Bez rozpaczy

Bezpłatny fragment - Bez rozpaczy

opowiadania

Proza historyczna
Polski
Objętość:
78 str.
ISBN:
978-83-8104-388-5

Bez rozpaczy

Pamięci Eldara Riazanowa

On kręcił filmy i pisał wiersze

Filmy uwielbiali i podziwiali jedni, skarczyli i przeklinali drudzy.


Wiersze — tak samo.


Generalnie zaś był gwiazdą, tą prawdziwą, i to od dawna.


Sława niemalże światowa, a w jego kraju kompletna.


W jego niewolnickim kraju.


Miłość i żal, graniczący z pogardą. Jednocześnie.


Jego odczucie swego kraju.

1

Kiedy twarz nakryli białym kocem, żona wciąż trzymała jego jeszcze ciepłą rękę.


Stało się.


Oni rzadko rozmawiali z sobą o tym. Ale się dogadali: pozostały będzie tęsknił, lecz bez rozpaczy.


On nie był religijny. Nigdy. Nie wierzył w Życie Wieczne, w Zaświaty. Narodziłem się gdyż cerkwi było zburzono, — mawiał. Ale dziwnym trafem w jednym z jego ostatnich filmów okazał się Bóg. Boga zagrał znany aktor, grał wówczas także znanego czekistę, szpiega NKWD, serial kultowy (a jak). Coż, bywa.


W trakcie ciężkiej chronicznej choroby on bardzo schudniał. A przecież zawsze był gruby, zbytecznie gruby, jak hipopotam. Lubił życie we wszystkich przejawach, od najpiękniejszych kobiet i najlepszych arcydzieł sztuki do najwyszukanego i obfitego jedzenia i elitarnych napojów.


Teraz jego schudniałe ciało leżało pod białym kocem na żelaznym szpitalnym wózku, jaki cicho wiózli wzdłuż nocnego korytarza dwóch sanitariuszów w zielonych piżamach. Obok szli lekarze ze spuszczonymi głowami.


Żona szła z innej strony wózka. Trzymała jego już zimną rękę pod kocem, jaki nie był w stanie go ogrzec.

2

Jego pewne filmiki telewizja pokazywała zwykłe przed Sylwestrem. Taka sobie tradycja. Dla wielu oni byli jak jedno z obowiązkowych dań na stole sylwestrowym, razem z zakąskami, kotletami, barszczami.


Nie na darmo jeden z bohaterów takiego jego filmiku się skarżył: jakaż ohyda ta wasza ryba zalewna.


Może i zmarł on w przedostatnim dniu listopada, oby po kolejny raz się nie irytować z tej idiotycznej tradycji telewizji, jaka obecnie już promowała typowo goebbelsowskie kłamstwa i wojenne zbrodnie dużo chętniej od każdej ryby.


Przecież film ten był nie o rybie czy innej zakąsce do wódy czy koniaka.


Nie, o coś innego.


To bolało go, bardzo bolało.


Męczące.

3

W trakcie kręcenia filmów on był despotą i dyktatorem. Zresztą bardzo wesołym, atrakcyjnym, niechaj okropnie grubym dyktatorem i despotą.


Bo w życiu był typowym i niepoprawnym idealistą.


Przecież takie jego wiersze prawdziwy despota nie potrafiłby napisać.


Żył poezją. I bardzo lubił poezję innych.


W jego kraju rozkwit poezji ostatnie był na końcu lat 50-ch — początku 60-ch. Lata 70-e okazały się jesienią tego rozkwitu. Wtedy i powstał „sylwestrowy” filmik.


„Deszcz i śnieg, każdy okres roku, masz o dziękczynieniu przyjmować”.


Te słowa zabrzmiały już w innym jego filmu, nieco póżniej, po „sylwestrowym”. Piosenka także na słowa jego wiersza.


Tak on szczerze uważał. Ale…


...ale sam tęsknił całym sercem. Tęsknił za czasami iluzji.


Na początku czasów chruszczowskich iluzje miały wygląd młodych marzeń, silnych i zuchwałych, jak sama młodość. To była epidemia marzeń. Ona zachwyciła wielu tych młodych. Nawet ogrom.


Jednym z tych chorujących był młodzieniec kompozytor i muzyk, urodzony w ciepłych klimatach Gruzji. Będąc już dojrzałym i rozczarowanym — ale bez rozpaczy — ten napisał muzykę do filmu, tego „sylwestrowego”.


Z pierwszego spojrzenia ten film (kultowy, a jak) naprawdę mógł wydawać się sylwestrową komedią. I to wspaniałą, wyszukaną, mistrzowską. Scenariusz, skład aktorów-gwiazd, no, wszystko. Przygody nachlanego chłopaka po laznie z kumplami były prawie śmieszne i budziły nastrój czyście sylwestrowy. Taka sobie bajka w bożonarodzeniowym stylu. Tak on sam określił swój utwór występując na telewizji przed premierą.


Ale…


Nawet przeciętnego widza na końcu filmu opanowywał smutek. I jawne nie tylko przez wydarzenia na tle wierszu: kochanych nie żegnajcie.


Nie.


Było jeszcze coś.


To „coś” odczuwali tacy sami, zniesmaczeni, rozgoryczeni, rozczarowani. Jak on sam. Jak kompozytor, który zmienił ciepłe klimaty Tbilisi na wilgłe zimno Moskwy. Jak poeci, czyje wiersze kompozytor zmienił w piosenki (te zostały kultowymi, a jakże).


Ich było bardzo mało, żałosna kupka, mizer. Ale pijali przy sylwestrowym stole gorzki kieliszek.


Za utracone, więc, pogrzebane iluzje. Za odeszłą młodość, matkę nieuzasadnionej nadziei.


Zresztą, iluzje z nadziejami zmartwychwstały w drugiej połowie lat 80-ch. I znowu zmarły w 90-ch.


Tym razem bez powrotu.


Jego nadzieja też zmartwychwstała w czasie „perestrojki”. Ale filmy nie utracali smutku. Jeden z nich kręcił na ogól na śmietniku.


Przedodczucie, przedsmak katastrofy. Nie zawiodło, okazało się wcale nie bezpodstawowym.

4

„Nie wyrosnąć różom na śmietniku światowego zła. Marna nadzieja”.


Też z wierszu, niechaj nie jego.


Ale tak myślał właśnie on ostatnie lata swego życia.


Socjalizm o ludzkiej twarzy? On istniał tylko w filmach, także jego. Nie, on nie kłamał jak większość reżyserów. W jego żywych obrazkach, w rolach aktorskich, w scenariuszach jego przyjaciela, dawno zmarłego pisarza, — tam zaistniali realni ludzie, dobrzy, poczciwi, miłujące życie, piękno i po prostu miłujące się oraz kochające się. I znowuż: ale.


Kolejne „ale” polegało na tym że bohaterami jego filmów były nie tylko — i nie tyle — historyczne postaci, znane i uwielbiane. Szare ludziki w jego tworach wykazywali niesamowite jakości, i w taki sposób zostawali kultowymi. Ale nie King Kongami bądź Anżelikami Markizami Aniołów.


To byli sami widzowie. Tacy sami, z codziennego życia, gęsto przesiąkniętego kłamstwami, hipokryzją, malignami ideologii, niewolnictwem, szarościami. Czy agresją, wojnami w czart wie jakich zadupiach świata. Czarowna pałeczka grubego despoty od kina zmieniała ich w bajkowych królów i śpiących księżniczek. Kelnerka dworcowej stołówki zostawała zagadkową hrabiową, a zwykły stuard pociągowy — złym geniuszem.


Cud fabularny.


A zostawał ten cudem życiowym, przenosił się z ekranu w serca, zamieszkał w duszach.


To było jego nadzieją, jego celem, jego misią — nie tylko cieszyć, ale zmieniać. Ludzie, społeczeństwo, kraj.


To pierwsze się udało.


A drugie, trzecie…


On zmienił wielu, bardzo wielu. Pojedynczych osób. Ale…


...nie ich społeczeństwo. Nie ich kraj.


Jaki był jego krajem.


Ci, kogo zmienili jego filmy, okazywali się obcymi społeczeństwu i krajowi. Jawnymi czy ukrytymi dysydentami, jacy walczyli, lecz bez skutku. Często odjeżdżali na zawsze.


A sam on… Tak, kręcił filmy, dopóki wystarczało sił i zdrowia. Żyję, póki kręcę filmy — mawiał. A potem…


Jesień była obecną nawet w jego pierwszym kultowym filmu, jaki zrobił go gwiazdą. Wtedy miał 29.


Kiedy nadeszła prawdziwa jesień, jej koniec, siły na kręcenie filmów już go opuściły.


Pozostała poezja.


I Ona.


Jego żona.

5

Zdolność kochać to wrodzony talent, albo jest, albo nie ma.


Jego wypowiedz.


Tak, sprawiedliwie.


Jest zresztą pewien szczegół. Prawdziwa miłość to wizja duszy.


Bardzo ciężka rzecz. Dla wielu nie do zniesienia. Ale taka jest prawda.


On był znanym kobieciarzem. Wiele dziewcząt i jeszcze więcej kobiet marzyły zaciągnąć go do łóżka. Nawet gdy był już starcem. Talent nie ma wieku, a jest atrakcyjniejszym dla wielu od atletycznego ciała. Także media robią swoją sprawę.


Do łóżka nie znaczy do duszy.


Jego żona widziała męża duszę. Całą, każdy kącik.


Kiedy twoją duszę całą bez wyjątku widzi nawet bliska osoba, to bywa niemiło widziane przez przeciętnego człowieka. Ale w jego przypadku bynajmniej nie chodziło o przeciętności.


Do tego dusza żony była dla niego także kompletnie otwartą.


Właśnie dlatego ona wiedziała oraz widziała, co się ukrywało za jego wybrykami dyktatora oraz innymi dziwactwami, jakie dla przeciętnej kobiety byłyby precedensem dla uciekania choćby na księżyc wobec despoty — dziwaka.


Za tym wszystkim ukrywała się niezwykłe delikatna i nie po męsku wrażająca się dusza.


Dusza stwórcy.


Nikogo innego jej nie było potrzebne. Z dnia się zapoznania. W życiu i poza nim.


Ona nie we wszystkim zgadzała się z nim, także co do kwestii religijnej. Bo stanowczo uważała że Wieczne Życie jednak istnieje. Tylko owszem nie tak jak narzucała na każdym rogu dzika neobolszewicka sekta na nazwę „ruska prawosławna cerkiew”. Obaj nie cierpieli świętoszków od KGB, gardzili i kpili z popów w pagonach pod szatami.


Bez sporów w religijnym temacie, także w wielu rozmaitych innych, nie obchodziło się aż nijak. Zwłaszcza na początku ich wspólnego życia.


Jeszcze i ostrych.


Ale wszystkie spory i kłótnie mieli swój koniec. W łóżku owszem. Lecz duszy również nie pozostawały na stronie.


A nawet tak: oni mieli jedną duszę na dwóch.


Jego żona nie obawiała się że znany kobieciarz zwróci swoje spojrzenie na jakąś tam laseczkę — ze wszystkim następnym. Nie przez narcysizm, no, broń Boże.


Po prostu jedna dusza na dwóch daje taki rzeczy w łóżku, o jakich nie podejrzewają nawet doskonałe japońskie gejsze. A któż szuka lepszego od najlepszego.


Jej wygląd nie był wyglądem modelki. Raczej inteligentki. Potem — inteligentna starsza pani. Ale nawet w ich wieku, jaki się nazywa starością, jej rzetelnie pilnowane proste śnieżnobiałe siwe włosy, wyszukana twarz z głębokimi oczyma pod eleganckimi okularami, arystokratyczny styl w skojarzeniu z duchownym bogactwem, znających mało analogów na tym świecie — to wszystko niezmiennie budziło w nim życzenie jej i dumę z tego że to ona jest jego żona.


I to jeszcze było nie wszystko.


Tylko trzymaj się mnie, — mawiała jego żona. To się nie stosowało zdrowia ani wieku czy twórczych nieprzyjemności, kryzysów, pechów i reszty tego co towarzyszy stwórcy, prawdziwemu artyście od Boga.


Chociaż tego też, jeżeli szczerze. A jeżeli jeszcze szczerzej, ona nie dała mu umrzeć dużo wcześniej.


Duszę dzielić nie można. Nigdy i w żaden sposób.


„Kochanych nie żegnajcie”.


Ale inaczej uważa pewna bezczelna baba na imię Śmierć.

6

Ona nie płakała kiedy żelazny wózek z nim sanitariusze powolnie zawiedli do windy.


Nie było łez, kiedy automatyczne drzwi z napisem Otis z cichym dźwiękiem zakryły się i winda poniosła go do dołu.


Także i potem.


Żałobna impreza, kondolencje, w swej większości szczere. Odeszła epoka, tak mawiali. A to było powiedziano w wysokim stylu, i nie do końca to była prawdą z ust starszych panów, a zwłaszcza pań.


Nie.


To odeszła ich młodość.


Ich marzenia.


Jakie się nie wypełniły.


On odszedł razem z młodością i marzeniami w tym samym momencie, kiedy jego kraj, jaki on kochał i nienawidział jednocześnie, ostatecznie przedstał wobec całego świata tym czym był zawsze: wściekłym psem, jakiego już zdecydowano zastrzelić.


Obecni na żałobnej imprezie w Centrum kina (jego imienia) oraz obok otwartego grobu na cmentarzu wiedzieli że za parę minut będzie pogrzebano ich wizję kraju i swego miejsca w nim. Płakali nie tylko nad nim, a raczej przede wszystkim nie nad nim w swej większości.


Nad sobą.


A ot, ona, żona, nie płakała. Nie było łez.


Było tylko to, bez czego miało teraz być według nich samych.


Rozpacz.


Tak, ona już sama jest na tym świecie. Tak, ona ma strzec to co ten w grobie stworzył za życie. Strzec i bronić jego spadek, jaki teraz jest drogi chociażby garstce pozostałych marzycielów bez marzenia. Ona to zrobi. Ale…


...to już dożywanie.


Samo życie zakopali razem z nim.


I pół duszy.


Są jego córa, wnuk. Ona ich ogromnie kocha, są drodzy i bliscy. Nie tylko jak jego dzieci, tylko jak przyjaciele, sprzymierzeńcy. Takie sami marzyciele.


Ale go nie ma.


Ona była jego trzecią żoną. Z pierwszą rozwiódł się, drugą zabił rak.


Wiedziała że obok niej jest… no tak, geniusz. A geniuszowi się przebacza wszystko. Zresztą szczególnie nie było czego przebaczać. Tak, drobiazgi.


Zwłaszcza teraz to wszystko widzi się jak drobiazgi.


Dla reszty on był całością z nazwami jego utworów, z muzyką i cytatami z nich, z ówczesną telewizyjną Kinopanoramą, czy jeszcze czymś tam.


A dla niej on był życiem.


Oni obaj wiedzieli że to się stanie, wcześniej czy póżniej. Niby byli gotowi. A jak się już stało…


Światłość — i rozpacz.


Ot, tak, w jednym pudłu.


Ona powiedziała do jego córy że chce pobyć sama w ich domu. Córa zawiozła ją do domu i wzięła słowo że za godzinę ona — już wdowa po tacie — do niej zatelefonuje.


Kiedy odkryła drzwi jego kluczem, jęki i płacz wyrwali się sami.

7

Ona płakała stojąc w ich przedpokoju, długo, gorzko, bezuciesznie. Ciemny przedpokój i rozpacz wobec bezpowrotnego.


Nogi już nie trzymali, ona jak cień przemieściła się na kuchnię. Nie włączała światło, ale kuchnię oświetlali latarnie z ulicy i okna sąsiednich budynków, nie zgaszonych przez rozpacz.


Usiadła się przy stole. Przez łzy coś na nim zobaczyła.


I nie uwierzyła oczom. Chyba już zwariowałam, pomyślała.


Ona znała ten długopis tylko z jego opowiedzi, poszczególnie go opisywał. Bardzo poszczególnie. Jego stary chiński atramentowy długopis, jakim oni razem z przyjacielem pisarzem poprawiali scenariusz „sylwestrowego” filmu. I wielu innych scenariuszów. Długopis znikł dawno temu, kiedy zmarł pisarz. Jej mąż bardzo martwił się z tego, uważał że długopis zabrał zmarły przyjaciel. Pomimo że nie wierzył w Zaświaty. No, bywa.


Ona dotknęła się długopisa dłonią. Nie, się nie wydaje. Nie halucynacja.


Wzięła długopis, przyłożyła do warg. On był ciepły, niby ktoś trzymał go przed chwilą w ręku.


Skąd on tutaj, pomyślała. Cały czas przed pogrzebem go nie było. Może ktoś przyniósł…


Na stole ona zobaczyła biały arkusz, złożony na pół A4.


Na nim coś napisano.


Napisano jego ręką. Ona rozpoznałaby je z listów wszystkich siedmiu miliardów mieszkańców planety.


W świetle ulicznych latarnie przeczytała w drżących rękach:


ŻADEN PASKUDNY ŻART. TO JA. TĘSKNIĘ, CZEKAM, NIE MOGĘ BEZ CIEBIE

Bez rozpaczy, Kochanie moje.

PS: ON jest!!!

01.12.2015

Viipuri

DEDYKUJĘ

Cyborgom Ukrainy

I

— …ich należy unicestwić! Jak wściekłe psy!


Porucznik Aavanen teraz w pełni utożsamiał się ze swoim nazwiskiem, które w języku fińskim znaczy „wściekły”. Okrągłe okulary zsunęły się na nos, twarz zwykle bladą, teraz zalał rumieniec barwy buraka, a chude zaciśnięte pięści aż zbielały w stawach. Słomiane, rzadkie kosmyki, kleiły się na spoconej głowie. Krótkowzroczne brązowe oczy, obracały się w orbitach, jak ziarnka w młynku do kawy.


— Dlaczego my mamy karmić te potwory?! Czy to my ich tu zapraszaliśmy?!

Może mamy zapomnieć jak zbombardowali Viipuri?! Ja to nie zapomniałem! Po atakach tych rosyjskich sępów, cudem ocaleliśmy! A siostra została na zawsze kaleką, straciła rękę, 16-letnia dziewczyna! Mordują, okaleczają, wtargnęli na naszą ziemię chcąc z nas uczynić niewolników. Kolejny raz! A my? Co nas zmusza do karmienia i utrzymywania tej zawszonej hordy?! Tylko dlatego, że trafili do niewoli? Czy na pewno?! Wszak oni nas w niewolę nie biorą, panie pułkowniku! dlaczego zatem my jesteśmy takimi pokornymi idiotami?!


— Właśnie dlatego, że my, to nie oni, Yuusi.


Rozmówca Yuusi Aavanena uniósł wygoloną na łyso głowę znad prowizorycznego, byle jak skleconego stołu.Na zbitym z pospiesznie wystruganych desek blacie leżała książeczka wojskowa czerwonoarmisty. Chwilę wcześniej pułkownik przypatrując się książeczce, nie mógł oderwać wzroku od zdjęcia, wklejonego pod ponurą siną pieczęcią z pięcioramienną gwiazdą.


— To znaczy, że oni mogą mordować, ranić, zniewalać, a nam odpłacać tym samym nie wolno! Bo my to nie oni? Co za brednie!


Aavanen, jak większość fińskiej armii, był rezerwistą. Zwykły szkolny nauczyciel. I w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie rozmawia z dyrektorem, przedstawicielem fundatorskiego komitetu, bądź pastorem, a w armii, mimo iż na chybcika tworzonej, prawie amatorskiej, subordynacja jednak obowiązuje.


— Proszę wybaczyć, panie pułkowniku…


Pułkownik machnął ręką, w końcu czego można wymagać od 23-letniego chłopca rezerwisty…

W karelskiej izbie zaczęło się ściemniać. Półślepe okienka w grubych, domowej roboty ramach, znużone zapadały w sen.


Pułkownik znowu wziął do ręki książeczkę czerwonoarmisty, i gdy Yuusi powoli dochodził do siebie po wybuchu słusznego gniewu, on ponownie utkwił wzrok, w poplamioną czyjąś krwią fotografię.


Niech przyniosą lampę, Yuusi. Mam nadzieję, że nafta się jeszcze nie skończyła.


Aavanen poszedł po lampę, a pułkownik wciąż wpatrywał się w fotografię czerwonoarmisty w książeczce wojskowej. Wziął ją ze stołu, poprawił okrągłe srebrne okulary, bez których już od dawna nie był w stanie niczego dokładnie zobaczyć. Przypominał takiego samego szkolnego nauczyciela, lub księgowego. Drobna przygarbiona nad stołem postać, w niczym nieprzypominała kogoś o krok od rangi generała. Nawet pruskie wąsiki a la Mannerheim nie przydawały bojowości świeżo ogolonej, pomarszczonej twarzy. Brązowa garbowana kamizelka, podbita baranim kożuchem, okrywająca szary mundur, skrywała odznaki i dystynkcje, obnażając jednocześnie rzekomą prowincjonalność wieloletniego helsińskiego mieszkańca. Stamtąd przyjechał na front.


Porucznik przyniósł lampę naftową, podkręcił do pełna, i w chacie zrobiło się jaśniej, a po drewnianych stropach i ścianach zaczęły tańczyć różne cienie. Pułkownik nie odrywał wzroku od fotografii.


— Posłuchajcie no, poruczniku…


Pułkownik podniósł wzrok. Pod ciężarem szarego, chłodnego spojrzenia, Aavanen odruchowo wyprostował plecy, przygarbione od ślęczenia nad zawiłymi równaniami, które na lekcjach matematyki wkładał do głów swoim uczniom.


— …wziąć trzech z najkrzepkich facetów z karabinami, niech nasadzą bagnety, i przyprowadźcie mi tu zaraz z trzeciego baraku czerwonoarmistę Izotowa. Tego tu…


Pułkownik podał Aawanenowi książeczkę wojskową czerwonoarmisty, a ten skwapliwie wziął ją do ręki, spojrzał na plamy krwi na zdjęciu, i zwrócił się do pułkownika:


— Taka eskorta dla jednego, zawszonego rosyjskiego knechta? Mego waltera nie wystarczy?


Pułkownik nie zwrócił uwagi na jego słowa.


— Przed wyprowadzeniem z baraku, zwiążcie mu ręce na plecach. Nie liną, a rzemieniem. I nie pan, poruczniku, ma to zrobić, lecz ci silni chłopcy. Powtórzyć rozkaz.


Zaskoczony Aaven dokładnie powtórzył rozkaz, i ruszył aby go wykonać.


Pułkownik ponownie usiadł na topornie wyheblowanej sosnowej ławie. Przed sobą położył otwartą książeczkę czerwonoarmisty. Zdjął okulary, odłożył je oprawkami do góry, i na parę sekund przykrył oczy dłońmi. Po czym odjął ręce i z jagnięcej kamizeli wyjął niklowany rewolwer, zakręcił bębenkiem i odbezpieczył magazynek.


Odłożył rewolwer na stół, lufę kierując w stronę drzwi.


Zaskrzypiały otwierane drzwi. Pochylając się, wszedł rudobrody, przysadzisty mężczyzna, trzymający w owłosionych rękach sfatygowany podczas pierwszej wojny światowej mannlicher, z zatkniętym bagnetem. Za nim wszedł Aavanen z walterem w ręku. Stojąc w białej kurtce obok rudobrodego, wyglądem przypominał wykałaczkę.


Pułkownik westchnął, i powiedział :


— Wejść.


Aavanen wsunął się do otworu z topornej ościeżnicy. Odmeldował się, i stanął z boku. Dwaj potężni strażnicy, trzymający takie same mannlichery z zatkniętymi bagnetami, wprowadzili człowieka w długim, porwanym szynelu.


Ten był niższego wzrostu od myśliwych z Suomussalmi, ale nie mniejszej siły fizycznej. Łopatki naprężone związanymi na plecach potężnymi ramionami rozpierały kiepsko pozszywany wełniany szynel. Stopy w niewyobrażalnym rozmiarze, i niespotykanej masywności, przywodziły na myśl goryla. Daszek zgniecionej w naleśnik budionówki bez gwiazdy, był naciągnięty na oczy, nad wielką czarną brodą, z której wypiętrzał się gruby, półokrągły nos. Spod budionówki wyłaziły zmierzwione szare włosy, układające się w gęsty pierścień.


Pułkownik, nie unosząc głowy znad stołu, powiedział :


— Lauri, rozwiąż mu ręce.


Ryży przewiesił mannlichera przez niedźwiedzie plecy, niezdarnie zbliżył się do związanego mężczyzny w porwanym szynelu, i jednym ruchem rozwiązał rzemień którym wcześniej sam spętał i unieruchomił ramiona na plecach czarnobrodego.


Jak łapy zabitego niedźwiedzia polarnego, zanim się go poniesie na drągach.


Mężczyzna w szynelu powoli uniósł nabiegłe krwią mięśnie ramion, i zaczął rozcierać spłaszczone pętami nadgarstki i przedramiona, spoglądając na niklowany rewolwer, leżący nieruchomo na chropawym blacie stołu i skierowany w jego stronę.


-...Lauri, na ulicę, pod okno. Pekka, pod drugie okno. Matti, na korytarz. Wy, poruczniku, razem z Matti na korytarz, Pistolety odbezpieczone w rękach. Dajcie mu na czymś usiąść.


Ryży chwycił jedną muskularną ręką chropowaty taboret, z metalowymi rdzewiejącymi klamrami. Yuusi Aavanien z trudem dwiema rękami dałby radę. Matti podstawił taboret pod tyłek człowieka w szynelu. Słoniowate kolana ugięły się, masywny zad zwalił się na taboret.


Wykonać.


Powiedział pułkownik nie podnosząc wzroku.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.