje, nie mogę się ruszyć; a w promieniu 150 m ode mnie na odcinku może 200 m leży 5 dzików!!!!! Co za emocje?!·Schodzę i widzę Bartka, który idzie w moją stronę. — Dwa leżą, mówi do mnie. — Idź na drabinkę i zobacz. Dzwonimy do Adama i Bartek melduje: — Pan Krzysiek strzelił 5 dzików! Nie pi… ol, daj mi go! Gdy mu potwierdzam, gratuluje i mówi, że przyjadą po nie mikrobusem. W tym czasie kursuję po orce moją terenówką tam i z powrotem i pojedynczo zwożę dziki na miedzę. Gdy przyjeżdżają, wszystkie leżą w pięknym pokocie pod lasem. Robimy pamiątkowe zdjęcia i wracamy na kwaterę. Muszę kilka razy opowiadać tę historię i już nad ranem, gdy ni weny ni trunków nie staje, zmęczeni nie tylko opowiadaniem, zasypiamy.

Dalej kocham dzicze eskapady, ale choć dzika dużo więcej coraz trudniej przychodzi mi wędrować samotnie kilometrami po pustych jesiennych polach. Lata dają znać o sobie…

STARODAWNE ŁOWY

Minęło dwadzieścia lat od mojego pierwszego i najbardziej pamiętnego wyjazdu na bagna biebrzańskie i toki cietrzewia. Wtedy nie zdobyłem koguta, ale wspomnienie tych niezwykłych chwil towarzyszy mi do dzisiaj i to nie tylko ze względu na niezwykłe czasy, w jakich przyszło nam wtedy żyć i polować… Bóg tylko wie, jak bardzo chciałem go strzelić i nie, jednocześnie. Jak urzeczony byłem tym nadzwyczajnym spektaklem i jak przykro mi było popsuć go, choćby nawet celnym strzałem.

Mijały kolejne dni, miesiące i lata; życie niosło nowe, nie tylko łowieckie wyzwania, a kiedy w końcu zdobyłem swojego koguta na toku, na Białorusi, to już jakoś nie było to samo. Po prostu inaczej, a spełnienie marzeń i młodzieńczych pragnień, najwidoczniej mogło się ziścić tylko tam, na tamtym polowaniu i pośród tamtych, a nie innych bagien. Chciałbym mieć tyle lat co wtedy… Ale nie mam, a tamten czas i tamte młodzieńcze uniesienia już nie wrócą. I tak jest ze mną zawsze. W latach 80-tych przesiedziałem w Bieszczadach 106 nocy. Polowałem na wilki w różnych nadleśnictwach i na różnych czatowniach, pędziłem je we fladrach i próbowałem strzelić na wypasach latem i wczesną jesienią. I nic. Podczas ostatniego pobytu w Kirgizji, w końcu, go dostałem. Ale to też nie jest ten mój, wyśniony wilk, bo być nie może…

Tak to już w żywocie łowieckim bywa, że każdy ma swe wymarzone i wyśnione trofeum. I chce go tak mocno, że czasem samo przeżywanie łowów i myśl o nim zastępują mu je w pamięci. Tkwi potem w niej już na zawsze, tak samo jak wieniec pierwszego byka czy medalion z pierwszych cietrzewich toków na ścianie. Gdy Św. Hubert poszczęści możemy je czasem zdobyć później, nawet przypadkiem; dla mnie ma ono już wtedy zupełnie inną emocjonalną wartość. Zresztą równie dobrze nie muszę go mieć wcale, nigdy.

Jest jednak takie trofeum, które będąc przez całe powojenne lata wyłączone z polowań — niczym zakazany owoc — zawsze kusi i pociąga, a zdobycie go nobilituje i dostarcza łowcy nieodmiennie wyjątkowych przeżyć, choć to „tylko” ptak. Jest niezwykłe i trudno to — naprawdę — w racjonalnych kategoriach wyjaśnić. To głuszec, czarodziej poleskich bagien.

Razem ze Zbyszkiem zaplanowaliśmy wybrać się na toki na Litwę, tam gdzie się tradycja tych polowań zrodziła. Już rok wcześniej, podczas pobytu z Ojcem w Wilnie i w jego rodzinnych stronach, spotykaliśmy różnych ciekawych ludzi, z którymi próbowaliśmy nawiązać kontakt i zorganizować wyjazd. Na próżno, mimo rozmów z Łowczym Krajowym Litwy i różnymi myśliwymi nie znaleźliśmy nikogo, kto mógłby to zrobić. Wójt jednej z gmin na Nowogródczyźnie pytany o to, czy są u nich głuszce, wzruszył ramionami i stwierdził, że to strzał niepewny, mięsa mało, więc na głuszce nie polują i niewiele o nich wiedzą.

Chyba na urodzinach Zbyszka, gdzie wśród gości byli wszyscy ze starej paczki, temat powrócił i rozpracowywanie tematu zaraz nabrało rumieńców. Andrzej, który 4 lata wcześniej polował na głuszce na Białorusi, zaproponował wyjazd właśnie tam. Tereny to, w końcu, geograficznie prawie te same, więc zgodziliśmy się szybko i to właśnie na Andrzeju spoczął obowiązek dopracowania szczegółów.

Jest początek kwietnia i w trójkę jedziemy do Warszawy. Tam czeka nas przesiadka na pociąg do Moskwy, ale nasza stacja docelowa to Orsza, pięćdziesiąt, może 70 km od granicy z Federacją Rosyjską. Pociąg w ogóle to dobry środek transportu, tani, bezpieczny, stosunkowo szybki i wygodny. Dla kogoś takiego jak ja, kto nie lubi latać, po prostu, jedyny.

Podróż z postojem w Terespolu trwa kilkanaście godzin, ale i tak — per saldo — jest szybsza, niż samolot do Mińska, bo unika się długich godzin tłuczenia się z lotniska do łowiska po fatalnych białoruskich drogach, zwykle mało wygodnymi samochodami terenowymi. Do Orszy dojeżdżamy nad ranem, czeka na nas Giena. Jest dość świeżo, chyba po deszczu i śniegu na szczęście już nie ma. Dobra nasza, bo to właśnie leżący śnieg spędzał nam sen z powiek tuż przed wyjazdem. Ciekawe, czy chorąży orszański Andrzej Kmicic też polował w tych lasach na głuszce? Pewnie tak, ale raczej spod psów…

Witamy się uprzejmie, ładujemy nasze klamoty na samochód i ruszamy w drogę. Gazik wlecze się niemiłosiernie kilkanaście kilometrów fragmentem autostrady Mińsk — Moskwa, dziurawej niczym ser szwajcarski. W końcu skręcamy na południe, w kierunku na Dobramyśl i już lepszą, często szutrową drogą zanurzamy się w las. Choć to już wiosna jest jeszcze dość chłodno, a wokół mrok. Do świtu jeszcze ponad godzinę.

Giena pyta nagle, czy chcemy posłuchać toków, bo już się zaczęły i przy odrobinie szczęścia możemy usłyszeć koguty, a może i nawet strzelić. Nie zastanawiamy się długo, bo pomimo nieprzespanej nocy i miłej, zakrapianej białoruską wódką i zagryzanej wędzonym węgorzem rozmowy z dwoma przesympatycznymi Białorusinkami ochoty do polowaczki ciągle w nas pokłady nieprzebrane. UAZ zatrzymuje się na poboczu drogi, wychodzimy z niego wszyscy. Chcemy najpierw losować, ale nie wiedząc w jakim terenie przyjdzie nam próbować szczęścia decyduje przypadek; w przeciwieństwie do chłopców mam na sobie buty myśliwskie i to na mnie pada los. Wyciągam mojego wysłużonego boka, biorę tak na wszelki wypadek dwa ładunki śrutu nr 1 i powoli, krok za krokiem, posuwam się leśną, bardzo piaszczystą drogą za moim przewodnikiem. Za mną, w odległości kilkudziesięciu kroków kroczą Zbyszek i Andrzej. Po przejściu może 200 metrów Giena staje i nasłuchuje. I ja nasłuchuję nie bardzo wierząc, że coś z tego będzie. Pokazuje mi palcem w kierunku lasu i kiwa porozumiewawczo głową. Coś słyszę, ale moje niewprawne jeszcze ucho nie potrafi wyłapać niczego, co z pewnością mógłbym nazwać pieśnią głuszca. Ciągle bez przekonania, jednak ładuję strzelbę. Niebo zaczyna powoli szarzeć, gdy nagle niedaleko na drzewie przed nami, chyba nad drogą, odzywa się drugi kogut. Bajorka wody po obu stronach drogi zaczynają do nas wesoło mrugać, a ja równie zdumiony jak Giena, i pewnie chłopcy za nami, za chwilę zacznę podchód! Stoimy w napięciu, sprężeni do skoku… klapanie, trel, korek, nie chyba nie, i w końcu szlif, więc my wraz z nim pięć, sześć szybkich kroków wprzód. Mięśnie naprężone jak struny. Tutaj nie można pozwolić sobie na najmniejszy błąd… lepiej darować sobie 2—3 szagi niż zrobić nawet o pół za dużo… A kogut nerwowo śle kolejną pieśń w ciemny jeszcze bór. Idąc znowu w szlif, jesteśmy już tuż, tuż. Gdy przebrzmiał widzę tokowika w końcu wysoko, na konarze potężnej sosny, pod którą szczęśliwie stoimy. Giena chyba nie kojarzy, że jest nad nami, więc kładę mu rękę na ramieniu i pokazuję w górę. Nade mną gęsto od gałęzi i grubych konarów starego drzewa i ledwo widzę jego sylwetkę, a dodatkowo, tu w dole jest jeszcze prawie ciemno. Wszystko trwa jednak zaledwie sekundy i dobrze, bo zaczynam się denerwować. Mimo to czekam cierpliwie na jeszcze jeden szlif i gdy wybrzmiewa, strzelam. Błysk i nim huk wystrzału cichnie widzę i słyszę spadającego pod moje nogi wielkiego ptaka. — Pamiętaj o starej jak świat prawdzie: gdy słyszysz koguta i nie wiesz na którym siedzi drzewie, spójrz nad siebie. Będzie na pewno na tym, pod którym stoisz!! Nie wiem tylko, czy Giena mówił to do siebie, czy uczył mnie… Emocje opadają tak szybko jak się pojawiły, toż od auta dzieli nas może dobry rzut kamieniem, a „polowanie” trwało nie więcej niż 15 minut. Podbiegają do mnie od razu bierni i równie jak ja zdumieni towarzysze tego przedziwnego polowania. Gratulacje i — myślę — nowa fala optymizmu napływa w nasze serca; jeżeli ot, tak po drodze, strzelamy sobie koguty to toki zapowiadają się przednie. I ja mam taką nadzieję. Nawet przez sekundę nie myślę o tym, by zakończyć na tym swoje głuszcowe łowy…

Dojeżdżamy na kwaterę już za dnia. Miasteczko, raczej wieś, dość biedna, jeden sklep, jakiś bar i ogrodzony ośrodek nad piękną otulona lasem zapora na niedużej, ale dzikiej rzeczce. Otwiera się brama w betonowym murze i zajeżdżamy przed schludny piętrowy domek. Wita nas nasza gospodyni, która będzie nam gotować i dyrektor ośrodka, którego imienia, oczywiście, nie pamiętam. A człowiek to miły i przyjaźnie do nas nastawiony. Takie przynajmniej sprawia wrażenie. Przy śniadaniu, lekko tylko zakrapianym, słyszymy, że teren ten był kilka lat zamknięty i powinien obfitować w każdego zwierza, a na pewno w gluchary.

Tutejsze procedury nakazują ważyć trofea głuszców, bo wpisuje się je do Trofiejnowo Lista. Mój kogut waży 3,50 kg. Dobre i to.....Szybko zajmujemy 2 pokoje na górze, z grubsza rozrzucamy swoje rzeczy w wyznaczonych do tego sektorach i niemal natychmiast zasypiamy.

Budzimy się na obiad i zaraz po nim poznajemy, w końcu naszych, podprowadzających. Słuchamy ciekawych historii o tutejszych polowaniach, dzielimy się wrażeniami i umawiamy na poranne łowy. Giena będzie chodzić ze Zbyszkiem, Andrzej ma swojego, którego imię oczywiście mi też umknęło, a ja z Igorem. Oblewamy jeszcze, ale dość ostrożnie, mojego pierwszego koguta i po krótkiej nocy, rano, rześcy wstajemy gotowi do nowych przygód.

Jadę z Igorem w trudny teren. Wokół dziwny las: starodrzew sosnowy stojący w wodzie z roztopionej już grubej pokrywy śniegu. Jeszcze gdzieniegdzie, w świetle samochodu, widać w wodzie zlodowaciały śnieg. Trzeba będzie na niego uważać, by skacząc nie skręcić nogi. Jest ciemno, gdy dojeżdżamy na miejsce zaraz po wyjściu czuję wyraźnie odór gnijącej wody, ale też od razu, stosunkowo niedaleko, słyszymy 2 koguty. Bliższego będę próbować podskoczyć sam, więc mówię Igorowi, by został na drodze lub szedł za mną nie bliżej niż 80—100m. W końcu chcę popróbować uroku tego niezwykłego polowania nie tak, jak zwykły dewizowiec, którego ciągają za rękę, by nie spłoszył koguta nieporadnym ruchem, ale tak jak podskakiwałbym go 100 lat temu, w moim lesie. Idę najpierw po suchutkim i bardzo miękkim mchu, by po 30 m zacząć zapadać się niemal do połowy łydki w gęstą maź. Podskok w takim terenie nie jest ani przyjemny ani łatwy. Ale, przecież, bywają znacznie gorsze. Powoli zaczyna się rozjaśniać i na tle nieba dostrzegam głuszca. Rozpostarty wachlarz widoczny jest jak na dłoni, ale mam do niego jeszcze z 70 m. Zaczynam się niepokoić, czy zdążę przed brzaskiem. Więc w każdy szlif próbuję pokonać jak najwięcej terenu, który — niestety — jest coraz trudniejszy. W końcu oceniam, że już bliżej nie dam rady i decyduję się na strzał na najbliższym szlifie. Kogut pięknie gra, tyłem do mnie, więc strzał na około 30m powinien być skuteczny. Gdy słyszę ostatnią zwrotkę głuszcowej pieśni pociągam za spust. Głuszec osuwa się bezwładnie po gałęziach, lecz nie spada tylko już spod korony drzewa płynie bezpowrotnie w dal....Musiałem zrobić obcierkę po głowie, a strzał pod tym kątem okazał się — po prostu — za wysoki!! Jestem wściekły; podskoczony bez przewodnika kogut i taka plama na koniec…

Po powrocie na kwaterę jemy śniadanie i po krótkiej wizycie u Gieny w domu, gdzie pokazuje nam piękne wilcze skóry i zdjęcia strzelonego i chronionego tutaj niedźwiedzia pada propozycja polowania na kaczory. Z łodzi. Godzę się natychmiast, bo to jedno z tych polowań, które znaczyły początki moich łowieckich przygód. Wracam i kładziemy się, by zażyć choć króciutkiej drzemki.

Budzi mnie nieznany głos; ktoś rozmawia pod naszymi oknami z naszą gospodynią. Wyskakuję z łóżka, ubieram się i schodzę na dół. Gość informuje mnie, że zabiera chętnego na kaczki. Biorę broń, amunicję i po krótkim marszu w dół zapory siadamy do — chyba muszę to tak nazwać — czółna. Jest wyżłobione w pniu jakiegoś drzewa i ma dość niskie burty. Na szczęście dno jest dość szerokie i siedzi się wygodnie. Widzę, że chłopcy z Gieną też idą w naszym kierunku, będą też polować. Płyniemy spokojnie pod leniwy prąd rzeki, a Stiopa snuje swą opowieść: był przez 40 lat marynarzem oceanicznej floty i odłożył 60 tysięcy dolarów, jednak był na tyle głupi i naiwny, że trzymał wszystko w banku. Któregoś dnia obudził się i dowiedział z gazet, że ma już tylko 600, bo Łukaszenka wydał dekret o dewaluacji białoruskiej waluty, a wysokie wkłady obowiązkowo przewalutowano, oczywiście po nowym kursie!! Biedak, musi teraz dorabiać… Płyniemy, więc, spokojnie wzdłuż brzegu, omijając niemal wszędzie zastawione sieci, a on na dorożkę ciągnie błyski zapięte do jednej żyłki. Dopływając do niewielkiej wyspy płoszymy stadko krzyżówek, z którego spuszczam na wodę ładnego kaczora. Spotykamy się tam zaraz chłopakami i słuchamy krótkiej historii daczy białoruskiego dygnitarza, która stoi na wyspie przed nami. Wynajmowano ją kiedyś na kwaterę dla myśliwych jednak tylko do czasu, gdy jakaś grupa dewizowców zrobiła mu w domu niezłą demolkę…

Podpływamy do brzegu i wchodzimy do drewnianego szałasu, raczej kurnej chaty ze stołem, ławami i kręgiem ogniskowym pośrodku. Czeka na nas już kierownik ośrodka i obaj ze Stiopą przygotowują w kociołku oryginalną uchę, która smakowała wspaniale tym bardziej, że nie tylko ona była w menu

Gdy wracamy, jemy jeszcze raz dość już późny obiad i wychodzimy przed dom. Gdy tak stoimy, od strony zapory wyjeżdża ciężarówka-dźwig z wysuniętą na bok stopką podpory i wali w bramę, wyrywając pół betonowego segmentu. Natychmiast zbiera się konsylium, na którym pojawia się jakiś szef. Żywo dyskutują, mocno gestykulując rękami tak, że zaciekawia to nasza gospodynię. Podchodzi do nich i już razem, w najlepszej komitywie, rozmawiają dalej. Jeden z dyskutantów w pewnej chwili znika za rozbitą bramą i po 10 minutach wraca z litrową butelką wódki. Szef bierze ją w rękę jako pierwszy i po kilku „gulach” przekazuje sąsiadowi. Jedna kolejka, w której uczestniczyła i nasza gosposia, trwała nie więcej niż 2—3 minuty. Butelka pusta, więc część z biesiadników znika za bramą i nasza wraca równym krokiem do kuchni. Wkrótce podjeżdża samochód z jakimś sprzętem i już po 3 godzinach, brama jest naprawiona. To się nazywa białoruska organizacja!

Wieczorem wybieramy się z kierownikiem ośrodka na słonki. Ciąg był zaledwie przyzwoity i daleki od tego, co czasem człowiek słyszy na temat polowań na słonki na Białorusi. Dość, że strzeliłem 2, w tym jedną królewskim strzałem tak, że spadła mi wprost pod nogi. Chłopcy też mają po trofeum.

Rano, nie wiem dlaczego, wysyłają mnie na toki cietrzewia. Nie martwię się o głuszce, na pewno jeszcze strzelę koguta, a możliwość uczestniczenia w zmaganiach czarnych rycerzyków nieodmiennie mnie pociąga i fascynuje. Po krótkiej jeździe samochód zatrzymuje się na asfaltowej drodze i kierowca pokazuje mi kierunek, w którym mam się udać. Przypomina też o tym, o czym rozmawialiśmy w samochodzie, gdy wręczał mi dwie breneki: — Jak wołka uwidisz, strielaj i ubij jewo! Odpowiadam ochoczo: — Charaszo i ruszam przez rozległe łąki, w stronę majaczącego gdzieś za nimi lasu. Dochodzę do polnej drogi i po niej, jak po sznurku, trafiam do mojej budki. Gdy jestem w środku oceniam, że niczym w zasadzie nie różni się od tych, z których obserwowałem misterium cietrzewich zmagań na bagnach Biebrzy. Jest dość srogi, jak na tę porę roku, mróz, może 7, może 8 stopni. Marznę, lecz nie martwi mnie to, bo przede mną na niskim nieużytku zaczyna się tok; jak zawsze od czuszykania i syków, by po chwili przejść w głęboki słyszalny z kilku kilometrów bulgot. Nadlatują dwa koguty i zaczynają zmagania. Jest już prawie zupełnie jasno, wszędzie biało od szronu i zaledwie kilka, może kilkanaście minut do szabasu. Gdy zbliżają się, jak sądzę na strzał, pociągam nerwowo za spust i oba ptaki odlatują. Smutnym wzrokiem prowadzę je, gdy te nagle zawracają i siadają o 30, może 35 metrów od mojej budki!! Nie zdążyłem doładować śrutu, więc mierzę spokojnie jeszcze raz i gdy pada strzał, piękny ptak spokojnie osuwa się na ziemię. Emocje dopiero teraz ze mnie wychodzą i nie umiem wyjść na zewnątrz, by oddać hołd temu pięknemu trofeum. Trwa to może nawet i 10 minut. Szabas. Przez głowę przelatują mi obrazy z odległej przeszłości młodzieńczych fascynacji nadbiebrzańskimi bagnami i tymi wyjątkowymi łowami… Gdy chcę i mogę już wyjść z budki, nagle tok rozpoczyna się na nowo. Siedzę, więc dalej w mojej czatowni i delektuję się przywołanymi z pamięci wspomnieniami, mając na jawie, wokół siebie, jednak już nie to co w głowie....Gdy tok cichnie biorę pięknego ptaka z ziemi, robię sobie zdjęcia i z mieszanymi uczuciami idę w stronę szosy, gdzie czeka już na mnie UAZ. Następnego dnia, mimo niestrzelonego drugiego głuszca, chcę się pożegnać z cietrzewimi igrzyskami i decyduję się pojechać tam jeszcze raz. Kto wie, czy nie ostatni raz w życiu?… ·Wchodzę do budki, stojącej nad brzegiem rowu, który obrasta z obu stron chyba osika. Wchodzi się do niej od strony rowu tak, by rozległe łąki widzieć przed sobą. Siadam wygodnie i czekam na pierwszych tancerzy, gdy nagle słyszę cichy plusk i do budki ładuje mi się bóbr! Błyskawiczny zwrot, plusk wody i już go nie ma!!! Nie wiem, kto był bardziej przestraszony dość, że przez dobrą chwilę musiałem uspokajać drżenie rąk… Znów przylatują czarni rycerze i tok, jak od wieków, płynie nie tylko w świat. Sączy w duszę każdego łowcy powoli i niezawodnie swój niezwykły i niezapomniany czar…

Daleki klakson samochodu sprowadza mnie znowu na ziemię, a tok nawet na chwilę nie cichnie. Nie mam wokół budki na łące niczego, co mógłbym swym ostentacyjnym marszem przez tokowisko zepsuć, więc idę powoli w kierunku drogi i już po chwili odjeżdżam na kwaterę…

Wracam i widzę uradowanego Andrzeja, który ma swego głuszca. Jego nietajona, szczera radość, mimo, że to jego drugi kogut w życiu, udziela się błyskawicznie wszystkim i, wiadomo, uczta trwa jeszcze długo w nocy. Mimo to, rano wszyscy na nogach. My z Bratem na głuszce, a Andrzej na cietrzewie. Jadę w nowy teren, gdzie las — podobno — dość rzadki, łatwy w podejściu i głuszce dobrze grają. Gdy wychodzimy z samochodu od razu słyszę dwa i są dość blisko. Proszę przewodnika, by został na miejscu i idę sam. Jest jeszcze zupełnie ciemno, a ja zaczynam odczuwać skutki niedospanych 5 nocy, szczególnie ostatniej. Teren, rzeczywiście dość łatwy, ale przecież nie teren jest głównym wyzwaniem w tym polowaniu. Prawidłowe odczytywanie rytmu pieśni głuszca to klucz do sukcesu. Jestem spięty i dodatkowo fakt, że jestem zupełnie sam, zdany tylko na siebie i to w ostatnim dniu polowania paraliżuje mnie niemal zupełnie. Poruszam się, więc, bardzo niemrawo i niezdarnie, potykam, chwieję nie umiejąc złapać równowagi, gdy koniec szlifu zastaje mnie na jednej nodze. Na szczęście jest zupełnie ciemno i dość jeszcze daleko. Stopniowo emocje biorą górą nad zmęczeniem i adrenalina zaczyna działać. Mięśnie zaczynają pracować normalnie, oddech się uspokaja i wydłuża i wtedy już wiem, że go dostanę!!! Kilka podskoków i jestem bardzo blisko, słyszę Go gdzieś tutaj, rozglądam się po czubkach drzew wokół i nie mogę nic dostrzec, nawet najdrobniejszego ruchu. Powietrze stoi, nie porusza się żadna najdrobniejsza gałązka, więc musiałbym go — do cholery — widzieć! A tu nic. I wtedy przypominam sobie złotą myśl Gieny z pierwszego podchodu...patrzę nad siebie, na sosnę pod którą stoję i wzrok — biegnąc po pniu w górę — nagle trafia na nietypowy kształt, jakoś zbyt okrągły i wolno obracający się na grubym konarze drzewa. To mocarna pierś czarodzieja poleskich kniej!! Jest dalej ciemno, więc delektuje się swoim zwycięstwem, tak, ja już wygrałem. Ograłem go, więc czy warto iść ten krok dalej…? Dusza myśliwego jednak tym razem zwycięża i w kolejny szlif podnoszę broń do ramienia i szybko ściągam spust. I nic!! Spudłowałem, a może to nie głuszec tylko jakaś okrągła gałąź? Stoję i myśli przelatują mi przez głowę niczym błyskawice, ale nie ma czasu się zastanawiać: — To musi być ON!! myślę i czekam na pieśń, bo kogut przecież nie odleciał!! I znów płynie w świat potwierdzając złotą regułę polowań na te ptaki: strzelać tylko w szlif!!!! Znów podnoszę broń i wyczekując jakiegoś ruchu, potwierdzającego cel, strzelam. Kogut spada mi pod nogi i jest mój!! Podbiega przewodnik, robi mi zdjęcia mimo, że dalej jest dość ciemno i wracamy do samochodu. Jedziemy w milczeniu, bez słów....mam zawsze w takich momentach chwile wątpliwości, które wprawdzie szybko mijają, ale nie umiem i nie chcę się ich pozbyć. Tego nauczył mnie kiedyś Ojciec, szacunku nie tylko do siebie, ale i do zwierza, a wątpić to poddawać analizie przyczyny i celowość swych działań także, a może szczególnie, w łowiectwie. Unikamy wtedy wielu, często, nieodwracalnych błędów…

Gdy wracam zastaję Zbyszka ze swoim głuszcem. Gratulacje i siedzimy przy ostatnim obiedzie. Ważą jeszcze nasze koguty i skala pokazuje przy moim 3,80kg, czy to ważne? Może dla statystyki, dla mnie nie.

Żegnamy się z gospodarzami i jak poprzednio, przez Orszę i Warszawę wracamy do domu. Czy będę chciał wracać na te toki znowu? Choć to łowy wyjątkowe, nie wiem…

WSPOMNIENIA Z BUSZU

Myśl o prawdziwej afrykańskiej przygodzie zaczęła nawiedzać mnie od niedawna. Moje łowieckie korzenie to zupełnie inny świat łowów, bliższy książkom Weysennhoffa i Ejsmonda, wyrosły z tradycji kresowych polowań Babci, a potem Ojca. Dlatego uporczywość myśli pojawiła się stosunkowo późno z chwilą, gdy zarówno ekonomicznie jak i organizacyjnie stało się to możliwe, a łowiecka codzienność na tyle się wypełniła, że zaczęła domagać się zupełnie innych, nowych wrażeń. Jednak opowiadania moich Kolegów myśliwych, którzy „zaliczyli” fermowe safari i zawartość ofert firm sprzedających polowania afrykańskie powodowały wciąż, że myśl — aczkolwiek uporczywa — wciąż była odsuwana. Łowy, o których słyszałem w tych relacjach odbiegały zasadniczo od moich oczekiwań i wyobrażeń o tym, o czym marzą mali chłopcy i myślą mężczyźni. Nie chodziło mi przecież wyłącznie o łatwe zdobywanie trofeów. Raczej o przeżycie czegoś więcej, o dotknięcie tej cząstki niezgłębionej afrykańskiej przyrody, tęsknotę do której każdy mały chłopiec czuje od czasów pierwszej lektury „W pustyni i w puszczy”, potem „Śniegów Kilimandżaro” i „Zielonych wzgórz Afryki”, a jako dojrzały już człowiek „Pożegnania z Afryką”.

Próba określenia najbardziej charakterystycznego, typowego afrykańskiego polowania zakończyła się wyborem łowów na bawoła kafryjskiego, jednego z najgroźniejszych przeciwników w buszu. Tak precyzując swoje marzenia miałem jeszcze jeden orzech, ostatni już, do zgryzienia. Potrzebny mi był kompan. Taki jak ja lub podobny, który byłby nie tylko towarzyszem, widzem, pocieszycielem gdy trzeba, ale i osobą, na której można w ciężkich chwilach polegać bez reszty. Wszak takie polowanie, dla nas Europejczyków, stanowi zawsze pewną niewiadomą i może, przecież, skończyć się tragicznie. Wybór padł na Jarka. Bardzo szybko, pomimo wcześniejszej — dość powierzchownej — znajomości dokopaliśmy się pokładów takich samych, wcześniej nieodkrytych, oczekiwań i podobnego w łowiectwie zapału. Oczywiście, są rzeczy w temperamencie inne dla każdego z nas, ale były one na tyle nie istotne, że zauważyliśmy je dopiero dużo później, już po powrocie z Afryki.

Do takiego oto tandemu niedoszłych afrykańskich wyjadaczy dostroiła się wspaniale Ula, żona Jarka, która wniosła do towarzystwa iskrę kobiecej, delikatnej nie-łowieckiej wrażliwości oraz odrobinę realizmu ocen, których nam — pochłoniętych zdobywaniem nowych, łowieckich doświadczeń — często brakowało.

Pozostawał do ustalenia kraj, termin, czas pobytu i gatunki zwierzyny, na które — oczywiście poza bawołem — zamierzaliśmy polować. Moje wcześniejsze studia nad dziesiątkami ofert doprowadziły mnie do wyboru Zimbabwe. Jest to na tyle „cywilizowany” kraj, że pozwala na dość łagodne i bezbolesne wchodzenie w świat afrykańskich łowów, jakże innych od tych, które znaliśmy, pełen niebezpieczeństw, czekających na żółtodziobów, takich jak my. Termin to początek maja, najlepszy dla nas ze względu na temperatury i najmniej bezpieczny, ze względu na ubogą szatę roślinną, dla bawołów… Ponadto to okres rui u wielu gatunków antylop, zwiększającej ich aktywność dzienną, co — oczywiście — ułatwia obserwacje i polowanie.

Czas pobytu to minimum 14 dni; chcemy zobaczyć jeszcze wodospady Wiktorii, jedno z słynniejszych miejsc Afryki i wielkiej atrakcji turystycznej.

Decydujemy się na strzelenie antylop: szablorogiej, kudu, kozła wodnego, impali oraz guźca. Bez żadnych dyskusji ustalamy, że jeżeli będzie okazja strzelić lamparta, hienę, szakala i pawiana, to każdy taką decyzję podejmie od ręki.

Opracowaliśmy bardzo dokładnie trasy przejazdu, daty i zasady przelotu/przejazdu do wodospadów Wiktorii, zasad odstrzałów i wzajemnej asekuracji.

Lot z Warszawy przez Frankfurt, Johannesburg do Harare trwa kilkanaście godzin i jest dość męczący. Już na lotnisku odczuwamy coś dziwnego i miłego zarazem; niemała część pasażerów to myśliwi z różnych stron świata i przyjemnie się robi człowiekowi na duszy, gdy uświadamia sobie, że wreszcie, po kilkudziesięciu latach życia w zaścianku Europy, możemy poczuć się jej częścią.

Jak to zwykle w takich razach bywa cały misternie opracowany plan runął w gruzach już drugiego dnia, gdy o umówionej porze w hotelu „Meikele” w Harare zjawił się „nasz” PH Peter i oznajmił, że zamiast do znanego bawolego łowiska w Chewore, w dolinie rzeki Zambezi, udajemy się 500 km na południowy zachód, w rejon znanych Safari Area Chete, Chizaryia i Parku Narodowego Hwange. Mamy tam być gośćmi Forestry Commission — odpowiednika Lasów Państwowych. Uznajemy szybko, że choć to inny kraj i kontynent, to być może będzie to coś w rodzaju obwodu hodowlanego Lasów Państwowych i zamiana może być dla nas korzystna.

Na 116 km od Bulawayo skręcamy w gęsty busz i piaszczystą drogą, już po zmroku, dojeżdżamy do Amandundumella Base, Farauhar Safari Camp. I tak zaczyna się nasza afrykańska przygoda.

Po rozpakowaniu bagażu w przydzielonych nam bungalowach i odświeżeniu się po podróży spotykamy się na wspólnej kolacji. Ustalamy program na następny dzień. Niestety w trakcie rozmowy z kierownikiem obozu, Peter — nasz PH — dowiaduje się, że bawoły wprawdzie są, ale tylko 12 i to tak szkolonych przez dziesiątki białych i czarnych myśliwych, że szansa ich strzelenia jest bliska zero. Podobno, z uwagi na powstającą niedaleko (około 100 km) farmę krów, Lasy Państwowe zostały zobowiązane do pozbycia się tych niewygodnych sąsiadów. Mogą one być, bowiem, przyczyną powstania groźnych dla bydła epidemii. A była już taka, z początku XX wieku, która spowodowała niemal całkowite wyniszczenie populacji bawoła kafryjskiego w Afryce Wschodniej. Zagrożenie dla państwowych farm jest też przyczyną wybijania lwów i hien w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Cóż, w tym przypadku dzika przyroda, niestety, ustępuję naporowi „cywilizacji”.

Nie tracimy jednak animuszu tym bardziej, że dowiadujemy się, iż teren jest bardzo bogaty w inną zwierzynę i na pewno nie zabraknie łowieckich wrażeń. Jednocześnie zobowiązujemy Petera do prowadzenia pertraktacji w sprawie przenosin w tereny, gdzie będą szanse strzelenia bawołów. Jeszcze tylko ustalenia, kto pierwszy strzela i zapowiedziana pobudka na 4:30 rano. Mimo informacji, które uzyskaliśmy mamy, jednak spróbować przy wodopoju i zacząć od tropienia bawołów.

Przekonuję całą drogę Jarka, by strzelał do bawoła na odległość nie większą niż 30—40 kroków. Umawiamy się też, że ładujemy pierwszą kulę, tak zwany „dead tough”, specjalny na gruboskórną zwierzynę pocisk A-SQUARE, a następne „monolite”, pełno płaszczowe. Kaliber naszych sztucerów to.375 H&H Mag. Duży w Europie, uważany jest za klasyczny afrykański, ale i najmniejszy do strzelań do Wielkiej Piątki. Na bawoła stanowi absolutnie dolną granicę skuteczności. — Dlatego tak ważne jest dobre i bliskie trafienie pierwszym strzałem, przekonuję Jarka i — w miarę możliwości — ulokowanie jeszcze kolejnych kul.

Pobudka z angielską herbatą z mlekiem, podawaną do łóżka jest naprawdę sympatycznym początkiem dnia… O 5:00 śniadanie i wyjazd w teren.

Dopiero teraz mamy okazję obejrzeć obóz i jego lokalizację. Zbudowany został jeszcze w okresie panowania Brytyjczyków, w starym kolonialnym stylu. Składa się z okrągłych, przypominających murzyńskie, chat z wybielonej gliny krytych trzciną dla gości, owalnego salonu-jadalni podobnej konstrukcji tyle, że bez pełnych ścian oraz zaplecza obozowego, w którym żyją i pracują zatrudnieni tam Murzyni. Chaty są dwuosobowe, z charakterystycznymi dla tego klimatu moskitierami nad każdym łóżkiem i łazienką z ciepłą, doprowadzaną z kuchni wodą oraz WC. Na podłodze skóry antylop, na ścianach obrazki z fauną afrykańską, a w oknach siatki przeciw insektom. Do tego wszystkiego dodać należy codzienne usługi „pralnicze” — wszystkie przepocone rzeczy, zostawione w wiklinowym koszu, następnego dnia wyprane, wysuszone i poukładane w kosteczkę leżą na łóżku. W salonie bar, stoją szklanki i napoje (również i alkoholowe) do naszej dyspozycji, a w drzwiach zawsze gotowy do spełnienia każdego, najbardziej wymyślnego życzenia, czarny kelner. W obu końcach jadalni dziwne, żeliwne kominki, z których — nie wiedzieć jak — zawsze, gdy się pojawiamy, bucha przyjemne ciepełko. Drzewo mopani jest tutaj podstawowym opałem, bardzo energetycznym i dającym przyjemny zapach. W dole wzgórza, na którym stoi obóz rozciąga się przepiękny widok na osnutą poranną mgiełką sawannę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.