Stefania Jagielnicka-Kamieniecka jest dziennikarką, poetką i powieściopisarką, absolwentką Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, mieszkającą obecnie w Wiedniu. 1983 roku uzyskała honorowe dożywotnie członkostwo Arizona Press Club w Phoenix (USA), dokąd wyemigrowała po internowaniu. Otrzymała je za „walkę o możność pisania prawdy”, jak uzasadniono. Na polskim rynku wydawniczym ukazało się dotąd jej dwadzieścia powieści.
Jeśli idzie o autobiograficzną część powieści, opisującą przewrót solidarnościowy, w którym autorka brała czynny udział, to wnosi ona wiele nowego do tego ogólnie znanego tematu, głównie osobom żyjącym na Śląsku, które z pewnością zainteresuje. Ciekawe natomiast dla wszystkich będzie zajrzenie za kulisy rozgrywającego się w „solidarnościowym karnawale” festiwalu piosenki w Opolu, ukazujące jak kultura przenikała się z polityką, a także wstrząsający opis internowania i pobytu w więzieniu. Niżej oceniam wątki romansowe; mogłabym żartobliwie wręcz powiedzieć, że mylą mi się kolejni amanci, a wyjazd na seans erotyczny nie pasuje mi do charakteru bohaterki, chociaż ma uzasadnienie w jej zagubieniu w PRL-owskiej rzeczywistości i poszukiwaniu miłości, której nie znajduje w małżeństwie. Ma też na to wpływ rozpaczliwe przezwyciężanie rozdarcia między antykomunistycznie nastawionym domem, a komunistyczną indoktrynacją w szkole i pracy. Jej temperament i potrzeba namiętności znajdują sublimację w oddaniu pracy związkowej w „Solidarności”, w której znajduje wreszcie spełnienie. Zdaję sobie jednak sprawę, że te erotyczne wątki spodobają się większości czytelników. Jeśli idzie o język, to tworzą tu mieszankę dwa style — emocjonalny i w części opisującej przemiany solidarnościowe reporterski, ale to zrozumiałe, ponieważ bohaterka bierze w nich udział jako dziennikarka. Szczególnie spodobały mi się pewne metafory, skrótowo i celnie nazywające trudne zjawiska. Najbardziej udany jest pomysł połączenia początku i końca, wyjaśniający tytuł i tworzący ciekawą, wręcz błyskotliwą ramę kompozycyjną powieści, odsłaniając nietypowość bohaterki, jej marzenia kontrastujące z upokorzeniem dręczącym ją, podobnie jak i innych Polaków, w życiu społecznym, realnym.
31 sie 2018RECENZJA MAGDALENY lISZKI Powieść Stefani Jagielnickiej-Kamienieckiej rozpoczyna się od dramatycznych wydarzeń. W zachodniej części Niemiec, na ulicy Vorländerstrasse, zostaje znaleziona martwa Danuta Konecka. Wszystkie dowody wskazują na to, że kobieta została zamordowana — prawdopodobnie zginęła od pchnięcia nożem, jednak wciąż nie wiadomo co było przyczyną tego tragicznego w skutkach zdarzenia. Okoliczności jej śmierci bada policja, poszukuje sprawcy podejrzanego o dokonanie zbrodni oraz dowodów i świadków, którzy pomogą doprowadzić całą sprawę do końca. Historię Danuty Koneckiej poznajemy od końca, a następnie cofamy się do samego początku i spokojnym tempem, krok po kroku odkrywamy i poznajemy szczegóły, które doprowadziły do tej strasznej zbrodni. Wszystko rozpoczyna się od książki, którą pracownicy wydziału kryminalnego znajdują w mieszkaniu zamordowanej kobiety, bo — jak się później okazuje — pisała ona powieść, w której zawarła wspomnienia ze swojego życia. W ten oto sposób przenosimy się do świata, w którym główna bohaterka — Danuta, dzielnie walczy o swoje przetrwanie. Muszę przyznać, że zastosowany przez autorkę zabieg — czytania książki, w której policjant poszukuje dowodów zbrodni — bardzo mnie zaciekawił. Licząc bowiem na pełny emocji i tajemniczych zagadek kryminał, bez namysłu dałam się wciągnąć w wir opisywanych wydarzeń. Książka Stefani Jagielnickiej-Kamienieckiej z kryminałem ma jednak niewiele wspólnego. Dominującym tematem jest w niej bowiem polityka i historia, bo to na tle wydarzeń związanych z ruchem społecznym „Solidarność”, PRL-owskim reżimem i ogólnie stanem wojennym, rozgrywa się cała akcja powieści. „Cios w samo serce”, to lektura o wielowątkowej fabule, poruszająca zagadnienia związane z miłością, religią, emigracją, rodzinnymi więzami, przemocą, narkotykami, siłą psychiki człowieka, prześladowaniami ze strony nazistów i generalnie działaniem ówczesnych organów bezpieczeństwa publicznego. Akcja powieści rozgrywa się głównie w Stanach Zjednoczonych, w mieście Phoenix (do którego Danuta wraz z synem Łukaszem wyemigrowała po internowaniu), ale także w znacznym stopniu w Niemczech oraz Polsce. Główna bohaterka, po licznych zawodach miłosnych, problemach ze znalezieniem pracy, a dodatkowo wykończona nieustannym inwigilowaniem i prześladowaniami, kilkukrotnie trafiała do ośrodka psychiatrycznego. Nie miała łatwego życia, nie mogła nikomu ufać, w końcu codzienną egzystencję (w tym i tak już trudnym świecie) utrudniała jej nawet najbliższa rodzina. Danuta miała jednak silną osobowość, a jej psychikę — poddawaną, tak licznym próbom manipulacji — trudno było złamać. Drażniła jednak jej zbytnia naiwność, przez co bardzo łatwo można ją było wykorzystać (nierzadko jej piętnastoletni syn wykazywał się większym rozsądkiem niż ona). Stefania Jagielnicka-Kamieniecka posługuje się podobnym schematem, używa tego samego stylu oraz bardzo zbliżonej tematyki, jaką można spotkać w poprzednich jej książkach. Także i tym razem, wplata do powieści prawdziwe wydarzenia — wymyślonej w książce historii, dodaje autentyczności — dzięki czemu trafniej dociera do serc swoich czytelników. W jednym z wywiadów, autorka sama przyznała, że bohaterki jej książek posiadają pewne cechy wspólne (nierzadką przypominają ją samą). Niewątpliwie Stefania Jagielnicka-Kamieniecka, dobrze wie o czym pisze, jednak długie opisy otaczającej rzeczywistości i szczegółowe przedstawianie, każdego (nawet drugoplanowego) bohatera, nie zawsze były tak bardzo potrzebne. Kreacja wiarygodnej psychologicznie bohaterki i jej wnikliwie opisane życie — kartka po kartce — odsłaniają smutne zakończenie całej historii. Finał książki zaskakuje, a historie ludzkich losów z mocno rozbudowanym tłem społecznym i psychologicznym otwierają oczy na ludzką bezsilność oraz okrucieństwo codziennego życia.
17 lut 2018RECENZJA Co się dzieje z nami po śmierci? Czy przechodzimy z bytu w niebyt, podążając do innej, lepszej krainy? Czy po prostu stajemy się gnijącą stertą kości wraz z niezralizowanymi ambicjami, marzeniami? A gdybyście dostali szansę jeszcze raz przeżyć swoje życie — przyjrzeć się krytycznie swojemu zachowaniu, rozważyć podjęte wcześniej decyzje, byłaby to niezła „życiowa lekcja”, prawda? Taki swoisty czyściec przeżywa Lilianna, czyściec, który „ma wymazać z jej sumienia nieuzasadnione wyrzuty dręczące ją przez całe doczesne życie”, bowiem po śmierci spotyka kogoś w postaci swojego alter ego. To piękne „drugie ja” staje się przewodnikiem dla Lilianny w retrospekcyjnej wędrówce życia. Bohaterka jeszcze raz przeżywa swoje dzieciństwo, burzliwą młodość prowadzona prawie że za rękę przez swoje drugie ja. Mamy tu obraz zadymionego, górniczego Śląska, w którym przyszło żyć ludziom wypędzonym z Kresów ("…Wypędzeni po wojnie ze wschodnich terenów Polski, z Wołynia i Podola stanowili większą część mieszkańców Bytomia. Wielu z nich należało do elity tego miasta. Zajęli miejsce przesiedlonych Niemców. Różnili się pozytywnie od Ślązaków — na ogół prymitywnych górników.”). Jak widać, mamy tu starcie dwóch kultur, starcie dwóch światopoglądów. Lila, wychowana w rodzinie rzemieślniczej (ojciec był szewcem), ma aspiracje, by zostać kimś więcej — najpierw podejmuje studia aktorskie (których jednak nie ukańcza), później w międzyczasie pracując, studiuje prawo. W świecie, w którym przyszło jej żyć, wciąż musi wybierać — podejmować decyzje pomiędzy tym, co dyktuje jej freudowskie „id”, a tym co nakazuje jej „super ego”, pomiędzy tym, co chce „Partia”, a tym co dyktuje jej sumienie. Język powieści jest dość przystępny. Na początku ma się wrażenie, że będzie to lekka, miłosna lektura, w której wszystko jest albo czarne, albo białe. Nieprawda! Jakże można się pomylić. Autorka porusza wiele ważnych tematów, zarówno tych społeczno-politycznych, jak i tych z pogranicza psychologii. Umiejętnie przechodzi ze sfery profanum (wątki miłosne) do sfery sacrum (radość z obcowania z Panem Bogiem). Postać samej Lilianny jest dość nieszablonowa. Nie da się jej upchnąć w jeden uproszczony schemat. Ma ona w sobie wiele sprzeczności. Czasami, gdy czytałam powieść, chciało mi się krzyczeć: „Lilka, co ty do cholery robisz?!” Zżyłam się z główną bohaterką, do tego stopnia, że gdy pod koniec książki ona płakała, ja płakałam razem z nią. Myślę, że więcej już nic nie będę zdradzać i tak wystarczająco dużo powiedziałam. Krótko mówiąc — naprawdę zachęcam do lektury, bo czytanie „Prawdziwego życia Lilianny” dostarcza wielu niezwykłych wrażeń. autor: Ania Ana
16 sty 2018Ina jest piękną diwą operową, która zdaje się mieć wszystko. Publiczność zachwycona, mężczyźni lgną do niej, a ona bez skrupułów łamie kolejne serca. Moglibyśmy określić ją typem kobiety modliszki, która adoratorom pozwala obcować ze sobą tylko do czasu, gdy są jej potrzebni. Po satysfakcjonującym akcie powinni cieszyć się, że pozostali przy życiu i grzecznie się oddalić. W przeciwnym razie może boleć tak bardzo, że ukojenie przyniesie tylko śmierć, o czym przekonał się jeden z kochanków, który popełnił samobójstwo. Jednak pod chitynowym pancerzem modliszki skrywa się delikatny motyl, którego skrzydła silnie trzepocą pod wpływem powiewów i zawirowań codzienności. Natura obdarzyła ją wybujałym temperamentem i niezwykłą wrażliwością. Właśnie dlatego potrafi wzruszać do łez publiczność i magnetyzować mężczyzn. Na scenie wszystko zdaje się prostsze, ale warto zdjąć maskę po powrocie do domu. Bohaterce niestety nie najlepiej to wychodzi, dlatego emocje przeżywane na scenie przenosi do codzienności, w której gubi się bez reszty, niejednokrotnie grzęznąc w stanach depresyjnych. Niestety ucieczka przed samotnością i próba wypełnienia pustki szczęściem nie będzie taka prosta. Aktualny kochanek, słynny tenor, z którym mogłaby spróbować założyć rodzinę, uległ pokusie, a dokładniej ciału młodszej śpiewaczki pragnącej zastąpić Inę nie tylko w jego sypialni, lecz również na scenie, dlatego namawia go do zatrucia śpiewaczki, która traci głos i wpada w szał. Poleje się krew. Pobyt w więzieniu to dopiero początek tragicznych przeżyć diwy. Opuści to przykre miejsce za sprawą zakochanego w niej psychiatry, który umieści ją w szpitalu psychiatrycznym. W pewnym momencie zaczynamy się gubić, co jest rzeczywistością, a wytworem chorej wyobraźni Iny. Nie wiemy, czy męczą ją wyrzuty sumienia, czy zło w najczystszej formie postanowiło zwrócić jej głos za cenę wyzbycia się moralności? Czy ostatecznie kobieta pozwoli opanować się demonom atakującym jej duszę, ulegnie szaleńczym wizjom, upadnie pod ciężarem losu i nie zdoła powstać już nigdy? O tym każdy czytelnik musi przekonać się sam. Warto się śpieszyć, bo śpiewaczkę niewiele dzieli od samobójstwa. Jednak dalszy ciąg wbije go w fotel niezwykłym zwrotem akcji. Z pewnością przykują go także problemy światopoglądowe pozostałych pacjentek szpitala psychiatrycznego, chociaż historia Iny jest wystarczająca, by ocenić książkę jako świetną.
10 sty 2018FRAGMENTY POWIEśCI 1. Nina siedziała na ławce w wiedeńskim Parku Miejskim i przyglądała się swoim polakierowanym na brązowo paznokciom. Wyglądała malowniczo w bawełnianej rdzawej minisukience odsłaniającej jej długie nogi, kokieteryjnie założone. Spod dużych słonecznych okularów po jej policzkach spływały łzy. Była w ponurym nastroju z powodu widoku, który ją przed chwilą poruszył. Najpierw przeraził i napełnił obrzydzeniem, lecz wkrótce zamienił się we współczucie. Przyszła do parku po śniadaniu i ujrzała śpiących na ławkach jednej z alei bezdomnych. Był to koszmarny widok. Poowijani w piernaty wyglądali obrzydliwie z zarośniętymi, zapijaczonymi, pomarszczonymi mordami. Śmierdzieli na odległość. Koczowali tam, gdyż był to nieogrodzony park, niezamykany na noc. Zawsze pamiętała o tym, żeby omijać tę alejkę, lecz tym razem nieopatrznie na nią weszła. Wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia, lecz gdy w pewnym momencie ujrzała wśród tych ludzkich wraków starszą kobietę, ogarnęło ją współczucie. Przecież to są ludzie, pomyślała. Tacy sami jak ja — wypielęgnowana, pachnąca, po kąpieli, po dobrym śniadaniu. A oni…? Gdyby istniał dobry Bóg, kochający wszystkich i każdego z osobna, nie dopuściłby do takiego nieszczęścia, do takiej degrengolady, do takiego upodlenia człowieka. Zawstydziła się swego wyglądu i bogactwa. Nie potrafiła uwolnić się od wyrzutów sumienia, chociaż jej mąż, za jej namową, przeznaczał duże sumy na cele charytatywne, płacił wysoki podatek na kościół i przekazywał spore sumki na „Caritas”, który zajmował się ubogimi. Tym ludziom nie da się pomóc, uspokajała się. To są alkoholicy i narkomani. Przecież jest tak wiele przyzwoitych noclegowni. Przypomniała sobie, jak kiedyś, w letnie przedpołudnie weszła do jednej z nich prowadzonej przez „Caritas”. Właściwie przez pomyłkę, gdyż myślała, że jest to krypta kościelna, ponieważ zauważyła napis „Gruft”, co po polsku znaczy „krypta”, tymczasem okazało się, że jest to nazwa noclegowni dla bezdomnych przy jednym ze śródmiejskich zabytkowych kościołów „Mariahilfe”, do którego lubiła wchodzić. Ujrzała siedzących na krzesłach w czystym, ozdobionym doniczkami z egzotycznymi roślinami korytarzu, przyzwoicie wyglądających ludzi, porządnie ubranych, zachowujących się spokojnie. Na pierwszych drzwiach był napis „Odzież”, na drugich „Łazienka”, na trzecich „WC”, na czwartych „Przychodnia lekarska”. Przez otwarte na oścież dwudrzwiowe wrota zobaczyła ogromny, długi stół, nakryty śnieżnobiałym obrusem i ładną zastawą w niebieskie wzorki, ozdobiony flakonikami z kwiatkami, przy którym uwijały się młode dziewczyny w białych fartuszkach, ustawiając smakowicie wyglądające potrawy. Z ciekawości zajrzała do „WC”. Ze zdziwieniem stwierdziła, że wyłożona białymi kafelkami toaleta lśni czystością. Okazało się, że przyzwoici bezdomni, niepijący i nienarkotyzujący się mogą tam kulturalnie egzystować. 2. Nina leżała w błękitnym peniuarze na empirowej kanapie. Jej mąż wyszedł zaraz po śniadaniu, a ona nie miała ochoty na ubieranie się i robienie makijażu. Na nic nie miała ochoty. Jak co dzień. Wiecznie była znudzona, zdegustowana. Tym razem jednak było coś, co ją pobudzało do marzeń. — Kajetan… Kajtek — wyszeptała. — Hmm… Ładne imię. To spotkanie poruszyło w jej sercu najczulsze struny. Od czasu tragicznej śmierci rodziców z nikim nie rozmawiała po polsku. W środowisku, w którym przebywała, nie było Polaków. Tymczasem ona wciąż myślała w ojczystym języku, czytała polskie gazety i książki, oglądała polską telewizję. Jednak zżymała się na wszystko, co działo się w jej kraju. Nie wyobrażała sobie życia w nim. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wciąż się nim interesuje. Psychoterapeuta. Chyba dobrze sytuowany, skoro ma gabinet w centrum Warszawy… Z takim to i w Polsce można by żyć — rozmarzyła się. Piękny mężczyzna! Pociągający, sympatyczny… — Ani mi się waż! — usłyszała w mózgu głos matki. — Źle ci? Żyjesz sobie jak hrabianka. Mąż nosi cię na rękach. Spełnia wszystkie twoje zachcianki. Uważaj, żebyś nie zrobiła jakiegoś głupstwa. — Łatwo ci mówić, bo nie musisz z nim sypiać! — krzyknęła ze złością. — Wytrzymałaś z nim już dziesięć lat. Czas najwyższy, żebyś się do niego przyzwyczaiła. Cholera jasna, to babsko nawet po swojej śmierci nie daje mi spokoju, pomyślała ze złością. Nigdy się od niej nie uwolnię… Przecież nie jestem schizofreniczką. Ona naprawdę wciąż mną rządzi z zaświatów… Siedzi w moim mózgu. — Machnęła ręką z rezygnacją i wstała, by się ubrać. Miała wyrzuty sumienia z powodu nienawiści do matki. Tak naprawdę znienawidziła ją dopiero po jej śmierci, gdyż ubzdurała sobie, że jej dusza zagnieździła się w jej własnej świadomości. Często słyszała w mózgu jej głos wydający rozkazy. Najgorsze były ordynarne przekleństwa, które sama wypowiadała, choć nigdy nie czyniła tego przed śmiercią matki. Widziała ją wiecznie rozczochraną, naburmuszoną, palącą papierosa i narzekającą na przemęczenie wynikające z tego, że dom był wiecznie pełen krewnych ugaszczanych obfitymi posiłkami. Mimo, że w domu się nie przelewało, kupowała i gotowała o wiele za dużo. Nina nienawidziła tych wszystkich obżerających się i upijających gości. Od czasu wyjścia za mąż nie utrzymywała z nimi kontaktów. Gdy jej rodzice zginęli w wypadku drogowym, urządziła dla nich oczywiście stypę, lecz rozpacz z powodu utraty rodziców nie pozwoliła jej uczestniczyć w tej uczcie. Usiłowała przypomnieć sobie matczyną czułość, pieszczoty… Przecież ona musiała ją kochać. Niestety, okazywała jej to tylko we wczesnym dzieciństwie. Później traktowała ją w sposób apodyktyczny. Ten głos w mózgu zaczął ją prześladować do czasu snu, który nawiedził ją w nocy po pogrzebie rodziców. Ujrzała rozpromienioną matkę, odmłodzoną, z czarnymi lokami wokół głowy. Taką, jaką pamiętała z czasów wczesnego dzieciństwa. — Teraz dopiero będę mogła ci pomagać, bo jestem wszędzie i wszystko widzę — powiedziała. — Nie odstąpię cię ani na krok. Będę cię prowadzić za rękę… W tym momencie obudziła się. Nie wiedziała, czy cieszyć się, czy martwić. Bo jak dotąd nie wyszła dobrze na słuchaniu matki. To nieudane małżeństwo to był jej pomysł. Nina dała się do niego przekonać, choć od początku czuła obrzydzenie do przyszłego męża. Od najwcześniejszych lat stanowiła obiekt westchnień kolegów. Wszyscy się w niej podkochiwali. Jednak żaden nie ośmielił się do niej zbliżyć. Była wyniosła i nieprzystępna. Ale tuż przed maturą sama się zakochała. W młodym nauczycielu matematyki. Gdy zwierzyła się z tego matce, ta ją ofuknęła: — Chcesz całe życie sprzątać, gotować, prać? Jesteś piękna, stać cię na bogatego męża, żebyś nie musiała męczyć się tak, jak ja. Dała się przekonać, bo istotnie nie wyobrażała sobie stania przy garach, gdyż matka nie dopuszczała jej do kuchni. — Dlaczego nie chcesz, by Nina pomagała ci w weekendy? — spytał kiedyś nieśmiało ojciec. — Spraszasz wiecznie wszystkich krewnych i masz mnóstwo pracy z gotowaniem. — Nie zamierzam wychowywać jej na kucharkę, tylko na wielką damę. Przed świętami dziewczyna ciekawa była pieczenia ciast, lecz matka czyniła to w nocy, bo twierdziła, że czyjaś obecność jej przeszkadza. A potem w czasie Wigilii usypiała przy stole, ku konsternacji zaproszonych gości. Nina nie znosiła świąt, gdyż kojarzyły się jej z widokiem zaniedbanej, przemęczonej matki siedzącej przy stole z ponurą miną. Kobieta przez wiele lat leczyła się z bezpłodności, więc gdy wreszcie urodziła córeczkę, zwariowała na jej punkcie. Chuchała na nią, nacierała olejkami, lakierowała jej paznokcie, stroiła w szyte własnoręcznie sukieneczki. Wyobrażała sobie, że jej córka wyjdzie bogato za mąż i… będzie sobie „leżeć i pachnieć”. 3. Gdy Zenon wpuścił ją do mieszkania, ujrzała go w całej okazałości. Był zupełnie nagi, co ją niesamowicie podnieciło. Kiedy zamknął za nią drzwi, błyskawicznie zdjęła sukienkę i odbyli stosunek tak, jak stali. — Wypijmy za twoją karierą filmową — rzekł, gdy skończyli. Znowu wlał jej do kieliszka z koniakiem krople Hot sex girl. Nadzy usiedli w fotelach i tak długo sączyli koniak, aż wypili do dna. Następnie Zenon wciągnął ją do swego ogromnego łoża w sypialni. Nina straciła poczucie rzeczywistości. Zdawało się jej, że znajduje się w piekle z Nocy w Walpurgii w operze Faust, którą oglądała parę dni temu w Teatrze Wielkim. Brała udział w szatańskiej orgii. Nie zdziwiła się, gdy oprócz Zenona w łóżku znalazły się dwa inne diabły, które obracały ją na zmianę na wszystkie możliwe sposoby. Kiedy zupełnie wyczerpana usnęła nad ranem, zza kotary wyszedł reżyser i operator w jednej osobie, wspólnie z którym Zenon produkował swoje „artystyczne dzieła”. — No chłopcy, wstawać, ubierać się i już was tu nie ma! — potrząsnął dwoma facetami, którzy brali udział w orgii. — Jutro się rozliczymy — dodał, kiedy zerwali się z łóżka. — Tylko cichutko, żeby nie obudzić naszej królewny. — Super — szepnął zadowolony, kiedy zostali sami. — Nie przypuszczałem, że to tak szybko pójdzie. — Nakręciłem tyle ujęć, że wystarczy na dwa filmy. — Dzięki Bogu, bo ja bym już nie miał więcej siły — jęknął wykończony Zenon. — Miałeś świetny pomysł, żeby ściągnąć tych dwóch palantów. Ona w niczym się nie zorientowała. Była zupełnie nieprzytomna. To jakaś wariatka. Zdawało się jej, że jest w piekle. Ale… jak to wyjdzie? Była bez makijażu. — Nie szkodzi. Cały czas miała twarz zakrytą tymi wspaniałymi długimi włosami… Jak się obudzi, daj jej na kaca koniaku i podsuń do podpisania umowę. Przygotowałem na wszelki wypadek. Leży na stoliku. Wpisz jej prawdziwe nazwisko i adres, żeby się potem nie wymigiwała. I wymyśl jakiś pseudonim… Ja też się zmywam. Idę się wyspać. Po jego wyjściu Zenon wziął kąpiel i odświeżył się, po czym wszedł do kuchni. Zaparzył mocną kawę, by postawić się na nogi i zabrał się do przygotowywania solidnego śniadania. Tymczasem Ninę dręczył senny koszmar. Śniło się jej piekło ze straszliwymi diabłami, które miały rogi i ogromne członki. Dwa z nich trzymały ją swymi łapami jak w kleszczach, ponieważ usiłowała się wyrwać, a inne potwory gwałciły ją na zmianę. Wrzeszczała wniebogłosy. Wzywała na pomoc Boga, a czarty śmiały się przeraźliwie. Zajadający jajecznicę na boczku Zenon usłyszał nagle krzyk, z którym obudziła się znękana kobieta. Była sama w pokoju podobnym do widzianego we śnie piekła. Ściany pomalowane były na czarno, okna zasłonięte grubymi czerwonymi zasłonami, przez które z trudem przeciskało się światło. Czuła się fatalnie. Bolała ją głowa i każda cząstka zmaltretowanego ciała. Nie zdołała oprzytomnieć, gdy zjawił się jej szalony kochanek w rozchylonym czerwonym szlafroku, ukazującym jego „klejnoty”. Wyglądał jak jeden z diabłów z jej koszmarnego snu. W ręku trzymał kieliszek koniaku. — O Jezu! — krzyknęła. — To nie był sen. Jestem w piekle. — W jakim piekle? Raczej w niebie — rzekł łagodnie. — Jesteś u mnie, u Zenona. No przypomnij sobie, jaką rozkosz przeżyłaś dziś w nocy. Wytrzeszczyła na niego oczy i milczała. To prawda, że z początku było niesamowicie ekscytująco, pomyślała. To normalne w piekle. Ale później… Dobrze, że w końcu te diabły znikły i został tylko jeden. — Napij się, to cię postawi na nogi. — Dobrze — mruknęła pod nosem. Bała się mu sprzeciwić. Gdy piła małymi łykami, dotarło do niej wreszcie, gdzie się znajduje i z kim ma do czynienia. — Może weźmiesz kąpiel? — spytał. — Nie, nie — zaprzeczyła. — W domu się wykąpię. Chcę stąd jak najszybciej… uciec. — Dlaczego uciec? Wciąż ci się wydaje, że jesteś w piekle, baby? — Nie. Ale tu jest tak… strasznie. — No dobrze. Tylko najpierw podpisz umowę. — Zaraz, zaraz, jaką umowę? — spytała, patrząc na niego nieprzytomnym wzrokiem. — No, jak to jaką? Przecież obiecałem ci główną rolę w filmie. — Główną rolę w filmie — powtórzyła za nim. — Naprawdę? — Oprzytomniała natychmiast. — Mam tu przygotowaną umowę, tylko muszę wpisać dane personalne. Masz przy sobie dowód osobisty? Gdzie jest twoja torebka? — Chyba… zostawiłam ją w przedpokoju. Zenon przyniósł ją do sypialni, otworzył, wyjął z niej portfel z wężowej skórki, a z niego kartę kredytową i austriacki Ausweis. Przez chwilę zaniemówił. Nie wierzył własnym oczom. — Proszę, proszę, kogo my tu mamy? Bogatą Austriaczkę. To ty nie jesteś Andżelika tylko Nina? — stwierdził podekscytowany.
2 sty 2018FRAGMENT Rozdział 22 Czułam się teraz po tej drugiej stronie jak w klatce z tygrysami prężącymi się do skoku, by mnie rozszarpać na kawałki. Wybiła północ, kiedy wreszcie udało mi się zabrać do planowanego od dawna lakierowania drzwi wejściowych. Na korytarzu panowała grobowa cisza, wszyscy sąsiedzi spali już zapewne. Nagle do mych uszu doszedł ponury odgłos jadącej w górę windy, który niespodzianie urwał się ze zgrzytem na moim piętrze. Zaskoczona nie zdążyłam czmychnąć z powrotem do mieszkania, gdy zjawili się przede mną trzej potężni mężczyźni w grubych paltach i milicjant z łomem w ręku. Wyrośli przede mną w tej godzinie duchów jak spod ziemi niczym zgłaszające się po duszę biesy. — Pani Anna Podhorecka? — spytał jeden z nich. Nie czekając na odpowiedź, dodał rozkazującym tonem: — Proszę wejść z nami do środka! Wepchnął mnie brutalnie i oto… Znalazłam się w jakimś obcym, nierealnym, koszmarnym miejscu. Mężczyźni wypełnili swymi cielskami mały przedpokój, czyniąc zeń piekielny przedsionek, w którym unosił się zapach siarki. Serce skurczyło mi się z żalu za pełnym nadziei, tak nieoczekiwanie przerwanym życiem, które skończyło się tam za drzwiami. Spadałam w otchłań, a kobieta machająca jeszcze przed chwilą pędzlem znikła na zawsze z realnego świata po tamtej stronie piekielnych wrót. Ni stąd ni zowąd przypomniałam sobie coś, w co niezbyt wierzyłam, lecz mocno utkwiło mi w pamięci z lekcji religii, że śmierć jest tylko przejściem z jednego pomieszczenia do drugiego. Czułam się teraz po tej drugiej stronie jak w klatce z tygrysami prężącymi się do skoku, by mnie rozszarpać na kawałki… I w tym momencie przyszło mi do głowy, że to przecież musi być sen, zły sen. Trzeba tylko otworzyć oczy, by się obudzić… Koniecznie otworzyć oczy… Jak najszybciej, na siłę otworzyć oczy! — powtarzałam w myśli gorączkowo. Nic z tego — stwierdziłam z rezygnacją po kilku nieudanych próbach. Westchnęłam ciężko, wprawiając w osłupienie zdezorientowanych prześladowców, którzy spodziewali się raczej ataku furii. Zrozumiałam, że jest to sen, z którego już nigdy się nie przebudzę, że to początek swoistej wędrówki w zaświaty. Patrzyłam nieprzytomnie na podsuniętą przed oczy legitymację i widziałam tylko dwa słowa: Służba Bezpieczeństwa. Oślepiały jak błyskawica. Nie byłam w stanie niczego więcej przeczytać. Ostra, przenikliwa myśl ukłuła żądłem: „Ruska interwencja, kula w łeb!” — Nigdy nie widziałam takiej legitymacji, to może być podrobione… — Zaczęłam pleść bez sensu. — Pani chyba żartuje! — oburzył się esbek. — Proszę włożyć płaszcz i pójść z nami! — rozkazał. — Co, teraz w środku nocy? — Wpadłam w panikę. — Chwileczkę… Zadzwonię tylko do rodziców, przecież muszą wiedzieć, co się ze mną stało. Weszłam do pokoju i podniosłam słuchawkę telefonu. — Tylko spokojnie! — warknął jeden z mężczyzn, wyrywając mi ją z ręki, nim zdążyłam wykręcić numer. Miał wygląd zbira dokonującego napadu rabunkowego. Przerażenie poraziło mnie niczym uderzenie pioruna w samą głowę, błyskawicznie przeszywając całe ciało aż do stóp. Po czym… Nieoczekiwanie odczułam pewien niewytłumaczalny, oszałamiający spokój lodowato i kojąco przenikający wszystkie tkanki wyzwolonego nagle z lęku ciała, uwolniona od wszystkiego, co mnie otaczało w dotychczasowym życiu. Od ponurego pejzażu, mieszkania, sprzętów, ubiorów, przeróżnych przedmiotów i rzeczy przerażających w swym nagromadzeniu jak stosy okularów i butów ofiar spalonych w oświęcimskim krematorium. Zdawało mi się przez ułamek sekundy, że moja marna egzystencja nabiera szczególnego znaczenia. A przez głowę przemknęła myśl: „Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości”. O Jezu, to tak łatwo i pięknie ginie się w słusznej sprawie — ocknęłam się ze łzami wzruszenia, z przeświadczeniem, że oto — w zadziwiający sposób, jak za dotknięciem przycisku — jakiś niewidzialny palec odblokował we mnie najgłębszą warstwę podświadomości, a raczej samo jądro jaźni łączące mnie z wszechświatem, trwające niezmiennie, niezależnie od śmierci. Niestety trwało to krócej od westchnienia, które wprawiło w osłupienie napastników. Niczym sygnał z wieczności niepodlegający ruchowi wskazówek zegara. Dotykalna zaś rzeczywistość utrzymywała mą świadomość w ryzach bezsilnej rozpaczy. Niemniej wizja ta podziałała jak zastrzyk znieczulający, dzięki czemu nie stawiałam oporu, unikając wywleczenia siłą na mróz tak jak stałam w wyplamionym lakierem fartuchu. — Czy mogę coś ze sobą zabrać? — spytałam cichutko, siadając bezradnie na wersalce, wciąż jeszcze pod wrażeniem niezwykłej wizji. — Nie. Musimy się pośpieszyć. Pojedzie pani z nami na Komendę na przesłuchanie i do rana wróci do domu — odpowiedział łagodniej przewodnik „silnej grupy” zdziwiony brakiem oporu. — No, szybciutko, nam się bardzo śpieszy — ponaglał. Było to tak oczywiste kłamstwo, że pozostali wraz z milicjantem nie mogli powstrzymać znaczącego uśmiechu, patrząc na mnie z niedowierzaniem, tak samo jak on zbulwersowani moim spokojem, zaskoczeni mą uległością. — Muszę się przebrać — powiedziałam po ochłonięciu z wrażenia, spokojnie wchodząc do sypialni. Z niewiadomej przyczyny włożyłam najlepszą suknię, w której nie było mi zbyt ciepło. W przedpokoju opatuliłam się w kożuch. Jak manekin wyszłam z mieszkania. Powoli zamknęłam wszystkie zamki. Klucze schowałam do kieszeni, orientując się w tym momencie, że nie wzięłam nawet torebki. Nie pomyślałam też o włożeniu zegarka na rękę i pierścionków. Nie potrzebowałam już niczego. Wychodząc z budynku, zatrzymałam się na chwilę, obejrzałam i spojrzałam do góry. Cały dwunastopiętrowy blok pogrążony był w ciemnościach. Pod nogami zatrzeszczał śnieg, jak rozgniatany orzech. Przenikliwy mróz szczypał w nozdrza. Rozejrzałam się dokoła. Ni żywej duszy — stwierdziłam. Nikt nie będzie wiedział, co się ze mną stało… Jak kamień w wodę — ponura myśl przeszyła czaszkę i utkwiła w niej jak strzała. Jak kamień w wodę, jak kamień w wodę — uparcie dudniło we mnie raz po raz niczym echo w studni… Boże, żeby chociaż najbliżsi wiedzieli, co się ze mną stało! Spojrzałam jeszcze przed siebie w kierunku zamarzniętego stawu. Za nim w dali widniał oświetlony szyb kopalni. Wzrok mój ogarnął jeszcze przez chwilę wymarłe niskie pawilony handlowe, gdzie co dzień robiłam zakupy i tak ważny dla mnie budynek szkoły, do której uczęszczał mój syn. Chyba nigdy już tu nie wrócę — pomyślałam ze smutkiem. Z żalem żegnałam się z miejscem, w którym niepostrzeżenie upłynęło dwanaście lat mego życia, lat mojej młodości i dzieciństwa syna, wielkiego szczęścia, jakie daje macierzyństwo; łapczywych uścisków małych rączek, spiesznego rytmu serduszka zmieszanego z biciem własnego serca, radości z pierwszych wzruszająco niezdarnych kroków i pierwszych zabawnych słów, a także satysfakcjonujących acz żmudnych nocnych godzin, spędzonych nad maszyną do pisania. Teraz uświadomiłam sobie, że były to najpiękniejsze lata mego życia, mimo niewyobrażalnego wysiłku, jakiego wymagało pogodzenie pracy zawodowej ze studiami zaocznymi, prowadzeniem domu, wychowywaniem dziecka i usługiwaniem gnuśnemu, maltretującemu mnie mężowi, wbrew horrorowi przeżytemu z nim również tutaj. Pędziliśmy z zawrotną szybkością, niczym uciekający przed pościgiem. Najpierw puściutką jak wymiotło autostradą, a potem ulicami miasta zamarłego w bezruchu pod wrażeniem rozgrywającego się dramatu. Milczałam. Wszak pytanie o cokolwiek nie miało sensu. Pogrążona byłam w myślach. Gdy wysyłałam dziesięcioletniego syna na ferie świąteczne do teściów, którzy przenieśli się do Bielska, gdy teść przeszedł na emeryturę, oboje byliśmy rozdrażnieni. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Być może miał mi za złe, że znów się go na jakiś czas pozbywam, jak wtedy, gdy „Solidarność” nie była jeszcze zarejestrowana i groziło mi aresztowanie. Ale przecież trwało to wówczas przeszło miesiąc, a teraz już za tydzień miał wrócić, by spędzić święta ze mną w gronie mojej rodziny. — Wiesz Mareczku, mam jakieś niejasne przeczucie, że wtrącą mnie do więzienia — zwróciłam się do niego. — Ciebie? Za twoją działalność? Przecież ty w ogóle nie działasz, tylko piszesz! Nie martw się, mamusiu — pocieszał mnie niepewnie. Wiedziałam, że w normalnej sytuacji musiałyby zostać zachowane pozory praworządności, zwłaszcza wobec dziennikarki. Zorientowałam się więc od razu, iż stało się coś nadzwyczajnego. Milicjant miał ze sobą łom do wyważenia drzwi, zamierzali zatem włamać się do mieszkania i wywlec mnie z łóżka, nie posiadając nawet nakazu aresztowania. Tak, to musi być ruska interwencja! — Uparta myśl wracała jak bumerang. Z zamyślenia wyrwało mnie ostre światło, gwar i tłok w budynku Komendy Wojewódzkiej MO. Przeciskaliśmy się w tłumie milicjantów wyposażonych w łomy, czyniących wrażenie diabłów z widłami. Znów poczułam zapach siarki, a oślepiające światło biło czerwonym żarem jak z rozpalonego kotła. Wokół niego zaś niczym ćmy krążyły niewidzialne postacie z różkami i ogonkami. Wciąż jeszcze nie mogłam zrozumieć, dlaczego znalazłam się w tym piekle. Wprowadzono mnie do pokoju wypełnionego kłębami cuchnącego dymu „Sportów”, w którym siedzieli dwaj funkcjonariusze o poszarzałych, tępych twarzach; starszy rangą za biurkiem, drugi zaś przy maszynie do pisania. Nie kojarzyli mi się z czartami, lecz raczej z duszami potępieńców. Chociaż, licho wie? Zażądałam wyjaśnień. Ten ważniejszy zza biurka, być może sam Belzebub, bez słowa wyszedł, a siedzący przy maszynie nie przerywał zawziętego stukania, nie racząc nawet na mnie spojrzeć. Czekając na powrót oficera paliłam papierosa za papierosem. Znalazłam je niespodzianie w kieszeni kożucha… Chyba ktoś mi je włożył. Siedziałam w odrętwieniu, sparaliżowana rozpaczą. Oczekiwanie przeciągało się w nieskończoność. W pewnym momencie do pokoju wszedł jeden z uniwersyteckich kolegów, oficer milicji, a przy tym osiedlowy sąsiad. Nieraz spotykaliśmy się na ulicy i przystawali na chwilę, by zamienić parę słów. Ucieszyłam się zrazu, widząc znajomą twarz. On jednak potraktował mnie jak powietrze, zwracając się z jakąś sprawą do milicjanta przy maszynie. Kiedy spytałam go, co się tu dzieje, spojrzał na mnie wzgardliwie. — Że ciebie tutaj spotkam, nigdy bym się nie spodziewał! — wykrzyknął z niezbyt dobrze udanym zdumieniem i oburzeniem. Wychodząc zatrzymał się na chwilę w drzwiach, ale ja już nie miałam ochoty na rozmowę. Czułam ostry ból w kręgosłupie, w gardle zaschło mi od papierosów, poprosiłam więc milicjanta o herbatę. Przebywając tak długo w jednym pomieszczeniu z tą ludzką wszak istotą, odczułam potrzebę nawiązania z nim kontaktu. Spojrzał na mnie z takim zdumieniem, jakby dziwił się, że nie podejrzewam go o podanie mi trucizny. Wyszedł po chwili wahania, w której zastanawiał się — jak sądziłam — czy mu nie ucieknę (ciekawe dokąd?), gdy zostawi mnie samą przez dość długi czas. Wrócił z więziennym blaszanym kubkiem. Wolał pójść po herbatę do odległego aresztu, niż zaparzyć mi w szklance taką, jaką sam popijał. Nie byłam tego godna. Nad tym widocznie zastanawiał się, nim wyszedł z pokoju. Pijąc tę ohydną ciecz, starałam się ukryć obrzydzenie, ale on i tak nie zwracał na mnie uwagi. Nie byłam w stanie zrozumieć, jak można tak długo ignorować drugiego człowieka znajdującego się w tak tragicznej sytuacji. Doczekałam się w końcu powrotu Belzebuba. Usiadł ponownie przy biurku, zajmując miejsce naprzeciw mnie i podsunął mi przed oczy jakąś kartkę. Przeczytałam uważnie, ale dotarło do mnie tylko tyle, że w związku z wprowadzeniem stanu wojennego jestem aresztowana. — Proszę to podpisać — powiedział z naciskiem. Podpisałam machinalnie, bez zastanowienia, jak zahipnotyzowana, niczym ślepiec nieświadomie podpisujący wyrok śmierci na samego siebie. Tej nocy nic już nie było w stanie mnie poruszyć. Nie przyszło mi do głowy, że mogłabym nie podpisać, że mogłabym pertraktować w tej sprawie. Rozdział 23 Zaprowadzono mnie wraz z Hanką do tej samej celi, gdzie na znajdującej się tam pryczy siedziały już dwie prostytutki o typowych zniszczonych, jaskrawo umalowanych twarzach z wyszczerbionymi zębami. Gdy wyszłam na korytarz, wzrok mój natknął się na znajomą twarz. Potężna, tłusta blondynka w średnim wieku o ładnych rysach twarzy oszpeconych jednak wyrazistym grymasem pogardy, siedziała samotnie na ławce naprzeciw drzwi niczym przebrana w cywilne rzeczy strażniczka obozu koncentracyjnego, żywcem wyjęta z jakiegoś wojennego filmu. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, nie wyczytałam w jej oczach zrozumiałego w tej sytuacji zaskoczenia, lecz coś w rodzaju ulgi: „No, wreszcie się na ciebie doczekałam!” Poczułam ukłucie w sercu. No tak, za dużo papierosów. Mój Boże, to ona przez cały czas współpracowała z bezpieką — myślowa zbitka wcisnęła się do mózgu, raniąc szare komórki. Często w ten właśnie sposób rozpoznawałam konfidentów, podchwytując przypadkowe spojrzenie. I zawsze było to bolesne odkrycie, gdyż dotyczyło rzekomych przyjaciół. Z drugiej zaś strony wielu agentów dawało mi w ten sposób sygnały, próbując wybadać czy i ja do nich nie należę, pracowałam wszak poprzednio w państwowej gazecie. Przekonana byłam o wiarygodności tych przypadkowych spojrzeń. Nie sposób skłamać wzrokiem, gdy zostanie się zaskoczonym. A choć nie uznawałam tego za niezbity dowód, to jednak w ten właśnie sposób zaczęła we mnie kiełkować „szpiegomania”. Tak to nazywałam, broniąc się przed nasuwającymi się coraz uporczywiej podejrzeniami wobec osób z najbliższego otoczenia. Zawsze jednak usiłowałam uwolnić się od takich myśli. Nie odezwałam się do Hanki, ona natomiast wyrzucała z siebie mnóstwo słów, do mnie niedocierających. Wyglądała — jak zwykle — okropnie. Zawsze była zaniedbana, niechlujna i tandetnie ubrana. Pracowała jako socjolog w jakimś instytucie naukowym, lecz prezentowała się gorzej niż niejedna pomoc domowa. Przynosiła ze sobą koniak i popijała z grupką najprymitywniejszych działaczy, którym imponowało jej wykształcenie. Intuicyjnie trzymałam się od niej z daleka, nie wyobrażałam sobie wówczas picia nawet minimalnych ilości alkoholu, jak zresztą większość zaangażowanych w „Solidarności”. Lecz mimo to darzyłam ją sympatią za inteligencję i specyficzne poczucie humoru. Zaprowadzono nas na schody wiodące do piwnicy, gdzie znajdował się areszt. Wśród stłoczonych tam ludzi rozpoznałam kilku działaczy z huty „Katowice”. Wszyscy niemal zagrypieni opowiadali bezładnie o stanie zdrowia, uskarżając się, że wyciągnięto ich z łóżka, że mają lekarskie zwolnienia, jakby to właśnie było w tej chwili najistotniejsze. Gdy powiedziałam, że wprowadzono stan wojenny, nie uwierzyli. Im niczego nie kazano podpisywać. Włamano się do mieszkań i przemocą uprowadzono, niczego nie wyjaśniając. Hanka tryskała dobrym humorem, sypała dowcipami. Była podekscytowana jak przed wspaniałą przygodą. Powiedziała, że jest dobrze przygotowana na dłuższy pobyt w więzieniu, bo uprzedziła ją o tym koleżanka pracująca w bezpiece. Pokazała mi schowki na grypsy w obcasach botków. Wszystko to jednak nie trafiało mi do przekonania. Sądziłam, że usiłuje wyciągnąć ode mnie, jeszcze przed rozstrzelaniem, jak najwięcej informacji, na których bezpiece tak bardzo zawsze zależało. Słuchałam więc w milczeniu, paląc bez skrupułów jej papierosy, których miała ogromny zapas. Po jakimś czasie kazano nam wejść do kabiny i rozebrać się do naga w obecności milicjantki, która dokonała rewizji osobistej, obmacując bezwstydnie, po czym dała nam do przebrania więzienne uniformy. Zaprowadzono mnie wraz z Hanką do tej samej celi, gdzie na znajdującej się tam pryczy siedziały już dwie prostytutki o typowych zniszczonych, jaskrawo umalowanych twarzach z wyszczerbionymi zębami. Było to tak nierealne, że poczułam się jak w kiczowatym filmie. Po co to wszystko? — myślałam zobojętniała, wciąż jeszcze będąc pod wpływem osobliwego zastrzyku znieczulającego. — Dlaczego od razu nie wywiozą nas gdzieś do lasu?.. A może przygotowują transporty na Sybir i przetrzymują nas tu, aż wszystko będzie gotowe? W rogu ciasnego, zadymionego, cuchnącego pomieszczenia stało wiadro z uryną, a na wciśniętym między pryczę i ścianę stoliku blaszany talerz ze stwardniałą kaszą. Wbita w nią łyżka ogromniała w mych oczach, które z niewiadomej przyczyny w niej utkwiły. Aż strach było pomyśleć, że przyjdzie nam tu nieco dłużej posiedzieć tak na jednej pryczy z tymi cuchnącymi kobietami, do których czułam odrazę. Ale Hanka wyraźnie niczym się nie przejmowała, częstowała prostytutki papierosami i zabawiała rozmową, jakby za chwilę miano nas stąd wypuścić. Istotnie, upłynęło niewiele czasu, gdy zjawiła się funkcjonariuszka. Oddała nam nasze rzeczy, nakazując pośpieszyć się z ponownym przebieraniem. Na dworze czekała już na nas furgonetka wypełniona znajomymi mężczyznami. Nikt nie wiedział dokąd jedziemy. Usiadłam z przodu, obok prowadzącego samochód milicjanta, by uwolnić się wreszcie od towarzystwa Hanki, irytującej mnie nieustannym jazgotem. Chciałam być sama, by uporządkować myślowy nieład spowodowany jej gadulstwem. Milczenie milicjanta sprawiało mi ulgę. Niestety, nie byłam w stanie się skupić. Czułam, jak wpadam w otchłań pustej bezsilności. A jedyną myślą, która przyszła mi do głowy była prośba skierowana do milicjanta, żeby zawiadomił mych rodziców, co się ze mną stało. Nie mogłam uwierzyć, że milicjanci mają pozytywny stosunek, do tego, co czynią. Przekonana byłam, że nam współczują, że niechętnie wykonują rozkazy zwierzchników. Niestety milicjant milczał jak zaklęty. Mimo to w pewnym momencie znowu się odezwałam, ale chyba już do samej siebie: — Jednego tylko w życiu żałuję, że przez osiem lat pracowałam w państwowej gazecie… Nie żebym wstydziła się tego, co pisałam. Nie mogę jednak wybaczyć tym, z którymi w takiej zgodzie przez tyle lat współżyłam… Przecież w „Solidarności” męczyłam się tak straszliwie również dla nich, bo oni też skorzystaliby w wolnej Polsce. Przygotowana byłam na śmierć. Gdzieś w głębi duszy tliła zapewne iskra nadziei, lecz nie docierała do świadomości. Przekonana byłam, że teraz wywiozą nas do lasu i rozstrzelają. Czułam się jak po tabletce uspakajającej. Nie przyszło mi do głowy, by się modlić. Nie zastanawiałam się nad tym dziwnym sygnałem z wieczności. Odczułam go jako swoisty wybryk podświadomości, jako pewien rodzaj reakcji na szok wypływającej z wyobraźni. Przekonana byłam, że wszystko już się dla mnie skończyło, absolutnie wszystko. Więc o co miałam Boga prosić? A może miałam Mu dziękować? Wypełniała mnie kompletna pustka. Ciało pozbawione było jakichkolwiek pragnień, uczuć, można by rzec duszy. Uleciała w przestworza wraz z mistyczną wizją, spłoszona przez pragnące ją porwać biesy, zostawiając na ich pastwę jedynie znękane ciało. Całkowicie otępiała patrzyłam przed siebie na drogę, niczego nie rejestrując. Po jakimś czasie zauważyłam jednak, że kilkakrotnie znaleźliśmy się w tym samym miejscu. Najwyraźniej błądziliśmy. A może chodziło o to, by nas zmylić, byśmy stracili orientację? W końcu dotarliśmy do celu. Okazało się nim jakieś ponure więzienie. Wprowadzono nas na dziedziniec, gdzie roztaczał się surrealistyczny wręcz widok, kojarzący się z piekłem obozów koncentracyjnych, lecz osadzony we współczesnych realiach, stanowiąc przedziwne pomieszanie rzeczywistości ze zjawami z przeszłości. Zobaczyłam masę stojących w szeregach ludzi. Ciepło opatuleni w zimowe palta i kożuchy przemieszani byli z postaciami w pasiastych piżamach, które z niewiadomej przyczyny pozbawiono charakterystycznych czapek i gwiazd Dawida. Skostnieli chyba z zimna, bo panował sążnisty mróz. Kilku mężczyzn miało na sobie jedynie slipy, a na rękach kajdanki. Byli to ci, którzy stawiali tak zwany twardy opór. Jeden z nich, jak mi później opowiedziano, złapał się kaloryfera tak mocno, że wyrwał go ze ściany, gdy przybyli po niego funkcjonariusze ciągnęli go w swą stronę. Spotkałam tam dwie znajome. Padłyśmy sobie w ramiona, choć znałam je tylko z widzenia, z zebrań. Rozmawiając z nimi, budziłam się powoli z odrętwienia. Czucie wracało wraz z bólem w krzyżach i szczękaniem zębami, a z nim… nadzieja na dalsze życie przemieszana z lękiem przed czarno widzianą przyszłością. No, najważniejsze, że żyję — pomyślałam z ulgą, pomimo grozy otaczającej rzeczywistości. Gdyby nas mieli rozstrzelać, to wywieźliby do lasu, a nie do więzienia. Znów byłam głucha na nierzeczywistość, oddalona o wiele milionów lat świetlnych od transcendentnego szczęścia, do którego dostęp zablokowany był w samym jądrze świadomości. I był to nieomylny znak, że daleko mi jeszcze do śmierci. Po długotrwałym przebywaniu na mrozie odechciało się nam rozmów. Zabroniono ich zresztą wojskową komendą nakazującą stanie na baczność. Przemarznięte do szpiku kości, do bólu we wszystkich tkankach wycieńczonego ciała, marzyłyśmy już tylko o tym, by znaleźć się wreszcie w jakimkolwiek pomieszczeniu i usiąść. Rozdział 24 Spojrzałam na siedzące obok mnie, pochlipujące starsze panie i nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać. A zatem tak wyglądali najniebezpieczniejsi ekstremiści! W końcu zlitowano się nad nami. Zabrzmiała komenda: „W prawo zwrot! Naprzód marsz!” Zaprowadzono nas wreszcie do cel, niestety nieogrzewanych. Były to jednoosobowe pomieszczenia karne z twardą ławą, na której siedziałyśmy w piątkę, ściśnięte jedna przy drugiej, nie mogąc nawet rozprostować nóg. Ale i to stanowiło znaczną ulgę. Znalazłam się w towarzystwie owych dwu znajomych i dwu innych obolałych, milczących starszych pań z zapłakanymi oczami. Z innych cel dochodziły przeraźliwe wrzaski. Jacyś mężczyźni klęli ordynarnie. Pewna kobieta płakała z bólu i zimna, skarżąc się, że wywleczono ją w nocnej koszuli, ciągnąc za włosy po schodach. Inna zawodziła, rozpaczając nad losem niemowlęcia pozostawionego samotnie w domu, gdyż mąż jej był w służbowej delegacji. Nagle wszystko ucichło, bowiem z głośników rozległ się dobrze znany głos generała Jaruzelskiego, który wygłaszał orędzie do narodu. Niczym wymierzony w twarz policzek uderzyło mnie stwierdzenie, że nierozważnym postępowaniem ekstremistów z „Solidarności” generał został zmuszony do wprowadzenia „z bólem w sercu” stanu wojennego oraz internowania najniebezpieczniejszych z nich. Spojrzałam na siedzące obok mnie, pochlipujące starsze panie i nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać. A zatem tak wyglądali najniebezpieczniejsi ekstremiści!
2 sty 2018FRAGMENT POWIEśCI Odurzona zapachem perfum, który przypominał rozgrzaną w słońcu łąkę, oszołomiona urodą kobiety Konfucja, poczuła niespodzianie dreszcz przerażenia, jakby obejmowała ją stara, żywcem wzięta z bajek Baba Jaga, a nie piękna dama. Przez ułamek sekundy ujrzała w niej siwą staruchę z pokrytą siatką zmarszczek obrzydliwą twarzą z zakrzywionym nosem, ubraną w długi, obszerny, czarny płaszcz z kapturem. Mam halucynacje, pomyślała zgnębiona. Nie dając niczego po sobie poznać, weszła z damą na werandę, na której znajdowały się ogromne figury ubrane w barokowe stroje, podobnie jak gospodyni. Wewnątrz też wszystko było utrzymane w jakimś dawnym stylu. Ogromny salon miał jedną ścianę całkowicie oszkloną. Rozciągał się za nią wspaniały widok na całe miasto. Stół zastawiony był wyszukaną porcelaną i srebrami, udekorowany kwiatami. W salonie znajdowało się już kilka atrakcyjnych, szczupłych, wysokich pań w nieokreślonym wieku, w odróżnieniu od gospodyni ubranych nowocześnie. Miały na sobie barwne, ozdobione cekinami T-shirty i kolorowe, satynowe spodnie. Właściwie nie pasowały do tego otoczenia. Elegancka liliowa długa suknia Konfucji lepiej z nim harmonizowała, chociaż popołudniowa pora nie zobowiązywała do zakładania wieczorowych strojów. Z kieliszkami szampana w ręku kobiety zgromadzone były wokół figurek z glinki, których lepienie — jak się okazało — stanowiło hobby gospodyni. — To takie skromne babskie spotkanie przy kawie — wyjaśniła oszołomionej przepychem sprzątaczce stawiającej pierwsze kroki jako niemiecka dziennikarka. — Mam nadzieję, że będzie się pani dobrze czuła w naszym towarzystwie. Nastąpiła prezentacja kobiet, których nazwiska nic jej nie mówiły, a Hilda tylko ją przedstawiła jako dziennikarkę. Zajęcia pozostałych pań przemilczała. Siedząc już przy stole, onieśmielona Konfucja przyjrzała się dokładnie współbiesiadniczkom. Od razu można było stwierdzić, że są genetycznie spreparowane. Zrobiły na niej ogromne wrażenie. Nigdy dotąd nie widziała takich zjawiskowych istot. Wszystkie były wysokie, każdą z ich kształtnych, pięknych głów otaczała aureola rozjaśnionych do bieli, długich włosów. Najbardziej niesamowite były ich ogromne, błękitne oczy, okolone niczym jeziora sitowiem długich, gęstych czarnych rzęs. Był to ostatnio najpopularniejszy kolor gałek. Zmieniano go w zależności od kaprysów mody. W miarę zwyczajnie wyglądała na tle przyjaciółek Hilda, której rysy twarzy nie były tak banalnie regularne, usta i oczy nie tak duże, a nos miał lekki garbek. Konfucja odniosła wrażenie, że znalazła się w środku wyświetlacza fluorescencyjnego, w jakiejś kiczowatej telenoweli. Wszystkie kobiety były tak piękne, miały tak miłe dla ucha, melodyjne głosy, zaś konwersacja, do której tło stanowiła barokowa muzyka, była tak błyskotliwa, że Konfucja odniosła wrażenie, iż znajduje się w niebie wśród aniołów. Zastanowiło ją tylko, dlaczego w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, o czym one rozmawiały. Pamiętała tylko, że sama milczała, gdyż nie miała zielonego pojęcia o sprawach stanowiących przedmiot rozmowy, a mianowicie o kosmicznych podróżach. Jedna z pań spędziła niedawno urlop w hotelu na Marsie. Inna na księżycu. Było to najgorętsze pragnienie Konfucji. Wiedziała jednak, że jest to marzenie ściętej głowy. Jedynie pewien bulwersujący dialog dwu pięknych pań utkwił jej w pamięci. — Wyjątkowi ludzie nie mają potrzeb seksualnych, gdyż nie muszą się rozmnażać. Sami mogą żyć wiecznie na innej planecie o nazwie Hathor. To są właśnie te przypadki zaginięć bez śladu. Przecież znikają tylko wybitni ludzie: astrofizycy, poeci, kompozytorzy… — Nieprawda, zdarza się też, że giną całkiem przeciętni ludzie — przerwała jej inna kobieta. Po prostu nasza policja jest beznadziejna, bo to niemożliwe, żeby istniała taka planeta. Spiskowe teorie — machnęła ręką. — Ależ już w dwudziestym pierwszym wieku zespół OGLE odkrył za pomocą astrometrii planetę typu ziemskiego w innym odległym układzie słonecznym. — Co ty pleciesz? Taka planeta w odległym układzie słonecznym byłaby oddalona o wiele lat świetlnych, co znaczy, że podróż tam w najlepszym przypadku, jeżeli mielibyśmy jakąś niesłychaną technologię, zajęłaby setki lat, bo nic ciężkiego nie może podróżować z szybkością światła. — W miarę rozwoju ośrodka lotów kosmicznych i stacji sił powietrznych Cape Canaveral skonstruowano rakietę, która do niej dotarła. Z powodu jej nieopisanego piękna nazwano ją Hathor, jak nazywała się egipska bogini nieba, miłości i muzyki. Istnieją na niej istoty ludzkie i warunki podobne do naszych, tylko o wiele wspanialsze, z wysoko rozwiniętą techniką i cywilizacją. Jest to po prostu niebo, z tą różnicą, że idzie się do niego za życia, a nie po śmierci. Ludzie ci nie rozmnażają się, lecz sami żyją wiecznie, więc poszukują na naszej kończącej powoli żywot Ziemi wyjątkowych jednostek godnych do zasiedlenia tej planety obracającej się wokół gwiazdy, która nigdy nie przestanie istnieć. Została ona stworzona przez Najwyższą Inteligencję, którą nazywamy Bogiem, a która wykreowała cały wszechświat. Istnieją bardzo wygórowane kryteria dostępu do Hathor. Tylko niektórzy z nas należą do „Wybranych”. — A skąd ty to wszystko wiesz? — To jest wiedza tajemna. Ujawnił mi ją ojciec, który był kosmologiem i właśnie należy do tych zaginionych osób. Zdradził tę tajemnicę mnie i matce, żebyśmy się o niego nie martwiły, bo wiedział, że pewnego dnia zniknie. Podobno została ona przewidziana już przez biblijnych proroków, zwłaszcza w Apokalipsie św. Jana. Widocznie tata dostał się na Hathor. — A dlaczego nie zabrał ze sobą ciebie i twojej mamy? Fantazjujesz. — Nie, to wszystko prawda. Nie mógł nas zabrać, bo nie należymy do „Wybranych”. Jest to określona liczba osób, które rodzą się na ziemi, ale mają szczególne właściwości. Wynosi ona sto czterdzieści cztery tysiące, co przewidział w Apokalipsie św. Jan. Inwigilatorzy i manipulatorzy zajmują się głównie wyszukiwaniem tych osób, ponieważ chcieliby je zniszczyć i zastąpić swoimi ludźmi. Upowszechnili w tym celu tabletki eutanazyjne, przy pomocy których popełniane są samobójstwa. Stąd ta niesamowita inwigilacja i… — Zamknij się! — krzyknęła ni stąd ni zowąd Hilda. — To kompletna bzdura. Unia Globalnej Świadomości upowszechniła tabletki eutanazyjne, ponieważ świat jest przeludniony. Środowisko naturalne jest wyniszczone przez globalne ocieplenie, straszliwe kryzysy ekonomiczne, polityczne i katastrofalne przeludnienie. Wielcy świata alarmowali już pod koniec dwudziestego pierwszego wieku, wołali o redukcję, o depopulację. Już wtedy mieli dość tej ciżby i ciasnoty. Tabletki eutanazyjne, z których bez ograniczeń korzystają ludzie niepełnowartościowi, pragnący zakończyć swój nędzny żywot, mają na celu ich zlikwidowanie. A ty opowiadasz jakieś bajki, że manipulatorzy unicestwiają najwartościowszych ludzi, przeznaczonych do życia na jakiejś cudownej planecie, żeby zająć ich miejsce — podsumowała tę polemikę. Zaczęła się rozmowa na inny temat, z której Konfucja już niewiele rozumiała i niczego nie zapamiętała. Po deserze składającym się z szampana, kawy, herbaty, przepysznych malutkich ciasteczek, wielosmakowych pralin i egzotycznych owoców gospodyni zaprezentowała swoje filigranowe dziełka. Wywiązała się długa dyskusja na ich temat i pytania dotyczące poszczególnych egzemplarzy. Potem był podwieczorek. Śliczna, młodziutka pokojówka w białym czepku i fartuszku przynosiła tace z przeróżnymi kanapeczkami, do których popijano doskonałe gatunki wina, zmieniane w zależności od rodzaju kanapek. W miarę rozwoju sytuacji Konfucja z przerażeniem stwierdziła, że znajduje się w samym centrum sabatu pięknych czarownic. W salonie zapanował zmrok. Ściany uginały się od luster i płaskorzeźb przedstawiających dziwne postacie. Na długim stole stały świeczniki o nietypowych kształtach, świece, kadzidełka, kryształy, celtyckie krzyże. Aż kipiało od magicznych symboli i znaków. Znów poczuła przejmujący dreszcz na całym ciele, podobnie jak podczas serdecznego objęcia Hildy przy powitaniu. Zerwała się z miejsca. — Przepraszam, ale źle się czuję, muszę wyjść bez pożegnania — powiedziała drżącym głosem i wybiegła z salonu. Pędem przebyła park i biegiem udała się do domu.
29 gru 2017RECENZJA Główna bohaterka jest zahukana, melancholijna i skryta, gdyż nigdy nie zaznała matczynej czułości i w ogóle nie zna swego ojca. Jedyny sposób na złagodzenie poczucia wyobcowania stanowi dla niej akt seksualny. Gdy poznaje jakiegoś mężczyznę, od razu idzie z nim do łóżka i zakochuje się nieprzytomnie. Niestety, zawsze bez wzajemności, na co ma też wpływ pewna jej wstydliwa, intymna ułomność. Tęskni za nieznanym ojcem, o którym jej matka nie chce z nią rozmawiać. Zamknięta w sobie i osamotniona ma tylko jedną przyjaciółkę, syjamską kotkę Micię. Przenosi się do Wiednia, gdyż ubzdurała sobie, że jej ojciec jest Austriakiem. Przez całe życie nosi w sercu jego obraz, który zmienia się wraz z jej dorastaniem, aż w końcu staje się tak wyraźny, że czasami dziewczyna widzi go i rozmawia z nim po niemiecku. Opowiada mu o swoich troskach i kłopotach, zasięga jego rady w różnych sprawach. Istna fantasmagoria. Po polsku gawędzi sobie z Micią. Szukając ojca, naraża się na zadurzenie w zboczeńcu, który ją oszałamia kokainą, więzi i maltretuje, co doprowadza ją do psychozy. Ratuje ją zakochany w niej młody muzyk uwikłany w homoseksualny stosunek z krytykiem muzycznym. Jest to powieść pokazująca głęboką prawdę o ludzkich sercach. Wciąga od pierwszej strony i trzyma w napięciu do ostatniej. Dramatyczna, nabrzmiała emocjami. Jej ułomni bohaterowie wzbudzają naszą empatię, gdyż autorka sięga w głąb kobiecej duszy i serca wrażliwego młodzieńca. Świetna, wciągająca i poruszająca lektura. Spodobał mi się delikatny sposób przedstawiania drastycznych niekiedy scen z seksem w roli głównej. Jednak najbardziej ekscytujące są karty przedstawiające namiętną, romantyczną miłość jako „związek dwóch dusz, skutych nierozerwalnym, zapisanym w gwiazdach, łańcuchem przeznaczenia”. Monika Solecka
26 gru 20172. Często wszakże nachodziło mnie również wspomnienie owej najpiękniejszej w życiu nocy, które rozświetlało mroki ponurej celi, promieniejąc w ciemnościach jak gwiazda o olśniewającym blasku. Usiłowałam rozpaczliwie przypomnieć sobie urzekający wygląd Artura, lecz pozostało jedynie uczucie, nie wyobrażenie, lecz uczucie, uczucie jego niezwykłej urody, ciepła jego ciała, świeżości błękitnego swetra, zapachu wody po goleniu. Po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z tak przystojnym i tak ekscytująco pachnącym mężczyzną, przytulającym mnie do siebie tak czule i przejmująco… Wspomnienie to paliło jak otwarta rana, równocześnie jednak koiło ból swym niezrównanym pięknem. Dręczyły mnie pytania, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Jak mogłam zdradzić kogoś tak bliskiego? Co sprawiło, że to cudowne uczucie dopadło mnie tak znienacka w lodowatych ciemnościach więziennej celi, rozgrzewając wspomnieniem pocałunków pod rozgwieżdżonym niebem? Czułam na policzku smak jego warg, a na ciele magnetyzm oplatających mnie w tańcu ramion… Nie pamiętałam żadnej z „upojnych nocy”, wszystkie zatarły się, zlały w niezbyt miłe, oddalane z niesmakiem wspomnienie. A ta jedna jedyna, przenikliwie chłodna, jasna noc majowa żyła przez całe lata, nietknięta zębem czasu, w tajemnym ukryciu, w najskrytszym zakątku mego serca. Ostrze cierpienia przebiło się przez jego zewnętrzną powłokę, docierając do tego, co pozostanie już na zawsze, nieprzemijająco, lecz w innej, jedynie prawdziwej rzeczywistości, tyle tylko mającej z doczesnym życiem wspólnego, o ile mieści się ono w kształcie jej niewyobrażalnego piękna. „Przemija bowiem postać tego świata.”
22 gru 2017FRAGMENTY POWIEśCI 1. Przechodząc koło Barbakanu, weszłam na dziedziniec i… ogarnęło mnie zapomniane, cudowne wspomnienie, stłamszone przez minione lata. Stanęłam w zadumie. W tym miejscu przeżyłam najpiękniejszą w życiu noc. Studiowałam wówczas prawo na dziennych studiach w Uniwersytecie Jagiellońskim. Był piękny majowy dzień, szaleliśmy na juwenaliach. Późnym wieczorem, śmiertelnie zmęczona całodziennymi wrażeniami, siedziałam smętnie z koleżanką na dziedzińcu Barbakanu, gdzie odbywał się juwenaliowy bal obserwowany przez nas obojętnie. Ogłuszające dźwięki jazzowej muzyki nie pozwalały rozmawiać. Trzeba było się przekrzykiwać, a na to nie miałyśmy już siły, tak samo zresztą jak i na tańce. Wtem z tłoku wyłoniła się postać młodzieńca zmierzającego w moim kierunku, a mnie poraziło jak prądem. Zerwałam się z miejsca niczym sprężyna, zapominając o obolałych na wysokich obcasach stopach. To był… cud, że zauważyliśmy się w tym mroku i tłumie. Wprawdzie on rzucał się w oczy, gdyż postać jego promieniała taką jasnością, jakby na dziedziniec wdarł się nagle snop światła. Miał czuprynę kręconych jasnych włosów, a na sobie jasno-błękitny sweter i beżowe spodnie. Wyglądał jak z innego świata, jak nie tej ziemi. W porównaniu ze znajomymi chłopcami to był, po prostu, książę z bajki. Ale ja? Ciemne włosy, ciemna spódniczka z cepeliowskiego dywanika, czarny bawełniany golf … Jak on mnie tam wypatrzył? Natychmiast znalazłam się w jego ramionach. Spojrzałam do góry, by mu się przyjrzeć i… zadrżałam z wrażenia. Zdawało mi się, że jestem w objęciach czarodzieja, który w okamgnieniu stworzył dla mnie fascynującą scenerię. Zauważyłam bowiem w tej chwili niedostrzegane dotąd niebo iskrzące milionem gwiazd, a na jego tle majaczące jak we śnie strzelnicze wieżyczki średniowiecznej fortyfikacji. Blask ogromnego jak tarcza księżyca rzucał na twarz nieznajomego romantyczną poświatę. Zawirował świat, gdy spotkały się nasze oczy, porażone nawzajem palącym blaskiem. Nasze serca płonęły jak pochodnie. Nie wypuścił mnie z ramion do rana, chociaż nieustannie byliśmy potrącani akrobatycznymi figurami rokendrolujących par. Nie rozmawialiśmy, nie mogliśmy znaleźć słów, które wyraziłyby ogarniające nas wzruszenie, lecz nasze serca i ciała mówiły za nas. To było magiczne wprost przeżycie! Po prostu czary. Nigdy jeszcze nie przeżyłam czegoś podobnego, chociaż on mnie nawet nie pocałował. Świtało, gdy zjawił się jego kolega i dosłownie wyrwał go z moich ramion: — Artur, gdzieś ty się zapodział? — krzyknął. — Zostawiłeś torbę podróżną i zniknąłeś. Od godziny cię szukam. Za pół godziny mamy pociąg! Nie pocałowaliśmy się nawet na pożegnanie, nawzajem onieśmieleni uczuciem, które nas tak niespodzianie zaskoczyło. Zdążyłam mu tylko podać imię, nazwisko i adres, a on zapamiętał i natychmiast po powrocie do domu napisał do mnie list. Opisał w nim, pięknie i wzruszająco, dokładnie to samo, co ja przeżyłam w jego ramionach. Taki cud zdarza się tylko raz! Kochaliśmy się na odległość, przekazując sobie w listach najczulsze słowa. Przez dwa miesiące pisaliśmy do siebie dzień w dzień. Umówiliśmy się, że przyjadę do niego podczas wakacji. Był malarzem, nazywał się Artur Godlewski, przyjechał na Juwenalia wraz z kolegami aż z Poznania, gdzie właśnie kończył studia w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Nie zdążyliśmy się sobie wówczas przyjrzeć. Rozpaczliwie usiłowałam przypomnieć sobie dokładnie jego wygląd, lecz pozostało jedynie wspomnienie. Wspomnienie jego niezwykłej urody, ciepła jego ciała, świeżości pachnącego błękitnego swetra, dotyku jego dłoni, w którym było tak wiele tkliwości. Nikt nigdy nie przytulał mnie tak czule i przejmująco. W niczyich ramionach nie czułam się tak cudownie, tak oszałamiająco.
22 gru 2017