Czytając te książkę czułem mieszankę goryczy i niedowierzania. Autor opowiada swoją historię, swoją "drogę na szczyt", ale w całej tej narracji zabrakło jednego — prawdy. A raczej — uczciwego wspomnienia o tych, którzy byli na początku. O mnie.
To ja byłem tam, kiedy nikt jeszcze nie wierzył w jego talent. To ze mną zrobił swoją pierwszą piosenkę. Byliśmy na TeamSpeaku, nieświadomy tego, co się szykuje — nagrałem go z ukrycia, zmontowałem track, dodałem beat, zmiksowałem wokal, stworzyłem okładkę. Dałem mu coś, co było jak zapalnik. Od tego się wszystko zaczęło. Nie miał jeszcze fanów, nie miał stylu — miał tylko mnie i moją wiarę w niego.
W jego książce nie ma o tym ani słowa. Jakby mnie nie było. Jakby jego kariera zrodziła się z próżni, a nie z naszej wspólnej pracy, emocji, nocy bez snu. To boli. Nie chodzi o poklask. Nie chodzi o wdzięczność w świetle reflektorów. Chodzi o pamięć. O lojalność. O człowieczeństwo.
Czytałem te strony z ciężarem na sercu. Widziałem, jak opowiada o "pierwszym kawałku", nie wspominając ani razu mojego imienia. Jak mówi o "początku drogi", której nie przeszedł sam. Dla niego to była historia triumfu. Dla mnie — historia zapomnienia.
Może to już nie ma znaczenia. Może dzisiaj liczą się tylko lajki, wyświetlenia i followersi. Ale ja pamiętam. I to, że on nie pamięta — boli najbardziej.