BAŁTYK
1
Czasem mam wrażenie, że dostrzega mnie już w pociągu, w tej jednej błękitnej chwili, kiedy przejeżdżamy tuż nad brzegiem: woda odbija się wtedy w szybie, a moja twarz w wodzie. Poznaje mnie po oczach. Włosy plotą się z każdym rokiem inaczej, usta miękną albo wysychają, skóra blednie, różowieje, marszczy się w kącikach, ale on nie zwraca na to uwagi: w oczach widzi tę samą dziewczynkę, która wpinała w warkocz plastikowe papugi i, śmiejąc się, zbiegała po drewnianych schodkach. Pamięta o naszej zabawie. Widzi mnie w pociągu, i czeka, niecierpliwi się.
Podpływa pod sam kraniec ścieżki, którą zawsze przychodzę. Wie, że zaraz tu będę, kołysze się w miejscu i mruczy. Kiedy stawiam bose stopy na najwyższym schodku, podrywa się, ciemnieje, wpada na piasek aż po same wydmy i chwyta letników za kostki, żeby już szli, żeby uciekali, bo w naszej zabawie nie ma miejsca dla nikogo. Nad plażą podnosi się wiatr: chwytają koce, gazety, kapelusze, i biegną w kierunku drewnianych schodów, a do okrągłych szkieł okularów przyklejają się szare krople deszczu. Znad lasu nadciągają ciemne chmury, zatrzymują się nad wierzchołkami sosen, wiszą, pełne długo zbieranego gniewu. Robi się pusto i cicho. Wiem, że czeka. Staję twarzą w kierunku Zachodu, rozkładam ręce jak żagle, tupię nogą w mokry piasek i wołam: „Teraz!”.
Wtedy się zaczyna: Ziemia nagle przyspiesza, obraca się coraz szybciej, coraz prędzej, kręci się jakby ktoś ją wyrzucił wysoko w kosmos, jej pęd łamie gałęzie, zrzuca ptaki na piasek, zbija morską pianę w białe kiście i ciska nimi po falach, po przystani, po nieszczęsnych łódkach. Stoję, cały czas stoję, pochylam się do przodu. W skórę wbijają mi się szpilki rozpędzonych ziaren piasku, wiatr wyrywa mi włosy, oblepia deszczem, błotem, grudkami ciemnych chmur. Przelatują przeze mnie zerwane horyzonty, zabierając ze sobą wszystko, co poziome: imiona, daty, miejsca, opadłe i przyschnięte sprawy. Wydzierają je ze mnie, wydrapują, niosą prosto w burzę. Zsunęłyby nawet złote pierścionki, gdybym tak kurczowo nie zaciskała dłoni. Zostaje tylko to, co się ciągnie wzwyż: droga na Północ, słowa, i Ty. Kiedy już nic więcej we mnie nie ma, kiedy ręce mi już mdleją, a gardło boli od krzyku, Ziemia zaczyna zwalniać. Powoli rozchodzą się chmury, gaśnie wiatr, piasek opada na plażę. Stoję cały czas w miejscu i próbuję wyrównać oddech. Śmieję się, tak jak kiedyś: znów wygrałam, znów pozwolił mi wygrać. Rozlewa się przede mną w tysiące maleńkich grzbietów. Zanurzam dłoń w zimnej wodzie i głaszczę go jak umiem, „już dobrze”, mówię, „już dobrze”, i wtedy ogarnia nas spokój.
2
Nadmorskie kawiarnie obrastają chłodne wybrzeże jak maleńkie porty. Zawijamy do nich, zmęczeni, owijamy się w koce, i patrzymy na niewyraźną linię horyzontu. Nad stolikami wiszą żelazne latarnie, białe chorągiewki, wyblakłe koła ratunkowe; serwetki haftowane są w kotwice, a łyżeczki mają srebrne uchwyty w kształcie syrenich ogonów. Na krawędziach filiżanek pływają przedziwne ryby. Każdy szczegół przypomina z troską o naszej wiecznej żegludze.
Kelner przynosi kawę i stawia ją w milczeniu. Wszystkie krzesła zwrócone są ku morzu, patrzymy przed siebie, wdychamy zapach głębin. Na piaszczystym dnie leżą nasze dawne lata. Wypatrujemy ich zardzewiałych kształtów, nasłuchujemy jak skrzypią, jak nawołują nas swoją szorstką pieśnią. W oddali przepływa statek wycieczkowy, na pokładzie połyskują sznury kolorowych żarówek, tęsknot naszej młodości. Z lasu nadlatuje mewa, unosi się w powietrzu nie poruszając skrzydłami, jak papierowy latawiec, który skleił nam Tata wiele lat temu na tej samej plaży. Wiatr szarpnął wtedy cienką żyłką, ptak zerwał się i odleciał, a my staliśmy długo w płytkiej wodzie i patrzyliśmy za jego białymi skrzydłami; leciał wysoko nad lasem, nad pochyloną skarpą, aż opadł prosto w pomarszczone fale, i zniknął. Gdybyśmy wtedy zajęli się piaskiem, przesiewaniem bursztynów, ptak pofrunąłby dalej, miałby całe księgi przygód na baśniowych brzegach, jak Marzanna, łódki z kory, świętojańskie wianki. Nikt z nas nie wie kiedy należy patrzeć, a kiedy odwrócić wzrok. Ja też się gubię w zbyt długich spojrzeniach, na podmiejskie drogi, w okna pociągu, w Twoje zmęczone oczy. Robi się coraz chłodniej, ale nie ruszamy się z miejsc. Dawniej Bałtyk szumiał o nieznanych lądach, o dalekiej wędrówce, dzisiaj jest opowieścią o powrotach, o tym, co niezmienne. Kawa stygnie, a my siedzimy dalej, patrzymy w ciszy na naszą zatopioną przeszłość.
3
Nad morze szliśmy przez las, zielone igły wsypywały nam się do sandałów. Między drzewami było cicho, motyle przysiadały na drobnych listkach, mrówki przecinały nam drogę. Wiatr zrywał się dopiero za zakrętem: trzeba było wyjść z lasu i iść niskim grzbietem skarpy wzdłuż brzegu. Trzymałam mocno białą chusteczkę, żeby nie zsunęła mi się z głowy, włosy burzyły się pod nią i próbowały uciec. Tej ścieżki dziś już nie ma, zabrało ją morze, razem z kilkoma domami o niebieskich ścianach, z drewnianymi ławeczkami, wąską budką, w której starsza pani z kokiem sprzedawała oranżadę w foliowych woreczkach i lody na patyku. Wszystko to leży gdzieś na dnie Bałtyku, na starej kliszy, na rozległych ugorach pamięci.
Stawiam stopy na wilgotnym piasku, i wciąż czuję tamte nadłamane schodki, wędrujące wydmy, po których biegłam z wiaderkiem i żółtym sitkiem do płukania bursztynów. Tata potrafił stać bardzo długo, pochylony, w jednym miejscu, na linii łączącej morze z lądem, i wpatrywać się w setki maleńkich kamyków, wybierać te w kolorze miodu, układać na dłoni, czekać aż wyschną. Później wrzucał je do słoiczka po konfiturach. Wieczorem wysypywaliśmy je na stół, podnosiliśmy jeden po drugim i pocieraliśmy o rękaw swetra: jeśli kamyk przyciągał skrawki papieru, wyrwane z mojego zeszytu, był prawdziwym bursztynem. Oglądałam te cuda pod światło, wpatrywałam się w zamknięte w nich światy. Tata znajdywał ich więcej niż ja. Często zapominałam o poszukiwaniach, stałam obok niego na piasku i przyglądałam się dzieciom skaczącym przez fale. Ich twarze zanurzały się i wypływały, srebrne krople na skórze błyszczały w letnim słońcu. Próbowałam sobie wyobrazić jakie to uczucie, nie czuć pod stopami ziemi, unosić się w chłodnej wodzie, zaglądać w ciemną morską tajemnicę. Tata widział to moje spojrzenie. Stawiał wtedy słoiczek na suchym piasku, brał mnie za rękę, i czekał. Czasem staliśmy tak po prostu przez chwilę i patrzyliśmy jak Bałtyk nas szuka, jak podpływa pod krawędzie naszych cieni. Ale były dni, kiedy ciekawość przerastała lęk, stawiałam kilka kroków, powoli, ostrożnie; zimna woda obejmowała nagle moje stopy, zaczynałam się wtedy śmiać, patrzyłam na Tatę, a on śmiał się do mnie, ściskałam mocniej jego dłoń, i szliśmy jeszcze dalej, aż po łydki, aż po kolana. Drżałam cała ze szczęścia i ze strachu, a moje myśli były pełne syren, śliskich ryb i brzuchów dawnych łodzi, które w każdej chwili mogły podpłynąć i otrzeć się o moje nogi. Byłam morzem, fale odpychały mnie i przyciągały, a ja zamykałam oczy, i czułam jak przez moje ciało płynie słona woda i rwące, słoneczne życie.
4
Kiedy zapadał zmierzch, zbieraliśmy się wszyscy na ganku: dorośli wynosili z kuchni krzesła, a my owijałyśmy się w koce i siadałyśmy na pobielanych schodkach. Babcia przynosiła nam filiżanki pełne jagód. Patrzyliśmy wszyscy jak nad lasem ciemnieje niebo. Morze szumiało groźnie, żeby ziemia ucichła. Dorośli mówili przyciszonym głosem, nachylali się do siebie, przysuwali krzesła.
Czasem odwiedzał nas stary rybak z niebieskiego domku na skarpie. Miał zniszczone dłonie, na jednej z nich nosił długą szramę. Przysiadał na chwilę na naszych schodkach i opowiadał nam swoje rybackie historie, od których cierpła skóra. Świat poza gankiem wypełniał się wtedy tłumem cieni, błękitnych ogników, wędrownych diabłów. Z fal wynurzały się zatopione miasta i czarodziejskie dzwony, chłopcy znajdywali w ziemi złote monety, a dziewczęta wędrowały po świecie i szukały naszyjnika z bursztynów, nie wiedząc, że cały czas noszą go na szyi. Rybak widział to wszystko na własne oczy. Kiedyś na pokładzie jego kutra stanęła Matka Boska i uciszyła burzę.
Pod kocem było ciepło i bezpiecznie, oczy zamykały mi się powoli, i opowieści rybaka wpływały po cichu w mój sen. Byliśmy maleńką latarnią na krawędzi ziemi, grudką światła wobec bezbrzeżnej nocy, która nadciągała znad lasu. Ciemność podpełzała pod nasz ganek, kuliła się tuż pod najniższym schodkiem, ale wiedziałam, że dalej nie podejdzie. Zasypiałam z głową pełną bursztynów i podwodnych pieśni, i z ustami czarnymi od jagód.
5
Jedziemy kolejką na Hel. Klisza podskakuje i trzeszczy, przez jedno mgnienie na szybie pojawiają się okrągłe plamy. Mama obiera jabłko, uśmiecha się, patrzy w obiektyw i mówi coś do Taty, który trzyma kamerę i zamyka w niej na zawsze nieme skrawki naszego dzieciństwa. Za szybą pociągu przesuwają się drzewa i dachy niskich domków, na maleńkim placyku stoją letnicy w słomkowych kapeluszach i piją wodę sodową. Nagle spomiędzy drzew wyłania się morze: zeskakujemy na podłogę, pokazujemy palcem na błękitną przełęcz, klisza się trzęsie od okrzyków naszej bezgłośnej radości.
Pasemko kleju, ciemny kadr, i znów jesteśmy, idziemy powoli uliczką wśród rybackich sieci: sieci są rozwieszone na drewnianych palach, opadają ciężko na trawnik. Stopy plączą mi się w ich długich linach, potykam się i chwytam za grube węzły. Ktoś do mnie podchodzi i upomina, żeby nie dotykać. Później inne światło, stoimy przy straganie i oglądamy książki. Czytamy kaszubskie tytuły, nasze głosy giną gdzieś w odmętach czasu. Podnoszę do kamery żółtą okładkę z bursztynowym sercem, na mojej twarzy maluje się błaganie. Po chwili czyjaś dłoń stawia na pierwszej stronie pamiątkową pieczątkę, a ja niecierpliwie podskakuję w miejscu i patrzę jak tusz zasycha na papierze, a później przesuwam po nim palcem.