G.B.N.G

Bezpłatny fragment - G.B.N.G

*adult fiction*


Objętość:
154 str.
ISBN:
978-83-65236-50-0

„We didn’t cross the border. The border crossed us”

1

Po prostu usiadł do klawiatury swojego wysłużonego laptopa i stukając w klawisze przyglądał się, jak biel wirtualnej kartki zapełnia się czarnymi znakami w kształcie liter łacińskiego alfabetu. Nie bardzo wiedział, o czym to wszystko ma być, ale starał się tym nie przejmować, bo perspektywa samoistnie rozkręcającej się akcji delikatnie podbijała mu puls i napawała ciekawością, co do możliwości jego własnej wyobraźni. Gdzieś za oknem dało się słyszeć syrenę wozu, należącego do jakichś służb publicznych i z tego co się orientował, była to karetka, bo policja miała inny sygnał. Dźwięk syreny został zagłuszony przez narastający turkot nadlatującego samolotu, raczej jakiegoś małego, bo pasażerskie brzmią inaczej. Turkot stopniowo narastał i narastał, osiągnął trudny do zniesienia punkt szczytowy, po czym zaczął cichnąć z perspektywy tego konkretnego miejsca, zapewne przenosząc identyczny dźwiękowy schemat w inne miejsce. Przez chwilę była cisza, a po niej dało się słyszeć odgłosy pasażerskiego odrzutowca, co utwierdziło go w przekonaniu, że dobrze potrafi odróżnić odgłosy małego samolotu od odgłosów dużego samolotu, co wydało mu się zupełnie bezużyteczne. Spauzował na chwilę, bo w jego konstruktywnym do tej pory umyśle pojawiła się najzwyklejsza pustka i chyba nie było to na tyle nienaturalne, żeby się tym przejmować, tym bardziej, że pauza nie trwała długo, a chwila przez którą trwała wystarczyła, by neurony odzyskały świeżość. Przez moment pomyślał o tym, jak złożoną istotą jest człowiek, a jak momentami nieznośnie proste i nudne jest jego życie. Trzeba jeść, spać i zarabiać jakieś pieniądze, żeby mieć co zjeść i gdzie spać. Ta prostota była nawet w porządku, ale cała nieco bardziej złożona monotonia, przez którą trzeba było przechodzić, by zapewnić sobie luksus takiej prostoty bywała momentami nieznośna, ale momentami napędzała życie gdzieś w raczej nieznanym kierunku.


— Kurwa!


Zabawne. W zasadzie gdzie by się człowiek nie znalazł, tam jednym z pierwszych słów jakich się uczy w danym języku, jest jego najbardziej potoczne przekleństwo, a w pewnych grupach tubylców nic tak nie wzbudza sporej dozy sympatii wobec cudzoziemca, jak słyszane z jego ust przekleństwa w ich własnym języku, chociaż zapewne wiele zależy od towarzystwa, w jakim się ktoś obraca, bo w niektórych kręgach przeklinanie raczej nie jest mile widziane. Dobrze, że przynajmniej niemowlęta zaczynają swoją podróż w werbalny świat od nieco innych słów. No bo raczej trudno wyobrazić sobie niemowlę, którego pierwsze wypowiedziane słowa to siarczyste „kurwa mać!” lub jego odpowiednik w każdym innym języku świata.

Za oknem robiło się jasno, dochodziła czwarta nad ranem. Dało się słychać śpiew jakichś ptaków, całkiem dźwięczny i całkiem przyjemny, przynajmniej dopóki nie wydał się irytujący. Monotonne buczenie laptopowego wentylatora zabijało panującą w pokoju ciszę i przypominało o ewentualności wymiany laptopa na nieco cichszy, ale niezbyt dobrze zgrywało się z odgłosami świergoczących za oknem ptaków. Tak czy siak, nie bardzo dało się z tym cokolwiek zrobić. W każdej chwili można było wyłączyć laptopa i uciszyć wentylator, ale nie bardzo dało się wyłączyć ptaki. Jedyne co można było zrobić z ptakami, to nie zwracać na nie uwagi lub polubić ich śpiew. Bardziej aktywne jednostki mogłyby rozważyć zakup wiatrówki i wzięcie sprawy w swoje ręce, ryzykując odwet ze strony lokalnej społeczności, ekologów i obrońców praw zwierząt. Błahe problemy. Gdzieś na świecie ktoś właśnie umierał, ktoś się rodził, ktoś uprawiał seks, kogoś okradali. Ponoć co 8 sekund na świecie umierało dziecko, z powodu braku stałego dostępu do wody pitnej. Poczuł się głodny, ale uznał, że nie chce mu się przemierzać jakichś pięciu metrów, dzielących go od lodówki. Mały głód jeszcze nikogo nie zabił, w odróżnieniu od dużego głodu, ale mało kto, z żyjących na tej bardziej najedzonej półkuli się tym przejmował. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz świat wydawał mu się dziwny, kiedy łapał się na takich przemyśleniach i nie bardzo wiedział, czy warto sobie nimi zaprzątać głowę, ale chwilowo nie miał nic lepszego do roboty, a poza tym, nie było chyba w tym nic złego, poza tym, że odbierało mu energię do pisania. Spojrzał na wirtualną kartkę. Widniało na niej ledwie kilka linijek tekstu. Nie mógł pozbyć się nieznośnego uczucia, że już nic więcej nie ma do napisania. Z wzrokiem nieruchomo wbitym w ścianę wymacał leżącą gdzieś na stole paczkę papierosów i wyjął z niej jednego. Oderwał wzrok od ściany, pobłądził oczami po blacie, wypatrzył zapalniczkę, wziął ją do ręki i wcisnął guzik. Nie odpaliła. Wcisnął guzik raz jeszcze i przesunął świeżo wykrzesany płomień w stronę ust, w których trzymał papierosa. Po chwili pokój wypełnił się dymem, podobnie jak jego płuca, co było uczuciem raczej średnio przyjemnym, przynajmniej u nałogowych palaczy, chociaż zależy do czego je porównywać. Spojrzał na wyświetlacz swojego smartfona. Nikt nie dzwonił, nikt nie pisał. Ten pierwszy fakt go ucieszył, ten drugi zmartwił, bo przypomniał mu o jego własnej twórczej impotencji. Zasunął zasłony, by nie wpuszczały do pokoju promieni wschodzącego słońca. Zgasił spalonego do połowy papierosa w popielniczce i była to ostatnia czynność, jakiej się podjął nim znużył go sen.

2

Lubił zapach jej świeżo umytych włosów, zwłaszcza kiedy znajdowały się tuż poniżej jego nosa, gdy spokojnie spała opierając głowę gdzieś na połączeniu jego ramienia i klatki piersiowej. Nie zawsze spała tak spokojnie, ale teraz tak właśnie spała. Było mu trochę niewygodnie, ale szybko o tym zapomniał, przejeżdżając dłońmi po jej gładko ogolonych nogach, zatrzymując się na chwilę na udach. Nie bardzo miał ochotę być grzecznym, ale chwilowo nie bardzo miał okazję być niegrzecznym. Powoli i sprawnie wysunął się spod niej. Mruknęła tylko lekko i spała dalej. Popatrzył na nią przez chwilę. Albo zdarzało się jej wyglądać ładniej, albo mu się wydawało, bo rankiem bywał nieco otumaniony. Wyszedł z pokoju, cicho zamknął za sobą drzwi i mrużąc oczy rozejrzał się wokoło. Nigdy nie był w tym miejscu. A może był, ale wyglądało tak, jakby nigdy w nim nie był. Czuł dziwny niepokój i nie potrafił się zdecydować, by zrobić choćby najmniejszy krok do przodu. Nie chciał się też cofać, z resztą nie chciał nawet odwracać głowy, przez którą przemknęła mu myśl, że to wszystko tylko mu się śni i pozostaje mu już tylko czekać, aż się obudzi. Otworzy oczy i poświęci jakieś kilkanaście sekund na powrót do realności albo nagle przywróci go do niej jakiś głośny dźwięk. Jeśli będzie miał szczęście, na wpół na jawie, na wpół we śnie obudzą go dźwięki płynące z radia. Bez znaczenia, zbliżał się po prostu kolejny dzień lub kolejne popołudnie.

3

— Wstawaj!


Otworzył oczy i był w lekkim szoku. Znał człowieka, który średnio głośnym głosem wyrwał go ze snu. W sumie był mu wdzięczny, co nie zmieniało faktu, że był też zdziwiony. Chwilowo nie bardzo wiedział, co powiedzieć.


— Krążą słuchy, że podkładasz bomby.


— Co? Jak tu wszedłeś? — odpowiedział, z wolna odtrącając zaspanie.


— Świruję. Wyluzuj.


Przypomniało mu się, że kilka dni wcześniej pożyczył mu zapasowy komplet kluczy od mieszkania, mówiąc, że może wpadać, jeśli będzie mu się chciało, albo jeśli nie będzie mu się chciało, ale zaistnieją jednorazowe okoliczności, że akurat nie będzie miał ciekawszego miejsca, gdzie mógłby się przekimać lub coś w tym stylu. Faktycznie, mógł wyluzować i przyrzec sobie, że już więcej po pijaku nie będzie tyle gadał.


— No luz, luz. Dorabiałeś, czy oddajesz? — spytał.


— Dorabiałem i oddaję — odparł, brzęcząc mu przed oczami pękiem kluczy z kolorowym brelokiem — odkładam na stolik. Jakaś kawa, coś? Da radę? Trochę zajebany jestem dzisiaj.


— No okej, ale sobie zrób — odparł — zdalnie sterowanego to mam tylko laptopa i telefon.


— Hah — zaśmiał się — ty już sobie nie wkręcaj. Może pracę szybciej znajdziesz.


Spojrzał na niego przez sekundę i raczej nie było mu do śmiechu i raczej nie z powodu jego osoby, tylko jego żartu, który jakoś nie wydał mu się żartem, a jeśli już, to co najwyżej kiepską podróbką czarnego humoru, w stylu Hemingwaya, czy innego z tego typu gości. Chciał mu się spytać, czy kojarzy taki film, gdzie jakiś starszy facet łowił ryby gdzieś na Kubie, ale się nie spytał, bo nie spodziewał się poważnej odpowiedzi.


— Też sobie zrobię kawę, czekaj, się ogarnę.


— Okej.


Po kilku minutach jechali już na kofeinie.


— Ostatnio wypiłem ci piwo z lodówki i zostawiłem tam 5 zeta.


— Otworzył lodówkę i dostrzegł brak piwa, którego nie dostrzegał wcześniej. Złapał leżącą na skraju jednej z półek pięciozłotówkę i powiedział:


— Dobrze, że piątka dobrze schłodzona.


— Dokładnie.


— Można to uznać za klasyczny przykład zamrożonego kapitału.


— Idealny przykład.


— Jakbyś kiedyś więcej potrzebował, to w takiej cenie mogę ci nawet całą paletę załatwić.


— Pomyślimy.


— Kojarzysz taki film, gdzie taki starszy koleś łowił ryby gdzieś na Kubie? — spytał, trzymając w ręku raczej lekki już kubek. Przynajmniej lżejszy, niż jeszcze kilkaset sekund wcześniej.


— Łowił ryby?


— No.


— Coś o Fidelu?


— Nie, nie o Fidelu.


— Jak Kuba bogu, tak bóg Fidelowi.


— Bez kitu.


Kubek uderzył o blat stołu, a w zasadzie to nie uderzył, bo został tam odłożony. — Stary człowiek i morze.


Spojrzał na niego i też odłożył kubek, po czym powiedział:


— Stary człowiek i morze!


— Jak stary, to dużo może — niespodziewany gość zaśmiał się przez chwilę, a po sekundzie pojechali śmiechem na dwa głosy, ale nie trwało to długo — dobra ta twoja kawa.


— Daje radę.


— Luz. Co to? — spytał, wskazując na leżące na kuchennym blacie kolorowe flaki.


— Balony.


— Po co ci balony?


— Po to, żeby je z hukiem przekłuwać. Dmuchasz, zawiązujesz, przykładasz igłę albo papierosa i przekłuwasz balon, a sąsiadom urywa się wątek.


— Emm… rozumiem. Będę leciał.


— Okej, uważaj żebyś nie spadł.


— No spoko.


— Schody rankiem myją.


— Jak wchodziłem, były suche. Spierdalam.


— Haha — zaśmiał się — okej.


Zamknął drzwi, przekluczył zamek od środka i usłyszał dźwięk oddalających się kroków. Gość schodził na dół. Spojrzał na cyferki cyfrowego budzika: 13:21. „Schody rankiem myją”, kurwa. Swoją drogą, dobry czas, by zostać przez kogoś odwiedzonym na poranną kawę. Dzień zapowiadał się dennie, także nie było się czym przejmować. Może i było się czym przejmować, ale akurat nie w tamtej minucie. 13:22. Zleciało 60 sekund, co poskutkowało zmianą jednej cyfry na zegarku i identyczny schemat miał się powtarzać do końca życia. Po 13:22 będzie 13:23 i dokładnie tak samo będzie 24 godziny później.

4

Poranek był chłodny. Sine niebo ciążyło na powiekach, a do zmaltretowanych tytoniem nozdrzy wdzierało się zimne powietrze. Wrzucił po zapalonej zapałce do dwóch zbiorniczków, które uprzednio napełnił bioetanolem z białej, plastikowej butelki z czarną nakrętką. Wewnątrz przypominającego akwarium szklanego prostokąta buchnęły dwa płomienie, rozświetlając półmrok panujący w pomieszczeniu. Mały kominek był ustawiony na szafce, której poprzedniego dnia nadał mahoniowy kolor, pokrywając ją emalią do drewna w tej właśnie barwie, a przedtem usunął warstwę ochronnego lakieru przy pomocy elektrycznej szlifierki. Przez noc farba zdążyła wyschnąć, mimo że była przeterminowana o ponad dwa lata, a przynajmniej tak wynikało z informacji zamieszczonych na puszce. Do kolejnego zmroku zostało jeszcze sporo czasu, bez większych nadziei na jakieś nagłe ożywienie. Pił już drugą kawę tamtego dnia, ale jedynym tego efektem było przejściowe nadciśnienie. Usiadł do laptopa i zaczął stukać w klawisze, dokładając kolejne strony do kilkunastu, które zdążyły już powstać. Na chwilę przestał pisać i zastanowił się, kiedy i czy w ogóle nadejdzie dzień, kiedy w jakiejś internetowej księgarni natknie się na swoją własną książkę, wydaną pod cudzą banderą i wcale nie miał na myśli żadnego wydawnictwa. Cyber-świat: pieniądze, zakupy, seks, kradzieże, revenge porn i bitwy na komentarze za barykadami z biurek i klawiatur. Coś, czego niby nie ma, a jednak jest. Setki milionów użytkowników, policjanci i złodzieje, twórcy softu, hackerzy i hejterzy. Stwierdził, że za parę chwil najprawdopodobniej rozboli go głowa, chyba że zdecyduje się wyrzucić z niej ten temat przynajmniej tak samo szybko, jak szybko się w niej pojawił. Nie miał w zwyczaju bez potrzeby faszerować się ketonalem, czy czymkolwiek o podobnym działaniu. Temat został wyparty przez inny temat i ciekawiło go, kiedy powróci. Póki co, pisał dalej. Cyberprzestępczość to nie była jego działka. Wykręcił numer na telefonie, a raczej wystukał go na dotykowym wyświetlaczu. Usłyszał w głośniku kilka przeciągłych sygnałów.


— Dzień dobry, średnią czternastkę poproszę.


Podał adres, rozłączył się i ucieszył na myśl o posiłku, który czekał go, jeśli wierzyć damskiemu głosowi po drugiej stronie słuchawki, za jakieś dobre pół godziny. W sumie to mógł zamówić jeszcze piwo, ale nie pomyślał o tym na czas i nie zamówił. W radiu mówili o gradobiciu, trąbach powietrznych i innych katastrofach, w stylu obrad sejmu. Zmienił częstotliwość na jakąś muzykę. Pokrzątał się chwilę po mieszkaniu i uznał, że muzyka jest całkiem niezła. Wziął smartfona do ręki, pogrzebał przy aplikacjach i po chwili wiedział, jakiego utworu właśnie słucha. Mógłby posłuchać na YouTubie na telefonie, ale w gniazdo mini-jacka w telefonie nie był wciśnięty mini-jack od słuchawek, bo był wciśnięty w gniazdo mini-jacka w laptopie. Usiadł na krześle i odszukał track, który w międzyczasie właśnie przestał lecieć w radiu, bo chciał zobaczyć, czy jest do niego jakiś klip. Klip był fajny, ludzie w kolorowych bluzach robili salta i przeskakiwali nad dwumetrowymi, drewnianymi regałami na książki, pełnymi książek. Chciał dowiedzieć się na Googlach czegoś więcej o wykonawcy, ale szybko uznał, że do niczego nie jest mu to potrzebne, a poza tym nie był psem, żeby obwąchiwać kogoś po dupie. Zamiast tego sprawdził, jak zrobić mrożoną herbatę, bo ktoś mu ostatnio mówił, że jest dobra na pragnienie, ale proces jej powstawania pozostawał dla niego wiedzą tajemną. Trzeba było zrobić herbatę i wrzucić do niej kostki lodu, ale nie od razu, tylko jak schłodzi się w lodówce. Znalazł jakiś plastikowy dzbanek, herbatę miał w paczce na półce, a lód w zamrażarce. Zagotował wodę w elektrycznym czajniku i zalał wrzątkiem dzbanek, w którym uprzednio znalazły się dwie torebki zielonej herbaty. Wstawił do lodówki i odetchnął na myśl, że dzbanek jest plastikowy, bo jakby był szklany, to bałby się, że popęka, a on oberwie odłamkiem. Odłamki nie poleciały, a z zamyślenia wyrwał go dzwonek do drzwi.


— Dzień dobry.


— Dzień dobry.


— Średnia czternastka, tak?


— Tak.


— Szesnaście pięćdziesiąt.


— Yyy… mam dwie dychy, Masz wydać?


— Mam.


— Okej, dzięki — powiedział i wsadził drobne do kieszeni spodni.


— Dziękuję, do widzenia.


— Do widzenia.


„Okej, pizza jest, herbata się chłodzi. Prawie jak w Sheratonie”.

5

Coś wisiało w powietrzu i nie była to burza. Chwycił pierwsze czasopismo, które było pod ręką i strącił pająka, nim ten pomyślał, by spuścić mu się na twarz, pod warunkiem, że pająki myślą. Nie przepadał za pająkami, więc po chwili przydepnął go podeszwą, bo nie lubił mieć w domu czegoś, czego nie lubi. Do pająków czuł jakiś dziwny wstręt od dziecka. Do dzieci nie wiedział co czuł, bo ich nie miał. Ludzie, których znał, dzielili się na takich, którzy mają dzieci i takich, którzy nie mają dzieci, a ci, którzy nie mieli dzieci, dzielili się na takich, którzy chcą mieć dzieci, nie chcą mieć dzieci albo nie wiedzą, czy chcą, czy nie chcą mieć dzieci. W każdym razie czyjeś dzieci chodziły po ulicach i nie były to jego dzieci. W większości przypadków nie wiedział czyje to dzieci i mało go to obchodziło, może poza tym, że dla niektórych było to wyznacznikiem pewnej hierarchii, być może nie pozbawionej sensu, bo robienie dzieci zapobiegało wyludnianiu się planety, chociaż nie do końca korespondowało to z danymi o wzrastającej liczbie ludzi na świecie. Wracając do pająka, to została z niego już tylko mała plamka. Trochę pod butem, trochę na podłodze, trudno nawet stwierdzić, czy mokra, czy sucha, po prostu trochę jakiegoś czegoś, co było odnóżami, odwłokiem i resztkami innych rzeczy, z których składają się pająki.


— Teraz?!?


— Co??


Spojrzał na telewizor. Z ekranu spoglądali i mówili do niego jacyś ludzie, a w zasadzie ich cyfrowy obraz. On akurat znajdował się po drugiej stronie. Powinien pisać, a nie oglądać, ale oglądanie było o wiele łatwiejsze, niż pisanie, chociaż oglądanie zależy czego, a czasem łatwiejsze było po prostu pisanie, ale to zdarzało się rzadko i nie w tamtym momencie. To spostrzeżenie wydało mu się niebezpieczne. Ostatnio wiele spostrzeżeń wydawało mu się niebezpiecznymi. Może coś było z nim nie tak. A może coś było nie tak z tymi spostrzeżeniami lub sprawami, których dotyczyły. A może po prostu spostrzeżenia dotyczyły niewłaściwych spraw. Chciał napisać całkiem niezłą książkę, żeby móc kiedyś stwierdzić, że napisał całkiem niezłą książkę, ale na drodze stanęło mu coś, czego istoty nie pojmował zbyt dobrze. Coś, co miało być raczej przyjemnym uzewnętrznianiem pewnych umiejętności w pewnej chwili zaczęło wydawać mu się skomplikowaną sprawą, wciągającą każdego dnia coraz bardziej. Coś co powinno być od początku do końca jego prywatną sprawą i prywatnym wyborem, przynajmniej dopóki nie postanowił, że będzie inaczej, nagle przestało wydawać mu się jego prywatną sprawą i prywatnym wyborem i prowadziło w niezły bajzel, o którym wolałby nie wiedzieć więcej niż tyle, że istnieje, a i taka wiedza nie przysparzała mu żadnych korzyści. Istniało prawdopodobieństwo, że miał paranoję, ale istniało też prawdopodobieństwo, że nie miał paranoi.

Skojarzył, że zbliża się nowy sezon rozgrywek piłkarskich i niebawem będzie mógł przenieść swoje ewentualne spostrzeżenia na nieco bardziej neutralny grunt. Oglądanie dużej ilości meczów mogło dla niego oznaczać mniej pisania, co w żadnym wypadku nie miało odniesienia do chwili, w której właśnie tkwił, bo rozgrywki ligowe ruszały dopiero za kilkanaście dni. Póki co mógłby co najwyżej zainteresować się rundami kwalifikacyjnymi europejskich pucharów. Zmienił kanał, zobaczył biegających po murawie piłkarzy i usiadł na kanapie pooglądać mecz rundy kwalifikacyjnej europejskich pucharów. Widowisko nie było pierwszej jakości, ale miał dziwne przeświadczenie, że niczego lepszego i tak nie znajdzie. Mógł natrafić na serwisy informacyjne, informujące o wypadkach i katastrofach, seriale, teleturnieje, śpiewających lub jeżdżących na łyżwach celebrytów albo na tracące kontakt z rzeczywistością gadające głowy. Mało obchodziła go ta cała paplanina i inne demo-nizmy, w stylu połączenia demokracji z komunizmem. Zawsze mógł przełączyć na jakiś film albo pooglądać panienki w necie, ale mecz wydawał się lepszą opcją, nawet jeśli był to mecz rundy kwalifikacyjnej europejskich pucharów.


*


Ocknął się nagle i nie bardzo wiedział co się dzieje, być może dlatego, że nic się nie działo. Na zewnątrz ujadał jakiś pies i było ciemno. Przetarł oczy, uznał, że ma dość wszelkiego rodzaju multimediów, wyłączył telewizor, ubrał się i zatrzasnął za sobą drzwi, zamykając je zgrzytnięciem klucza w zamku. Jeśli już jakiś dzień wymykał mu się z rąk, lubił go chociaż pooglądać z innej perspektywy.

Na zewnątrz było chłodno i rześko. Może zbierało się na deszcz, a może nie, nie był meteorologiem. Mógł sprawdzić prognozę pogody w telefonie, ale uznał, że skoro już wyszedł z domu, to nie będzie sprawdzał, bo jeszcze zobaczy, że zapowiadają deszcz, a nie chciało mu się cofać kilkadziesiąt metrów po kurtkę z kapturem albo parasol. Od deszczu jeszcze nikt nie umarł, chociaż słyszał historie o ludziach, którzy ginęli podczas burz, w sensie, że trafiał ich piorun i umierali, bo mieli klucze w kieszeni, a metale dobrze przewodzą elektryczność. Z żywiołami nie było żartów, może dlatego starano się je w jakiś sposób sobie podporządkować. Ogień do pochodni i palenia na stosach heretyków i czarownic, wodę do nawadniania, picia i całej reszty innych rzeczy, ziemię do uprawy w miejscach, które nawodniono i do przysypywania szczątków tych, których spalono. Pomyślał o powietrzu do oddychania i utwierdził się w infantylnym przekonaniu, że to człowiek jest zależny od natury, a nie na odwrót, z resztą pomyślał o tym na samym początku potoku swobodnych myśli, które zaczęły plątać mu się w głowie, gdy znalazł się na zewnątrz. Wyjął telefon, by sprawdzić prognozę pogody. Był już na tyle daleko od domu, że nie wróciłby się po kurtkę albo parasol, nawet gdyby zapowiadali burzę z piorunami lub deszcz, jak w półfinale mundialu w 1974. Przeciągnął palcem po wyświetlaczu i spojrzał na ekran: pochmurno, możliwe opady. Szedł wzdłuż drucianej siatki, jakiś metr po jej lewej stronie, patrząc z jego perspektywy. Jakieś 30 metrów po prawej stronie siatki, patrząc z jego perspektywy, faceci w jaskrawożółtych, odblaskowych kurtkach ładowali jakieś kartony na ciężarówki. „Przynajmniej oni robią coś sensownego” — pomyślał i przystanął na chwilę, by im się poprzyglądać. Dzieliła ich siatka i stosunek do kapitalistycznego systemu, w którym oni byli stroną produktywną, a on pasożytem, przynajmniej z pewnego punktu widzenia. Oni wymieniali swój czas na pieniądze, które dawał im ktoś, komu oddawali swój czas. On czasu miał pod dostatkiem, za to pieniędzy coraz mniej. Wracając do przemyśleń na linii człowiek-żywioły skojarzył, że zamknął je w epoce średniowiecza, bo pewne instynkty w ludziach wciąż wydawały mu się niezmienne, mimo że od tamtego czasu błyskawice zamieniono na elektryczność, a stosy na krzesła elektryczne. Potem zaczęto odchodzić od egzekucji na rzecz egzekucji majątku, bo uznano, że jest to bardziej opłacalne. Na świecie wciąż było ogromnie dużo nierówności i nie był tego w stanie zmienić ani on, ani ludzie z drugiej strony siatki, którzy w tamtym momencie zapewne chętnie zamienili by się z nim miejscami, ale człowiek, który im płacił, zapewne nie chciałby o tym słyszeć, a jeśli już by usłyszał i zobaczył, to zapewne przestałby im płacić i wyrzucił na zbity pysk.


— Co się tak gapisz? — zakrzyknął nagle jeden z ludzi w jaskrawożółtych, odblaskowych kurtkach, ściągając na niego uwagę pozostałych.


— Emm… tak sobie patrzę — jego odpowiedź spowodowała ze 2 sekundy ciszy, a potem głośny rechot gromadki, ubranej w pastelowe uniformy.


— A patrz sobie, patrz! Tylko długo sobie nie popatrzysz, bo za kwadrans mamy koniec.


— Dobrze dla was.


— Nie inaczej.


Uśmiechnął się, pogapił jeszcze przez chwilę i poszedł dalej. Siatka ciągnęła się dalsze kilkanaście metrów, by za żelaznym słupkiem złamać się o 90 stopni i ciągnąć się w innym kierunku. Nie bawiło go bezsensowne podążanie za siatką, więc poszedł dalej prosto, zostawiając ją za sobą. Przed nim wyrastały zatopione w ciemnożółtym świetle latarni klinkierowe domki, ale zanim mógł się tam znaleźć postanowił poczekać, aż sygnalizacja świetlna dla pieszych zmieni kolor z czerwonego na zielony, mimo że jak okiem sięgnąć nigdzie nie było żadnych samochodów. Przynajmniej nie na drodze, którą miał zamiar przeciąć. Jeśli by się uparł, mógł odwrócić głowę i dostrzec niewyraźne już zarysy aut, które znajdowały się za siatką, którą zostawił za sobą i prawdopodobnie należały do ludzi, którzy za kilkanaście minut kończyli zmianę. Światło zmieniło kolor na zielony, a on wkroczył na pasy ze spokojem, że jego portfel nie zostanie uszczuplony o kwotę, którą mógłby wydać na cokolwiek innego. Zapewne nawet jakby przeszedł na czerwonym, to nic takiego nie miałoby miejsca, zważywszy na późną porę i mały ruch, a poza tym przypomniało mu się, że nie ma w portfelu gotówki, w czym utwierdził się wyciągając go z kieszeni spodni i zaglądając do jego środka. Znalezienie bankomatu stawało się koniecznością, bo chciało mu się pić, a nie chciało mu się czekać na deszcz z nieba. Miał trochę szczęścia, bo osiedle na którym się znalazł było ciche i spokojne, ale nie pozbawione punktów handlowo-usługowych, które manifestowały swoje istnienie kolorowymi neonami. Dwa małe sklepiki i cukiernia były już zamknięte, nie zamknęli za to stacji benzynowej, która znajdowała się nieopodal nich. Przeszedł kilkadziesiąt metrów, mijając jakąś kobietę, która lała benzynę do baku, chociaż może była to ropa, bo nie przyjrzał się dokładnie, a w zasadzie nie przyjrzał się w ogóle, było to po prostu jedno z milionów mignięć, na które składało się życie w momentach, które nie wymagały większej koncentracji. Przezroczyste, szklane drzwi rozsunęły się przed nim, gdy tylko zawieszony nad nimi czujnik wykrył jego obecność. W środku było przyjemnie chłodno, ale chwilę potem zrobiło się nieco mniej przyjemnie, bo kasjerka powiedziała:


— Musi pan poczekać, bo kasy rozliczamy. Zmarszczył brwi, zmrużył oczy i mruknął:


— A ile to potrwa?


— Jakieś pół godziny. Dopiero zaczęliśmy.


— Okej. A można tylko kupić coś do picia i zapłacić kartą?


— Niestety nie. Zapraszamy za pół godziny.


Odwrócił głowę, zobaczył mały zielony neon, z białym napisem ‘WC’, przyczepiony nad WC i spytał:


— Rozumiem. Można skorzystać z toalety?


— Oczywiście.


Nacisnął klamkę, wszedł do środka i zobaczył kolejne drzwi: na jednych widniało kółko, na drugich trójkąt. Otworzył te z trójkątem, zamknął je za sobą, przeszedł kilka kroków w stronę umywalki, a gdy spojrzał na zawieszone nad nią lustro, zobaczył w nim swoją twarz. Włosy, oczy, usta, uszy, nos i inne tego typu rzeczy, z których składa się twarz. Zrobił kilka kroków w bok, rozpiął zamek od spodni i skierował strumień moczu prosto do pisuaru. Po kilkunastu sekundach zapiął zamek, stwierdził, że jest mu lepiej (jemu, a nie zamkowi) i umył ręce w umywalce, starając się nie spoglądać w lustro. Pochylił głowę, przyłożył usta do kranu i wziął kilka łyków, kończąc splunięciem. Opłukał twarz, wytarł ją i dłonie papierowym ręcznikiem i uznał, że nie ma tam więcej czego szukać. Otworzył jedne drzwi, potem drugie i ujrzał stosy towarów, starannie poukładanych na podświetlanych półkach. Kasjerka wciąż była zajęta rozliczaniem kasy, umilając sobie tą czynność wymianą słów z kasjerem, który stał obok niej.


— Dobranoc.


— Dobranoc.


Znalazł się na zewnątrz i poczuł zapach benzyny. Chciał odpalić papierosa, ale nie chciał wylecieć w powietrze i nie chciał też, by w powietrze wylecieli kasjer, kasjerka, kasa i te wszystkie starannie poukładane towary. Przeszedł kilkanaście metrów i odpalił papierosa. Przypomniała mu się sytuacja, gdy jako kilkunastoletni chłopak uciekał przed ochroniarzem ze stacji benzynowej, bo wcześniej rozfoliował jakieś pisemko z nagimi kobietami, a przyłapany, powiedział, że nie ma pieniędzy, by za nie zapłacić, tym bardziej, że czasopismo było zagraniczne i widniała na nim cena w obcej walucie. Ochroniarz wziął pisemko, otworzył na rozkładówce, przekrzywił o 90 stopni, pokiwał głową z uznaniem, a potem zamknął, zabrał ze sobą i stwierdził, że musi zatelefonować do szefostwa. Gdy telefonował do szefostwa lub udawał, że telefonuje do szefostwa, młody, nie mający jeszcze 15 lat chłopak wyskoczył jak z procy byle dalej od feralnej stacji benzynowej i swoich niedoszłych, rozfoliowanych rozkoszy dla oczu. Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat, a on właśnie palił papierosa nieopodal innej stacji benzynowej i zastanawiał się, gdzie tu dalej iść. Z naprzeciwka nadchodził jakiś koleś, a gdy znalazł się na wyciągnięcie ręki, spytał:


— Poczęstuje pan papierosem?


— Nie.


— Yyy… okej.


— Żartowałem. Trzymaj — powiedział i wysunął jednego z paczki, którą wcześniej wyciągnął z kieszeni spodni.


— O, dziękuję!


— W porządku. Tylko nie pal na stacji, bo wylecisz w powietrze.


Koleś spojrzał na niego, jak na idiotę i odszedł bez słowa. Tej nocy nie wydarzyło się już nic wartego szczególnej uwagi, przynajmniej nie w miejscach, które mijał po drodze do domu

6

Jechał w przedziale dla podróżnych z większym bagażem ręcznym i było mu niewygodnie. Siedział na zatrzaskowym foteliku naprzeciw faceta, który siedział na zatrzaskowym foteliku naprzeciw niego. Leniwie spoglądał przez zarysowaną szybę okna na krajobraz, który składał się z zielonych łąk, tu i ówdzie przyozdobionych betonowymi słupami, połączonymi przewodami wysokiego napięcia. Pociąg, trzeszcząc i piszcząc, zatrzymywał się co pewien czas na jakiejś stacji, a łąki i słupy ustępowały miejsca odrapanym, szarym budynkom dworców i wszelkiego rodzaju dzikiej roślinności wypełzającej spod spękanych, betonowych płyt na peronach. Facet siedzący naprzeciw niego był jego znajomym i znał się na komputerach. Rozmawiali już około pół godziny, odkąd trafili na siebie gdzieś w tłumie na dworcu, a w zasadzie to nie rozmawiali pół godziny, bo momenty rozmowy przerywali momentami milczenia, czasem krótszymi, czasem dłuższymi, także do końca nie wiadomo ile dokładnie milczeli, a ile rozmawiali. Zdążyli już wyczerpać wszelkie tematy grzecznościowe i trwała akurat nieco dłuższa pauza, którą przerwał, bo uznał, że rozmawia się zupełnie normalnie:


— Mam dziwne wrażenie ostatnio — zagaił.


— Jakie?


— W tych pociągach jakby czyściej.


— O tak.


Rozejrzał się po przedziale. W odróżnieniu od zmaltretowanych budynków dworców kolejowych w małych miejscowościach, w których zatrzymywali się co kilkanaście minut, przedział był zadbany i pachniało w nim ładnie tak długo, dopóki nie zadymili go papierosowym dymem. Kilka minut wcześniej mieli kontrolę biletów, więc szansa, że komuś się to nie spodoba była znikoma, tym bardziej, że w przedziale byli tylko w dwójkę, a poza tym oboje dorastali w czasach, w których palenie papierosów w pociągach było równie naturalne, co w czarno-białych filmach z Hollywood, chociaż w tamtej konkretnej chwili nie kojarzył żadnego czarno-białego filmu z Hollywood, w którym była scena, w której ktoś palił papierosa w pociągu.


— Nie, ale serio. Dziwne myśli mam ostatnio — kontynuował.


— Jakie myśli?


— Dziwne — odparł całkiem serio, zrobił krótką przerwę i kontynuował, lekko się wahając — czasami mam wrażenie, że ktoś widzi wszystko, co wyświetla się na ekranie mojego laptopa.


— No to ładne masz wkręty — powiedział lekko mrużąc oczy i dodał — a długo masz takie wrażenie?


Przez chwilę pomyślał, że chyba poczuł wdzięczność, że nie został wzięty za idiotę i powiedział:


— Nie od dzisiaj. Trochę absurd, co?


— I tak, i nie. Podejrzewasz kogoś?


— I tak, i nie. Bardziej interesuje mnie to zagadnienie jako całość, a nie jakieś personalia. Nie chodzi mi o internet.


— Możesz mówić po ludzku?


— Mówię. To ty jesteś informatykiem.


— Zabawne.


— Co byś z tym zrobił?


— Rozbij komputer o ścianę i wyrzuć do rzeki.


— Zabawne. A jakieś inne wyjścia?


Jego współrozmówca zaciągnął się dymem.


— Jest ich kilka.


— Mówisz o swoich kobietach?


— Tak. Mam żonę i dwie córeczki. A ty jesteś sam?


— Tak.


— I jak ci z tym?


— Od jakiegoś czasu irytuje mnie, że wszystko w moim życiu zaczyna się kręcić wokół tej jednej kwestii, przynajmniej w oczach innych, jakby wszystko inne było nieistotne albo jakby nie istniał jakikolwiek temat poza tym jednym, albo jakby ten właśnie temat był ważniejszy niż wszystkie inne — powiedział i wypuścił powietrze z płuc.


— A co robisz, jak siedzisz sam w domu?


— Rozmawiam z klipami na YouTubie.


— Kiedy ostatnio uprawiałeś seks?


— Co?


— Nieważne. Nie myślałeś ostatnio nad znalezieniem ciekawszej alternatywy dla prawej ręki?


— Jestem leworęczny — odparł.


— Coś jeszcze?


— Czuję się niespełniony życiowo, bo nigdy nie miałem dwóch lasek naraz.


— Rozumiem. Zapewne są ludzie, którzy mają o wiele poważniejsze zmartwienia.


— Zapewne tak, ale są tez ludzie, którzy mieli dwie laski naraz.


— No zapewne tak.


— Nigdy też nie wciągałem kreski spomiędzy cycków.


— Aha.


— Poza tym spróbowałem już chyba wszystkiego.


— Aha.

— No, prawie.

— Prawie?

— Wiesz, łóżko, samochód, telefony, kamerki, miejsca publiczne.

— To cudownie — odpowiedział drugi pasażer przeciągając wyrazy — coś… byś… wyróżnił… może?

— Telefony.

— Seks-telefony?

— Nie. Seks i telefony.

— Okej.

— Taka tam… zajawka kiedyś. Czasem czuję się mentalnie stary.

— Co?

— Nie wiem. Ostatnio poczułem się stary i było to dla mnie coś nowego.

— Czas zapierdala, czyja wina?


— Dobra, zapomnij na moment o swojej zero-jedynkowej inteligencji i powiedz, o co może biegać z tym laptopem.


— Może zamień go na lepszy model.


— To by była likwidacja skutków, a mi chodzi o…


— Przyczynę?


— Możliwe.


— Powód?


— Tak.


— Nie jestem Sherlockiem.


Otworzył okno, by się trochę wywietrzyło, wciągnął trochę powietrza i powiedział:


— Męczy mnie to czasem.


— To, że nie jestem Sherlockiem? Spojrzał na niego z niedowierzaniem:


— Nie. To nie.


— Znajdź sobie dziewczynę.


— Emm… — zawahał się na chwilę — dobrze.


— Masz poważniejsze sprawy, niż problemy z komputerem.


— Jesteś psychologiem, czy informatykiem?


— Znajomym.


Faktycznie. Kojarzył tę twarz.


— Te z komputerem być może można rozwiązać — powiedział. Chciał dodać, że w tych drugich mogło chodzić o coś zupełnie przeciwnego.


— Być może?


— Nie znam się na tym.


— Schlebiasz mojej zero-jedynkowej inteligencji. Nie ogarnę ci tego tutaj, w razie czego masz telefon.


— No właśnie, co do telefonu…


Wymienili spojrzenia.


— Rozumiem. Wiesz, gdzie mieszkam.


— Wiem — odpowiedział i dodał — zastanawiałeś się kiedyś czy twój mózg jest jeszcze twoją własnością??


— Co?


— Zastanawiałeś się kiedyś czy twój mózg jest jeszcze twoją własnością?


— Oszalałeś?


— Nie.


— Nie.


— Co nie?


— Nie zastanawiałem się nigdy czy mój mózg jest jeszcze moją własnością.


— Słyszałeś o urządzeniu, które potrafi czytać w myślach?


— Co?


— Taka policja myśli.


— Policja myśli? Od kiedy?


— Poważnie mówię.


— Co z tym urządzeniem?


— Samo jego wyobrażenie mnie przeraża.


— Czemu?


— Rozumiesz, mózg — zaczął powoli — ostatni bastion człowieka. Zawsze myślałem, że mogą ci zabrać wszystko, ale nigdy nie zabiorą ci tego, co masz w głowie, a okazuje się, że być może jest inaczej i w zasadzie, gdyby to była prawda, nie bardzo wiem, czy chciałbym żyć na takim świecie.


— Tragedia.


— Sarkazm.


— Ironia.


— Tragedia. Ponoć to urządzenie potrafi nie tylko czytać w myślach, ale też wpływać na ich treść i je modyfikować.


— No i?


— Brzmi jak science-fiction.


— Fakt.


— Trafna analogia.


— Fajne dupy mają z tyłu na okładce.


— Bez kitu.


— Dobre dupy są dobre.


— Fakt — odpowiedział, chociaż niektóre kobiety wydawały mu się puste, jak ulice w niedzielny poranek, przy czym przypominało to ocenianie książki po okładce albo ocenianie tabloidu po tylnej okładce, będącej ostatnią stroną.


— Czytałeś kiedyś książkę od tyłu?


— Jak już to gazety.


— No to wiadomo, ale książkę.


— Co to ma za znaczenie?


— Nie wiem. Chodzi mi o to, czy czytałeś książkę od tyłu.


— Nie — odparł — nie czytałem książki od tyłu.


— Czyli nie było takiej książki, którą czytałeś od tyłu?


— Nie, nie było takiej książki.


— Okej, ale były książki, które czytałeś normalnie.


— Od przodu?


— Klasycznie.


— No były takie książki.


— A czytałeś kiedyś taką książkę od tyłu?


— Nie czytałem.


— A jak byś spróbował, to myślisz, że miała by jakikolwiek sens?


— Wątpię.


— Ciekawe czy był kiedyś ktoś, kto napisał książkę, którą można czytać od tyłu i miałaby sens.


— A jakie to ma znaczenie?


— No w sumie to żadnego.


Zerknął za okno. Jasne oświetlenie torów przypominało, że zbliżają się do swojej docelowej stacji. Wysiądą, pożegnają się i pójdą każde w swoją stronę. Po kilku minutach tak właśnie zrobili. Szedł prosto przed siebie i spoglądał na nadjeżdżające z naprzeciwka taksówki. Miasto było ciemne, zimne, zatłoczone i rozkopane, być może dlatego, że było ciemno i zimno, a między rozkopanymi ulicami poruszało się sporo samochodów. Z autobusu wysiadł jakiś czarnoskóry koleś, po czym z głośnym śmiechem wskoczył przed maskę samochodu, w którym zapewne oczekiwał go jeden z jego znajomych. Pomyślał, że raczej rzadko zdarza mu się ostatnio oglądać uśmiechniętych ludzi na ulicach, a tym bardziej wyskakujących przed maskę zaparkowanego samochodu. Zdarzenie skomentowały dwie kobiety w średnim wieku, przechodzące obok:


— Patrz, jak mu czarnuch przed maskę wyskoczył.


— Weź przestań.


Włożył słuchawki do uszu, pojeździł trochę palcem po wyświetlaczu telefonu i po dłuższej chwili uznał, że jego sposób odbierania rzeczywistości nieco się zmienił. Ludzie pojawiali się i znikali z pola jego widzenia, niektórzy poruszali ustami, ale nie słyszał, co mówili. Pogoda nie była najlepsza, a do domu miał kilkanaście minut piechotą. Czuł się już całkiem wkręcony i dalsza droga ocierała się o przyjemność. Nocne światła miasta migotały na przemian z reflektorami samochodów. Mieszanka kolorów, zasilanych prądem z elektrowni, akumulatorów i wszystkiego tego, co wytwarza i magazynuje prąd. Było ładniej, niż za dnia, może dlatego, że mrok poprawiał niedostatki estetyki w budownictwie, jak makijaż niedostatki kobiecej urody lub Photoshop niedostatki zdjęć. Wstąpił do jakiegoś saloniku prasowego, rzucił okiem na okładki, gdzieś zamigotały mu tytuły poczytnych magazynów, gdzieś w rogu jakieś papierowe cycki na pierwszej stronie. Namierzył lodówkę, otworzył ją, wyjął z niej czarne Frugo i przez chwilę zastanawiał się, czy gdyby napisał o tym w książce, to byłby to branding? Przypomniała mi się rozmowa, którą prowadził z kumplem, podczas chilloutowego wieczoru przy filmach na DVD i poruszany temat brandingu:


— Dobry branding by był, gdyby dali fajną laskę pijącą jakiś napój.


— Czemu?


— Bo nie skupiałbyś się na napoju, tylko na lasce.


— No to chyba bezcelowe.


— Napój zauważyłbyś przy okazji i nie uznałbyś tego za product placement.


— A jakbyś oglądał ten film z laską?


— To ona skupiała by się i na tobie i na lasce, a ty musiałbyś się skoncentrować na napoju.


— I wtedy co?


— Wtedy wszystko zależy co to za napój.


Ustawił się w kolejce i wyjął słuchawki z uszu. Poczekał, zapłacił, wyszedł i wziął łyka. Dopił do końca i wyrzucił butelkę do pierwszego kosza na śmieci, który napotkał po drodze.


— No idź kurwa!!! — usłyszał krzyk, którego nie dało się nie usłyszeć i zorientował się, że nie był skierowany do niego. Na przejściu dla pieszych wolnym krokiem podążał przed siebie jakiś brodaty koleś, a inny koleś darł się na niego przez opuszczoną szybę swojego samochodu.


— Co? — odwarknął pieszy — idę przecież!


— No idź kurwa szybciej!


— Spierdalaj!


Koleś, który siedział w aucie, po kilku sekundach już w nim nie siedział, bo wysiadł trzaskając drzwiami i stanął oko w oko z brodaczem, który wytrzeszczał wzrok i krzyczał:


— Idę na policję!


— Wypierdalaj z przejścia!


Po chwili but przechodnia wylądował na zderzaku samochodu, o czym świadczył głośny stukot. W zamian kierowca wyprowadził szybki cios w kierunku brodatej szczęki, ale nie trafił dobrze i kolejny but wylądował na zderzaku jego auta. Celny był również kolejny cios w szczękę, ale chyba nie należał do najmocniejszych, bo brodacz stał, jakby nigdy nic i krzyczał:


— Pojebało cię?!?


— Wypierdalaj z przejścia!


— Nie! — odkrzyknął przechodzień i być może ośmielony faktem, że jego przeciwnik nie przypominał gladiatora, zrobił kilka kroków w bok, po czym uderzył pięścią w boczną, małą szybkę auta, która co prawda została na swoim miejscu, ale rozbita w drobny mak.


— Przegiąłeś kurwa! — rzucił kierowca, a on uznał, że dalszej szarpaniny nie chce mu się oglądać. Ktoś rozwalił sobie rękę, ktoś miał w aucie potrzaskaną boczną szybkę, a grupa osób miała niezły ubaw. Poczuł, jak ulatuje z niego sprawdzona prostota i ignorancja, która oznaczała skupienie się tylko na tym, co w danej chwili można zrobić, więc wsadził słuchawki do małżowin i zanurzył się w muzyce, zanim przyszło mu do głowy zrobić cokolwiek innego, niż iść tam, gdzie zamierzał iść kilka minut wcześniej. Na tyle, na ile znał siebie wiedział, że nie powinien mieszać się w nie swoje sprawy, bo już raz o mało nie dostał po mordzie, gdy pełen dobrych intencji próbował rozdzielać dwójkę rozjuszonych znajomych. Ani brodacz, ani kierowca nie byli jego znajomymi, a jedyne co o nich sądził w tamtym momencie to to, że przy odrobinie dobrej woli mogli sobie oszczędzić wzajemnych szkód i kontaktów z policją i pogotowiem, które zapewne będą mieli za kilka lub kilkanaście minut, pod warunkiem, że w międzyczasie wzajemnie się nie zmasakrują. Póki co jego głowę masakrował mocny bas, który płynnie i niepostrzeżenie przeszedł w nieco bardziej miękkie, progresywne brzmienie, a dla niego oznaczał mentalną ucieczkę od destruktywnej kultury. Mało obchodziło go, że ktoś mógłby go w tamtym momencie oskarżyć o egoizm lub społeczną nieczułość. Bardziej skupiał się na uważnym przechodzeniu przez przejścia dla pieszych, aby przypadkiem samemu nie stać się częścią podobnej historyjki, jakiej przez paroma chwilami był świadkiem. Nie chciał komplikować sobie życia, miał przecież w perspektywie cudowne perspektywy: lodówka, a w niej dwa zimne Carlsbergi. Ludzie chyba mieli weekend. Minął kościół przerobiony na supermarket i nie wiedział, czy uznać to za przejaw dominacji materializmu i pogoni za pieniądzem, czy zwykłego pragmatyzmu, w którym tradycja miesza się z nowoczesnością, choćby miało to oznaczać połączenie kapitalistycznego systemu i średniowiecznej zabudowy. W końcu uznał, że w sumie mało go to obchodzi, poza tym było mu zimno i chciał już znaleźć się u siebie, a dzieliło go od tego kilka minut piechotą.

7

— Halo? — powiedział do elektronicznej słuchawki, będącej smartfonem.


— No halo, miałeś przyjść, nie dzwonić.


— Tak wyszło. Ogarniałeś coś w temacie?


— Tak. Stwierdziłem, że ci odbiło.


— Też tak stwierdziłem.


— Słuchaj, jestem teraz zajęty, mam coś na głowie.


— Jakaś poważna sprawa?


— Jeśli trup w domu jest poważną sprawą, to tak.


— Przymknął lekko powieki, podniósł brwi i minimalnie rozchylił usta, a po chwili rozchylił je trochę mocniej, bo powiedział:


— Aha.


— Gość mi pokój robił i się przekręcił.


— Co za gość?


— Gość, co pokój robił.


— Yyy… i długo już?


— Co długo?? — odparł głos po drugiej stronie słuchawki — dobra, później pogadamy, bo przejebane.


— No okej, na razie — powiedział i rozłączył się. Chciał powiedzieć coś pozytywnego na koniec rozmowy, ale nie bardzo wiedział co powiedzieć komuś, komu ktoś inny remontował pokój i umarł. Ogólnie to rozmowa potoczyła się szybko i w jego założeniach miała dotyczyć czegoś innego, niż dotyczyła, a na pewno nie miała dotyczyć śmierci jakiejś nieznanej mu osoby. Przez sekundę lub dwie chciało mu się śmiać, że ktoś umarł podczas remontu cudzej łazienki, ale po sekundzie lub dwóch odechciało mu się śmiać, bo uznał, że śmierć nie jest śmieszna. On póki co żył i miewał się raz lepiej, raz gorzej. Normalnie o tej porze jeszcze spał. Tamtego dnia wstał trochę wcześniej. Poranek nie należał do najprzyjemniejszych i postanowił zepsuć go sobie jeszcze bardziej zapalając papierosa na czczo, tym bardziej, że miał ostatniego, a ostatni ponoć smakował najlepiej. Plus był taki, że po zapaleniu mógł umyć zęby, a potem, już z bardziej świeżym oddechem, zastanowić się, czy rzucić palenie, czy iść puścić pieniądze z dymem na następną paczkę. Znów miał dziwne sny. Dziwne i dziwnie realne. Zgasił papierosa, poszedł się umyć, wrócił do łóżka, położył się i zasypiał. Miał nadzieję, że nie na wieki, jak ten typek od łazienki, chociaż mówili, że jak umierać, to najlepiej we śnie.

8

— Głupi sen miałem ostatnio.


— Jaki?


— Śniło mi się, że umarłem.


Obudził się nagle, bo chyba nie przepadał, jak bohaterowie jego snów mówili o tym, co im się śniło. Ziewnął przeciągle i nie wiedział, czy to znak by wstać, czy iść spać dalej. Dalszy sen groził dziwnymi snami, a rzeczywistość stawała się znośna jakieś kilkanaście minut po przebudzeniu i wiedział o tym z autopsji. Nie wiedział, jak wyglądała czyjaś rzeczywistość po przebudzeniu i chyba wystarczała mu jego własna, chociaż ktoś mógłby powiedzieć, że ma swój świat lub coś w tym rodzaju. Czuł suchość w ustach i okazało się to wystarczającą motywacją do tego by wstać, bo nie miał sterowanej pilotem lodówki jeżdżącej na kółkach, ani żadnej mineralki koło łóżka. Odchylił białe drzwiczki i zajrzał do środka. Wziął z półki wodę, odkręcił korek i po chwili pomieszczenie wypełniło się miarowym dźwiękiem jego pracującego przełyku. Wcelował korkiem wprost na gwintowaną szyjkę plastikowej butelki, zakręcił go na niej i wstawił wodę z powrotem do lodówki. Oprócz niej nie było tam zbyt wiele. Zbyt wiele nie było też na wirtualnych kartkach, które trzymał gdzieś na dysku, jeśli nie liczyć kilkudziesięciu stron napisanych wcześniej. Nie szło mu ostatnio z tym tematem. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie pracował, a on czasem czuł się tak, jakby w pracy był cały czas, tyle że nie było z niej żadnych wymiernych korzyści, w postaci nowych rozdziałów, czy chociażby nowych akapitów. Póki co, postanowił zapełnić nieco lodówkę. Zdobywanie pożywienia w XXI wieku nie było czynnością wymagającą jakichś niebywałych zdolności i mniej więcej pół godziny później przechadzał się wzdłuż półek w supermarkecie i spoglądał na znajdujące się na nich produkty zastanawiając się, czy jeszcze różni się od nich czymkolwiek poza tym, że jest żywą istotą. Długowłose hostessy w krótkich spódniczkach uśmiechały się raczej służbowo, niż zalotnie, a poza tym nie przepadał za kostkami żółtego sera, z wbitą w środek wykałaczką.


— Może…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.