E-book
7.35
drukowana A5
25.52
Marcel

Bezpłatny fragment - Marcel


Objętość:
94 str.
ISBN:
978-83-8126-021-3
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 25.52

Ping-Pong

Kiedy człowiek przychodzi na świat, nigdy nie wie co go czeka. Zaczyna stawiać pierwsze kroki, rozumować, mówić i czytać. Poznaje innych ludzi. Później jeździ na rowerze i chodzi do pierwszej klasy w swojej pierwszej szkole. Z biegiem lat, wkraczając w nieznane przestrzenie, często jest jak piłeczka ping-pongowa. Uderzenie rakietki niby nadaje kierunek i odpowiednią siłę, ale i tak do końca nie wiadomo, czy ta piłeczka trafi w środek stołu, czy w jego kant. Może też wypaść poza. Nietrafioną piłeczkę ping-pongową, gracz zawsze podnosi z podłogi i rozpoczyna kolejnego seta. Z ludźmi jest podobnie. Po złej decyzji lub złym doświadczeniu, każdy może podjąć kolejne działania. Często nie są lepsze od poprzednich. Najważniejsze, by były inne i nie powielały starych błędów. Niestety ze starymi błędami jest tak jak ze starymi, dobrymi butami. Kupilibyśmy nowe, jednak obawiamy się, że nie będą tak wygodne jak stare.

Marcel nie czuł się jak piłeczka ping-pongowa. On nią po prostu był. Od urodzenia uczestniczył w życiu jakby obok. Miał dzieciństwo, chodził do szkoły podstawowej, liceum i później na studia. Po studiach zaczął pracę, ożenił się, miał syna. Jednak cały czas nie chciał zostać panem Marcelem z wąsem lub bez, z brzuchem lub bez, z psem lub bez psa. Cały czas chciał być Marcelem, który fajnie się ubiera, zbija bąki, ogląda się za dziewczynami i w sumie nie rozumie, dlaczego ludzie często są smutni i wkurzeni. Lubił jeździć autem po mieście i machać zza szyby nieznajomym. Często było tak, że w mijanych pojazdach odmachiwały tylko dzieci, przyklejone do szyby na tylnym siedzeniu. Ich rodzice, siedzący z przodu nie zwracali na niego uwagi lub pukali się w czoło. Pewnego ranka, po kolejnej przejażdżce i kolejnym już braku reakcji na machanie, udał się w pidżamie do sąsiada na kawę. Sąsiad wpuścił go do środka i spytał nie o rodzaj kawy, jaką chce wypić, nie o to, czy kawa ma być z mlekiem czy z cukrem, ale o to dlaczego przyszedł w pidżamie, kiedy na dworze jest kilka stopni ciepła i pada deszcz. Marcel lubił sąsiada, nawet gdy w maju przy grillu opowiadał czerstwe dowcipy o teściowej. Chciał odpowiedzieć sąsiadowi na pytanie, ale pomachał tylko ręką tak, jak machał zazwyczaj nieznajomym ludziom w samochodach. Sąsiad powtórzył gest Marcela. Później zamknął drzwi, usiadł przy kawie, której gość nie wypił i spojrzał w lustro. Miał na sobie podobną pidżamę, tyle że w kropki, a nie — jak Marcel — w kratkę.

Po wyjściu od sąsiada, Marcel wrócił do siebie, jednak wydawało mu się, że coś go pcha dalej. Zdjął pidżamę, ubrał się dość ciepło, a na głowę nałożył czapkę. Ponownie tego poranka wyszedł z domu. Tym razem rozpoczął spacer. Szedł po chodniku omijając kałuże, które zostały po nocnym deszczu. Chłodne marcowe poranne powietrze spowodowało, że po kilkunastu minutach chciał wrócić do sypialni. Nie zrobił tego, ponieważ zauważył otwartą kawiarnię. Nieraz chciał do niej zajrzeć. Często widział z samochodu, jak za szybą ludzie piją kawę, jedzą ciastka. Kilka razy zwrócił też uwagę na jasnowłosą kelnerkę. Kawiarnia była położona zaraz obok świateł przy przejściu dla pieszych. Pewnego razu, gdy stał na czerwonym zauważył, jak kelnerka wyszła przed lokal i jadła pączka. Nie paliła papierosa, nie rozmawiała przez telefon komórkowy, nie plotkowała z kimś znajomym. Ona po prostu jadła pączka. Przyglądał się jej przez pół minuty postoju. Miała na sobie błękitną bluzkę, dżinsową, krótką spódnicę i miejskie, fioletowe adidasy. Była zgrabna, a pączka zjadła szybko. Teraz, gdy Marcel stanął przed wejściem do kawiarni znów o niej pomyślał. Wszedł do środka. Nie było żadnego gościa. Był tylko on i jego oddech. W lokalu pachniało kawą z ekspresu i upieczonym ciastem. Długo nie czekał. Podeszła od strony zaplecza i uśmiechnęła się.

— Dzień Dobry. Co podać?

— Poproszę czarną kawę bez cukru i jednego pączka.

— Z marmoladą czy z ajerkoniakiem?

— Z marmoladą.

Usiadł wygodnie w fotelu i nie patrzył w stronę kelnerki. Nie patrzył w żadną stronę. Czekał. Kiedy przyniosła na tacy kawę oraz pączka i położyła na stolik, podziękował. Upił łyk kawy i powoli zaczął jeść. Jadł pączka tak długo, jakby jadł ich kilogram. Kelnerka stała obok baru. W końcu na nią spojrzał, ale akurat w tym momencie kilka kropel marmolady spadło na koszulę. Patrząc na świeże plamy, powiedziała:

— Jest pan jedyną osobą oprócz mnie, która o tak wczesnej porze je w naszej kawiarni pączki. Też wolę te z marmoladą.

— Tak. Z ajerkoniakiem są za mało pączkowe — dokończył Marcel.

Przyjrzał się kelnerce. On niedawno skończył czterdzieści lat, ona pewnie trzydzieści. Nie była jak te kelnerki, które okupują większość pubów, kawiarni oraz restauracji i nie mają więcej niż dwadzieścia kilka lat. Nie była studentką, chyba że wieczorową. Miała zmysłowe usta, ale nie zmysłowe świeżością, a dojrzałością.

— Mam na imię Julia — przerwała jego myśli.

— A ja Marcel — odpowiedział.

— To jak Julia Marcell, tylko ona ma nazwisko pisane przez dwa el — powiedziała.

— Nie rozumiem. O kim mówisz? — spytał.

— O swojej ulubionej polskiej wokalistce — wytłumaczyła.

— Moja wiedza o polskich wokalistkach zatrzymała się przy haśle Katarzyna Nosowska — rzekł.

Wówczas Julia zamknęła drzwi kawiarni, wzięła Marcela za rękę i zaprowadziła na zaplecze. Pomieszczenie nie było zbyt duże, pachniało cukrem, a pośrodku widniał sporej wielkości stół, na którym leżały cztery tace pełne pączków. Połowa pokryta lukrem, połowa posypana cukrem pudrem. Julia wzięła dwa do ręki i rozgniotła na twarzy Marcela. Marmolada oblepiła policzki. Próbował zlizać, ale nie dał rady. Nie pozostał dłużny. Porwał kilka pączków, które wylądowały najpierw na jej szyi, by za chwilę ślizgiem wskoczyć pod bluzkę na plecy. Ugniótł wypieki i poczuł, jak pod materiałem z bawełny marmolada wyzwala się z ciasta, a lukier pęka. Zobaczył uśmiech Julii i błysk w oczach. W tym samym momencie trzy pączki posklejały wszystkie jego włosy na głowie. Marmolada szalała w uszach, tym bardziej, że Julia do pączkowej zabawy puściła piosenkę Today zespołu The Smashing Pumpkins, a Marcel pamiętał teledysk. Byli już cali w lukrze, cukrze pudrze i marmoladzie: bluzki i spodnie, włosy i szyje, ręce i łydki, buty i podkolanówki. Wszystko nadawało się do solidnego mycia i prania. Gdy, oblepieni cukrem i marmoladą, prawie nie mogli się ruszać, wrócili do głównej sali kawiarni. Marcel spojrzał na Julię.

— Muszę iść dalej. Zapłacę rachunek.

— Dobrze — odparła. Pochyliła się nad kasą fiskalną. Nabiła kilka pozycji i z uśmiechem rzekła. — Sto pięćdziesiąt złotych. Nie zrozum mnie źle, ale skasowałam również za pączki na zapleczu.

— Nie ma sprawy. I tak są to najlepiej przeze mnie wydane pieniądze w ciągu ostatnich dwóch lat — odpowiedział Marcel, po czym zapłacił i wyszedł z kawiarni.


Na ulicy zrobił się ruch. Nie minęła jeszcze dziesiąta rano i ludzie spieszyli się do codziennych spraw. Drugi już raz tego dnia wrócił do domu, by się przebrać. Tym razem wziął prysznic. Ledwo spod niego wyszedł, usłyszał dzwonek do drzwi. Ukazał się w nich dawno nie widziany kolega. Piotr był malarzem konceptualistą, który malował na sporych płótnach głównie siebie lub najbliższe otoczenie. Poznali się ponad dziesięć lat temu w stolicy. Przez kilka dni spacerowali po starówce, pili piwo, palili papierosy i gadali. Nie rozmawiali o sztuce. O sztuce mogą dyskutować już chyba tylko zawodowi krytycy lub uczniowie liceum, bo na studentów też nie można raczej liczyć. Marcel i Piotr patrzyli na Wisłę i opisywali, co w danej chwili widzą, a każdy widział świat po swojemu.

Podczas jednej z dyskusji zawędrowali na wystawę do najmodniejszej galerii w kraju. Była to dość obskurna izba, gdzieś w którejś z kamienic z brzydką bramą. To tu wyznaczano trendy i namaszczano artystów na modnych artystów. Piotr poznał Marcela z właścicielami, malarzami i kilkoma krytykami. Gdy skończyło się wino, galerię zamknięto i nieliczne grono wtajemniczonych udało się opić wydarzenie do pobliskiego pubu. Podczas tego towarzyskiego spotkania Marcel zorientował się, że wszyscy świetnie się znają. On znał tylko Piotra. Nie czuł się źle w towarzystwie, tylko strasznie się nudził. Wolałby w tym czasie siedzieć przy butelce wina z jakąś ładną dziewczyną. Mógłby z nią nawet rozmawiać choćby o sztuce. Gdy wracali w nocy, Piotr w pewnym momencie powiedział, że tak naprawdę nie chce chodzić na wystawy, ale bywa, bo organizują je koledzy. A koledzy muszą się wspierać, bo bez kolegów można w stolicy zginąć. Marcel przytaknął. Wyjechał ze stolicy i nie widział Piotra aż do dzisiejszego dnia. Wpuścił go do domu i przywitał:

— Cześć. Fajnie cię widzieć. Napijesz się herbaty? Co u ciebie?

— Pamiętasz, gdy kiedyś mówiłem, że koledzy są najważniejsi? — spytał Piotr.

— Tak. Pewnie — odparł Marcel.

— Właśnie zmieniłem zdanie. Najważniejszy jestem ja — oznajmił Piotr.

Kolega malarz konceptualista rozsiadł się wygodnie w fotelu. Marcel podał zieloną herbatę z miodem. Zapadła cisza, ale nie niezręczna. Zapadła prawdziwa cisza, co jakiś czas tylko przerywana wspólnym siorbaniem, bo herbata była gorąca.

— Marcel, co porabiasz? — zadał pytanie Piotr.

— Ostatnio polubiłem pączki. Tak bardzo, że chyba sam zacznę smażyć. Muszę tylko zdobyć przepis na najlepsze pączki na świecie. Później kupię składniki, koniecznie marmoladę i je zrobię. Nikt im się nie oprze. Gdy ktoś spróbuje, będzie chciał jeszcze i jeszcze.

— To jest koncepcja. Podobnie jak z obrazami. Gdy komuś spodoba się mój jeden obraz, kupuje następny, nawet jeśli jest droższy. — podchwycił malarz. — Interesuje mnie tylko gdzie te pączki będziesz smażył? W domu to trochę słaby pomysł. Tak się składa, że kupiłem niedaleko Miasteczka pracownię. Wiesz, taka nad fajnym jeziorem. Będę miał cały stary dom dla siebie. Jest też budynek gospodarczy. Rób tam te swoje pączki.


Marcelowi spodobała się propozycja Piotra. Zastanawiał się tylko jeszcze nad tym, jak zmienić życie, by obracało się wokół pączków, a nie wokół pracy i codziennych obowiązków. Życie składało się z podobnych czynności. Rano wstawał. Odprowadzał syna do szkoły. Jechał do pracy. Pracował. Wracał z pracy. Jadł obiad z żoną i dzieckiem. Po południu spędzał z nimi czas. Wieczorami oddawał się różnym słabościom. W sumie niewinnym i całkiem przeciętnym. Teraz wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie musiałby wstawać rano. Nie musiałby chodzić do pracy. Nie jadałby obiadów w domu, bo pączki smażyłby poza miastem, w pracowni Piotra, więc musiałby obiady jadać tam. Wieczorami pewnie nie oddawałby się słabościom, bo odpoczywałby od pączków.

Nurtowała go jeszcze jedna myśl, ile tych pączków musiałby dziennie robić i sprzedawać, by zrealizować plany? Od razu naszła go też druga myśl, a co gdy po kilku tygodniach pączki wyjdą mu bokiem i już nie będzie chciał ich smażyć? Przecież, gdy podejmie decyzję, nie będzie odwrotu. Przypomniał sobie sytuację, gdy był kilkuletnim chłopcem i chciał od ojca cukierki. Ojciec kupił nie dziesięć dekagramów, ale kilogram. Wyszli ze sklepu i powiedział Marcelowi, by wszystkie zjadł. Marcela ucieszyła cała torebka. Jednak w połowie nie mógł na nie patrzeć. Gdy wkładał kolejnego cukierka do buzi, nie czuł już słodkości. Cukier zalepił kubki smakowe. Zrezygnowany oddał resztę słodyczy ojcu. Podobnie mogło być z pączkami. Marcel spojrzał na kolegę. Jeszcze raz rozważył propozycję i rzekł:

— Piotrek, zacznę robić te pączki wtedy, gdy ty zaczniesz robić do nich marmoladę…

Piotr spojrzał na Marcela. Wytrzeszczył oczy, nadął policzki. Powoli wypuścił z ust powietrze. Podrapał trzykrotnie palcem po dwudniowym zaroście na brodzie. Podniósł głowę do góry, chcąc policzyć plamy na suficie, których tam nie było. Lewy but przysunął do prawego i tak już zostawił. Kilka razy włożył prawą rękę do kieszeni spodni i ją wyciągnął, nic z kieszeni nie wyjmując. Palec wskazujący lewej ręki podniósł na wysokość nosa, jakby chciał coś powiedzieć, jednak nie powiedział nic. Wstrzymał oddech i zagłębił się bardziej w wygodnym, głębokim fotelu. Schował szyję w ramiona i zrobił taką minę, jakby ktoś go zapytał o godzinę, a on nie wiedział, która właśnie wybiła na zegarze. Miało się wrażenie, że gdy jedna sznurówka wypadła z najwyższej dziurki jego prawego buta, Piotr poczuł ulgę, bo but stał się luźniejszy. Pogłaskał się po brzuchu, zataczając dłonią okrąg wokół pępka, jakby chciał przypomnieć sobie coś przyjemnego. W końcu przypomniał sobie o czymś przyjemnym i uśmiechnął się szeroko, jak tylko może człowiek szeroko się uśmiechnąć. Otworzył usta i pokazał zęby, które były już nadgryzione lekką próchnicą. Powstałą głownie od jedzenia słodyczy, a szczególnie pączków oblanych grubą warstwą twardego lukru. Lukru, który pękając podczas gryzienia, spada na rozpięty kołnierz flanelowej, kraciastej koszuli oraz na podciągnięte do łokci rękawy.

Przez jakiś czas Piotr sprawiał wrażenie kogoś, kto dopiero zauważył, że w koszuli brakuje dwóch guzików. Trzeciego od dołu i drugiego od góry. W pewnym momencie sięgnął ręką w stronę kubka z zieloną herbatą i miodem, ale go nie podniósł i zrobił minę, jakby miał do siebie o to pretensje. Stuknął lewym butem w najbliższą nogę od stołu. Kubki Piotra i Marcela zadrżały. Co prawda nic się nie wylało na blat, jednak było już bardzo blisko. Przez chwilę mogło się wydawać, że chciał przerwać coraz dłuższe milczenie, ale zachował się tak, jakby mu na tym do końca nie zależało i po prostu przymknął powieki.

Nie otwierał ich przez kilkanaście sekund. Kilkanaście długich sekund. Najdłuższych w jego czterdziestoletnim życiu. Tak długich, że każda sekunda równie dobrze mogłaby być minutą, a nawet godziną, ale dobą już nie. Gdyby sekunda zmieniła się w dobę, byłaby to już przesada i nie wiedziałby, co ma o tym myśleć. Piotr o wszystkim lubił coś myśleć. Nawet, gdy długo nic nie przychodziło do głowy, zawsze gdzieś na końcu mózgu, jakąś przynajmniej jedną myśl na dany temat znajdował. Kiedy już miał, mógł ją obudować w teorię. W tym był naprawdę dobry. Nie znał nikogo lepszego od siebie. Trzeba przyznać, że za bardzo też nie szukał. W końcu ponownie wbił wzrok w Marcela i oznajmił:

— Jedyna marmolada, którą mógłbym zrobić to marmolada z fig. Ona nie pasuje jednak do pączków. Chyba, że chcesz, by wszystkich zemdliło z przesłodzenia…


W tym momencie telefon, znajdujący się w jednej z kieszeni bojówek Marcela, wydał dźwięk podobny zupełnie do niczego. Marcel spojrzał na ekran i rzekł w stronę Piotra:

— Zostawmy na razie pączki. Muszę iść do fryzjera. Umówiłem się w zeszłym tygodniu na wizytę koło południa. Idziesz ze mną?

Piotr nie poszedł. Miał zamiar jeszcze coś dziś namalować, a wizyta u fryzjera mogła się przeciągnąć do nie wiadomo której godziny. Fryzjer, do którego szedł Marcel, nie był zwykłym fryzjerem. Żaden dobry fryzjer nie jest zwykłym fryzjerem. Dobry ma osobowość. Ludzie przychodzą nie tylko ściąć włosy, ułożyć je czy zmienić kolor. Przychodzą, by odpocząć i się zrelaksować. Poczuć opuszki palców, które masują głowę. Poczuć drobinki włosów, spadających na skórę szyi zaraz po ścięciu. Przychodzą też porozmawiać o wszystkim i o niczym. No bo jeśli nie z fryzjerem, to z kim mają porozmawiać? Raczej nie z lekarzem, bo z lekarzem zazwyczaj o zdrowiu i ciele. Raczej nie z księdzem, bo z księdzem zazwyczaj o grzechach i duszy. Raczej nie z szefem, bo z szefem zazwyczaj o pracy i pieniądzach. A z fryzjerem, dobrym fryzjerem, można porozmawiać o wszystkim, nawet o polityce. I się nie pokłócić i nie zezłościć. Jeśli ktoś kiedyś pokłócił się z fryzjerem, to na pewno nie podczas konwersacji, raczej dlatego, że został nie tak, jak sobie wyobrażał obsłużony: nie taką grzywkę miał mieć nad oczami, nie o taki odcień blond chodziło. Tak, o to mógł ktoś się pokłócić, chociaż kłótnia to pewnie za dużo powiedziane. Mógł mieć do mistrza po prostu pretensje.

Na fryzjera, do którego Marcel właśnie się wybierał wszyscy w Miasteczku mówili Dżony. Ludzie znali ksywkę, rzadko kto pamiętał imię i nazwisko. Nikomu zresztą nie było potrzebne. On lubił pseudonim i był z niego dumny. Nad drzwiami salonu wisiał neon z napisem U Dżonego. Neon nie był jakiś specjalny. Proste wielkie litery w jednolitym czerwonym kolorze na żółtym tle. Dżonego fascynował Johnny Cash. Nie był podobny do swego idola. Wręcz przeciwnie, różnił się w każdym szczególe. Uwielbiał jego muzykę. Miał wszystkie płyty, od najstarszej do najnowszej. Co najmniej raz na godzinę włączał klientom, którąś z piosenek Johnnego Casha. Gdy ktoś dzwonił, z telefonu dobiegał fragment piosenki The Ring of Fire. Dżony był wyśmienitym fryzjerem, miał osobowość i znał się na muzyce. Był w mieście kimś, do kogo przychodziło się jak do barmana. Tak na dobrą sprawę, mógłby prowadzić dwa interesy. Od rana do popołudnia ludzie przychodziliby pielęgnować włosy. Natomiast wieczorami ciągnęliby napić się coli, piwa czy czegoś mocniejszego. Marcel, tak jak większość mieszkańców lubił przynajmniej raz w miesiącu odwiedzać Dżonego. Widzieć jego niezmieniające się oblicze, dokładnie ogoloną twarz, wymuskane, krótko ścięte włosy, nienaganną koszulę z wykrochmalonym i sztywnym kołnierzykiem. Lubił również zapach świeżości, którym salon pachniał niezmiennie od lat. Chodził do mistrza odkąd pamiętał. Na pewno ponad 25 lat. Nawet, gdy studiował w większym mieście, pojawiał się przynajmniej raz na kwartał. Dzięki wizytom nie tracił kontaktu z życiem miasta, w którym się urodził. Wychodził z założenia, że jeśli traci się kontakt z przeszłością, człowiek bardzo łatwo przestaje być sobą.

W momencie, gdy Marcel otwierał drzwi salonu fryzjerskiego, klamkę, tyle że z drugiej strony, nacisnął Dżony. Prawie się zderzyli. Popatrzyli na siebie zdumieni.

— Marcel, jeśli się nie spieszysz, skocz ze mną na obiad. Zrobiłem małą przerwę, bo później mam non stop robotę. Jedziesz do stołówki?

Skinął głową na znak zgody, bo poczuł głód. Od rana nic nie jadł, nie licząc pączka do kawy w kawiarni. Zajechali do stołówki, mieszczącej się przy największej firmie w Miasteczku. Marcel rzadko jadał poza domem i ostatni raz odwiedził to miejsce kilka lat temu. Spojrzał na krótki jadłospis i już wiedział co zamówi. Miał ochotę na gorącą i sycąca zupę fasolową. Dżony wziął tradycyjnego schabowego z ziemniakami i surówką. Usiedli przy stole i w milczeniu jedli posiłek. Fasolowa była treściwa i konkretna. Pełna miękkiej, rozpływającej się w ustach fasoli, ziemniaków i marchewki. Ziemniaki sprawiały, że była gęsta, a marchewka dodawała zupie słodyczy. Zapach i smak wędzonego boczku wszystkiego dopełniał. Łyżka wędrowała szybko raz w stronę ust, raz w stronę talerza, a Marcel starał się nie mlaskać, choć bardzo chciało mu się mlaskać. Mlaskać i oblizywać. Gdyby mógł, końcówkę wysiorbałby prosto z talerza. Kiedy pół litra zupy wypełniło żołądek, spojrzał na fryzjera, przed którym również stał już pusty talerz.

Ponownie znaleźli się w samochodzie. Jechali tą samą drogą, tyle że w przeciwną stronę. Mijali znane ulice, budynki, witryny sklepowe. Kilka razy pomachali na powitanie wspólnym i niewspólnym znajomym. Choć raczej wszyscy znajomi byli wspólni, ponieważ w kilkudziesięciotysięcznym Miasteczku, wszyscy ze wszystkimi się znają. Jeśli nie znają się bezpośrednio lub z widzenia, to przynajmniej ze zdjęć czy opowieści. Każdy z kimś chodził kiedyś do tej samej szkoły podstawowej czy średniej. Jeśli nie, chodziła siostra, kuzyn, kolega lub koleżanka. Każdy też przynajmniej raz w życiu ścinał włosy u Dżonego. To był najbardziej pewny oraz najbardziej wspólny mianownik.

Wrócili do salonu. Dżony przygotował fotel dla Marcela. Nałożył przez głowę fartuch i wziął nożyczki do rąk. Zrobił coś jeszcze, czego nie robił od dawna. A raczej nie zrobił czegoś, co robił od dawna. Nie puścił muzyki ani z radia, ani z płyty kompaktowej. Z głośników wiszących pod sufitem nie dobiegał żaden, ale to żaden dźwięk. Nie było słychać gitary akustycznej i elektrycznej, perkusji, basu, organów, głosu wokalisty. Nie dudniły niskie tony i nie dźwięczał sopran. W salonie U Dżonego zapanowała cisza, przerwana co jakiś czas metalicznym cięciem nożyczek.

— Zastanawiałeś się może ilu ludzi z Miasteczka znasz? — spytał w pewnym momencie Dżony.

— Nie.

— Znam prawie wszystkich, którzy są w moim wieku lub o dziesięć lat młodsi i o tyle samo starsi. Reszta chodzi do innych fryzjerów. Sam byłem u młodszego kolegi ściąć włosy. Mogłem pójść do Romana, który uczył mnie zawodu, ale wybrałem tego, którego ja uczyłem rzemiosła. I wiesz co? Od tej pory zapisuję kto do mnie przychodzi. Mam zeszyt, taki staroświecki zeszyt w kratkę i każdą kartkę oznaczam odpowiednią datą. Od pewnego czasu mam coraz mniej klientów. Każdego tygodnia ubywa przynajmniej jeden.

— Może ci się wydaje? Może jest mniej, bo akurat nie miałeś wolnych godzin? — zaoponował Marcel, którego zmartwiło wyznanie kolegi.

— Czas mam zawsze. Klienci mają go coraz mniej, a gdy mają, to w innych godzinach niż ja. Czas u fryzjera jest czasem umownym. Do tej pory nikomu to nie przeszkadzało…

Marcel spojrzał na cichy do bólu sprzęt grający. Wieży nawet nie podłączono do prądu. Nie paliła się żadna dioda.

— Dlaczego nie puściłeś dziś muzyki? Przecież ona jest nierozłączna z tobą i salonem.

— Od miesiąca sprawdzam, czy ludzie przychodzą do salonu dla mnie, czy dla muzyki.

— W jaki sposób?

— Jeszcze nie wymyśliłem metody. Na razie nie puszczam muzyki. Gdy ktoś otwiera drzwi, widzi mnie i nic nie słyszy.

— Może zmień metodę. Niech każdy na początku coś usłyszy. Nie, to też nie jest dobry pomysł. Rób jak dotychczas. Każdy, kto przekroczy próg salonu, niech jednocześnie usłyszy muzykę i zobaczy ciebie. Dżony, ludzie tu przychodzą właśnie dlatego, że się nie zmieniasz od lat.

Fryzjer podszedł do wieży stereo. Włączył przycisk power i puścił muzykę, ale tym razem nie był to żaden kawałek Johnnego Casha.

Mniej więcej w tym samym momencie Marcel ujrzał Julię w drzwiach salonu. Siedział na fotelu fryzjerskim i nie mógł się ruszyć. Mógł mówić, obracać głową i oddychać. Mógł też się uśmiechnąć, co uczynił. Julia na początku go nie poznała, ale po kilku sekundach skojarzyła porannego gościa z kawiarni. Dżony kończył dzieło na głowie Marcela i ruchem ręki zaprosił Julię, by poczekała, aż uprzątnie salon. Usiadła na krześle, stojącym przy lustrze. Gdy fryzjer zamiatał resztki włosów, Marcel przywitał Julię drugi raz dzisiejszego dnia, a do Dżonego rzekł z przekąsem:

— Myślałem, że nie przyjmujesz kobiet…

— W zasadzie nie, ale kilka tak i Julia do tego grona należy. Lubię czasami podotykać kobiecych włosów i popatrzeć na nie w lustrze. Kobiety w lustrze wydają mi się piękniejsze. Przy Julii mogę to powiedzieć, bo ona nie ma faceta. Proszę, siadaj Julio, fotel gotowy.


Po opuszczeniu salonu Marcel znalazł się na chodniku, oddzielającym go od ulicy pełnej samochodów. Nie czuł jednak spalin i nie słyszał warkotu silników. Nie czuł ciężkiego powietrza i nie widział kierowców pojazdów, które go mijały. Szedł po chodniku i myślał o Juli. O jej włosach, co oczywiste, bo w końcu zobaczył ją u fryzjera. Gdyby nie to, że chciała coś z nimi zrobić, na pewno by jej drugi raz nie spotkał. Nie interesowało go, czy chciała je obciąć, podciąć, wymodelować czy pofarbować. Interesowała go ona. Zapomniał też o pączkach. Zabawa z pączkami, była dla niego jak wstęp do innej gry. Do dużo przyjemniejszej gry, w którą bardzo chciał z Julią zagrać.

Chciał ją zaprosić do hotelu za Miasteczkiem. Zadzwoniłby. Podałby adres i godzinę. Ona miała tylko przyjechać. Wyobraża sobie, jak Julia wchodzi do pokoju. Na łóżku leży pachnąca świeżością pościel. Marcel siedzi w fotelu i wita Julię kieliszkiem wina. Zatapiają usta w winie i zamykają oczy. Nic nie mówią. Jest zupełna cisza. Powoli rozpina guziki jej bluzki. Zdejmuje granatowy stanik. Dłonie wędrują w kierunku podbrzusza, a Julia jest już prawie naga. Ma na sobie tylko błękitne podkolanówki. Marcel jej nie całuje. Zaczyna masować szyję, po czym palce biegną w kierunku bioder i osiągają to, co chciał osiągnąć. Julia może nie wiedziała jeszcze rano, czy chce tego samego. Teraz jednak już wiedziała i chciała coraz bardziej. Marcel chciał, by tego spotkania nigdy nie zapomniała. Postara się, by Julia kilka razy przerwała ciszę panującą w pokoju. Nie była to nieznośna czy niezręczna cisza. Przerwy ciszy również takie nie były. One były potężne i szeleszczące. Każda oznaczała inne doznania i rozkosze, jakie dawał Julii. On od niej nie oczekiwał niczego. Wystarczy, że była i mógł później podziwiać, jak leży rozciągnięta na łóżku z lekko domkniętymi powiekami i patrzy przed siebie. Na pewno nie na niego, bo i po co miała by na niego patrzeć.


Dźwięk klaksonu wyrwał go z zamyślenia. Nie mógł przecież tak w nieskończoność iść po chodniku, mając w głowie widok nagiej Julii na hotelowym łóżku. W końcu musiał przeciąć ulicę i wkroczyć w niebezpieczny rejon zarezerwowany dla samochodów. Wrócił na chodnik i stanął przed sklepem papierniczym. Witryna nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nad oknem wystawowym wisiało dwumetrowe pióro. Przekroczył próg sklepu, w którym bardzo dawno nie był. Ostatni raz, gdy nie miał jeszcze laptopa i czasem potrzebował długopisu i notesu. Za ladą stała dziewczyna w okularach. Ani ładna, ani brzydka. Schludna, z zaczesanymi do tyłu, dość długimi włosami. Dokładnie taka, jaka powinna stać za ladą w sklepie papierniczym. Czytała książkę i pojawienie się Marcela nieco wyrwało ją z kontekstu. Rozejrzał się po półkach pełnych zeszytów, teczek, segregatorów, zszywaczy, długopisów, ołówków i gumek do mazania. Ostatnio, gdy tu zawitał, na pewno w oczy bardziej rzucały się bloczki z fakturami VAT. Teraz kilka zakurzonych leżało gdzieś na boku. W zasadzie mogło ich nie być. Tak jak pewnie niedługo nie będzie w sklepach papierniczych kalki kopiującej.

Ekspedientka widząc, jak Marcel skacze oczami z półki na półkę wstała z wysokiego krzesła i spojrzała z pytaniem na twarzy.

— W czym mogę pomóc? Szuka pan czegoś konkretnego?

— Nie wiem. W sumie niczego nie potrzebuję z pani sklepu. Jednak po rozejrzeniu się, kupię bloczek z fakturami VAT i komplet kalek kopiujących.

Dziewczyna położyła na ladzie zamówiony towar. Nie chciał foliowej siatki, do których to siatek miliony sprzedawczyń codziennie pakuje miliony produktów. Dokupił szarą, tekturową teczkę na gumkę i wsunął zakupy. Wychodząc spojrzał jeszcze raz na wieczne pióra ze stalowymi stalówkami. Przystanął przy szklanej gablocie, jednak nie kupił pióra ani atramentu. Nie kupił, bo wiedział, że nie będzie ich używał. Faktur VAT i kalek kopiowych też nie będzie używał. Położy je na biurku i popatrzy, jak porastają kurzem. Będzie tym kurzem odmierzał czas, aż do momentu kiedy data na sklepowym paragonie zupełnie wyblaknie. Wyszedł na dwór, a tam deszcz lał takimi kroplami, że tekturowa teczka zupełnie zmokła. Nie sprawdzał, czy zawartość pozostała sucha. Spojrzał jeszcze na wystawowe okno, w którym ekspedientka machała foliową siatką. Nie rozpoznał tylko, czy macha z uśmiechem, czy zatroskaniem na twarzy.

Prasowanie

Schodząc ze sklepowych schodów, wdepnął w niewielką, acz całkiem głęboką kałużę i przemoczył buty. Nie tylko teczka była więc mokra. Całe ubranie Marcela, łącznie ze skarpetami, wymagało wymiany. Musiał kolejny raz wrócić do domu. Pomyślał o ciepłym, miękkim, a przede wszystkim suchym szlafroku i od razu skierował się we właściwą stronę. Nie szedł, a biegł, bo zimną deszczową wodę czuł dosłownie wszędzie. Gdy znalazł się w łazience, szybko zrzucił przemoczone rzeczy i wytarł ciało ręcznikiem. Założył biały, frotowy szlafrok i udał się do salonu połączonego z kuchnią. Pilotem uruchomił telewizor i znalazł jakiś kanał muzyczny. Wiedział, że oglądanie telewizji nie jest najmądrzejszym zajęciem na świecie, ale teraz tego potrzebował. Chciał pooglądać kolorowe obrazki. Pooglądać i przez kilkanaście minut nie myśleć o niczym, nawet o nagiej Julii w samych podkolanówkach. Wyciągnął z szafy nowe ubranie, żelazko oraz deskę do prasowania. Koszula i spodnie okazały się za bardzo wygniecione. Zaczął prasować. Robił to raz w tygodniu, hurtowo, za jednym razem siedem koszul i trzy pary spodni. Nie lubił tej czynności. Zawsze, gdy musiał prasować, tłumaczył sobie, że nie ma innego wyjścia i brał się do roboty. Przypominały mu się też słowa ojca, że każdy dorosły mężczyzna musi umieć wyprasować garderobę. Na tym między innymi miała, zdaniem ojca, polegać męskość i dojrzałość mężczyzny.

Właśnie kładł spodnie na deskę do prasowania, kiedy na kanale muzycznym zobaczył teledysk znanego zespołu, którego wokalistka była jeszcze bardziej znana. Przypomniała mu się sytuacja sprzed lat. Kolega zaprosił go na koncert i kiedy Marcel przyszedł, dotarli razem na zaplecze. Pierwszy raz widział muzyków przed występem na scenie. Wyglądali i zachowywali się całkiem normalnie. Na pewno byli skupieni. Dopiero przed publicznością wybuchali energią. Muzycy siedzieli przy stole i rozmawiali. Za stołem, w kącie pomieszczenia stała deska do prasowania, a za nią wokalistka. Marcel na początku jej nie poznał, ponieważ wyglądała inaczej niż w telewizji, a twarz była zamglona parą, wydobywająca się z żelazka. Marcel spostrzegł, jak z precyzją i wprawą przesuwa żelazkiem po materiale. Powoli i metodycznie wygładza nierówności białej koszuli. Ręka w tę i z powrotem kierowała żelazkiem z takim doświadczeniem, jakby prasowanie było dla niej równie ważne, jak śpiewanie. Być może w domu, podczas prasowania śpiewała, a między wersami słychać było buchnięcia pary wodnej. Być może w domu żelazko zastępowało mikrofon. Być może w domu nad deską do prasowania przychodziły jej do głowy teksty piosenek. Być może w domu miała kilka desek do prasowania: osobną do spodni, bluzek, koszul, sukienek i spódnic. Być może kolekcjonowała deski do prasowania i żelazka, i w związku z tym, być może do każdej deski miała odpowiednio dobrane żelazko.

Gdy Marcel wszedł na zaplecze, nie zwróciła na niego uwagi. Prasowanie zupełnie ją pochłonęło, a czynność ta oddzieliła od reszty kapeli. Marcel stał obok drzwi i przyglądał się wokalistce. Starał się nie gapić, tylko patrzeć. Miała na sobie suknię i bordowe buty. W końcu podniosła głowę znad deski, spojrzała na Marcela i powiedziała.

— Jesteś jedyną osobą w tym pokoju, której jeszcze nic dzisiaj nie wyprasowałam. Naprawdę genialnie prasuję. Daj koszulę, poprawię ci kołnierzyk. Koncert dopiero za pół godziny.


Wspominając moment, gdy podał jej koszulę, Marcel poczuł się trochę tak, jak z Julią na zapleczu kawiarni podczas zabawy z pączkami. Przypomniał sobie też, że miał przestać myśleć. I od tej chwili nie myślał zupełnie o niczym. Prasował i gapił się w ekran telewizora jak amerykańska pani domu z połowy lat pięćdziesiątych.

Nie myślał zupełnie o niczym. Nawet, gdy jakaś myśl mu przychodziła, wybijał ją czym prędzej z głowy i zaraz zapominał. Prasował, patrzył na żelazko, koszule i spodnie. Czasem dolewał wody do zbiorniczka, by w odpowiednim momencie prasowania para buchała na zagięcia materiału. Nawet nie wiedział, że tak łatwo jest o niczym nie myśleć. W zasadzie cały czas w głowie kotłowały się jakieś historie. Czasem zabawne, czasem smutne. Zazwyczaj były to historie, które kiedyś przeżył. Myślał, że o nich zapomniał. Jednak dopadały go w najmniej oczekiwanych momentach. Prasując, oglądał kanał muzyczny. Przyglądał się teledyskom kapel znanych z osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych lat. Być może te teledyski i ta muzyka sprawiła również, że miał pustą głowę. Nic w końcu nie jest tak bezczelnie bezmyślne jak muzyka i teledyski Duran Duran czy Limahla. Ten niekrepujący, lepki i kolorowy klimat porwał go bez reszty.

Lekkość chwili jednak została przerwana brutalnie przez kawałek Rage Against The Machine i brak pary w żelazku. Skończyła się woda i trzeba było dolać, co wymagało wysiłku. Wysiłku, na który Marcel obecnie nie miał najmniejszej ochoty. Musiałby pomyśleć, w jaki sposób uczynić to najmniejszym kosztem. Nawet tego mu się w tej chwili nie chciało. Prasował jak automat już czwartą koszulę, kiedy zauważył, że nie wyprasował jeszcze ani jednej pary spodni. Wziął się więc za nie. Od tej pory prasował dla urozmaicenia na przemian raz spodnie, raz koszulę. Mniej skomplikowane wydało mu się prasowanie spodni. W końcu koszula ma kołnierzyk, rękawy, kieszonki. Spodnie w zasadzie tylko nogawki. Już chciał na ten temat coś pomyśleć, ale zaraz wyrzucił z głowy. Przecież to i tak było nieistotne. Nie nieistotne w obliczu Wszechświata, ale po prostu nieistotne. Spodnie to spodnie, koszula to koszula. Koniec i kropka. Jego myśli nie miały w tym przypadku żadnego znaczenia.

Nie myślał już od dobrej godziny. Nie pamiętał, ile teledysków zobaczył. Nie pamiętał refrenu żadnej z piosenek, które towarzyszyły przez całe prasowanie. W pewnym momencie. Gdzieś między ramieniem koszuli, a guzikami kończącymi rękaw, usłyszał słowa prowadzącego audycję muzyczną.

— Teraz posłuchamy absolutnego topu topów wszech czasów. Ten kawałek znają wszyscy. On zmienił historię muzyki. Po prostu coś niesamowitego.

Prezenter puścił utwór, który wszyscy znali. Wszyscy oprócz Marcela. On nie znał ani zespołu, ani piosenki. Nawet się nie zastanawiał, dlaczego wszyscy — zdaniem prezentera — mieli piosenkę znać, a on o niej nigdy słyszał. To go nie interesowało, bo znów zaczął myśleć. Przypomniały mu się dawno temu wypowiedziane słowa przez dziadka. Było to w momencie, gdy wbiegali razem na górkę i dziadek musiał na chwilę przystanąć:

— Czasami wnuczku, by wspiąć się na sam szczyt, trzeba najpierw trochę odpocząć.


To nie jest tak, że dziadek Marcela prawił morały i był typem człowieka, który wszystko o wszystkim najlepiej wie, wszystko widział i wszędzie był. Dziadek mieszkał z babcią w bloku, jeździł na rowerze i kochał życie. Miał działkę, na której, gdy tylko czas pozwolił, uprawiał rośliny, przycinał krzaki, pielęgnował grządki i plewił chwasty. Kilkuletni Marcel często wyruszał z dziadkiem na działkę. Dziadek sadzał chłopca na rurze roweru i jechali tak przez pół miasta. Nikogo nie dziwił ich widok, a żaden policjant nie wlepił nigdy mandatu za to, że nie mieli kasków. Policjanci mieli wtedy inne sprawy i teraz nie jest to już istotne, czy były one mniej, czy bardziej ważne od pilnowania, by rowerzyści mieli kaski na głowach.

Dziadek pielęgnował ogródek i robił to z prawdziwą przyjemnością. Ale z jeszcze większą przyjemnością robił jesiennymi wieczorami wino z czerwonych i czarnych porzeczek oraz głogu. Wina z winogron u niego nie było. Marcel nie dowiedział się, dlaczego nie robił akurat z winogron. Zresztą miał za mało lat, by zrozumieć. Wiedział, że gdy dziadek wieczorem udaje się do piwnicy to po to, by sprawdzić, jak wino pracuje i czy nie fermentuje za bardzo. Czasem schodził razem z nim. Piwnica nie była duża. Butle z winem stały pod jedną ze ścian. Miały po dwadzieścia lub trzydzieści litrów. Marcela zawsze interesowały powyginane szklane rurki, w których pracował alkohol. Dziadek od czasu do czasu otwierał korek gruszkowatej butli, wkładał do niej jeden koniec gumowego wężyka, a drugi kładł w usta. Po czym brał wdech i szybko wyciągając rurkę z ust, podkładał szklankę, którą zawsze miał na podorędziu. Później następowało kosztowanie wina. Sprawdzał, czy poziom cukru jest w porządku i, czy nie jest przypadkiem za kwaśne. Niby sprawdzał, ale tak naprawdę chciał spróbować zrobionego wina. Butelkowanie i leżakowanie to była już zupełnie inna sprawa. Bez tych czynności owszem, wino nie mogło się obejść, ale one nie sprawiały już dziadkowi takiej satysfakcji. Wykonywał je, bo taka była kolej rzeczy.

Marcelowi czasem udało się zlizać kilka kropel wina z wężyka, który dostał od dziadka do umycia w wannie. Czasem też dziadek nie wypił wina do końca szklanki. Wino wydało się mieć zupełnie inny smak od napojów, które Marcel znał. To nie była woda, oranżada, herbata czy maślanka. Wino pachniało fermentacją w rurkach. Było owocowe, ale nie tak jak sok z jabłek lub gruszek robiony przez babcię. Owocowość mieniła się zupełnie czymś innym i tego nie da się opisać. Dziadek lubił częstować gości winem własnej roboty. Lubił nalewać je do kieliszków. Opowiadać o nim. Przyglądał się też z uśmiechem na twarzy ludziom, kosztującym jego wyrób. Sam za dużo nie pił. Nigdy nie był pijany. Nie wyobrażał sobie pewnie, jak mógłby być pijany, gdy będzie trzeba zejść po schodach do piwnicy po kolejne butelki. Był gospodarzem, a gospodarz w jego mniemaniu miał trzymać fason. Wiedział, że gdy przestanie trzymać fason, nikt za niego tego nie zrobi.


Rozmyślając o dziadkowym winie, Marcel nie spostrzegł, jak przebrał się w suche oraz odprasowane rzeczy. Znów był gotów do wyjścia z domu. Nie myślał tak intensywnie o Julii. Wspomnienia związane z dziadkowym winem wprowadziły go w tak optymistyczny nastrój, że wyszedł z domu i nie wiedział, czy kierować się w lewą, czy prawą stronę. Prosto nie mógł iść, ponieważ wszedłby pod koła samochodu. Po kilku minutach szybkiego spaceru spostrzegł, że znalazł się w pobliżu kawiarni, gdzie rano poznał Julię. Zresztą przed chwilą ujrzał również ją. Patrzył zdziwiony. Patrzył z niedowierzaniem. Patrzył, a jego usta były otwarte do granic możliwości. Patrzył w taki sposób, bo widział, jak Julia obejmuje ładną dziewczynę i całuje ją w usta. Jednak nie całuje po przyjacielsku. Całuje jak kochankę. Obie kobiety stały na rogu kawiarni. Wyglądały, jakby żadna siła nie mogła ich od siebie oderwać. Co ważne, nie było między nimi, żadnych pączków.

Marcel zrozumiał, o czym mówił mistrz Dżony, gdy wspomniał, że Julia nie ma chłopaka. Ona nie ma chłopaka, bo ma dziewczynę. Marcel też miał kiedyś dziewczynę. Teraz ma żonę. Gdy miał dziewczynę, jego podejście do kobiet wyglądało trochę inaczej niż obecnie. W końcu, w każdym momencie znajomości mogli ją zakończyć bez żadnych konsekwencji. Dziewczyna, z którą się akurat spotykał i której poświęcał czas była dla niego najważniejszą dziewczyną na świecie. Jednak zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli ona z nim lub on z nią zerwie, wówczas po jakimś czasie inna dziewczyna zostanie dla niego najważniejszą dziewczyną na świecie. Świat oczywiście w miarę możliwości pojmował bardzo szeroko. Dziewczyny były dla niego piękne, powabne i zmysłowe, a ich ciała zgrabne, kształtne i kołyszące się.

Patrzył na Julię i jej dziewczynę. Wydało mu się że, one właśnie takie były. Nie zazdrościł Juli. Może gdyby nigdy nie miał dziewczyny, a od razu żonę, pewnie by zazdrościł. Jednak to nie był jego przypadek. Wiedział, co to mieć dziewczynę. Obejmować ją z całych sił i całować prosto w usta na środku ulicy, nie zważając na przechodniów i cały świat dookoła. Marcel niczego nie musiał zazdrościć. Patrzył ze wzruszeniem, bo nagle przypomniały mu się wszystkie jego dziewczyny. I te z liceum, i te ze studiów, i te późniejsze. Nie liczył ich w myślach, bo nie o to chodziło, by je teraz nagle policzyć i wszystkie przypomnieć. Chodziło bardziej o to, że widocznie należało te dziewczyny wszystkie poznać, by w końcu ożenić się z żoną. I tak pomyślał, że może właśnie widzi Julię i jej przyszłą żonę. I że nie jest wykluczone, iż za kilka miesięcy umówią się w dwie pary na sobotniego grilla. Będą jeść karkówkę i kiełbaski. Pić piwo i wino. Razem w czwórkę rozmawiać i się śmiać z opowiadanych przy grillu dowcipów. Marcel wiedział również, że musi zapomnieć o podkolanówkach Julii, bo one nie są dla niego. On nigdy nie będzie dla niej tym, kim tuląca się do Juli dziewczyna. I w sumie chyba nie chciałby być.


Odwrócił głowę w drugą stronę i poszedł dalej. Kolejny raz tego dnia szedł. Ktoś mógłby rzec, że bez celu, albo przynajmniej bez jasno określonego celu. Tak nie było. Marcel szedł co prawda przed siebie i w sumie nie wiedział dokąd zajdzie. Co rusz spotykał znajomych, jakby właśnie oni mieli być celem wędrówki. Zresztą nawet nie wędrówki, lecz zwykłego spaceru po niewielkim mieście. Marcel żył w miasteczku z kinem, niezłą biblioteką, domem kultury i pubem z koncertami. Było też kilka fajnych knajp, gdzie dawano dobrze zjeść i kilka fajnych knajp, gdzie podawano dobre alkohole. Były dobrze zaopatrzone delikatesy i niezły sklep rybny. Basen, kręgielnia, rynek i niewielka galeria handlowa, a także bazar ze świeżymi owocami i warzywami. Gdy przyszła ochota mógł pojeździć na rowerze czy wrotkach. Mógł też poczytać lokalną gazetę lub posłuchać lokalnego radia. W mieście w zasadzie wszystko było pod ręką i można je było przejść wzdłuż oraz wszerz w ciągu paru godzin piechotą. Marcel, wyliczając wszystkie zalety stwierdził, że chyba nie ma po co z niego wyjeżdżać.

Mógłby przecież urodzić się i mieszkać w bardzo małej miejscowości. Tak małej, że wszyscy jej mieszkańcy dobrze by się znali i byliby ze sobą na ty. Tak małej, że nie byłoby w niej ani sklepu, ani baru, ani poczty, ani kapliczki, ani nawet przystanku autobusowego. Tak małej, że miałaby tylko jedną ulicę, domy nie miałyby numerów, a listonosz dobrze wiedziałby, gdzie kto mieszka. Tak małej i oddalonej od głównych ulic, że czasem przejeżdżałby przez nią tylko jeden samochód dziennie. Tak małej, że kiedy jakiś pies zacząłby ujadać w jednym z domostw, słyszeliby go wszyscy jej mieszkańcy. Tak małej, że jedna połowa mieszkańców nosiłaby jedno nazwisko, a druga połowa drugie. Tak małej, że jeśli mieszkańcy by się ze sobą pokłócili, to nie miałby ich kto pogodzić.

Marcel lubił miasto, w którym mieszkał. Było w sam raz. Wszyscy nie znali się ze wszystkimi, ale jednak prawie każdy znał przynajmniej jedną osobę, którą on znał. Ani większe, ani mniejsze by mu nie odpowiadało. W mniejszym mieście nie miałby gdzie spacerować. W większym jest za dużo aut i trzeba korzystać z komunikacji publicznej, by w miarę sprawnie przeżyć dzień. Lubił jeździć metrem, tramwajem czy autobusem. Lubił, tyle że raz na pół roku. I to wtedy, gdy miał na to ochotę, a nie wtedy, gdy nie miał innego wyjścia.


Generalnie Marcel zawsze lubił mieć awaryjne wyjście z każdej sytuacji, w jakiej się gdziekolwiek i kiedykolwiek znalazł. Właśnie spojrzał przed siebie i zobaczył dawno niewidzianą ulicę, prowadzącą do knajpy, w której spędził sporą cześć nastoletniego życia. To była uliczka odchodząca do rynku. Nie myśląc długo, podążył chodnikiem za zapachem niezbyt dobrego piwa z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Wtedy piło się to, co w knajpie podał barman i się nie wysmradzało, że na przykład w kuflu piana za niska, i że piwo ma za mało IBU. Nikt nie wiedział zresztą co to jest IBU. Ważne, że piwo było z nalewaka, zimne, miało goryczkę a barman lał za kreskę, a nie przed.

Przekroczył próg knajpy, która odkąd pamiętał była pijalnią piwa. Niby zwykłą, ale dla niego nie do końca. To tu pierwszy raz się upił. To tu pierwszy raz spędził jednodniowe wagary w drugiej klasie liceum z kumplem i wcale im się nie nudziło. To tu pierwszy raz zobaczył leżącą na stole dziewczynę z innej klasy ogólniaka i stwierdził, że dziewczyny jednak powinny pić umiarkowane ilości alkoholu, bo pić — poza nielicznymi wyjątkami — za bardzo nie potrafią. Wszedł do środka i poczuł znany zapach lanego piwa. Za barem nikogo nie dostrzegł. Za to przy jednej z ław, zupełnie w kącie, siedziała kobieta. Wyostrzył wzrok i zaraz do niej podszedł, gdyż poznał w kobiecie Sylwię. Gdy miał siedemnaście lat chciał, by została jego dziewczyną. Ona jednak wolała kogoś z klasy maturalnej i nic z tego nie wyszło. Cały czas mu się podobała. Miała zmysłowe usta i piękne oczy. Trochę się postarzała, ale lata nie zmieniły rysów twarzy w sposób diametralny. To musiała być ona. Również go poznała. Przywitał Sylwię uśmiechem, a za barem pojawił się stary barman z wąsem.

— Sylwia co tu robisz? Nie widziałem cię chyba z piętnaście lat. A i wtedy, jakoś tak mi mignęłaś gdzieś na cmentarzu na Wszystkich Świętych.

— Nikomu tego nie mówię i nikt o tym nie wie. Nie mieszkam w Miasteczku i nic mnie już tu nie trzyma, bo rodzice zmarli, a siostra wyjechała. Raz na rok przyjeżdżam, wynajmuję pokój w jednym z dwóch hoteli i przychodzę do knajpy. Siedzę cały dzień, od rana do wieczora, i piję drinki, bo piwa nie lubię. Gdy się ściemnia wracam do hotelu, wtedy w knajpie jest za dużo ludzi. Lubię tak raz na rok posiedzieć i się niczym nie przejmować. Dla mnie to lepsze niż weekend w SPA. Mówię ci, bo w SPA byłam nie raz.

— Też byłem kiedyś w SPA i po drugim dniu zacząłem się nudzić — potwierdził Marcel.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 25.52