E-book
15.75
drukowana A5
55.9
AKRETANIA

Bezpłatny fragment - AKRETANIA

czyli niewiarygodna historia pewnego królestwa

Objętość:
320 str.
ISBN:
978-83-8126-138-8
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 55.9

CZĘŚĆ PIERWSZA
Ciężkie życie Rudbekii M.

Wcale nie za siedmioma morzami i nawet nie za siedmioma górami, ani też za wielkimi lasami, ale tutaj pod waszym nosem było sobie małe — no, może nie małe, a statystycznie rzecz biorąc, średniej wielkości królestwo. Patrząc na nie z lotu ptaka, można powiedzieć, że kraina miała wszystkiego po trochę; trochę morza, trochę gór, trochę rzek i po trosze innych przyrodniczych albo geograficznych wynalazków. Tak jakby Stwórcy zabrakło pomysłów i budulca, zmuszając go do ukształtowania terenu bez przesady, a wręcz z nudnawym umiarem. Góry wyszły nie za wysokie, morze zaś nie za głębokie, jeziora były co prawda malownicze, ale też nic wielkiego. Jedyne czym kraina słynęła, to gęste i różnorodne lasy i tam gdzie dla jednych nieprzebyta knieja kojarzyła się z ostoją zwierząt i roślinności, dla większości była strasznym zadu…

Wiecie o co mi chodzi?

Można stwierdzić, że w przypadku położenia i przydziału atrakcji geograficzno-przyrodniczych, królestwo mieściło się dokładnie pośrodku średniej. Kształt królestwa też nie był udziwniony, czy zawiły, jak bywało w przypadku innych państw, gdzie terytoria kojarzyły się na przykład z dużym butem z cholewami albo wielkim nochalem Baby Jagi. Nic z tych rzeczy, kształtem państwo przypominało lekko pogięte koło rowerowe, trochę spłaszczone i powyginane z dołu i od góry, a po bokach ucięte równo jak od linijki. Jakby je tak wycentrować i wyklepać, może dalej kręciłoby się w rowerze.

Jak widać, nawet w tym wypadku królestwo nie było niczym porywającym.


No więc, jak nie ukształtowanie terenu i wygląd, to może ekstremalna pogoda przyniosłaby nam chwilę podniety?

Nic z tych rzeczy. Klimat był umiarkowany i podzielony na równe pory roku, dające trochę ciepła i trochę zimna, z przewagą tego ostatniego. Nawet szeroko dyskutowane i modne zmiany klimatyczne ostatnich czasów nic nadzwyczajnego w tej dziedzinie nie wniosły. Powiecie wreszcie, że jak kraj był wyważony i doskonale uśredniony, a w zasadzie, nie bójmy się tego słowa — nudny, to zapewne lud zamieszkujący królestwo musiał być spokojny, zrównoważony i solidny, jak opoka jakaś, czy ostoja. Błąd, ludek zamieszkujący królestwo nie był wcale takim, jakbyśmy go sobie wyobrazili na podstawie nudnego otoczenia w którym żył. Dlatego historia, którą opowiem będzie właśnie o ludziach żyjących w tym państwie.


Wybaczcie, ale chyba wcześniej nie powiedziałem, jak właściwie się to królestwo nazywało. Przepraszam.

W takim razie, zacznijmy jeszcze raz.

Wcale nie za siedmioma morzami i nawet nie za siedmioma górami, ani też za wielkimi lasami, ale tutaj, pod waszym nosem było sobie małe — no, może nie małe, a statystycznie rzecz biorąc średniej wielkości królestwo Akretanii, w którym żył sobie ciekawy ludek zwany Akretanami.


Wielkie, ponure zamczysko z białoszarego kamienia i czerwonej dachówki dumnie prężyło wieże na wysokim wzniesieniu, tuż przy urwistym brzegu najważniejszej rzeki królestwa Akretanii — Wisguli. Jej mętne i smętne wody, leniwie opływały dębowe słupy zwodzonego mostu.

Był wczesny poranek, a mimo to, solidną drewnianą przeprawą sunęły wolno w jedną i drugą stronę kawalkady ludzi i zwierząt. Tak duży ruch wskazywał, że w stołecznym grodzie, zwanym po prostu — Stołecznym Grodem, odbywała się jakaś ważna uroczystość albo coroczny targ rolny, słynny na cały kraj i okolice.

Król Jedynytaki Teodor Dwunasty, nazywany po cichu przez swój lud Starym Teo, wyglądał co jakiś czas przez okno komnaty, spoglądając właśnie na ów most. Uważnie obserwował karety oraz towarzyszące im małe grupki zbrojnych, które pojawiały się na deskach wiaduktu, zjeżdżając z ubitego traktu. Gdy zobaczył coś wartego uwagi z grymasem na ustach podchodził do dużego biurka i tam, maczając gęsie pióro w kałamarzu, zamaszystym ruchem zapisywał na kawałku pergaminu swoje uwagi, kręcąc przy tym głową w geście niezadowolenia.

Z jego zachowania można było wyczytać, że jak do tej pory nie pojawił się jeszcze ten lub te pojazdy, które najbardziej interesowały władcę, a według planu powinny już dawno przybyć do miasta. Dlatego chodził nerwowo po komnacie, mrucząc coś pod sumiastym wąsem i uderzał rytmicznie pięścią w kułak.

W pewnym momencie otwarły się drzwi królewskiej komnaty, a do środka wślizgnął się młodzieniec, wypisz wymaluj postury i wyglądu króla, nie licząc oczywiście faktu, że był młodszy o jakieś trzydzieści, no może dwadzieścia pięć kilogramów. Młodzian ów nie dorobił się też jeszcze sumiastych wąsów.

— Co tu robisz? — zapytał z irytacją w głosie Stary Teo. — A w ogóle, to dlaczego nie stoisz w bramie, synu?


Teraz już wiemy, że tak bezceremonialnie na królewskie pokoje mogła wejść tylko rodzina, w postaci młodego królewicza o wdzięcznym imieniu Drugitaki Teodor. Chłopak nie miał jeszcze przydzielonego numeru, wszak nie był królem. Za to lud, lubiący dla swojej wygody przypinać elicie państwa łatki, nadał też ksywkę młodemu następcy tronu, zwąc go — Smarkatym Teo.

Książę nie zauważył lub raczej zignorował niechętny ton głosu i groźne spojrzenia ojca. Podszedł do dużej kanapy i z wdziękiem spoczął na stercie poduszek. Delikatnie zdjął duży kolorowy beret z zatkniętym w nim pawim piórem, odkładając go na mały stolik a’la rokoko. Ruchem płynnym, jak u baletnicy, strzepnął przy okazji z kapelusza nieistniejący pyłek, a potem z takim wdziękiem rozpuścił na ramiona, długie blond włosy.

— Och, tato — odezwał się słabym głosem. — Jestem taki zmęczony, tym ciągłym wystawaniem na dworze. Cały czas muszę się kłaniać jakimś kobietom w karetach albo na rowerach, które szczerzą się do mnie, jak do jakiegoś obrazka. Czy zdajesz sobie sprawę, ile z nich się wywaliło z tych piekielnych dwukołowych dziwadeł, pokazując przy okazji gołe pośladki, a nawet… majtki? — sapnął z odrazą i podwinął kończyny na siedzisko, przykrywając stopy jedną z jedwabnych poduszek. — A cała ta śmierdząca gawiedź? Fuuj!… — zawołał, machając lekko ręką. — To straszne jest, tato! Ja już nie mogę… — skończył płaczliwym głosem, przytykając do czoła dłoń uzbrojoną w kilka dużych pierścieni.

— Już ci kiedyś mówiłem żebyś nie nazywał mnie, tatą… — warknął Stary Teo, nie komentując utyskiwań syna. — Masz do mnie mówić jego wysokość, albo miłościwy panie!

— Ale jak jesteśmy sami, też? — zapytał z żalem w głosie Smarkaty. — Dlaczego, ta… — widząc mordercze spojrzenie ojca dokończył: — miłościwy panie?

— Też — skwitował Stary, tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Pamiętaj o tym, bo nie będę więcej powtarzał. Już dawno minął czas tatusiowania i mamusiowania. Idzie nowe dla ciebie i dla nas. Jak myślisz, po co całymi stadami zjeżdżają do nas te wszystkie dziewuchy, biorąc ze sobą całą świtę różnego autoramentu głodomorów, czy trzeba, czy nie trzeba? Wydaje ci się może, że oni tu siedzą za frajer? Wszystkich tych darmozjadów trzeba wykarmić i zakwaterować! A tobie nawet dla zasady, nie chce się trochę postać w bramie z uśmiechem na gębie! Już tylko parę sztuk dojedzie i zaczniemy w końcu te cholerne zawody w zalotach…

Skończył i podszedł do niewielkiej szafki w rogu komnaty, z której wyjął butelkę „Dobrej Gorzały”. Nalał szklaneczkę, popatrzył przez nią w słońce, a potem wypił alkohol jednym haustem.

— Znowu pijesz — stwierdził zgryźliwie Smarkaty. — Ciekawy jestem, co mama na to powie.

— Królowa, kur…! Jej królewska mać, mość! Szlag by trafił! Zrozumiesz wreszcie?! — wrzasnął Stary, klnąc jak szewc. — A tylko spróbuj puścić parę z gęby i wygadaj matce, to zobaczysz szczeniaku!


Tutaj muszę wtrącić, małą uwagę.

Nie myślcie sobie, że Stary Teo nie kochał syna. Król był po prostu nieco zirytowany całą tą sytuacją, która powoli zaczęła go przerastać. Wszak każdy z nas byłby wściekły, gdyby w gości przyjechało kilkaset głodnych gąb i ileś tam głodnego inwentarza, a na dodatek wszyscy oni plątaliby się po waszym zamku, robiąc kupę hałasu i bałaganu. Jeynytaki Teodor wolałby teraz zapewne oddawać się innym, znacznie przyjemniejszym zajęciom, niż liczenie karet na moście.


Król podszedł do okna, żeby ochłonąć i wychylając się dyskretnie zerknął po raz kolejny na most, po czym odwrócił się i klasnął w dłonie.

— Jest, przyjechała wreszcie! — zawołał podniecony.

— Kto ta…, królewska mość? — zapytał zaniepokojony Teo.

Popatrzył na syna, a z jego twarzy nie schodził złośliwy grymas, przypominający uśmiech.

— Żona przyjechała. Twoja przyszła żona przyjechała, mości książę — zarechotał Jedynytaki Teodor Dwunasty, patrząc z satysfakcją na przerażoną twarz syna.

Może i król kontynuowałby swoje drwiny z syna, gdyby nie nagłe wtargnięcie do komnaty kolejnej postaci, która tym razem bezceremonialnie i na oścież otwarła drzwi, wkraczając zdecydowanym i sprężystym krokiem, jak nie przymierzając do obory.

Młoda dziewczyna ubrana w lekki strój do fechtunku, nawet nie spojrzała w stronę ojca, przechodząc przez pokój i zwaliła się na kanapę, przygniatając zasłoniętego poduszkami królewicza.

— Co się tu dzieje, do diabła! — zawołał Stary Teo. — Jakieś zebranie rodzinne?! Co tu robisz, Justyno? — warknął groźnie, podchodząc do dziewczyny, a książę usiłujący wydostać się spod jędrnych pośladków siostry, stęknął, podciągając wyżej nogi.

— Mogłabyś trochę uważać siostra, co?

— Skończyłam na dzisiaj szermierkę i wpadłam do ciebie tato — odparła nonszalancko, patrząc bezczelnym wzrokiem na króla i zupełnie ignorując brata. — Zresztą musiałam już skończyć, bo kobitek, czekających w kolejce na salę do fechtunku czekała cała zgraja, a każda z nich pokazywała, że jest ważniejsza i silniejsza ode mnie. Musiałabym z niejedną wyjść i wyjaśnić, co nieco… — charakterystycznym ruchem potarła pięścią brodę. — Brat mógłbyś już w końcu zacząć swoje amory, bo mam dosyć tego całego cyrku.


Trzeciataka Justyna, córka i drugie dziecko Starego Teo, a co za tym idzie księżna Akretanii, całkowicie ignorując obecność króla, podeszła do znanej nam szafki w rogu pokoju i nalała do szklanki ojca „Dobrej Gorzały”. Wypiła wódkę, podobnie jak król, jednym haustem i zagryzła suszonym daktylem, krzywiąc się niemiłosiernie, gdy przełykała słodki owoc.

Lud w swojej mądrości i dla niej znalazł wiele mówiące o młodej osóbce przezwisko — Zgagusia.

— Co jest tata, nie masz nawet porządnej zagrychy? — stwierdziła, połykając kolejny owoc.

Na te słowa odezwał się Smarkaty:

— Nie mówi się tata, tylko wasza miłość albo królewska mość…

— Ciicho, młody nie żołądkuj się bo wrzodów dostaniesz — sapnęła Zgagusia, wracając na kanapę.

Król podparł się pod boki i patrząc na swoje nastoletnie latorośle, zawołał:

— Hellou! Ja tu jestem szczeniaki!…

— Doobra, wasza tatuśkowatość — odezwała się zaczepnie Zgagusia. — To co robimy z tymi wszystkimi napalonymi dziewuchami?…


Gdy na pałacowych komnatach w najlepsze trwała rodzinna narada w sprawie ewentualnego ożenku księcia Smarkatego, wykorzystam ten czas, żeby wam opowiedzieć o pewnych faktach, wyjaśniających wiele i tłumaczących, co tak faktycznie działo się owego czasu w królestwie Akretanii.

Czasy w których żyli nasi bohaterowie charakteryzowały się specyficznymi stosunkami społecznymi. Szczególnie, gdy chodziło o tak zwane elity. Może to król rządził krajem i może następcą tronu był pierworodny książę, ale…

Jak wiadomo, wszystko co przed „ale” jest nic nie warte, dlatego nic za darmo. Nie było władzy bez spełnienia odpowiednich warunków, a korony królewskiej bez królowej. Na dodatek, tak był ten światek skonstruowany, że o rękę księcia musiały konkurować wszelkiej maści królewny, baronówny i inne hrabianki w całej serii karkołomnych konkurencji, wymyślanych przez sztab ludzi króla i oczywiście królewską rodzinę.

Warunkiem dochrapania się korony i wybrania odpowiedniej małżonki, a późniejszej królowej, były wspomniane wcześniej — „karkołomne konkurencje”. Był to ukłon w stronę ludu, gawiedzi spragnionej igrzysk i różnych atrakcji typu machanie mieczem, okładanie pięściami albo walka topless w kisielu. Bez całej serii zawodów i konkurencji nie było szans na to, by młody książę zyskał akceptację poddanych na stanowisko króla, o nowej królowej nie wspominając.

Tradycja jest kręgosłupem narodu (czy jakoś tak), dlatego męski narybek Akretańskich elit, jak i innych sąsiednich królestw, od wieków był wychowywany na zniewieściałych, rozkapryszonych chłopców do wzięcia. Natomiast księżniczki oraz pośledniejsze ich odmiany, szkolono na fajterki i wojowniczki, mające w odpowiednim czasie zdobyć w tych zawodach główną nagrodę, którą oczywiście była korona i… władza, faktyczna i niepodważalna. Sprawy sercowe w tym wypadku schodziły na trzeci, a nawet dalszy plan, nie dziwmy się więc Smarkatemu, że był zniesmaczony całą sytuacją.

***

Rozentuzjazmowany tłum wył z radości i gwizdał, śledząc przebieg potyczki dwóch młodych kobiet na owalnej, wysypanej piaskiem arenie. Obie były już mocno zmęczone, a ich ruchy coraz wolniejsze. Jedna z nich nie mogła zdzierżyć upiętego na głowie hełmu i zdarła go, odrzucając daleko w bok, wtedy na jej ramiona wysypały się długie rude loki włosów. Ludzie na widowni zamilkli na chwilę, zdziwieni zachowaniem zawodniczki, a potem wybuchł taki aplauz i wrzask, że chyba było ich słychać na drugim krańcu Akretanii.

— Załatw ją Celia!… Dobij sukę, Roma!… Walnij ją w ten pusty łeb!

Tego typu zachęcające do boju hasła, dało się słyszeć z różnych stron widowni.


Zawodniczka bez hełmu nabrała wigoru, widać rześkie powietrze owiało głowę, wywiewając przy okazji resztki rozumu. Zaatakowała przeciwniczkę ze zdwojoną siłą. Niestety zapomniała, że nie ma już żadnej ochrony na swojej pięknej, rdzawej czuprynie. Wykorzystała to natychmiast druga dziewczyna i zadała krótki, wręcz niezauważalny cios mieczem właśnie w te okolice. Coś, jak w potyczce imć pana Wołodyjowskiego, z imć panem Kmiciciem.

Najpierw ucichła publika, potem ucichła dziewoja z rudymi włosami, przestając sapać i „ochać" przy każdym ciosie, by na koniec, patrząc na świat zdziwionymi oczami zwalić się z głuchym łomotem w piach. Z głowy pociekła stróżka krwi, a jej ciałem wstrząsnęły drgawki. Na widowni dalej panowała kompletna cisza. Zwyciężczyni podeszła do ciała niedawnej rywalki i lekko ukłuła ją mieczem w plecy, a gdy nie było żadnej reakcji zdjęła swój hełm, unosząc go do góry w geście zwycięstwa.

W jej wypadku na ramiona wysypały się pukle czarnych włosów.

Dopiero teraz z trybun gruchnął jak grom, ryk tysięcy gardeł, skandując:

— Roma!… Roma!… Roma!…

W górę poleciały czapki, kapelusze i Bóg wie, co jeszcze, a kilku rozwrzeszczanych kibiców przeskoczyło wysokie ogrodzenie i podniosło dziewoję na ramiona, obnosząc w koło areny w paradzie zwycięstwa. Dopiero, gdy służba porządkowa wpadła na majdan i przegoniła zwolenników zawodniczki, wynosząc przy okazji ciało przegranej, zapanował jako taki spokój. Roma jeszcze raz ukłoniła się publice i zeszła z placu, trzymając uniesiony w górze miecz.

*

Ach, zapomniałbym o jednym, bardzo ważnym geście, jaki nasza dzielna wojowniczka wykonała zaraz po uwolnieniu z łap podnieconych kiboli. Mianowicie przesłała Smarkatemu Teo, siedzącemu w loży dla vipów, perskie oczko, a z jej ust można było wyczytać:

— Jesteś mój, słodki chłopczyku…

Gdybyście widzieli minę Smarkatego!

Na jego bladej twarzy, malowały się: strach, rozpacz i wielkie nieszczęście w jednym, o ile oczywiście te trzy rzeczy mogą się jednocześnie malować na pojedynczej młodej twarzy. Dostrzegł to w samą porę król, siedzący na szykownym tronie obok syna i nie omieszkał klepnąć syna dosyć mocno w ramię, co spowodowało, że Smarkaty jakoś się pozbierał i podniósł dłoń ubraną w koronkową rękawiczkę, machając nieśmiało do dziewczyny. Tłum na szczęście nie widział nieszczęsnej miny królewicza, ale za to zobaczył gest Smarkatego i zawył w zachwycie po raz kolejny.

Co tu dużo gadać, szykowała się kolejna zabawa — wesele. Tym bardziej, że kandydatek do ręki Smarkatego Teo zaczynało już brakować, a mówiąc krótko na placu boju pozostało tylko kilka najbardziej zdeterminowanych i najlepiej wyszkolonych księżniczek oraz jedna baronessa. O wszystkim miał zadecydować jutrzejszy wyścig, tradycyjna konkurencja zamykająca cykl zmagań o rękę księcia Akretanii, jednak o tym opowiem później, bo w tym miejscu jestem wam winien wyjaśnienie, kim była nasza dzielna wojowniczka nazywana przez publikę wdzięcznym imieniem — Roma.

Księżniczka Romana de Grundwaldsen była pierwszą córką króla sąsiedniej Germinii, zwaną u siebie Romą lub po prostu — Babą. Nie myślcie, że nazwanie kogoś „Babą" w Germinii było jakąś ujmą, bądź wyrazem męskiego szowinizmu. Wręcz przeciwnie, ten przydomek, to była wielka nobilitacja i wyraz szacunku dla wojennych osiągnięć księżniczki, która mimo młodego wieku dokonała już niejednego chwalebnego czynu! Tylko dlaczego Smarkaty był taki wystraszony?… No cóż, książę doskonale znał Romę i jej pochodzenie z tej prostej przyczyny, że z tego właśnie rodu wywodziła się jego matka — Jedynataka Gertruda Dwunasta de domo Grundwaldsen, królowa Akretanii. Nie muszę dodawać, że Akretańczycy i dla swojej szacownej monarchini wymyślili stosowne przezwisko, które o jej osobie wiele wam powie — Hetera Dwunasta.


Drzwi komnaty pałacowej uchyliły się lekko i na korytarz, chyłkiem wysunął się Teo Smarkaty, kierując się śpiesznym krokiem w stronę pokoi dla służby. Pora była już stosunkowo późna, więc mógł dziwić fakt, gdzie nasze książątko wybiera się w środku nocy. Na dodatek ubrany jak jakiś tajemniczy Don Pedro, w długą do samych kostek ciemną pelerynę z postawionym kołnierzem, ozdobionym sporych rozmiarów kamieniem szlachetnym. Szedł cichutko tuż przy samej ścianie, trzymając się mniej oświetlonej strony i już miał skręcić do pałacowego skrzydła dla nieurodzonych szlachetnie, gdy nagle usłyszał za sobą ostry damski głos:

— Drugitaki Teodorze?! A gdzież to się szwendasz po nocy, mości książę?

Smarkaty stanął jak wryty.

Matka!… Królowa odkryła, jego nocne wyjście! — pomyślał ze strachem, kombinując intensywnie jak wyjść z tego ambarasu obronną ręką. Odwrócił się, stwierdzając, że królowa zbliża się do niego powoli acz nieubłaganie, z krzywym uśmieszkiem na twarzy. Gorzej! Zaraz za nią idzie nie kto inny jak Roma!

Co one tu robią, do cholery… — panikował.

— Eeee, mamo? Ja tylko tak, chciałem się przejść. Odetchnąć świeżym powietrzem — wymamrotał całkowicie zbity z tropu widokiem obu pań de Grundwaldsen.

— Jej królewska mość… — warknęła Hetera Dwunasta, stojąc przed synem. — Nigdy się nie nauczysz, mości książę — westchnęła.

— Królowo, proszę nie być tak surową dla Drugiegotakiego, on jest taki słodki… — odezwała się Roma-Baba, chcąc ratować sytuację.

Książę popatrzył na dziewczynę i uśmiechając się krzywo stwierdził krótko:

— Nie potrzebuję adwokata, Romo. Sam potrafię zadbać o swoje interesy. Prawda ma… Jej wysokość? — zwrócił się do matki. Pierwsza dama zignorowała pytanie, a patrząc na syna z dołu do góry i odwrotnie, zapytała:

— Coś się tak wystroił? Gdzie czapka? Na dworze chłód wielki panuje. I co masz pod peleryną?

Złapała za materiał ubrania, usiłując odsłonić schowanego pod nim księcia.

— Nic, nie mam! — krzyknął następca tronu, broniąc się zawzięcie.

Niestety, teraz już obie kobiety zawzięły się na chłopaka, Roma tym razem stanęła po stronie królowej, łapiąc księcia za ręce. W takim uścisku Smarkaty nie miał najmniejszych szans i matka z całej siły rozchyliła obie połowy peleryny.


Ich oczom ukazał się zupełnie goły, całkowicie nagusieńki, wręcz nieprzyzwoicie nieubrany dosłownie w nic — książę Teodor!

— O, w mordę… — wyrwało się Heterze Dwunastej i natychmiast odwróciła oczy.

— Sorry… — skwitowała krótko Roma, wypuszczając dłonie księcia ze stalowego uchwytu, a zarazem przyglądając się z zainteresowaniem różnym ciekawym elementom męskiej fizjologii do czasu, aż poły peleryny wróciły na swoje miejsce.

Wcale się przy tej czynności nie spłoniła, jakby to zrobiły inne, porządne księżniczki, nawet te najbardziej wojownicze. Przeciwnie w jej oczach zapaliły się wręcz iskierki chciwości i pożądania!

— Przecież mówiłem, że „nic” nie mam… — szczeknął wojowniczym tonem Smarkaty sądząc, że teraz on ma przewagę nad kobietami.

Nic bardziej mylnego… Matka już nieco ochłonęła po tym, co zobaczyła, a w jej królewskiej i doświadczonej tyloma latami matkowania głowie, intensywnie jak neon, zaświeciła się lampka alarmowa. Na szczęście dla Teosia, Roma wyczuła niezręczność sytuacji, dygnęła lekko i pod pozorem odpoczynku przed jutrzejszym wyścigiem, oddaliła się w stronę swoich komnat, oglądając się za siebie co chwila z nadzieją, że może jeszcze raz poły peleryny jakimś cudem się rozchylą.

Odeszła oczywiście dokładnie w odwrotnym kierunku niż szedł książę. Gdy królewna zniknęła za załomem muru, Hetera odwróciła się do syna i po krótkim zastanowieniu zapytała:

— Co, na ksiuty się wybierało. Dziewki służebne ci w głowie? — Nie czekając na odpowiedź, ciągnęła dalej swoje dywagacje: — Nie mogłeś powiedzieć matce? Przysłałabym ci jakąś ładną dziewuchę…

Teo przeczesał wdzięcznym ruchem długie włosy i nie patrząc na królową stwierdził:

— A co to ja jestem, jakiś… Sam sobie poradzę, i nie o byle dziewki mi… — Smarkaty mówił chaotycznie, ale w odpowiednim momencie ugryzł się w język, kończąc ponuro: — Jutro i tak wszystko się zmieni, czy tego chcę, czy nie… Tyle mojego, co tam. — Wskazał brodą na skrzydło dla służby.

— No, no bratku. Nie bądź taki mądry. Pamiętaj, że jesteś królewskim synem i następcą tronu. Co prawda tylko następcą, ale to i tak dużo. Będziesz mi się tam migdalił z jakimiś babami, jak tu masz pod nosem księżniczkę, która jutro stanie się twoją żoną. Nie ma tak żebyś robił sobie co chcesz. Dopóki ja jestem królową, będziesz się zachowywał, jak każę. Wracaj teraz do siebie, a jutro masz być wyspany, wypoczęty i masz się uśmiechać do Romany. Zrozumiano?… — Królowa przysunęła się do księcia i niby to łagodnym ruchem, ale jednak zdecydowanym i nie dającym wyboru, wzięła syna pod ramię, ruszając w drogę powrotną.


Nagle Smarkaty zdobył się na gest rozpaczy, może ostatni na jaki go było stać i wyrwał się matce z uścisku. Stanął z boku i głośno krzyknął:

— A jak nie, to co?!

— Cicho, co się drzesz — syknęła Hetera. — A jak nie, to co, pytasz? To i tak pójdziesz w zaślubiny, ale już nie z Romaną, o nie. Pójdziesz z jakąś inną, u której będziesz siedział, jak mysz pod miotłą. Tutaj jesteś u siebie, pamiętaj o tym…

— Ale ja jej nawet nie lubię! — Smarkaty wysunął chyba najgłupszy argument, jaki można było postawić w tym momencie.

— Nie rozśmieszaj mnie. Tak, jak ja bym lubiła twojego ojca, króla. Wygrałam go w zawodach tak samo, jak Roma jutro wygra ciebie. Bo tak było ustalone… — przerwała bo zdała sobie sprawę, że chyba powiedziała coś nie tak.

— Ustalone? O czym mówisz? — Oczy Teodora zrobiły się wąskie jak szparki.

— Nooo. Dobra, idź już spać. Masz całą noc, żeby wszystko przemyśleć. Od ciebie będzie zależało, czy Roma jutro wygra i bierzecie ślub, a ona zostaje nową królową. Czy też wygra inna panna, ale niestety królową nie zostanie, bo nie… Wszystkiego nie mogę ci teraz powiedzieć, a o reszcie dowiesz się w swoim czasie albo samemu się domyślisz. Wierz mi, księżniczka Romana jest dobrą kobietą, będziesz miał z nią dobrze i nasz kraj będzie miał z nią dobrze. Pomyśl o tym. — Pchnęła Smarkatego w stronę drzwi komnaty. — Zacznij w końcu myśleć, a nie tylko patrzeć w lustro — synu.

***

Jak można było przewidzieć, Roma wygrała wyścig bez specjalnych problemów. Co prawda, to baronessa była uznanym w środowisku genialnym kolarzem i miała najwięcej szans na wygraną, ale jakimś dziwnym trafem pojechała w zupełnie innym kierunku niż wyznaczona trasa wyścigu. Teraz prawdopodobnie dojeżdżała do swojej rodzinnej Litunii, zdziwiona zapewne brakiem mety i małą ilością kibiców.

Tłum wrzeszczał, wiwatując na cześć Romy i Smarkatego. Książę stał tuż za matką, bojąc się pokazać swojej przyszłej żonie, upapranej w błocie i co tu ukrywać niezbyt atrakcyjnie wyglądającej po morderczej konkurencji. Roma szczęśliwa, trzymała ciężki rower nad głową, potrząsając nim na dodatek, jakby to był jakiś listek z drzewa, a nie ciężka maszyna wyścigowa.

Dokładnie w tym momencie w tłumie dało się zauważyć jakieś poruszenie. W stronę stojących na małej trybunie władców, sunęła niczym czołg rumiana dziewoja, dzierżąca w dłoniach białą szmatę i wykrzykująca coś na kształt:

— Mój ci on!… Mój ci on!…

Czy, coś w tym guście.

Na twarzach króla, królowej, całej świty oraz zaproszonych gości z sąsiednich królestw, pojawiło się wpierw zdumienie, a potem strach, że dziewczyna będzie miała na tyle siły iż przedrze się przez stojących ludzi, docierając nie daj Boże do Smarkatego!

*

W tym miejscu muszę wam wyjaśnić, co było grane.

W Akretanii, ostoi tradycji wszelakiej, istniało niepisane prawo, że dziewoja jakowaś była w stanie odebrać zwycięskiej księżniczce prawo do księcia tylko w jednym przypadku. Mogło się to stać zaraz po zakończeniu wyścigu, a warunkiem było przedostanie się w pobliże następcy tronu i zarzucenie mu na głowę białego prześcieradła. Wtedy kobieta taka, musiała zawołać właśnie owo — „mój ci on”, co na okrągło powtarzała sunąca w stronę Smarkatego dziewczyna. Nie było to jednak takie proste zadanie, jakby się komuś wydawało, bo ludzie mogli, a wręcz mieli obowiązek, bronić dostępu do przyszłego władcy w różny sposób i nie zawsze te sposoby były fair.


Nadzieja w oczach Drugiegotakiego zgasła tak nagle, jak prędko zniknęła w odmętach zgromadzonej publiki, dziewka łaziebna o wdzięcznym imieniu Rudbekia. Od tego momentu nic już nie stało na przeszkodzie w szybkim przeprowadzeniu uroczystości ślubnych i wesela, które odbyło się zaraz po tym, jak Roma doprowadziła się do stanu używalności, czyli po jakichś sześciu, siedmiu godzinach.

Wesele było przednie, a ja na tym weselu byłem i „Dobrą Gorzałę" piłem!

*

Nowy król Jednynytaki Teodor Trzynasty wraz z królową Jedynątaką Romaną Trzynastą de Grundwaldsen, udali się po zaślubinach do pałacowych komnat, gdzie zapewne Roma dokładnie sprawdziła czy to, co zobaczyła pod peleryną poprzedniej nocy było faktycznie warte zachodu.

Królowie emeryci, zgodnie z tradycją Akretanii, udali się na wymarzony urlop do ciepłych i zaprzyjaźnionych krajów, zaś gawiedź bawiła się hucznie długi czas, zupełnie olewając statystyki rozwoju królestwa i plany produkcji. Wszędy panowała szczęśliwość i radość wszelaka, nikt nie myślał ile to wszystko kosztuje i kto zapłaci rachunek.

Może za wyjątkiem królewskiego trefnisia, który długo siedział na schodach, prowadzących do komnat królewskich, brzdąkając na lutni jakieś smutne piosnki. Płakał przy tym rzewnymi łzami, popijając wielkie ilości gorzały i patrzył stęsknionym wzrokiem w okno komnaty Teodora, gdzie już dawno zgasły światła…

Jego żal był zgoła innej natury i nie miał nic wspólnego z finansami królestwa, nic dziwnego, wszystkie pieśni układał tylko dla jednej kobiety.

***

Przed furtkę osadzoną w krzywym połatanym płocie, zajechał przykryty plandeką mały wózek na wysokich kołach, do którego zaprzęgnięci byli dwaj cykliści, siedzący na ciężkich rowerach. Ledwo ich stopy dotknęły ziemi, a już nerwowo zaczęli dzwonić dzwonkami, co spowodowało, że przy bramce pojawił się właściciel posesji i trzy wściekłe brytany.

— A czego tam chceta? — zawołał mocno obrośnięty tęgi chłop, ubrany w granatowe gacie na szelkach, gumofilce i kraciastą koszulę z flaneli.

— Cicho chłopie! — ryknął jeden z rowerzystów. — Jak się zwracasz do królewskich posłańców, ciołku!

Mężczyzna zreflektował się, że palnął głupotę życia i kłaniając się nisko wyjęczał:

— Ło, jezderkusie. Jo was nie poznoł, miłościwe pany!… Wybaczcie mnie, głupiemu ciołkowi, co to nie godzien waszych rowerowych opon całować, że was obraziłem swoją głupio gembo… — skończył, prawie dotykając czołem do ziemi, ale nie wiedzieć czemu, cały czas zezował na boki, tak jakoś czujnie, jakby wypatrywał kogoś lub czegoś.

Królewscy, udobruchani gadką chłopa, zeszli zadowoleni z siodełek i rozprostowali zmęczone członki. Stanęli przy furtce, a jeden z nich patrząc uważnie na dalej zgiętego w pół parobka, fuknął z miną wielmoży:

— Tyś jest Mordęga, chłop pańszczyźniany, poddany jaśnie panującego nam Jedynegotakiego Teodora Trzynastego, władcy Akretanii i pana wszelkich Akretańczyków. Żałosny podnóżek dla jego nadobnej żony, Jedynejtakiej Romany Trzynastej de domo Grundwaldsen, królowej Akretanii? Gadaj, chamie! — wrzasnął wyfiokowany posłaniec.

— Jam jest. No przeca wisi wizytniówka na płocie, toć wiecie kto jestem… — szczeknął niesforny chłop, nie podnosząc głowy.

Drugi rowerzysta na te słowa, sięgnął do tyłu i wyjął z rowerowej sakwy grubą dębową pałkę, ruszając w stronę zgiętego Mordęgi z iście zabójczym obliczem.

— Ja ci zaraz powiem „wizytniówka”, debilu. Poczekaj no chwilę…

Otwarł furtkę, przegonił psy kilkoma uderzeniami kija i już miał pokazać ręcznie, że stołecznym posłańcom się nie pyskuje, gdy jakaś stalowa obręcz unieruchomiła przegub kurierskiej dłoni. Odwrócił się ze zdziwieniem i zobaczył stojących za sobą kilkunastu mężczyzn ubranych identycznie, jak schylony przed nim chłop. Przyglądali mu się uważnie, z chorobliwym wręcz zainteresowaniem. Nie były to bynajmniej spojrzenia łaskawe. Powiedziałbym, że raczej nieprzyjazne i wrogie, świadczące o wielkiej niechęci do dwójki królewskich wysłanników, zresztą pełne niechęci do jakichkolwiek wysłanników, którzy zamierzają „tatulkowi” wygarbować skórę. Na dodatek, każdy z nich był wielki jak góra w rodzinnych stronach cyklisty z pałką. Nic dziwnego, że nogi się pod nim ugięły i bez zwłoki odrzucił pałkę.

Bo to wcale nie był jego kij, a w rękach znalazł się zupełnie przypadkowo.


W tym miejscu jestem winien pewne wyjaśnienie. Hipolit Mordęga, zgięty w pół osobnik w drelichowych portkach, to właściciel sporego gospodarstwa rolnego, położonego nieopodal stołecznego grodu Akretanii. Oprócz trudnienia się znojną pracą na roli, włożył wiele wysiłku w powstanie sporej gromady wyrośniętej latorośli. Jakby tak policzyć, to dzielny Hipolit zdążył wychować przez kilkadziesiąt lat podstawowy skład drużyny piłkarskiej, plus niemały komplet działaczy. Nie kto inny więc, jak synkowie Mordęgi stali gromadnie półkolem za królewskimi kurierami, a że każdy z nich był postury ojca, nie dziwota, że dzielni posłańcy mieli „mokre gacie”. Kilka lat wcześniej Hipolit z ciężkim sercem pożegnał jedyne i najukochańsze dziecię płci żeńskiej — Rudbekię, która dzięki jego staraniom trafiła do pałacowej służby. Nie będę tutaj opowiadać, ile go to kosztowało dukatów, a także goszczenia w gospodarce różnego autoramentu urzędników pałacowych, mających pomóc w spełnieniu marzeń córki. Wszak była jedynym rodzynkiem w cieście i ojciec rzuciłby pod jej nogi cały świat. Tym bardziej, że Gilardia Mordęga, ukochana żona i matka, odeszła już jakiś czas temu, złożona ciężką i nieuleczalną chorobą.

Jak zapewne pamiętacie, w czasie finalizacji konkurów o rękę Smarkatego Teo, a władającego obecnie Akretanią, Jednynegotakiego Teodora Trzynastego, Rudbekia pchnięta szalonym pomysłem i namiętną, choć nieodwzajemnioną miłością, chciała w tradycyjny sposób odbić lubego z łap Romany de Grundwaldsen. Wiecie też, że mimo iż była postury ojca, nie dała bidulka rady i poległa od razów gawiedzi niezadowolonej z takiego obrotu sprawy.

Powoli dochodzę do sedna, z jaką to sprawą przyjechali do Mordęgi cykliści…

Na wózku, pod plandeką, leżał nie kto inny, jak nadobna Rudbekia.

Nie, żeby była nieżywa, to nie. Medycy królewscy pod czujnym okiem Smarkatego Teo, dokonali cudu i uratowali dziewczynę od niechybnej śmierci. Jednak nie potrafili wyleczyć duszy biednej Rudbekii, która fizycznie będąc zdrową, popadła w apatię i żaden był z niej pożytek na dworze. Dlatego jaśnie-panująca Romana Trzynasta podjęła za plecami męża decyzję o odesłaniu dziewki łaziebnej z powrotem do domu.

Gdyby nieszczęśni posłańcy wiedzieli, co ich czeka u progu zagrody Mordęgi, podjeżdżając na dodatek z takim ładunkiem, od razu zarzuciliby powrozy na gałąź i zakończyli swój nędzny żywot, nie robiąc innym uczciwym ludziom zbędnych problemów.


Hipolit, tknięty jakimś złym przeczuciem, podszedł do wózka i z rozmachem odsłonił brezent. Na nieszczęście dla kurierów, Rudbekia ukołysana długą jazdą i drganiem gabloty, zasnęła snem kamiennym. Blade oblicze, zamknięte oczy i sine usta w sekundę wyjaśniły wszystkim zgromadzonym, jaki to wspaniały „prezent” królewscy dostarczyli ojcu.

Biedacy nie zdążyli nawet powiedzieć:

— Ło, Jezu!

A co dopiero.

— Ona żyje, panie Mordęga!

Hipolit ujął głowę ukochanej córki i mocno przytulił do mocarnej piersi. Łkał przy tym jak dziecko, a łzy obficie kapały na blade lico dziewczyny i wtedy stał się cud.

— Tata?… — usłyszeli w pewnej chwili słaby głosik dziewoi.

Niestety, sprawa kurierów była już w tym momencie, szybko i definitywnie załatwiona.

Nastąpiła kompletna cisza, dopiero kiedy ojciec z chłopcami zobaczyli chabrowe oczy Rudbekii, wpatrzone z miłością w twarz rodziciela, ryknęli:

— Ona żyje!

*

Minęło kilka miesięcy. Śledztwo w sprawie tajemniczego zniknięcia królewskich posłańców zamknięto. Śledczy doszli do wniosku, że gamonie przywłaszczyli nowe, drogie rowery transportowe, sprzedali wózek i teraz zapewne siedzą gdzieś za granicą królestwa, żyjąc w dostatku. Wystawiono stosowne listy gończe za „uciekinierami” i cała afera ucichła.

Rudbekia pod czułym i czujnym okiem ojca powoli dochodziła do siebie. Zaczęła nawet w jakimś stopniu pomagać w gospodarce, ale jej myśli wciąż błądziły gdzieś daleko i żyła w innym świecie. Była smutna, zamyślona i często siadywała na progu chałupy, rozmyślając nad czymś. Wpatrywała się wtedy w siną dal i dyskretnie ocierała wilgotne od łez oczęta. Co dziwne, patrzyła zawsze w stronę stołecznego grodu.

Hipolit był bardzo zmartwiony zachowaniem córki, tym bardziej, że już zdążył się dowiedzieć, co było przyczyną odesłania jej do domu. Podejrzewał (i nie bez racji), że córka dalej planuje swój los związać z Teodorem, a to już było bardzo niebezpieczne. Tym bardziej, że na tronie zasiadła Romana, a ona doskonale wiedziała, co łączyło Rudbekię i Smarkatego. Żeby temu zaradzić, podjął już nawet stosowne kroki, szukając jakiegoś szykownego kawalera dla córki. W jego głowie zalęgnął się iście szatański plan, ów kawaler musiał być bardzo, ale to bardzo podobny do Smarkatego Teo…


Czas biegł leniwie do momentu, gdy briftrigerowi udało się podrzucić pod drzwi chałupy ulotkę, mimo biegających po podwórku psów. Broszurę znalazła Rudbekia i wyczytała z niej, że król Jedynytaki Teodor Trzynasty i Jedynataka Romana de Gdundwaldsen Trzynasta nawoływali do zakładania w gospodarstwach jakiejś „agroturystyki”. Takie gospodarstwa miałyby u siebie gościć miejskich i zagranicznych podróżników, dając im w zamian czystą, dziewiczą i niczym niezmąconą wieś. Na dodatek, król z królową, objęli patronatem całą tę inicjatywę. Lepiej! Gospodarstwo, które w opinii gości uzyska najlepszą notę, będzie sygnowane specjalnym królewskim godłem, a jego właściciele staną przed monarszą parą i otrzymają wspaniałą nagrodę!

Prywatna audiencja, na której będzie Teo!

Ten fakt wbił się w mózg Rudbekii, jak cierń w palec od nogi. W mig pojęła, że dzięki tajemniczej agroturystyce może osiągnąć cel, o którym marzy od dnia, kiedy sromotnie poległa na mecie wyścigu kolarskiego księżniczek. Wystarczy, że dowie się, co to takiego jest „agroturystyka” i zgłosi gospodarkę ojca do konkursu.

Jednak teraz… Jednak tym razem, to ona już się nie da tak załatwić, jak wtedy i będzie przygotowana na wszystkie ewentualności. Na początek przekona ojca, że takie gospodarstwo będzie przynosić krocie. To nie problem, wystarczy mu pokazać fragment ulotki, gdzie napisano o wielkiej królewskiej nagrodzie, a potem zrobić smutne oczęta. Wtedy nawet jakby miał sprowadzić tę całą agroturystykę z końca świata, na pewno postawi na swoim i wygra zawody.


Biegła przez pole, na którym ojciec testował nowy, specjalnie sprowadzony z cesarstwa Kitajnii, kombajn do zbioru ziemniaków, obsługiwany ledwie przez sześciu ludzi albo dwa konie. U Mordęgi wystarczali czterej synowie.

Machała ulotką, wołając:

— Tata! Angrotustyka! Wielka nagroda za angrotustykę!

Bracia, widząc biegnącą siostrę, która wrzeszczy coś niezrozumiałego, porzucili maszynę w polu i już biegli na pomoc. Poświęcą życie, ale dadzą odpór groźnej angrotustyce (cokolwiek to było), goniącej ich ukochaną Rudbekię!

Ani Rudbekia, ani jej dzielni bracia, nawet sprytny Hipolit, głowa rodu Mordęgów, nie zdawali sobie sprawy w co się pakują! Nie wiedzieli, jak to jest być pionierem w jakiejś dziedzinie, o której nikt nic nie wiedział!

Mieli ryzykować tylko dlatego, że możnym tego świata coś się przyśniło albo gdzieś w dalekich krajach zobaczyli jakieś dziwo?

***

Był późny poranek albo, jak kto woli, wczesne przedpołudnie powszechnego dnia, gdy przed wiejską karczmą o wdzięcznej nazwie „Wierzeje Pana”, zatrzymał się strudzony drogą wędrowiec. Uwiązał konia do parkanu i przekroczył próg zajazdu. Gdy po chwili przyzwyczaił wzrok do panującego wewnątrz mroku, dostrzegł stojącą za kontuarem barmankę, zajętą myciem i ustawianiem kufli w zgrabną piramidę. Kobieta w kwiecie wieku o wybujałych kształtach, dokładnie zlustrowała młodego mężczyznę, zatrzymując dłużej wzrok na twarzy gościa. Paniczyk poprawił beret i widząc wpatrzone w swoje oblicze duże oczy karczmarki, dziarskim krokiem ruszył w stronę szynkwasu. Zatrzymał się na wprost niej i nie spuszczając oka z mocno wyciętego dekoltu, usiłującego bezskutecznie ukryć ponętne kształty arendarki zapytał, czy o tak wczesnej porze może liczyć na jakiś posiłek.

— Ależ oczywiście młody panie! — zawołała kobieta, niezrażona natarczywym spojrzeniem. (Bo to jeden chłop wpadł w dekoltowe czeluści Onoklei Chrupiontek, miejscowej businesswoman w sektorze gastronomiczno-rozrywkowym?) — Aliści mamy już na kuchni gulasz i zieleninę jakowąś do tego… — Zatrzepotała rzęsami i ku zachwytowi gościa, przechyliła się mocno przez bufet, niby to wycierając deskę blatu.

— Bądź łaskaw usiąść, wielmożny panie, a zaraz podam, co trzeba na stół.

Gość niechętnie, ale jednak, oderwał wzrok od „Wielkiego Kanionu” w bluzce i wybierając najbliższą ławę u okna, usiadł z łoskotem, obijając o drewno różne rapiery, kordelasy i inne narzędzia, niezbędne do życia szlachetnie urodzonemu mężczyźnie.

Karczmarka przybiegła po chwili z kuflem pełnym zimnego piwa i ponownie, tym razem wycierając blat stołu, nachyliła się do młodziana, bacznie oglądając jego fizjonomię. Mogła to robić bezkarnie, bo jak wiadomo oczy onego utkwione były wiadomo gdzie.

— Oj widać, że pan znużon podróżą. Z daleka do nas z witą przybył, a?… — zapytała, siadając zalotnie na rożku stołu i ukazując przy okazji młodemu wagabundzie wielce kuszącą nóżkę.

Ów zaś nieszczęśnik, nie wiedząc na co ma patrzeć, zrobił potężnego zeza, by mieć na uwadze obie nadobne części ciała karczmarki.

— Nooo, z dalekiej Germinii przybywam — odpowiedział niepewnie, pąsowiejąc i spuszczając wzrok na kufel z piwem, jakby nagle zobaczył jakąś muchę utopioną w pianie. — Mama i tatko wysłali mnie do waszego Stołecznego Grodu. Mam się uczyć na chiromantę i bakałarza… — zamilkł, zdziwiony, ile mu się udało w jednej chwili słów powiedzieć. Wszak naród Germinów do gadatliwych nie należał.

— Och, jak wasze potrafi się pięknie wysławiać w naszej trudnej mowie! — zakrzyknęła szczerze zdziwiona Onokleia Chrupiontek.

— Oj tam, mój dziadek pochodzi z Akretanii. — Podróżny niemrawo usprawiedliwił dobrą znajomość miejscowego dialektu. — To i mnie nauczył…

Karczmarka klasnęła w dłonie i ponętne kształty Wielkiego Kanionu zafalowały lubieżnie. Ta wielce interesująca rozmowa może toczyłaby się dalej, gdyby nie wejście na salę chłopca w kucharskiej czapie, niosącego michę pachnącego gulaszu i pół bochna chleba. Onokleia zachęciła młodzieńca do posiłku, życząc smacznego i dyskretnie wycofała się za kontuar. Przez chwilę obserwowała, wycierając umyte kufle, jak chłopak je, a potem zawołała głośno:

— Kaziiik! — z akcentem na wysokie „i”.

Niespodziewany krzyk karczmarki spowodował, że gość o mało nie zakrztusił się gulaszem i zaskoczony odwrócił się w jej kierunku, jednak widząc promienny uśmiech zza bufetu skierowany w swoją stronę, powrócił (aczkolwiek niechętnie) do posiłku.

Po chwili od kuchni przyszedł wywołany Kazik, czyli mąż Onoklei. Chudy jak tyka człek z mocno wystającym pod brodą „jabłkiem Adama”, którego widok ludzie zazwyczaj kojarzyli z kogutem i takie też nadali mu przezwisko — Kogut. Mężczyzna podszedł do karczmarki i coś tam do siebie cichutko szeptali. Od czasu do czasu, Kazik „Kogut” zerkał na młodzieńca, a potem z wątpiącą miną powracał do cichego dyskursu z Onokleią. Doszli jednak do jakichś wniosków, bo za chwilę barmanka nabrała powietrza w płuca i znowu głośno zawołała:

— Józiiik! — oczywiście z silnym akcentem na wysokie „i”.

Prawie natychmiast przybiegł kucharczyk. Szefowa nachyliła się do chłopca, szepcząc mu do ucha kilka słów, po których wybiegł z karczmy, zdejmując w drodze fartuch i czepek kucharski. Przez małe okienko można było zobaczyć, jak mocno naciskając na pedały roweru, gna w stronę wsi. Młodzian przy stole po drugim okrzyku Onoklei, faktycznie się zakrztusił i karczmarka zaraz pojawiła się przy gościu z kolejnym kuflem piwa oraz zamiarem udzielenia pierwszej pomocy.

Przepraszając za swoje głupie zachowanie, czule masowała go po plecach, co oczywiście miało przywrócić normalny oddech. Zabiegi te jedynie przyśpieszyły u delikwenta i tak już szybkie bicie serca, ale nie wymagajmy od prostej kobiety znajomości zasad ratownictwa medycznego, robiła bidulka, co mogła… Drugim sposobem na przywrócenie prawidłowego oddechu było, jak najszybsze podanie kolejnego kufla piwa, po wypiciu którego dzielny wagabunda czknął głośno, mlasnął, a potem zasnął snem kamiennym, zwalając się z rumorem na blat stołu. Karczmarka delikatnie pogłaskała chłopca po włosach, zabrała miskę z niedojedzonym gulaszem i spokojnie wróciła za szynkwas.

*

Szykowny wózek, zaprzęgnięty w dwa rowery, szybko minął szerokie wrota prowadzące na dziedziniec karczmy „Wierzeje Pana”. Siedzący w siodełkach rośli młodzieńcy zatrzymali się z piskiem hamulców zaraz przy wejściu, a z gabloty raźno zeskoczył nie kto inny, jak Hipolit Mordęga. Synowie prekursora „angrotustyki”, pracujący dzisiaj jako napęd kolasy, odprowadzili zaprzęg do stodoły, w czym pomógł im kucharczyk Józik, targając ze sobą spory antałek piwa.

Hipolita oczekiwali w progu pan i pani Chrupiontek. Zamknęli karczmę na cztery spusty, przywitali się serdecznie, a potem razem z oczekiwanym gościem, podeszli do smacznie śpiącego na stole chłopaka z dalekiej Germinii.

— Mówicie, że jest podobny? Nie obudzi się? — zapytał Mordęga, patrząc na młodzieńca z powątpiewaniem.

— Nie ma mowy, dałam mu tyle eliksiru, że będzie spać dwa dni. Hipolit, jak on wszedł, to ja głupia najpierw chciałam się na kolana rzucić i zawołać: Witaj, jaśnie wielmożny panie nasz i władco! Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że nie ma z nim całej świty i, co najważniejsze, Romany…

— Eeee… Ja tam nie wiem — wtrącił się Kazik „Kogut”. — Niby, co jest, ale tak, nie do końca… Ja tam nie jestem przekonany. — Skrzywił się i splunął do spluwaczki przy szynkwasie.

— A tam, głupi jesteś Kazik, i tyle. Dawaj tu zaraz plakat ze ślubu — rozkazała Onokleia i podeszła bliżej do śpiącego.

Delikatnie podniosła mu głowę i trzymając ją wysoko, tak by Mordęga miał dobry widok, zaprezentowała oblicze młodzieńca. W tym czasie Kazik „Kogut” Chrupiontek trzymał przed sobą plakat ze ślubu króla Teodora z królową Romaną. Hipolit długo porównywał facjatę króla z twarzą śpiącego i nie mógł się zdecydować.

— Nooo, jakby on, ale jakiś taki chudszy… Alibo włosy ma mniej kręcone?… — wystękał.

— No, co ty gadasz? Hipolit, toż to wykapany król Smarkaty. Wierz mi, kobietą jestem i znam się na tym. Nikt ich nie odróżni, nawet Rudbekia — rzekła z przekonaniem Onokleia, trzymając przy piersiach głowę młodzieńca. — Bierz go, bo innej, lepszej okazji już nie będzie.

— Mówisz? — zastanowił się chłop. — A, doobra, niech będzie. Zawołajcie synków, ładujemy go na wózek i zabieramy. To, co ma przy sobie, wy możecie wziąć, ale konia biorę ja. Resztę rozliczymy później, Onciu… — zwrócił się pieszczotliwie do karczmarki i ukradkiem puścił do niej „oczko”, tak by Kazik niczego nie widział. — Daj mi tylko moja droga, jeszcze trochę tych kropelków od jędzy, jakby go trza było dłużej usypiać…

— Hipolit, tylko nie przesadzaj z tym eliksirem, bo zamiast zięcia, możesz mieć w domu dziwoląga jakiegoś. Tak do końca nie wiem, co ta wiedźma miała na myśli, ostrzegając, gdy dawała mi krople. Mówiła, że jak się tego wypije za dużo, to zamiast smacznie spać, człek jakimś „omnibusem” może zostać… — szepnęła z trwogą. — Uważaj, bo wiesz, mieć w domu „omnibusa”, to gorsze niż cholera jakaś i skaranie boskie…

Mordęga przeciągle popatrzył na buteleczkę, którą potem skrzętnie schował do kieszeni.

*

W tym momencie jestem wam winien pewne wyjaśnienia, ponieważ cała historia nieco się skomplikowała.


Gdy podróżnik w karczmie o wdzięcznej nazwie „Wierzeje Pana” spał w najlepsze, na królewskim zamku trwały gorączkowe przygotowania do przyjęcia młodego i bogatego księcia z Germinii. Szykowano komnaty gościnne, a przybyłą już na miejsce służbę arystokraty uczono pałacowych zwyczajów oraz układano z nią jadłospis wielkiego przyjęcia na cześć magnata. Młodzian wywodził się ze starego germińskiego rodu, który od wieków był w dobrej komitywie z de Grundwaldsenami, więc nad wszystkim dzierżyła pieczę królowa Jedynataka Romana. Mimo takich koneksji, książęca rodzina de Guido, sowicie zapłaciła koronie Akretanii za studia syna na miejscowym uniwersytecie. Podróżował incognito, dlatego trudno było określić, kiedy dotrze na miejsce, mógł to wszakże zrobić w każdej chwili. Ku rozpaczy Romany na ślubie i weselu go nie było, bo w tym czasie przebywał za oceanem, gdzie podobno poznawał, jak wygląda od podszewki życie ludzi nie znających cywilizacji.

Królowa cały czas paplała mężowi o przyjacielu i Teo był systematycznie doprowadzany do krańca wytrzymałości, słysząc po raz kolejny, setny i tysięczny:

— Wiesz, Teo? Bernard — z akcentem na „a” — gdy byliśmy jeszcze mali, to cały czas warował przy moim łóżku, jak byłam chora na influenzę. Wiesz?… Bernaard, gdy wróciłam z bitwy pod Yebud–Bumą, pielęgnował moje blizny przez trzy miesiące! Widzisz? Zobacz tylko. — Uniosła wysoko sukienkę. — Nic nie widać, nic. Pamiętam, jak Berni po bitwie w Himmelgotte szukał dla mnie specjalnych ziół przez pięć dni. Dasz wiarę? Och, Berni, mój przyjacielu, jakże się cieszę, że znów cię ujrzę… I tak dalej.

Nie dziwota, że Jedynytaki Teodor Trzynasty był wkurzony i pragnął z całego serca, żeby całe to germińskie książątko zniknęło gdzieś po drodze i wszelki ślad po nim zaginął. Zaś Jednynataka Romana Trzynasta biegała po korytarzach zamku szczęśliwa, jakby za chwilę miał przyjechać nie jakiś tam znajomy z dzieciństwa i licznych bitew, a królewicz z bajki. Tymczasem, jak niosła plotka, książę Bernard miał być łudząco podobny do króla Teodora i tak do końca nie było jasne, na czym faktycznie miał polegać pobyt kronprinza na akretańskim dworze. Druga plotka mówiła, że jest to murowany kandydat do ręki kapryśnej księżnej Justyny „Zgagusi”. O trzeciej plotce nic mi nie wiadomo.

*

Mijał dzień za dniem, a o księciu Bernardzie de Guido — ni słychu, ni widu. Romana latała jak szalona od okna do okna — w zamku jest ich trochę, więc przynajmniej dbała o kondycję — wyglądając podróżnika. Co chwila wysyłała na trakt gońców, żeby sprawdzili, gdzie ów może być. Nic, przepadł jak kamień w wodę. Zanosiło się na międzynarodowy skandal. Ba, zanosiło się na międzynarodową tragedię, jeżeli książę szybko się nie znajdzie cały i zdrowy.

Najbardziej spokojnie podchodził do tematu król Teodor. Kazał jedynie sprowadzić królewskiego śledczego i wyznaczył mu trudne zadanie odnalezienia gościa korony, dając czterdzieści osiem godzin na wykonanie polecenia, ale gdyby tak policjant potrzebował więcej czasu, to w zasadzie nie ma problemu.

Augustyn Zeleźniok, starszy kapitan Żandarmerii Królewskiej, siedział wygodnie w fotelu i kontemplował przepływające za oknem żaglobusa wiejskie widoki. Pogoda była wyśmienita, a na dodatek wiał lekki wietrzyk, który znakomicie napędzał pasiaste żagle wehikułu. Widać załoga pracująca na dachu była doświadczona bo skutecznie i pod czujnym okiem nawigatora, ustawiała płachty materiału tak, by jak najlepiej wykorzystać każdy podmuch darmowego napędu. Osiem niezależnie zamontowanych kół „latającej karety”, jak nazywali żaglobus poeci, pracowało wyśmienicie na szerokim trakcie i miało się wrażenie, że pojazd płynie w powietrzu.


Starszy kapitan spojrzał na zegarek i popijając wolno aromatyczną kawę, rozmyślał nad zebranymi do tej pory materiałami. Jechał właśnie do małej miejscowości, a w zasadzie wsi, o wdzięcznej nazwie Sielanka Płaska. To miejsce bardzo go interesowało już od jakiegoś czasu, między innymi dlatego, że ostatnio często pojawiało się w poufnych policyjnych inormacjach. To tam zaginęli kilkanaście miesięcy temu dwaj królewscy cykliści, a w wiosce zajmującej się kopaniem ziemniaków nagle założono kilkanaście gospodarstw z modną ostatnio agroturystyką i, o ile pamiętał, to z gospodarki niejakiego Hipolita Mordęgi pochodziła dziewoja, co to chciała miłościwego pana Teodora wziąć dla siebie. Najważniejsze jednak, że właśnie w okolicach Sielanki Płaskiej, był ostatni raz widziany książę Bernard. Siódmy zmysł podpowiadał Augustowi, że zagadka zaginięcia faworyta królowej wiąże się ściśle z tą właśnie wsią, a on nigdy nie wątpił w swoje przeczucia…


Załoga zgrabnie zrefowała żagle i statek zatrzymał się na dużym udeptanym placu. Nawigator przez tubus oznajmił podróżnym, że właśnie dojechali do Sielanki. Stewardzi odebrali od kapitana skromny bagaż i wynieśli go przed pojazd. Zasalutowali do śmiesznych czapek z pomponem, szybko znikając na górnym pokładzie. Podniesiono żagle, statek wolno i bezgłośnie ruszył na trakt podróżny. Żeleźniok rozejrzał się wkoło, dostrzegając w niewielkiej odległości szyld zajazdu.

— Karczma „Wierzeje Pana”. — Uśmiechnął się pod wąsem. — Czemu nie?

Od razu skierował kroki w stronę gospody, czując że jego przyjazd, zapewne już został zauważony.

***

Roma chodziła po komnacie wściekła jak osa. Tupała po hebanowych deskach eleganckimi bucikami do jazdy rowerowej i stając co chwila, darła się do Teodora:

— Tak! Wiedziałam, że nie zrobisz nic w tej sprawie! Wisi ci los Berniego, jak kilo kitu na agrafce! Wielki król się znalazł, a nie potrafi najważniejszego gościa w królestwie znaleźć. Po co, ja za ciebie wychodziłam! Po co, w ogóle brałam udział w tych idiotycznych konkurach! — Zasapała się od krzyku i kolejny raz podeszła do szafki z alkoholami, nalała sporą porcję jakiejś kolorowej wódki, przechylając szklanicę jednym haustem.

— Romciu — odezwał się Teo, będąc bezpiecznie schowany za wielkim blatem królewskiego biurka. — Toż ja na wszystkie gościńce wysłałem umyślnych, żeby sprawdzili każdy kilometr. Zaangażowałem najlepszego śledczego w królestwie — starszego kapitana Augustyna Żeleźnioka, mistrza nad mistrze dedukcji, a wszystkie posterunki policji w całym kraju mają się zająć tylko i wyłącznie poszukiwaniami księcia Bernarda.

Jedynataka Romana Trzynasta wypiła kolejny kieliszek winiaku i ocierając usta rękawem ślicznej, haftowanej srebrem i złotem kurteczki rowerowej, ryknęła jak zraniony lew:

— Tam trza wojsko wysłać! Przekopać wszystkie wiochy i lasy! Szukać, przesłuchiwać, zatrzymywać i… — popatrzyła szalonym i pijanym wzrokiem na męża. — Rozstrzeliwać! Wszystkich!

Machnęła gwałtownie ręką, aż z dłoni wyleciał jej rzeźbiony gustownie kielich z grubego szkła, który uderzając w lustro rozbił je w drobny mak.


Nawet nie zwróciła uwagi na ewidentny omen nadchodzących siedmiu chudych i ciężkich lat.

Podeszła wolnym krokiem do biurka, wsparła się o blat, bo czy to z nerwów, czy z nadmiaru wódki, miała problemy z zachowaniem równowagi, przybliżyła twarz do twarzy męża i zasyczała:

— Masz czterdzieśśściośm godzin na znalezienie Berniego. Potem rozpier… — czknęła — …dolę, całe to zasrane kórestwo, królesstwo. Rozzzumiesz?! — Umilkła na chwilę i nagle, jakby coś ważnego sobie przypominając, dodała:

— A teraz idę na rowr… I nie mów mi, że piłam! — ryknęła, kończąc z flegmatycznym spokojem — boo i tak pójdę. Hep! — wyrwało się z pięknych malinowych usteczek Romany.

Odwróciła się na pięcie, i kręcąc tyłkiem, w opiętych haftowanych złotogłowiem portkach dla cyklistów, przeszła przez gabinet Teodora prosto do drzwi. Tak się jej przynajmniej wydawało, ponieważ trafiła centralnie w kolejne pałacowe lustro. Ale co tam kolejnych siedem lat kataklizmów, na przeciwko czterdziestu ośmiu godzin do końca akretańskiego świata.

*

Hipolit prowadził konia za uzdę, kierując się prosto do stodoły. Zwierzę było osiodłane pod jazdę wierzchem i wyglądało jakby dopiero wróciło z przejażdżki. Już miał wprowadzić rumaka do środka, gdy usłyszał za sobą ostry i donośny głos.

— Pięknego macie konika, gospodarzu! Dzień dobry!

Rozejrzał się zaskoczony i tuż za furtką ujrzał stojącego jegomościa w śmiesznym okrągłym kapeluszu na głowie.

Ki diabeł — pomyślał Hipolit Mordęga, ale jako, że był dobrze wychowanym chłopem, a na dodatek od niedawna businessmanem, ukłonił się i zawołał:

— Witajcie panie! A widzicie, to taki konik dla turystów, bo tu u nas w gospodarce, angrotustykę prowadzimy z hippiko, czyli jazdą na koniu — wyjaśnił z dumą, jakby co.

Wtedy przybysz zza ogrodzenia, uśmiechając się szeroko, powiedział:

— No to dobrze trafiłem, bo karczmarka właśnie do pana mnie skierowała. Mówiła, że mogę się w waszym gospodarstwie zatrzymać na kilka dni. Macie ponoć czyste pokoje i doskonałą kuchnię. Pewnie nie wiecie gospodarzu, ale w zajeździe jest komplet. Nazjeżdżało się jakichś zagranicznych turystów z Germinii. To jak?… Znajdzie się dla mnie jakiś kąt?

Mordęga podniósł czapkę i podrapał się po głowie. Niby to analizując, czy opłaci mu się brać gościa pod swój dach, ale widać kalkulacje wypadły pomyślnie, bo prowadząc konia podszedł do płotu.

— Dobrze panie, akuratnie mamy wolny pokój i jedna osoba więcej nie zawadzi. Wejdźcie, a bagaże zabiorą moi synkowie. — Już miał wołać synów, gdy turysta powstrzymał go, łapiąc za rękę.

— Nie trzeba, panie Mordęga, wziąłem ze sobą tylko mały sakwojaż — wskazał torbę, stojącą na drodze. — Augustyn Żeleźniok, kupiec kolonialny ze Stołecznego Grodu — przedstawił się.

Hipolit najwyraźniej ucieszył się z faktu, że będzie gościć kupca i kolegę w businessowym fachu. Z uśmiechniętą gębą szeroko otwarł furtkę, zapraszając gościa zamaszystym gestem do środka. Augustyn, przechodząc obok konia, zerknął ukradkiem na uprząż, siodło i derkę pod kulbaką. Na jego jowialnej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia, który bynajmniej nie był spowodowany zgodą Mordęgi na kwaterę. Ucieszył go widok kawaleryjskiego siodła z wysokimi łękami oraz nieudolnie zakryty znak, wypalony na zadzie zwierzęcia. Teraz już wiedział, że policyjny nos, jak zawsze zresztą, doprowadził go tam, gdzie trzeba. Poklepał delikatnie konia po chrapach i razem z chłopem ruszył w stronę chałupy.

*

W tym momencie jestem wam winien pewne wyjaśnienie.

Starszy kapitan wspomniał w rozmowie z Mordęgą, że w karczmie „Wierzeje Pana” jest komplet gości. Tak było w istocie, albowiem do karczmy dotarło około dwudziestu doskonale zakamuflowanych, zamaskowanych i utajnionych agentów cesarskiej spec policji z Germinii. Wszyscy ci super szpicle byli uczestnikami zorganizowanej i zbiorowej wycieczki „Miłośników Wielkich Przestrzeni Leśnych i Dziewiczych Terenów Zielonych”, zwanych w Germinii potocznie — „Zielonymi Kawalerami”. Takie wycieczki do Akretanii organizowano już nieraz, bo jak pamiętacie, kraj słynie z wielkich połaci lasów i borów. Ukrycie szpiegów pod płaszczykiem kolejnej wyprawy w naturę było więc świetnym posunięciem cesarskiej policji.

Marne wyniki poszukiwań księcia Bernarda prowadzone przez stronę akretańską, mówiąc delikatnie, wkurzyły rodzinę cesarską, czego efektem była wizyta tajniaków. Grupa agentów dotarła do wsi Sielanka Płaska, gdyż dokładnie w tym miejscu, zgodnie z poufnymi informacjami, ostatni raz był widziany książę. Nie inaczej zresztą postąpił starszy kapitan Żeleźniok. Od razu rozpoznał „kolegów” po fachu, dlatego wolał poszukać innej, bardziej ustronnej bazy dla swoich działań. Nadarzyła się świetna okazja, żeby zatrzymać się u ludzi, którzy byli na pierwszym miejscu listy podejrzanych — Hipolita Mordęgi i jego nadobnej córki, Rudbekii.


Bladym świtem dwie postacie, trzymając się linii obrastających skraj pola gęstych krzaków, kierowały się w stronę małej, na wpół rozwalonej drewutni. Szopka była obficie obrośnięta zielskiem i ledwo widoczna dla postronnego obserwatora. Gdy obie sylwetki dotarły do budy, zniknęły z pola widzenia, co oznaczało, że weszły do środka. Po chwili przez wybite okienko i szpary w deskach, można było dostrzec blade światełko, jakie dawała świeczka albo kaganek. Gdyby obserwator jakowyś podszedł bliżej, usłyszałby dochodzące z drwalnika nerwowe szepty.

— Pamiętaj, Oleś, tatulek kazali ino trzy krople na łyskę nalać. Wiency nie mozna, bo jakowaś straśna choroba się w nim zalęgnie i jak powiedział, bedziemy mieć przesrane — stwierdził jeden z młodych, męskich głosów.

— Aaa tam, łyskom bedziem dawali. Toć z butelki do gamby mu nalejem, trza ino uwazać, a tym sposobem szybciej wszystko załatwimy — odparł głos należący najprawdopodobniej do rzeczonego Olesia.

— Jezusie, uważej, bo jak dasz za dużo, łon łomnibusem jakowymś zostanie! — lamentował drugi głos. — A wtedy tatulek nam nogi z dupy wyrwie.

— Dobra, lepiej poświeć tutaj, bo mu flaszkę w oko wsadze — sapnął Oleś. — Zobacz, jak słodko śpi. Teraz rozdziaw mu gambę, a ja wleję ile trza, ale lekutko, powoli.

Nastała chwila ciszy, w której zapewne chłopak od drugiego głosu rozdziawiał czyjąś gębę, cokolwiek to znaczyło.

— Styknie — szepnął Oleś. — Lejem. Licz głośno.

— Rrraaaz… Dw…

Oleś nie zdążył powiedzieć: „dwaaa”, gdy drzwi budy otwarły się z hukiem i do szopki wpadła jak bomba Rudbekia Mordęga, wołając od progu:

— A co wy tu robita, gamonie jedne?!

Zaskoczenie było tak niesamowicie i totalnie kompletne, że obaj młodzieńcy odwrócili się w stronę siostry, mając oczy wielkie niby koła kolasy tatulka Hipolita Mordęgi, a ich otwarte ze zdziwienia gęby wsparły się o klepisko drewutni. Zamarli bez ruchu, a w tym czasie do czyjejś równie mocno rozdziawionej paszczęki wpłynęło z podstawionej butelki wszystko, co było w środku.

— Pytam! — wrzasnęła Rudbekia, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Co tu robita, i kto to jest? — warknęła, wskazując palcem na półleżącą postać pod ścianą, która właśnie w tym momencie przełknęła, co bracia wlali jej do ust.

Na ten odgłos Oleś obejrzał się za siebie i widząc w ręku pustą buteleczkę, stęknął filozoficznie:

— No to mamy przesrane…

Rudbekia podeszła wolno w stronę leżącego, zaintrygowana znajomym widokiem. Gdy zobaczyła kto (według jej mniemania) spoczywa oparty o ścianę szopy, padła u stóp braci bez tchu, jak rażona piorunem.

— Oleś… — płaczliwym głosem odezwał się drugi gamoń. — Teraz już na pewno tatulek nam urwie łby! Gorzej, do wojska nas wyśle, a tam pewna śmierć czeka! — załkał, siadając na ziemi.

— To jest wszystko nic, bracie. Za dzień, może dwa, obudzi się ten tutaj. — Szturchnął śpiącego czubkiem gumofilca. — A wtedy, jak nic, wstanie łomnibusem. To dopiero będzie — koniec świata. Nic nam nie zostaje, ino trza wiać!

Jak więc widzicie, „koniec świata” w Akretanii znacznie przyśpieszył i zawita w progi bohaterów nie za czterdzieści osiem godzin, a ledwie w dobę.

***

Po drugiej stronie pola wprawny obserwator zauważyłby wystające z krzaków szkła lornety, skierowanej wprost na drwalkę. Po chwili z gęstwiny wyszedł nie kto inny, jak Augustyn Żeleźniok, stanął na chwilę, podkręcając w zamyśleniu wąsa, schował lornetę do torby, a potem skierował się prosto do wsi…


Poranek był rześki i pogodny. Ptaszki w najlepsze świergoliły na drzewach, a ciepłe słoneczko przez szpary szopki wpadało do środka, rozświetlając cienkimi jak nóż snopami światła mroczne wnętrze. Jeden z takich promieni musnął delikatnie nos, a potem lewe i prawe oko siedzącej pod ścianą postaci. Połechtanym w ten sposób okazał się być nad wyraz urodziwy młodzieniec, który otwarł oczy i zasłaniając twarz przed natarczywą smużką, rozejrzał się uważnie wkoło.

Jego wzrok błądził przez chwilę po różnych gratach zaścielających pomieszczenie, by w końcu zatrzymać się na istocie ludzkiej leżącej tuż u jego stóp. Było to dziewczę jakoweś, spoczywające na wznak z rękami rozłożonymi po bokach w geście — „mam cię”, rozdziawioną buzią i wdzięcznie odciągniętą kiecką, ukazującą krągłe kolana.

Młodzieniec uważnie omiótł kobietę zdumionym wzrokiem i zastanowił się ciężko, co też mogło stać się w nocy, że znalazł się w tak dziwnym miejscu i niezwykłych okolicznościach. Na dodatek z dziewczyną, która teraz spała smacznie nieopodal. Gorzej, bo była ona absolutnie nie w jego guście i co tu dużo gadać — rozmiarze.

Oj, Bernardzie. Chyba za dużo piwa w karczmie wypiłeś, a potem niewinną dziewkę służebną do szopki zwabiłeś… Rany Boskie, jeszcze rymuję i to w głowie. Niech to szlag — pomyślał Bernard, gapiąc się na muszkę wędrującą po koralowych ustach dziewoi.

— To dopiero zagwozdka, przecież ja nigdy nie potrafiłem wymyślić rymu do najprostszego słowa, a tu masz… Pierwsze zdanie i rymowanie. Tfu, cholera jakowaś czy co? — warknął pod nosem i rozpoczął mozolne podnoszenie się z pozycji półhoryzontalnej do siedzącej.

Muszka spełniła tę samą rolę, co promyk słońca, łechtając nóżkami dziewczynę w usta. Wykonała dobrą robotę, przywracając ją łaskotkami do przytomności. Rudbekia otwarła chabrowe oczęta i natychmiast usiadła, naciągając wstydliwie spódnicę na kostki nóg. Rozejrzała się po szopie, ale inaczej niż młodzieniec. Jej wzrok penetrował drewutnię jak radary alianckie, szukające wrażych samolotów, a w tym wypadku, gamoniowatych braciszków. Gdy nie napotkał ich głupich gąb, zatrzymał się na twarzy siedzącego na skrzynce po jabłkach chłopaka. Radary nagle zrobiły się większe i dziewczyna z powrotem powróciła do pozycji poziomej, wykrzykując krótkie:

— Och!

Bernardowi zrzedła mina, bo widząc, że dziewczyna przytomnieje, miał już przygotowany najpiękniejszy uśmiech, na jaki było go stać, a nawet, piękne powitanie o treści:

„Witaj, dzieweczko, jam Bernard, twój sługa. Już świeci słoneczko, tyś padła jak długa. Lecz nie wiem doprawdy, jak to się zdarzyło, bo mi w karczmie piwo zmysły osłabiło”.

Na szczęście nie zdążył nawet powiedzieć: „witaj, dzieweczko”…

Zerwał się ze skrzynki i rozpoczął reanimację panny jedną ze znanych mu metod, która w tej dokładnie chwili była najbardziej odpowiednia, a którą często stosował, ratując Romanę. Zatkał jej nos i zaczął wdmuchiwać do ust powietrze, uciskając rytmicznie klatkę piersiową. Jego pomoc dała efekt piorunujący. Bowiem dziewoja złapała go mocnym uchwytem za szyję i zgniotła wargi w śmiertelnym pocałunku, a gdy zabrakło mu tchu i przed oczami poczęły latać kolorowe gwiazdki, odsunęła go gwałtownie od siebie, szepcząc ze spłonionym obliczem:

— Teo, kochany. Jak żeś mnie odnalazł w tej szopie zapyziałej?

— Teo?… — odparł zdziwiony Bernard i na swoje nieszczęście wypalił z dubeltówki obmyśloną wcześniej formułką:

— Witaj, dzieweczko, jam Bernard, twój sługa. Już świeci słoneczko, tyś padła, jak długa. Lecz nie wiem doprawdy, jak to się zdarzyło, bo mi w karczmie piwo, zmysły osłabiło.

Jak się zapewne domyślacie, w tym momencie nastąpił powrót do przerwanej nie tak dawno reanimacji.

***

Starszy kapitan siedział w pustej sali karczmy „Wierzeje Pana” i jedząc na śniadanie pieczonego zająca z czarną rzepą, obserwował przez okno grupę germińskich „turystów”. Stali w karnym dwuszeregu ubrani w stroje organizacyjne, w których najważniejszymi elementami były: wełniana czapka z zielonym pomponem, krótkie spodenki na szelkach i wysokie skarpety z podwieszonym chwostem w tym samym kolorze, co pompon czapki. Całości dopełniał grynszpanowy kubraczek i plecak, a każdy z rosłych „zielonych kawalerów” dzierżył w ręku sękaty kostur.

Augustyn kręcił się w ławie, gdyż okienko było zamknięte i nie mógł dokładnie usłyszeć, co też przywódca grupy krzyczy do zebranych, więc wstał i lekko uchylił szybkę. Gdy usiadł, zaskoczony usłyszał za sobą znajomy głos karczmarki, która tym razem nie krzyczała, jak zwykle miała w zwyczaju, a cichym i spokojnym altem powiedziała:

— Jak w Germinii wszystkie turysty tak wyglądajo, to co powiemy o ich wojsku?…

— Hmm, tak, pani Onokleio — zgodził się z kobietą, zdumiony trafnością spostrzeżenia. — Lepiej nie sprawdzać, co potrafi ich armia. Dlatego niech się gromadnie gubią w naszych lasach i szlus.

— Gubio w lasach? Zielone kawalery? — zapytała karczmarka z nagłym zainteresowaniem w głosie.

— No, nie oni, ci się nigdzie nie zgubią. To pani nic nie wie? Ichni książę, Bernard de Guido, zaginął onegdaj gdzieś u nas i wszyscy go szukają. Coś mi się widzi, że ci tutaj — wskazał brodą w stronę kawalerów maszerujących zwartym szykiem przez bramę podwórca — to nie są zwykli turyści, ale jakaś ich tajna policja albo wojsko. Niech mi pani wierzy, jestem kupcem i mieszkam w stolicy kupę lat, dlatego niejedno już widziałem… — zakończył pewnym i zdecydowanym tonem.

Otarł usta serwetą i kończąc posiłek, położył na blacie kilka monet.

— Powtarzam, niech mi pani wierzy szefowo, jak oni znajdą tego, który uprowadził księcia… — zawiesił głos — marnie z nim będzie.

Starszy kapitan dostrzegł strach w szelmowskich oczkach karczmareczki, pierwszy raz od swojego przyjazdu do Sielanki Płaskiej.

Aha, tu cię mam, ptaszku — pomyślał. — Teraz już jestem pewien, gdzie się książę zatrzymał nim zniknął. Muszę ładnie to wszystko rozegrać, a Onokleia sama zaprowadzi mnie do Hipolita i Rudbekii. Wtedy będziemy mieć wszystkie nitki w garści. Założę się, że razem będą kombinować, co zrobić z Bernardem, i szybko się dowiem, gdzie jaśnie wielmożny siedzi schowany. Taak. Pójdziemy na spacerek, zaczekamy sobie i popatrzymy na zajazd z drugiej strony. Jeżeli kobitka zaraz nie poleci do Mordęgi, to nie nazywam się Żeleźniok.

Pożegnał się uprzejmie z bufetową i wyszedł z gospody. Stanął w pewnym oddaleniu, zasłonięty przez kępę krzaków jaśminu, mając na widoku oba wyjścia z budynku i drogę do gospodarki Hipolita.

Nie minęło kilka minut, jak z bocznych drzwi zajazdu wymknęła się chyłkiem Onokleia Chrupiontek i szybkim krokiem, poprawiając na głowie zarzuconą chustę, poszła prosto w stronę agroturystyki Mordęgów. Augustyn Żeleźniok zapalił cygaro i nie spuszczając z niej wzroku, ruszył śladem karczmarki.


W tym miejscu powinienem wam opowiedzieć o kilku istotnych zdarzeniach, które w tym czasie miały miejsce w stołecznym grodzie.

Nabuzowana złością i alkoholem królowa Romana de Grundwaldsen Trzynasta ruszyła na rowerową przejażdżkę. Pomijam fakt, że wzięła najszybszy i najlepszy pojazd z pałacowej stajni, i nie będę się rozwodził nad tym, że miała nawet (ogólnie rzecz biorąc) kłopoty z ustaleniem kierunku jazdy. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie założyła na głowę ochronnego piroga cyklisty.

Roma mocno rozpędziła pojazd i zjechała pełnym gazem z pałacowego wzgórza, prosto w stronę Wisguli. Wiatr rozwiewał jej piękne i długie włosy, a w uszach słyszała zapewne podniecający świst powietrza. Niestety nie wyrobiła na jednym z ostrych zakrętów i koła ujechały na śliskiej kostce brukowej. Wytrzeźwiała nagle i ratując się przed upadkiem, zaczęła rozpaczliwe hamować, nic to jednak nie pomogło. Z impetem wyrżnęła w ścianę Miejskiej Oczyszczalni Ścieków imienia Kajetana Ociepko, wynalazcy znanych na całym świecie przenośnych filtrów do wody, produkowanych oczywiście w Kitajnii. Pamiątkowa tablica z imieniem patrona była ostatnią rzeczą, którą zarejestrowały wystraszone oczy królowej.

Jak słusznie podejrzewacie, uderzenie rowerem w solidny budynek skończyło się tragicznie dla monarchini. Na szczęście świadkowie natychmiast wezwali medyków i Romana została przetransportowana do uniwersyteckiego szpitala, tego samego, w którym miał studiować książę Bernard. Operacja i ratowanie życia Romany trwało prawie osiem godzin, w czasie których Jedynytaki Teodor Trzynasty nieustannie warował pod drzwiami sali operacyjnej.

W końcu przed obliczem króla, pojawił się ordynator kliniki uniwersyteckiej i oznajmił słabym głosem, kłaniając się w pas:

— Wielce miłościwa i jaśnie panująca królowa Romana Trzynasta, dzięki staraniom najlepszych medyków w królestwie, uszła z życiem spod kosy Kostuchy, którą światowej sławy uczeni przechytrzyli wiedzą i doświadczeniem oraz znajomością anatomii człowieka. Niestety, nie wiadomo w jakim stanie będzie umysł wielmożnej pani, gdyż głową uderzyła w ścianę budynku, nie mając założonego piroga, co spowodowało liczne i ciężkie urazy. Miłościwie panująca Jedynataka Romana śpi teraz po zabiegu. Jednakowoż nie należy się spieszyć z wybudzaniem najjaśniejszej jaśniepani królowej z narkozy, bo im dłużej będzie spała, tym lepiej dla niej.


Lekarz zastygł w pozycji, która zdawała się wskazywać na to, że coś bardzo małego wypadło mu z kieszeni kitla i nie podniesie grzbietu, póki tej ważnej rzeczy nie odnajdzie. Król Teodor podszedł wolno do konsyliarza i kładąc rękę jego na ramieniu, nakazał, by się wyprostował. Następnie uważnie spojrzał mu w oczy i polecił powtórzyć diagnozę od momentu: "...jednakowoż nie należy się spieszyć z wybudzaniem…”

Zdumione oczy świty królewskiej i zespołu lekarzy zarejestrowały rzecz niezwykłą po wtórnych słowach doktora. Teodor Trzynasty uśmiechał się od ucha do ucha i zacierając ręce stwierdził krótko i dosadnie:

— Niech żyje królowa i śpi smacznie, jak najdłużej! Jesteśmy, ocaleni…

Uniwersyteccy medycy dopiero po jakimś czasie ośmielili się określić zachowanie króla Teo jako:

„syndrom najjaśniejszej pomroczności poststresowej”, czyli — non erit in fine mundi (końca świata nie będzie), o czym napisano niejedną pracę doktorską.

***

Gdy Onokleia dotarła do chaty z marszu pchnęła drzwi i weszła do środka, zatrzymując się dopiero przy wielkim kuchennym stole. Hipolit z synami właśnie kończyli śniadać, wybierając ostatnie łyżki ziemniaków i kwaśnego mleka z glinianej misy ustawionej na środku blatu.

Wszyscy, jak jeden mąż, utkwili zdziwione spojrzenia w karczmarce. Ich łyżki gwałtownie zatrzymały się w powietrzu, a gęby rozdziawiły w niemym zachwycie.

Pierwszy odzyskał rezon Mordęga senior, którego wzrok (tak, jak i pozostałych) spoczął na falującym od szybkiego marszu biuście Onoklei i nie spuszczając zeń oczu, warknął cicho do synków:

— Na pole. Idźta, w pole, ale już!…
Pierwszy z brzegu synalek usiłował zaprotestować:

— Ale, tatulku, dopiero, co wrócilim…

Ojciec machnął ręką, trafiając oponenta ciężką bukową łyżką prosto w czoło. Nie musiał ponawiać prośby, bo wszyscy naraz, zerwali się z rumorem od stołu i natychmiast zniknęli w drzwiach, a przez okienko było widać, jak biegną w stronę pól, wzniecając kurz gumofilcami.

W izbie zapanowała cisza i spokój.

— Gdzie Rudbekia? — odezwała się Onokleia bez ceregieli i zwyczajowego powitania.

— Ja też się cieszę, że cię widzę — odezwał się Hipolit z uśmiechem. — Siadaj, Onciu, zaraz coś podam do picia, to pogadamy. Rudzi nie ma. Poszła gdziesik, ale nie wiem kiedy.

— To dobrze. Daj spokój z piciem, albo nie. Nalej po kielichu, bo będzie potrzebny — dodała i usiadła na ławie.

Zaintrygowany zachowaniem karczmarki podszedł do kredensu, skąd wyjął wielką butlę lekko mętnawego płynu. Nalał po brzegi do dwóch szklanek z grubego szkła. Postawił jedną przed Chrupiontkową, drugą trzymał w ręku. Wypili duszkiem, ocierając usta, a kobieta wciągnęła mocno powietrze w płuca, jakby chciała w nich ugasić nagły pożar.

— Uch… dobrą masz gorzałę, Hipolitku, oj, dobrą. Musisz mi kilka butelek sprzedać do karczmy. W porządku, nie ma czasu… Gdzie młodzian? — zapytała nieoczekiwanie.

Brwi Hipolita uniosły się wysoko, ale natychmiast odpowiedział:

— A po cóż ci on? Bezpiecznie schowany. Oleś i drugi synuś z nim są, noo, ten… — zastanawiał się dłuższą chwilę, widać umknęło mu z głowy jedno z imion latorośli.

Onokleia wstała i poprawiając biust oraz chustę na głowie, rzekła stanowczo.

— Nie ma czasu, Hipolicie. Cosik mi się widzi, żeśwa narobili niezłego bigosu. Opowiem ci wszystko po drodze. Idziemy, prowadź.

Obróciła się na pięcie i wyszła z chałupy, a coraz bardziej zaniepokojony Mordęga ruszył w ślad za nią.


Starszy kapitan Augustyn Żeleźniok uśmiechał się pod wąsem z zadowoleniem, widząc chłopa i karczmarkę idących szybko w stronę drewutni, którą niedawno obserwował z krzaków. Jego podejrzenia i niezawodna dedukcja sprawdzały się co do joty. Teraz już wiedział, gdzie jest książę Bernard i już był najwyższy czas by przystąpić do akcji…

Niezachwiana i totalna policyjna analiza oraz zwodnicza rutyna nieco osłabiły czujność detektywa. Bowiem w tym samym czasie, ale w nieco innym miejscu, dwóch ubranych na zielono turystów z Germinii przez szkła lornetek obserwowało tych samych ludzi, co Żeleżniok. Wymienili między sobą znaczące spojrzenia, a potem na powrót zniknęli w gęstwinie. Zapewne oni też doszli do podobnych wniosków, co śledczy akretańskiej korony.


U wezgłowia ogromnego łóżka stały dwie osoby, przyglądając się w milczeniu tej trzeciej leżącej w pościeli. Blade lico i zamknięte oczy świadczyły o tym, że nie jest z nią najlepiej, tym bardziej, że głowę szczelnie owinięto bandażem i przez to wyglądała jakby miała włożony hełm.

— I co? Teraz ona tak będzie leżeć? Jak kłoda? — odezwała się Drugataka Justyna, odwracając się w stronę stojącego obok brata.

— Ty, nie mówi się „ona”, tylko „jej wysokość”. To królowa jest przecież — stwierdził Teodor Trzynasty. — Będzie spała tyle, ile trzeba. Ordynator powiedział, że dla jej dobra im więcej snu, tym lepiej. Chodź, idziemy na spacer, musimy pogadać.

Odwrócił się od łóżka i nie oglądając za siebie, ruszył przez drzwi królewskiej sypialni. Szedł przez długie korytarze szybkim krokiem, kierując się wprost do pałacowego ogrodu. Tam oboje usiedli w ustronnym miejscu, upewniając się, że nikt nie podsłucha rozmowy, po czym Teodor bez specjalnych ceregieli zapytał siostrę:

— Wiesz, że Bernard był tobie przeznaczony, a cała ta bajka o studiach medycznych, to wielka ściema?

Nie doczekał się odpowiedzi, a milczenie Justyny utwierdziło go w przeświadczeniu, że siostra jest doskonale zorientowana w sytuacji.

— No właśnie, dlatego powinno ci zależeć na rychłym odnalezieniu księcia, co? — pytanie było kąśliwe, ale Zgagusia, swoim zwyczajem nie pozostała dłużna.

— Och, bracie, czyżbyś się bał konkurów ze strony Bernarda? I dlatego chcesz mnie szybko wydać za tego buca, pozbywając się problemu? A gdy będę już daleko, wtedy Romana zrobi z tobą i tym zapyziałym królestwem, co zechce!? Tak?… — prychnęła na koniec, niczym wkurzona kocica i wyciągnęła spod podwiązki cienką cygaretkę, którą przypaliła jakimś zmyślnym urządzonkiem, dającym płomyk od małej iskierki.

— Palisz? — zapytał zdumiony.

— A co, królu, mój panie, nie podoba się?

Zaciągnęła się głęboko i wypuściła obłok dymu wprost w zdumione królewskie oblicze.

— Ty, nie przeginaj — syknął Teodor, machając rękami. — Bo możesz nagle wyjechać na koniec świata, bez towarzystwa narzeczonego i siedzieć tam, aż ze starości skóra ci sflaczeje na tyłku — warknął mocno zeźlony zachowaniem siostry.


Justyna popatrzyła na brata zaskoczona. Wszak zawsze dla świętego spokoju we wszystkim jej ustępował i przyjmował na grzbiet każdą fanaberię bez szemrania. A tu masz, stawia się i na dodatek grozi!

No tak, już go Roma przekabaciła — pomyślała, analizując sytuację.

Zgasiła cygarko o brzeg ławki i zapytała rzeczowo, bez nerwów.

— Dobra, to co robimy?

— No, teraz lepiej — mruknął Teo zadowolony i miętoląc, jak to miał w zwyczaju, piórko od beretu, wyjaśnił powód spotkania. — Mam plan, jak wyjść z tego całego ambarasu, żeby wszystko skończyło się dobrze dla ciebie i mojej skromnej osoby. Wiesz, że Bernard jest łudząco do mnie podobny? Ponoć wyglądamy jak bracia bliźniacy.

Justyna w odpowiedzi tylko kiwnęła głową.

— No właśnie. Żeby wszystko się udało, potrzebne będą cztery rzeczy: Bernard, jak najdłuższy sen Romy, ty, i Rudbekia. A zrobimy tak…

***

Hipolit i Onokleia w końcu dotarli do szopy ukrytej w krzakach na samym krańcu mordęgowego pola. Chłop już z daleka dostrzegł otwarte na oścież drzwi drewutni, co bardzo go zaniepokoiło. Dlatego mocno podkręcił tempo marszu, co sprawiało, że Onokleia ledwo za nim nadążała.

Szedł, sapiąc pod nosem, i powtarzał w kółko jak mantrę:

— Jak te gamonie, bęcwały, i baranie łby coś sknociły, to im nogi z dupy powyrywam…

W końcu, gdy wpadli do malutkiej izdebki, ziściły się najgorsze przeczucia Hipolita. W środku było pusto! Nie zastali ani gamoniowatych synków, ani Bernarda. Za to na skrzynce po jabłkach leżał jakiś papier przyciśnięty pustą buteleczką po diabelskim eliksirze. Ktoś, wykorzystując kawałek węgielka, napisał wierszyk pięknymi zawijasami. Podobnie jak słynny profesor rysunku, z prastarego grodu nad górną Wisgulą.

„Nadobna Rudbekia dziś mi wyjawiła, że w grodzie stołecznym serce zostawiła. Tam Teodor ostał, jej miłość gorąca, a ona tęskniąca, a ona płacząca. A jam się tu znalazł przez waszą przyczynę, gdzie w rozum mi wlano nadludzką rutynę. Rudbekię zabieram, wspólne cele mamy, ona chce Teosia, ja zaś, chcę Romany. Gdy wszystko się uda, a wiem, że tak będzie, córka będzie panią na waszym urzędzie. Ja wrócę w Germinii słodkie, lube strony wraz z moją miłością, co chciała korony. Nie idźcie za nami, bo nie macie mocy, by w planie zaszkodzić lub dać nam pomocy”.

Pod tekstem odczytanym z trudem przez oboje czytelników za pomocą ruchu warg, widniał zamaszysty podpis:

„Bernard de Giudo, kniaź Germinii i krain ościennnych, et cetera, et cetera”.

Stojąc jak dwa słupy soli, Hipolit i Onokleia patrzeli po sobie zdumionym i niczego nierozumiejącym wzrokiem. Gospodarz już otwierał usta w zamiarze skomentowania wierszowanych rewelacji, gdy od strony drzwi drewutni ktoś krzyknął:

— Stać! Ręce go góry, bo będę strzelać! Nie ruszać się, nie rozmawiać i powoli odwrócić w stronę wyjścia! Gadać, co tu robicie, a przede wszystkim, uwolnić księcia!

Gdy minęło pierwsze zaskoczenie, Mordęga stojąc z rękami w górze, swoim szelmowskim zwyczajem zapytał:

— Toć, wielmożny panie, mamy się nie ruszać, czy ruszać i obracać. Gadać albo nie, bo to jedno z drugim nijak nie pasuje. Ksiondz jest w kościele i nie wiem, co miałby tu robić o tak wczesnej porze.

— Nie dyskutować! O księciu Bernardzie mówię, a nie o księdzu!

Na takie dictum, chcąc nie chcąc, zgodnie odwrócili się w stronę drzwi. Wtedy zobaczyli w otworze znajomą sylwetkę kupca z grodu stołecznego, który trzymał wymierzony w ich stronę wielki pistolet, zaś w drugiej ręce odznakę i, wymachując nią, wołał:

— Starszy kapitan Augustyn Żeleźniok z Policji Królewskiej! Odsuńcie się pod ścianę wolniutko, tak żebym dokładnie was widział. Panie Mordęga, proszę mi natychmiast oddać dowody rzeczowe — zażądał po schowaniu policyjnej blachy, wyciągając dłoń w stronę chłopa.

— Czy wy wszystkie żeśta zwariowali? Jeden pisze wierszyki, a drugi chce jakiesik dowody i księcia. A skond ja mam mieć te całe — dowody rzecowe, wielmożny panie policyjancie? — odpowiedział buńczucznie Mordęga.

— Dobra, Mordęga, dawaj butelkę i papier… — zirytował się kapitan i ruszył w stronę gospodarza.

Odebrał przedmioty i od razu rzucił okiem na tekst. Zastygł w zdumieniu, a jego czujność została w tym momencie wyzerowana, co wykorzystała spora grupa mężczyzn ubranych na zielono.

Wdarli się do szopki z okrzykiem na ustach:

— Hände hoch!… — W śpiewnym germińskim dialekcie.

Hipolit i Onokleia już trzymali ręce w górze i nie był to dla nich problem. Natomiast Augustyn skapitulował dopiero wtedy, gdy zobaczył wycelowany w niego cały arsenał różnego rodzaju pukawek, podnosząc wysoko kończyny. Dowódca grupy odebrał mu pistolet i rzeczone dowody, a potem przepchnął pod ścianę.

— No, jaaa, a so my tu mamy!? — zawołał. — Kcie ksiąsze, so! — ryknął tak głośno, że z dachu szopki posypały się jakieś paprochy, a reszta armii podniosła wyżej giwery, gotowe do salwy.

— Pytam sze… — warknął, stając bliżej kapitana.

— Tam jest napisane… — lakonicznie i z półuśmieszkiem odpowiedział Augustyn Żeleźniok.

Dowódca spojrzał na papier i zaczął czytać rymowankę, jednak niespecjalnie mu szło, więc wezwał do pomocy resztę kompanii. Tak się zajęli odszyfrowywaniem bernardowego poematu, że dopiero ucisk zimnej lufy dubeltówki, przyłożonej do karku jednego z nich, przywrócił kawalerów do rzeczywistości. Reszta solidnego myśliwskiego sprzętu spoczywała w rękach synków Mordęgi, stojących w drzwiach. Nie mówiąc nic, jeden z nich dał wymowny znak „zielonym”, że mają odłożyć broń i zrobić „hände hoch”, co też niezwłocznie uczynili.

W kilka chwil germińska wycieczka została zgrabnie związana i równo ułożona pod ścianą, w końcu chłopcy niejednego świniaka albo cielaka w gospodarce spętali. Chcieli też skrępować kapitana, ale ojciec zabronił, bo postanowił zabrać Żeleźnioka do chałupy i tam się z nim jakoś dogadać. Dwóch synków zostało na warcie, a reszta, zabierając germiński arsenał, ruszyła do domu gospodarza.

***

— Daleko jeszcze? — zapytała siedząca na zadzie konia Rudbekia, obejmując mocno w pół księcia Bernarda.

Konik człapał wolniutko nie przyzwyczajony do noszenia na grzbiecie dwóch osób. Gdy uciekali, chcieli wziąć owe dwa rowery po królewskich posłańcach, ale jakoś nie umieli ich znaleźć, ktoś je widać wcześniej zabrał, więc osiodłali książęcego konia.

Młodzian odwrócił głowę, odpowiadając:

— Krągłolica wciąż się pyta, jak daleko jest stolica. Skąd mam wiedzieć? Znaków nie ma, wasze drogi — to jest ściema. — Machnął ręką. — Myślę jednak, że wieczorem już będziemy pode dworem.

— Jeezu, Bernard, przestań już, bo nie strzymam — sapnęła mu w lewe ucho. — Sikać mi się chce i tyłek mnie boli. Jak ty chcesz uchodzić za Teodora, kiedy cięgiem rymowanki snujesz? Wierz mi, Teo tak nie mówi!

— Wiem, wiem — westchnął. — Widzisz domek wprost przy trasie? Tam staniemy na popasie — zawyrokował.

— No, wreszcie, może ludziska z chatki będą wiedzieć jak stąd daleko do stołecznego grodu. Na pewno nas ugoszczą, pić dadzą, a może i coś na ząb…

Rozmarzyła się Rudbekia, jednak zaraz oprzytomniała, stwierdziwszy kategorycznie:

— A ty, nic nie mów! Ja będę z nimi gadała, bo jak się rymem odezwiesz, to ich zaraz wystraszysz i jeszcze nas widłami pogonią.

*

W tym miejscu muszę wam wyjawić kilka istotnych faktów.

Drugataka Justyna przełknęła gorzką pigułkę i przyjęła do wiadomości plan brata, w którym miała odegrać bardzo istotną rolę. Galopowała właśnie incognito w tajnej misji do Germinii, a tam czekało ją do wykonania niełatwe zadanie. Znając jednak Zgagusię, powinna sobie poradzić. Natomiast król Jedynytaki Teodor pilnował śpiącej małżonki, i nie tylko zresztą, dbał bowiem za pomocą zaufanych medyków, by jej sen trwał jak najdłużej.

Do stolicy zaś pośpiesznie wyruszyła jeszcze jedna grupka wędrowców. Kolasą, do której tym razem zaprzęgnięto konia sąsiada, jechał Hipolit Mordęga, Onokleia Chrupiontek i starszy kapitan Augustyn Żeleźniok. Nie zastosowali się, jak widać, do poleceń Bernarda, mając inne podejście do sprawy Teodora, Rudbekii i księcia. Dziwicie się zapewne, co skłoniło policjanta do wspólnej podróży z niedawnymi podejrzanymi. Jednak to już jest zupełnie inna historia.

We wsi zaś, rozgorzała bitwa, w której szopa przechodziła z rąk do rąk i trwała do późnego wieczora. Raz zajmowali ją zieloni germińscy tajniacy, a potem odbijali od nich, mordęgowi synkowie, i na odwrót. W końcu obie „armie” zmęczone srodze wojaczką zdecydowały, że czas na rozejm i rozmowy pokojowe. Istotną rolę w prowadzonych negocjacjach odegrał samogon pana Hipolita oraz postronni wioskowi obserwatorzy zmagań. Wódka tak dalece uspokoiła nerwy walczących stron, że gdzieś koło północy niedawni wrogowie zostali dobrymi przyjaciółmi. Spory udział w negocjacjach miała reszta męskiej nacji Sielanki, gorąco zagrzewająca braci do solidnego podlewania świeżo upieczonego rozejmu. Na szczęście w czasie owej sławnej na całą okolicę potyczki, zwanej potocznie „Bitwą o sielankową szopę”, nikt specjalnie nie ucierpiał i oprócz kilku śrutów w tylnej, szlachetnej, części ciała dowódcy zielonych oraz wybitego zęba najstarszego z braci, nikt inny nie został ranny — ani też, broń Boże zabity.

Tak więc efektem potyczki, był klasyczny remis.

Na drugi dzień wszyscy uczestnicy zmagań odczuwali tak wielkie wycieńczenie walką i efektami ubocznymi bimbru, że postanowili, jak to mówią „klina klinem”, co sprowadziło ilość gorzały tudzież innych zapasów w chałupie Mordęgów do przysłowiowego zera. W każdym razie zabawa była przednia i okoliczni ludziska pamiętali ją nawet lepiej niż samą bitwę. I tak, gdy nie było już ani co jeść, ani co pić, zieloni kawalerowie otarli dzioby, wylewnie pożegnali się z drużyną Mordęgi oraz innymi uczestnikami popijawy i dosiadając służbowych rowerów, niepewnym kursem ruszyli w stronę akretańskiej stolicy. Żegnani wesołymi okrzykami i wezwaniami, by przyjechali znowu, a bimbru na pewno nie zabraknie.

Dopiero po kilku dniach, gdy chłopcy już dobrze wytrzeźwieli, zdali sobie sprawę, że gdy wróci ojciec, będą mieli przechlapane. Pozostała im tylko nadzieja, iż nie nastąpi to szybko.

***

Justyna zeszła z konia i trochę kaczkowatym krokiem, w końcu była w siodle ładny szmat czasu, podeszła do żołnierki stojącej na rogatkach miasta będącego stolicą cesarstwa Germinii.

Głosem nie znoszącym sprzeciwu zażądała:

— Prowadź do dowódcy straży albo komendanta miasta, i to szybko…

Kobieta smętnym wzrokiem omiotła postać dziewczyny, a potem równie znudzonym głosem oznajmiła:

— Pani komendantowa teraz je obiad i nie będę jej zawracać głowy jakąś pindą, co łazi jak krowa. — Splunęła w dal przeżutym tytoniem, nawet nie patrząc na Zgagusię. — Tam jest odwach, zapisz się, dziewczynko, do kolejki i czekaj na swój numerek. Może jutro albo za dwa dni, ktoś z tobą pogada. Jasne?…

Odwróciła się do księżniczki plecami z zamiarem odejścia.

No cóż, żołnierka nie powinna była nazywać Drugiejtakiej pindą, a tym bardziej krową, mając na względzie jej kaczkowaty chód. Najważniejsze jednak, w żadnym razie nie powinna była odwracać się do Zgagusi plecami. Justyna sobie tylko znanymi i wyuczonymi sposobami walki, błyskawicznie sprowadziła wartowniczkę do parteru, odbierając jej przy okazji broń. Na dodatek bez specjalnego wysiłku, będąc przecież zmęczoną długą drogą, związała babę lejcami, przystawiając szpadę do drżącego gardła, co skutecznie ostudziło zapał reszty wartowniczek biegnących z pomocą koleżance.

— Jeszcze raz grzecznie proszę o zaprowadzenie mnie do waszej komendantowej… Ale już! — ryknęła na całe gardło.

Widać pozostałe wartowniczki miały więcej oleju w głowie niż leżąca u stóp Justyny, bo natychmiast jedna z nich skłoniła się szybko i kiwnęła dłonią, dając znak, że ma iść w ślad za nią.

Po kilu minutach szybkiego marszu dotarły do niewielkiego kamiennego kasztelu, a w nim do sporych rozmiarów mrocznej komnaty. Na samym środku izby stał wielki dębowy stół oświetlany jedynie błyskami ognia bijącymi z wielkiego kominka. Siedziała przy nim Walkiria w rogatym hełmie, nabitym na wielki jak wiadro łeb.

Kobita obgryzała właśnie upieczoną nogę, jakiejś biednej istoty nadzianej na rożen i zezując znad kości, warknęła dziwnie cienkim i piskliwym sopranem koloraturowym:

— A co mi tu za pindę przyprowadziłaś sierżancie?

Wartowniczka przełknęła ślinę i już miała odpowiedzieć, gdy wtrąciła się Justyna:

— U was w Germinii chyba same pindy rosną, co? Bo już drugi raz dzisiaj słyszę to niepochlebne słowo o mojej osobie. A ja jestem Drugataka Justyna Mygiello, księżna Akretanii i okolic ościennych, et cetera, et cetera! Z tajną i poufną misją przybyłam do waszej stolicy. I nie wiem, czy cesarzowa będzie zadowolona z faktu, jak zostałam przyjęta!

Gdy skończyła tę głośną tyradę, Walkiria wydostała się zza stołu i ocierając utłuszczone usta obrusem, zapiszczała:

— Dowód! Za księżniczkę to się każda pin… — poprawiła się natychmiast — baba może podawać!

Justyna podeszła do stołu, wyciągnęła przed siebie rękę i pokazała wielki królewski pierścień Mygiellów.

— Jam jest Justyna, siostra Jedynegotakiego Teodora Trzynastego, bratowa Jedynejtakiej Romany de Grundwaldsen, i żądam, by mnie natychmiast zaprowadzono do cesarzowej!

Walkiria zbladła widząc, że stojąca przed nią dziewoja to faktycznie nie jest byle dziunia z ulicy, a królewski pierścień błyszczący na dłoni księżniczki, to nie tandetna podróba z Kitajnii.

Przełknęła szybko pozostałości pieczeni i kłaniając się nisko, rzekła:

— Wybacz, wielmożna pani, że cię zrazu nie poznałam. — Skłoniła się jeszcze niżej, dotykając rogami miski z jadłem. — Daj mi sekundę, a ogarnę się krzynę i zaraz zaprowadzę do zamku. Może jednak wpierw odpoczniesz, zjesz coś? — Wskazała na obgryzione mięso.

— Nie ma czasu. Już go dosyć straciłam na czcze gadanie. Prowadź do cesarzowej! — zniecierpliwiła się Justyna.

— Jak każesz, wasza wysokość — odparła Walkiria i dmuchnęła w cienki gwizdek zawieszony u szyi.

Na ostry dźwięk sygnału, do komnaty wpadło z różnych ukrytych drzwi kilka wartowniczek, na co Justyna zareagowała łapiąc za broń i szykując się do walki.

— Pani! — zapiszczała komendantowa. — To jest tylko nasza eskorta! Dziewczyny będą torować drogę do zamku. Dzisiaj dzień targowy, gawiedzi nazjeżdżało sporo z całej Germinii i trudno się będzie przecisnąć przez tłumy — dorzuciła.

Zdumiona Zgagusia schowała szpadę do pochwy, pytając z niedowierzaniem:

— To nie macie na kasztelu jakiejś karety albo innego pojazdu? W Germinii?… Na piechotę będziemy szły taki kawał drogi?

Na te słowa komendantowa tylko spuściła głowę i wymamrotała:

— Ostatniej nocy jakieś złodziejaszki skradły nam ostatnią i najnowszą kolasę razem z rowerami. Burmistrz powiedział, że nowej już nie da, bo to już piąta w tym roku…

Justyna niby ze współczuciem popatrzyła na babę z rogami.

— Dobra to idziemy piechotą.

Skierowała się ku wyjściu z krzywym uśmieszkiem satysfakcji na ustach.

*

— Dojeżdżamy — odezwał się Hipolit. — Widać już budynki w stolicy.

Augustyn Zeleźniok podniósł się z zaścielających pakę worków na zboże i uważnie rozejrzał dokoła. Faktycznie na horyzoncie było widać wzgórze zamkowe i okoliczne budynki, jeszcze kilka godzin i będą na miejscu.

— To co, robimy tak, jak zaplanowaliśmy? Ja idę do króla, a wy szukacie Rudbekii i Bernarda. Gdy tylko odnajdziecie miejsce, w którym się zatrzymali, natychmiast dajecie znać. Tak czy owak, będę w „Krypcie brata Jana” jutro z samego rana.

— Augustynie… — uśmiechnęła się zalotnie Onokleia, siedząca na ławeczce obok Hipolita. — Umowa, to umowa. My handlowcy — szturchnęła Moredęgę w bok — wiemy, co to dotrzymywanie słowa. Zrobimy, jak trzeba. Nie martw się, odnalezienie księcia, to będzie jedynie twoja zasługa. — Zatrzepotała długimi rzęsami.

Kapitan opadł z powrotem na worki i sięgnął do kieszeni surduta, skąd wyciągnął cygaro. Zapalił, zamyślił się na chwilę i zapytał:

— Hipolicie, co się stało z tymi dwoma rowerami stojącymi w stodole, gdy się u ciebie zatrzymywałem?

— Rowerami?… — Hipolit udał, że nie wie o co chodzi.

— No tak, tymi, co to były wypisane na tablicy przed chałupą: „Dwa rowery do jazdy turystycznej i koń do hippiki za jedyne dwa talary doba”.

— Aaaa… Teee. Nie wiem — odparł krótko. — Może synkowie gdziesik zabrali?

— No, tak, widać synkowie zabrali — przyznał zamyślony Żeleźniok. — Kupiłeś je w stolicy?

Mordęga odwrócił się gwałtownie i patrząc twardo na policjanta, zapytał:

— A co ty tak z tymi rowerami nagle wyskoczyłeś, Augustynie? Były, stały, kupiłeś? Mam i już — wypalił zirytowany.

— Nic, nic. Nie denerwuj się. Tak tylko pytam, może sam bym kupił taki i na emeryturze o kondycję zadbał? — uśmiechnął się słabo, na znak, że nie ma sprawy.

Mordęga przez chwilę uważnie patrzył na kapitana, a potem odwrócił się w kierunku jazdy. A gdy to uczynił, mina Żeleźnioka stężała, a oczy stały się twarde, jak stal.


Sytuacja w całej historii nieco się zagmatwała, więc winien wam jestem parę informacji.

Tuż przed „grupą Augustyna”, do stolicy Akretanii dotarł Bernard wraz z Rudbekią. Wydawało im się, że wjechali do miasta przez nikogo nie zauważeni, jednak było to złudne wrażenie. Strażnicy miejscy już na rogatkach „rozpoznali” w jeźdźcu króla Teodra i od tego momentu para była dyskretnie, ale nieustannie obserwowana i chroniona. Wszak nikt nie będzie wchodził w paradę monarsze, który nagle zapragnął odbyć konną wycieczkę w towarzystwie damy jakowejś. Tym bardziej, że naród wiedział o nieszczęśliwym wypadku królowej, więc mała ekstrawagancja ze strony Teosia nie była żadną ujmą dla państwa i korony.

Bernard w swoim szalonym planie postanowił wykorzystać podobieństwo do króla i nie zatrzymując się nigdzie, podjechać prosto na plac zamkowy. Jak widać, jego przewidywania i fakt, że został wzięty za króla, znakomicie ten zamysł uprościły. Dlatego po niedługim czasie, przez nikogo nie niepokojeni, dotarli oboje przed główne wejście pałacu.

Jedynie żołnierze pilnujący drzwi zamkowych mieli niezbyt mądre miny, widząc króla schodzącego z konia i pomagającego zejść z końskiego zadu jakiejś nieznanej nikomu kobiecie. Tym bardziej, że Jedynytaki kilkanaście minut wcześniej wszedł był do zamku po odbyciu krótkiego spaceru w towarzystwie szambelana i dowódcy straży.

No cóż, nie im komentować zachowania władcy, wszak dotknęło go straszne nieszczęście i miał prawo do małych dziwactw.

Koniuszy był równie mocno zdziwiony widokiem nieznanego konia, jednak odprowadził zwierzę do stajni bez szemrania. Bernard i Rudbekia przez nikogo niezatrzymywani, weszli do zamku na oścież otwartymi wierzejami. Na obliczu młodzieńca błąkał się chytry uśmieszek świadczący o tym, że jego plan, jak do tej pory, sprawdził się, co do joty.

Byle nie odezwać się zbyt wcześnie, bo całe starania szlag trafi przedwcześnie — pomyślał, chcąc przywołać jakiegoś śmiesznie ubranego jegomościa. W tym momencie jednak czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu i za plecami usłyszał cichy głos.

— Broń Boże, nie wołaj, szambelana, książę. Prędko, chodźcie za mną, znikamy stąd… — Bernard odwrócił się i razem z Rudbekią poszli śladem dziwnie znajomej sylwetki, niknącej w mrocznym korytarzu.

*

„Rozmowa z cesarzową przebiegła dobrze. Stop. Zgodziła się, że stan Romany jest poważny i najlepiej by było, gdyby została przewieziona do Germinii. Stop. Oczywiście w Twoim towarzystwie, Królu. Stop. Jestem przekonana, że po jakimś czasie będzie można zrealizować plan. Stop. Czekam na dalsze dyspozycje w naszej ambasadzie. Stop. Drugataka Justyna. Stop”.

Teodor jeszcze raz przeczytał poufną depeszę, którą przyniósł zaufany szyfrant gwardii. Wiecie taki, co to gardło kładzie, gdy mu się nieopatrznie coś wymsknie, nawet po pijaku.

Uśmiechnął się, podumał chwilę i podyktował odpowiedź:

„Tutaj sytuacja również wygląda dobrze. Bernard na szczęście się odnalazł. Wracaj natychmiast, a wszystko wyjaśnię jak będziesz na miejscu. Czeka cię mała niespodzianka, bo nie tylko ja wpadłem na taki pomysł. Czas się liczy, więc nie zwlekaj. Jedynytaki Teodor Trzynasty, król Akretanii i okolic ościennych, et cetera, et cetera.”

Gwardzista dla pewności jeszcze raz powtórzył słowa depeszy i kłaniając się, zamierzał opuścić komnatę. Jednak młody monarcha powstrzymał żołnierza i nakazał, że gdy przyjdzie odpowiedź od Justyny, ma go natychmiast powiadomić. Gdyby go tutaj nie zastał, ma się zjawić w wiadomym miejscu. Poza tym, niech mu teraz nikt nie przeszkadza, nawet ludzie z najbliższej świty.

Jedynytaki odczekał chwilę po wyjściu szyfranta, a potem wstał zza biurka i podszedł do wiszącego na ścianie gobelinu przedstawiającego którąś z dawnych, zwycięskich bitew. Odsunął tkaninę i naciskając mały przycisk, otwarł schowane i doskonale wkomponowane w tapetę drzwiczki. Rozejrzał się jeszcze raz po komnacie, a potem zniknął w mrocznym przejściu.


Gdy Teo wszedł do tajnego pomieszczenia wielkością i przepychem nie ustępującemu królewskiej komnacie, na kanapie siedziały już dwie osoby, dyskutując żywo. Była to Rudbekia Mordęgówna i germiński książę Bernard de Guido. Na widok króla natychmiast przerwali rozmowę i wstali, kłaniając się nisko. Zniecierpliwiony Teodor machnął ręką i skierował się prosto w ich stronę.

— Dajcie spokój z tymi konwenansami — powiedział, siadając na sofie z podwiniętą nogą jak to miał w zwyczaju. — Dopiero teraz możemy spokojnie pogadać. Siadajcie i opowiadajcie, co się z wami działo.

Rudbekia nie mogła się powstrzymać i objęła Teodora mocnym ramieniem, a potem wbiła się wargami w usta młodzieńca. Pocałunek był równie mocny jak ten, którym w szopie obdarzyła Bernarda. Gdy już im zabrakło tchu, odsunęli się od siebie, łapiąc szybkie oddechy, a ich lica zapłonęły niczym czerwone latarnie w dzielnicach uciechy.

— No tak… — westchnął Bernard, zwracając się do Rudbekii:

— Teraz rozumiem, czemuś w składziku, tak ochoczo skoczyła do ust mych lepiku. To właśnie jest miłość, co stwierdzam bez pudła, przylgnęłaś do króla jak do życia źródła. Tylko, co z tym teraz zrobić? — zapytał, siadając na brzegu kanapy. — O, tu problem mamy! Gdyż moje źródełko jest w piersi Romany — przerwał i zatopił się we własnych myślach.


Dziewczyna siedziała cichutko, wpatrzona w Teodora jak w obrazek. Natomiast Jedynytaki podniósł się i stanął przed księciem.

— Problem?… Oj, tak. Mamy nie tylko problem, ale niezły pasztet. I nie z naszą miłością, tylko z twoją książę, gadką nieposkładaną. Co wyście mu dali, że aż tak na mózg mu padło? — zwrócił się do Rudzi.

— A diabli wiedzą, co tatulek wymyślił. Widziałam, że jakiś tajemny eliksir moi durni braciszkowie do ust Bernarda wlali. Połknął cały i po nim zaczął wierszem gadać. Lepiej! Teraz Berni przewiduje różne rzeczy szybciej niż inni! Jak wróżka jakaś albo wiedźma? Trudno stwierdzić, czy dla niego, to zaleta, czy przekleństwo — skończyła, głaszcząc skulonego księcia po plecach.

Teodor usiadł z powrotem na sofie, a Rudbekia mocno doń przylgnęła jako do swojego szczęścia. Zapadła niezręczna cisza, w której było jedynie słychać pracę szarych komórek obu młodzieńców. Ich mózgi działały na najwyższych obrotach i miało się wrażenie, że zaraz eksplodują. W pewnym momencie Teo delikatnie wydostał się z objęć dziewczyny i podszedł do barku, gdzie nalał wszystkim po kielichu „Dobrej Gorzały”.

Zawołał Bernarda i podając mu trunek, odezwał się:

— Wiem, co zrobić. Przestań gadać rymowanym wierszem, a zacznij białym. Wierszem białym — nierymowanym. Rozumiesz? — zapytał Bernarda, który natychmiast wypił wódkę, otarł usta i z pewną miną odpowiedział:

— Jestem przecież Germinii księciem. Władza i miłość moją domeną. Dziwny przypadek wespół z przyjaciół gromadą, prowadzą mnie ku światłu. Tam mam cel, tam mam wizję. Wiem, że zrobię użytek z mych nowych zdolności. Powiedz, mój królu, pomożesz w tej drodze?… — skończył i popatrzył z nadzieją na Teodora.

Jedynytaki uśmiechnął się od ucha do ucha i stwierdził:

— Nooo, teraz to co innego! Tak możesz gadać. Co prawda, nie wiem, czy to biały wiersz, czy Bóg wie co, ale nazwijmy tę formę wyrazu „książęcą manierą z Germinii”.

Poklepał Bernarda po ramieniu.

W tym momencie ktoś delikatnie zapukał do schowka. Na wezwanie do wejścia, w drzwiach pojawił się znajomy szyfrant dzierżący w ręce telegram od Justyny. Powiadomił też króla, że w pałacowym foyer czeka kapitan Augustyn Żeleźniok z jakimiś ważnymi informacjami. Jedynytaki zerknął na treść depeszy i schował pismo do kieszeni, nakazując gwardziście pozostać w komnacie. Po czym bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, nalał wszystkim kolejną porcję „Dobrej Gorzały”.

*

Starszy kapitan siedział w głębokim fotelu, czekając cierpliwie na audiencję. Nerwy go zżerały, bo wieści miał intrygujące wielce, łącznie z dziwnym wierszykiem, jaki pozostawił książę de Guido. Czas biegł niepostrzeżenie na różnego rodzaju przemyśleniach i detektywistycznych analizach, aż w końcu podszedł szambelan w swoim śmiesznym stroju i polecił, by poszedł w ślad za nim. Gdy za policjantem zamknęły się drzwi królewskiej komnaty, Augustyn zastygł z głębokim ukłonie, czekając cierpliwie na sygnał od władcy, że może podejść i złożyć raport.

Jeszcze trochę i kręgosłup mi strzeli — pomyślał ze strachem o schorowanym organie.

W tym czasie, gdy Żeleźniok dzielnie trwał w głębokim ukłonie, siedzący za biurkiem Jedynytaki przyglądał mu się z uwagą. Wyglądało to tak, jakby widział detektywa pierwszy raz w życiu i szybko starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów z fizjonomii kapitana.

Ku uldze policjanta skończył wreszcie oględziny i odezwał się:

— Witaj, kapitanie. Bądź łaskaw podejść bliżej. Wszak masz mi przekazać informacje nadzwyczajnej wagi. Nie stój jak słup soli i siadaj przy blacie. Opowiadaj coś słyszał, i coś widział, bracie. — Po ostatnich słowach król zasłonił usta dłonią. — Wybacz, tak mi jakoś rym wyszedł nieopatrzny. Opowiadaj więc…

Oczywiście kapitan nie okazał zdziwienia zachowaniem króla, usiadł tylko, jak trzeba na brzeżku fotela, i krótko w wojskowym stylu złożył raport z efektów swojej podróży do Sielanki Płaskiej. Na koniec sięgnął za pazuchę, wyjmując złożoną w czworo kartkę papieru, którą podał monarsze przez biurko.

Król otwarł dokument i z uśmieszkiem na ustach zerknął na treść wierszowanej epistoły, tak jakby znał ją na pamięć, po czym stwierdził:

— Z rymowanki tej wnioskuję iż Bernard w stolicy być może. Co zatem wasze proponuje? Szukać go, czy pozwolić, by sam do zamku dotarł?

— Wydaje mi się, jaśnie wielmożny panie, że Bernard doskonale sobie poradzi i trafi, gdzie trzeba. To tylko kwestia czasu. Jednak martwi mnie, że zabrał ze sobą Rudbekię. Po co?… No i sprawa Hipolita Mordęgi. Mam skonkretyzowane podejrzenia, że ten człowiek przyczynił się również do zniknięcia jakiś czas temu dwójki posłańców. Obym się nie mylił, ale ta historia, chyba szczęśliwie się nie zakończy. W każdym razie, panie mój, pozwól, bym zajął się Hipolitem w specjalny sposób, a tajemnicza sprawa będzie rozwiązana — przerwał, bo w tajnym przejściu ukazała się twarz szyfranta i król dał znak, by policjant zamilkł.

— Bądź łaskaw i poczekaj chwilę kapitanie. Zaraz wrócę, pilne sprawy — powiedział, znikając za arrasem.

Bernard wszedł do tajnej komnaty z niepewną miną.

— I co? Jak myślicie. Zorientował się, coś przeczuwa? Czy też myśli, że to ekstrawagancja jakowaś. Łyknął haczyk i podejrzeń nie ma? — pytał rozgorączkowany.

— Patrzyliśmy cały czas przez dyskretne otwory w obrazach i powiem szczerze, że Augustyn przez małą chwilę był zbity z pantałyku. Bynajmniej nie twoim widokiem Bernardzie, ale dziwnym językiem. I tak dobrze, że mu więcej rymowanek oszczędziłeś, wtedy od razu by się zorientował. Mówiłem ci, że z kapitanem jestem w niezłej komitywie, mogłeś być bardziej wyluzowany — skwitował kwaśno Teodor.

— Mnie też się wydaje, że policjant nic nie wie. Może trochę był podejrzliwy, gdy ci się rym wyrwał, ale potem gadał już swobodnie — stwierdziła Rudbekia, potwierdzając słowa króla. — Martwi mnie tylko, co on z tatulkiem zamierza zrobić! — zawołała. — Teosiu, ja wszystko dokładnie wyjaśnię, jak było i co się wtedy stało. To był nieszczęśliwy wypadek i wielkie nieporozumienie! — Chlipnęła w objęciach swojego mężczyzny.

— Dobra, opowiadaj, kochana, byle szybko, Augustyn to szczwany lis i jak będzie za długo sam, jeszcze zacznie coś podejrzewać. W tym czasie przebierzemy się i teraz to ja pójdę do niego. Pogadam z kapitanem, przez co zapewne uspokoję rozbiegane myśli detektywa — powiedział Teodor, ubierając się przy pomocy szyfranta w kolejne elementy garderoby Bernarda, a Rudbekia, szlochając opowiadała jakim to sposobem wróciła do domowych pieleszy.


Augustyn stał przy królewskim biurku już nieco znudzony, aż w końcu kilim poruszył się i wychynął zza niego Jedynytaki Teodor. Usiadł za biurkiem i z miejsca zagadał do policjanta:

— Wybacz Auguście, że wcześniej nie zezwoliłem ci na małe cygarko jak to mieliśmy w zwyczaju. Widzisz czas mnie goni, sprawy wagi państwowej. — Wskazał na gobelin. — A wracając do owego chłopa, rób jak uważasz, ale miej na względzie wszystkie okoliczności. Gdyby nie daj Boże, istotnie doszło tam do przestępstwa, w co szczerze wątpię, jakaś kara być musi. Wracaj do Sielanki i dalej prowadź śledztwo, ale wpierw odwiedź tych dwoje w „Krypcie brata Jana”. Wybadaj dokładnie, co wiedzą. Teraz wybacz, obowiązki…

— Rozumiem, wasza wysokość. — Augustyn skłonił się nisko i opuścił komnatę króla z tajemniczym uśmieszkiem pod wąsem.

***

Hipolit stękał głośno, niosąc na ramionach dwa wory mąki, które potem wrzucił z impetem do kolasy już wypełnionej innymi produktami, wzniecił przy tym obłok białego kurzu.

— Aleś ty silny Hipolitku, nie przemęczaj się tak, bo ruptury jakowejś dostaniesz — powiedziała Onokleia, otrzepując ramiona Mordęgi z mącznego proszku. — Teraz odsapnij chwilę, napij się i jedziemy.

— Myślisz, że nas wpuszczą? — zapytał chłop z powątpiewaniem w głosie. — W zamku mają na pewno swoich dostawców i byle kto nie może tam wjechać, bo mu się tak wydaje — stwierdził, wkładając na siebie upaprany mąką fartuch.

— No, sam słyszałeś w „Krypcie”, że młynarz królewski ciężko zachorzał. Mąkę, kaszę i krupy pałac z innych miejsc brać musi. To świetna szansa żeby do zamku niezauważonym się dostać — przekonywała Onokleia. — Spróbować można, głowy nam nie urwą, nawet gdy nie pozwolą wjechać. A jak myślisz, o kim mówił karczmarz do tego wojaka? Król jechał na koniu z jakąś babą. Toż to nikt inny, jak Bernard i Rudzia do zamku zajechali. Musimy się tam dostać i tyle!

— Doobra już… — przerwał jej Hipolit. — To jadziem, bo czasu mało.

Zatrzymał się jednak, stojąc jedną nogą na stopniu kolasy, i zapytał z nadzieją:

— A może poczekamy do rana na Augusta, powiemy mu o księciu i niech to on u króla sprawy załatwia?

— Dajże spokój Hipolitku, Augustyn nic nie załatwi, no… chyba, że nas. — Popatrzyła wymownym wzrokiem na kuma.

O dziwo, wartownik na bramie nie robił żadnych ceregieli, machnął tylko ręką i swobodnie zajechali pod drzwi prowadzące na pałacowe zaplecze. Także tam nikt specjalnie nie interesował się ich osobami, więc Hipolit wziął jeden z worków i przez nikogo nie niepokojeni weszli do zamku.

Szli ciemnymi korytarzami, aż natknęli się na wysokiego człeka ubranego w fartuch i czapkę kucharską, który zatrzymał dwójkę konspiratorów głośnym okrzykiem:

— A wy gdzie z tą mąką idziecie!? Magazyny kuchenne są po drugiej stronie! Tutaj nie wolno chodzić ludziom spoza pałacu!

Mordęga już miał odpowiedzieć, ale ubiegła go Onokleia.

— Ach, wielmożny panie, mąkę przywieźlim, bo młynarz chory i nie wiemy, gdzie iść, a nikt nam nie pokazał. — Zatrzepotała rzęsami, no i oczywiście najlepszą bronią na chłopów, czyli przepastnym dekoltem.

— Ech, ta straż pałacowa! Nic nie robią, tylko śpią po kątach. — Udobruchany biustem Onoklei kuchmistrz podszedł bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć temu i owemu. — Pójdziecie w prawo, a potem cały czas prosto, gdzie powinniście się natknąć na jakiegoś kucharczyka, wtedy on wszystko wam pokaże, a tutaj się nie kręćcie, bo was w końcu straż przydyba.

Odwrócił się z uśmiechem i odszedł w drugą stronę, oglądając się co chwila.

Hipolit, mimo że chłop na schwał, zmęczył się nieco dźwiganiem ciężkiego worka, więc zdjął go z grzbietu i usiadł na nim dla odpoczynku. Potem złapał za jakiś uchwyt wystający ze ściany, usiłując wstać. Wajcha opadła i w tym momencie otwarły się gwałtownie ukryte za nim drzwi.

Plecy utraciły oparcie i chłop wpadł w czarną czeluść z głośnym okrzykiem:

— Rat!… — po czym wrota zawarły się z trzaskiem.

Onokleia osłupiała, ale po chwili doskoczyła do ściany i teraz ona pociągnęła uchwyt. Drzwi otwarły się ponownie, a zaraz za nimi stał biały od mąki i blady jak ściana Mordęga, wyglądając niby śmierć jakaś.

— Żyjesz, Hipciu? — zapytała karczmarka z trwogą.

— Hrrr… — Tylko tyle wydobyło się z gardła agroturystycznego businessmana.

— Tajne przejście! Teraz cały pałac jest nasz! — zawołała Chrupiontkowa, odsunęła na bok mączną zjawę i wcisnęła się do ciasnego korytarzyka. Oczywiście teraz i za nią drzwi zamknęły się z trzaskiem. Zapadła kompletna ciemność.

Szli już ładny kawał czasu ciasnym ciemnym korytarzykiem. Powoli ogarniała ich rozpacz i panika, że chyba zostaną w tajnym pałacowym tunelu na wieki. Tym bardziej, że nie mieli zielonego pojęcia w którą stronę iść i jak się wydostać z pułapki. W pewnym momencie Onokleia zatrzymała się raptownie i nakazała Hipolitowi, żeby się nie ruszał, nasłuchując pilnie pałacowych odgłosów. Potem przeszła parę kroków do przodu i stanęła się w miejscu, gdzie ze szpary w ścianie bił wąski snop światła. Przyłożyła ucho do muru, słuchając z uwagą, a po chwili ręką przywołała Hipolita. Pokazała mu na migi, że ma zrobić tak samo.

Zaskoczony Mordęga oderwał ucho od ściany i nagle zaczął tłuc pięściami po cegłach, wołając jednocześnie:

— Rudzia, to ja, twój tatulek! Tu jesteśmy! Ratuj nas! Rudzia, córeczko! Ratunku!…

Za ścianą zrobiło się cicho.

— No i narobiłeś! Poszli sobie, co się drzesz jak głupi! — krzyknęła Onokleia na całe gardło.

Teraz oboje dopadli do ściany i waląc pięściami, zaczęli wołać o pomoc. Coś zgrzytnęło i ściana ustąpiła gwałtownie dokładnie w tym miejscu gdzie stali, co spowodowało, że z impetem wpadli do jasno oświetlonego pomieszczenia, przewracając się z rumorem na podłogę.

Ich gwałtowne „entrée” obserwowało z uwagą kilka osób, a zdziwienie Hipolita i Onoklei sięgnęło gwiazd w niebiesiech, kiedy już się pozbierali i zobaczyli, kto przed nimi stoi.


Starszy kapitan Augustyn Żeleźniok podszedł do zszokowanej pary ze słowami:

— No, to teraz już jesteśmy w komplecie.

— Jesze nie! — zawołał ktoś z korytarzowych ciemności i do izby wpadło kilku facetów ubranych na zielono. — Dopiro tera somy w kmplet! — krzyknął jeden z nich, w którym można było rozpoznać dowódcę grupy zwiadowczej germińskich kawalerów, stacjonujących nie tak dawno w Sielance.

Po tym jak kolejne osoby wlazły do tajnej izby, stało się nieco ciasnawo i król Teodor, albo książę Bernard, był zmuszony przesunąć się do tyłu. Stanąwszy obok barku z „Dobrą Gorzałą”, zawołał:

— Co tu się wyrabia, do cholery?! Co to za wojacy są w moim zamku, a tych dwoje jacy diabli nadali?!

Były to oczywiście pytania retoryczne, na które jak na razie nikt nie umiał udzielić odpowiedzi. Dopiero po chwili Bernard-vel-Teodor stojący po drugiej stronie komnaty wyjaśnił co nieco, wołając przez cały pokój:

— Pułkowniku Huntz-Vott! Co pan, tu robi, pytamy się?

Nim wywołany zdążył odpowiedzieć, wszyscy usłyszeli okrzyk Rudbekii i jej głośny lament:

— Tatulku! Ja tylko do Teosia chciałam! — Czym oświeciła Teodora-vel- Bernarda, albo na odwrót, co do kolejnych uczestników przedstawienia.

W każdym razie, wszyscy nowo przybyli stali jak wryci, gapiąc się z rozdziawionymi gębami to na Todora, to na Bernarda i za cholerę nie wiedząc, który jest który, a najważniejsze, jak się mają w stosunku do onych włodarzy zachować. Na szczęście była wśród nich Onokleia, która padając na kolana, pociągnęła za nogawki stojących obok niej „zielonych” oraz Hipolita i odezwała się płaczliwym głosem:

— Wybaczcie nam maluczkim, jaśnie nam panujący królowie przenajświętsi! My tylko chcieliśwa Rudzię i wielmożnego księcia odnaleźć! Pan kapitan policyjny Augustyn może to poświadczyć! — skończyła z czołem przy podłodze.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 55.9