Wywiad z Piotrem Barciukiem

Piotr Barciuk jest autorem książki „O chłopcu, który wygrał z grami”. Bajka opowiada o Marku, uzależnionym od gier komputerowych. Wskutek awarii komputera w życie Marka wkraczają postaci z gry, a chłopiec zdaje sobie sprawę, że na grach życie się nie kończy, więc postanawia zmienić swoje nawyki.

Dlaczego problem uzależnienia od gier komputerowych jest dla Pana ważny?

Zacznę od tego, że nie jestem przeciwnikiem gier komputerowych. Nie jestem też człowiekiem, który chce walczyć z technologią. Po prostu zwróciłem uwagę na pewne zjawisko, z którym codziennie mamy wszyscy do czynienia. Mieszkam w Warszawie. Każdego dnia spędzam kilka godzin w komunikacji miejskiej. I pewnego razu w metrze zauważyłem sytuację, która najpierw mnie rozbawiła, a później dała impuls do napisania bajki „O chłopcu, który wygrał z grami”.

Otóż w jednym wagonie metra około 7-8 osób robiło dziwne ruchy i grymasy, patrząc na ekrany smartfonów. To nie mogły być reakcje na przeczytane wiadomości. Zacząłem się baczniej przyglądać tym osobom. Aż zrozumiałem. Ci ludzie grali. Rozrywka dobra, jak każda inna. W metrze, autobusach i tramwajach wiele osób czyta też książki. Ale w przypadku tych grających interesujący był ich wiek. Około trzydziestoletni mężczyźni. Ubrani w garnitury (z czego wywnioskowałem, że po wyjściu z metra pójdą do pracy). Jedni do banku, inni do biur i instytucji. Z jednej strony są to więc chłopcy wykorzystujący każdą chwilę na grę, a z drugiej strony młodzi mężczyźni, podejmujący poważne, zawodowe decyzje. Uświadomiłem sobie, że wokół mnie jest więcej ludzi, którzy cały czas grają na smartfonach.

Czy uważa Pan, że uzależnienie od gier jest problemem pewnej generacji?

Zacząłem przyglądać się osobom, które grają na ulicy, w autobusie, tramwaju czy metrze. Zrozumiałem, że większość z tych osób jest od gier uzależniona. Każdą wolną chwilę poświęcają graniu. Ci młodzi ludzie należą do pokolenia, które urodziło się już w czasach, gdy komputery były w miarę powszechne. I nie znają życia w epoce, w której spędzało się czas na kopaniu piłki, grze w dwa ognie, wycieczkach rowerowych za miasto, czy grach terenowych. O czytaniu nie wspominając.

Rozumiem, że tak właśnie wyglądało Pana dzieciństwo?

Jedynym ekranem, który moje pokolenie pamięta z dzieciństwa był ekran telewizora. Jak się pojawiły pierwsze gry komputerowe, też graliśmy z wypiekami na twarzy odbijając wirtualną piłeczkę pingpongową. Nie mogliśmy się jednak od gry uzależnić, bo ciężkich ekranów i klawiatury nie można było zabrać na ulicę. Prądu zresztą też. A i mało kto miał w domu komputer.

Czy badał Pan problem przed napisaniem bajki?

Zacząłem się mu się wcześniej przyglądać. Statystyk nie znam, ale wiem, że jest to już problem naszej cywilizacji. Mając bogatą wyobraźnię, zobaczyłem nieuniknioną katastrofę. Oczyma wyobraźni zobaczyłem kontrolera ruchu lotniczego (tu przepraszam kontrolerów, że akurat o nich pomyślałem), który naprowadzając samoloty na właściwy kurs, na chwilę zerka w uruchomioną na smartfonie grę. Dalej każdy potrafi sobie wyobrazić kolejność zdarzeń. Nie pomyliłem się. Pewnego dnia świat obiegła wiadomość o dyspozytorze ruchu kolejowego, który doprowadził do katastrofy grając właśnie na smartfonie. Zginęło 12 osób, a 89 trafiło do szpitali z urazami.

To nie wszystko. Kilka osób zginęło łapiąc pokemony w grze PokemonGo.

Jak więc widać bajkopisarze potrafią przewidywać przyszłość. Mówię to z uśmiechem, ale jest to smutny uśmiech.

Dlaczego?

Bo bardzo dużo gier polega na zabijaniu. Strzela się do potworów, kosmitów, ludzi. Ja też kiedyś biegałem po podwórku z patykiem, udającym karabin maszynowy, ale wtedy musieliśmy jako dzieci bardzo pobudzić wyobraźnię, żeby w patyku widzieć karabin, w gałęzi drzewa samolot, a w piaskownicy wnętrze czołgu. Teraz dzieci dostają komputerowe strzelanki w 3D.

Nie potrzeba tutaj dużej wyobraźni, bo wszelkie urządzenia służące zabijaniu wyglądają w grach realistycznie. A drastyczne sceny niczym się nie różnią od prawdziwych scen zabijania. W internecie jest mnóstwo filmów z kamer umieszczonych na prawdziwych czołgach. Możemy więc obserwować prawdziwe sceny morderstw np. w Syrii.

Do kogo kieruje Pan bajkę?

Do dorosłych, bo to dorośli kupują dzieciom zarówno gry, jak i książki. Mój przekaz brzmi: zacznijcie działać, nim będzie za późno. Bohater mojej bajki sam zrozumiał, że życie to nie gra. A każde, nawet wirtualne zabijanie, jest ogromnym złem. Tak widzę świat.

Nie toleruję przemocy w jakiejkolwiek postaci. Otacza mnie coraz więcej ludzi, którzy spędzają czas na wirtualnym zabijaniu. Włosy stają mi dęba, bo część z tych ludzi jest uzależniona od gier i wiem, że takich katastrof, do jakiej doszło w Niemczech będzie więcej. Zacznijmy więc temu zapobiegać. Kupujmy dzieciom gry, ale kupujmy im też książki. Gdyby nie było wiedzy zgromadzonej przez wieki w książkach, nie byłoby też komputerowych gier. I o tym też w bajce mówię.

Czy mógłby Pan opowiedzieć o procesie pracy nad książką?

Nie mam jakiejś specjalnej metody. Po prostu pewnego dnia siadam do komputera i piszę. Muszę napisać całą historię od razu. Oczywiście później są poprawki, ale zarys bajki powstaje szybko, gdy mam wenę. Działam trochę jak bohater kreskówki „Pomysłowy Dobromir”.

Jakiś pomysł chodzi mi po głowie. Błąka się po zakamarkach szarych komórek i nagle… Eureka! Jeśli nie siądę do pisania w tym momencie, to zarys pomysłu spisuję w postaci notatki tekstowej w telefonie, ale trudno mi później do niego wrócić.

Ile zajęło Panu pisanie?

Nie piszę powieści (czego żałuję), tylko krótkie formy. Nie jest więc dużym problemem zapisanie całej historii w czasie jednego posiedzenia. Wcześniej pisałem na maszynie do pisania, a niedawno przypadkiem odnalazłem rękopis mojej pierwszej bajki, która została już „wklikana” do komputera i czeka w kolejce na wydanie. Potrafię więc pisać wykorzystując różne nośniki rejestracji tekstu.

Napisanie bajki „O chłopcu, który wygrał z grami” zajęło mi kilka godzin. O wiele dłużej trwało poprawianie tekstu, czy dopisywanie nowych wątków. Nieocenionym pomocnikiem na tym etapie twórczym był ilustrator Artur Nowicki. To wybitny specjalista od bajek. Przeczytał i zilustrował ich tyle, że ja jestem przy nim początkującym bajarzem.

Dlaczego zdecydował się Pan na wydanie książki w Ridero?

Bo chciałem się śmiać, a sami na stronie wyjaśniacie, że nazwa wydawnictwa znaczy po włosku „będę się śmiać”. W moim życiu śmiech jest podstawowym, obok wody i żagli, napędem dla aktu twórczego. Nie wyobrażam sobie życia bez robienia psikusów kolegom, czy bez oglądania komedii. Poza tym łatwiej mi interpretować zachowania innych ludzi, bo potrafię śmiać się sam z siebie. I uwielbiam, jak ktoś mi zrobi inteligentny dowcip. A kilku osobom się udało.

Czy od początku był Pan zdecydowany na samodzielne wydanie książki w naszym serwisie?

Na Ridero trafiłem przypadkiem. Ponieważ w internecie często wchodzę na strony księgarskie, to pewnego dnia wyświetliła mi się reklama serwisu, zajmującego się wydawaniem książek. To jeszcze nie była reklama Ridero. Jednak zainteresowałem się firmą, która proponuje wydawania książek wszystkim. Okazało się, że takich wydawnictw jest więcej. Zacząłem więc śledzić ten ruch wydawniczy i tak pewnego dnia trafiłem na Ridero.

Byliście prawdopodobnie pierwszym wydawnictwem, które od osób piszących nie chciało „na dzień dobry” żadnych pieniędzy. Nie ufam firmom, które chcą mi coś dawać za darmo, ale jak się wczytałem w wasze zasady działania, to powiedziałem sobie „teraz, albo wcale”. I wybrałem „teraz”. Gdyby na polskim rynku nie pojawiło się Ridero, bajka „O chłopcu, który wygrał z grami” nadal byłaby tylko zapisem w moim komputerze.

Czy miał Pan wcześniej doświadczenie z rynkiem wydawniczym?

Dwadzieścia lat temu, kiedy debiutowałem wierszami dla dzieci. Ukazywały się co miesiąc pod obrazki do kolorowania. Później wysłałem te teksty chyba do wszystkich wydawnictw zajmujących się literaturą dziecięcą. I tylko jedno wydawnictwo odpisało, że „bardzo przepraszamy, ale mamy plany na najbliższe pięć lat”.

Teraz nie muszę się o to martwić. Jeśli chcę coś wydać, to wydaję. I będę wydawał. Są głosy, że samodzielne wydawanie własnych tekstów, to obciach. Że „prawdziwa” literatura musi być wydana „w starym, dobrym stylu”. Coś w tym jest. Książka z renomowanego, tradycyjnego wydawnictwa, to wielki zaszczyt. Ale ja jestem już w takim wieku, że nie muszę się wstydzić własnych, przelanych na papier przemyśleń. Nie będę więc czekał, aż ktoś się zgłosi po moje  bajki, bo szkoda mi na to życia. Myślę więc, że będę nadal wydawał swoje bajki i będę się z tego powodu radośnie uśmiechał.

Skąd zainteresowanie bajkami jako gatunkiem?

Bajki przyszły same. To jest tak, że jednym dane jest pisanie kryminałów, inni mają talent do wielkich powieści, a inni potrafią pisać tylko krótkie formy. Być może nawet nigdy bym nie pisał bajek, gdyby nie pewien przypadek.

Ilustrator Artur Nowicki wiele lat temu poprosił mnie, żebym napisał kilka tekstów dla dzieci. I tak się zaczęło. Złapałem bakcyla i w wolnych chwilach popełniałem krótkie, rymowane bajki. Uzbierało się tego sporo. Ja pisałem, a Artur ilustrował. Pierwsza bajka prozą powstała z okazji czwartych urodzin mojej córki Soni. Bajka „Bardzo ważny dzień” jest właśnie tym rękopisem, o którym mówiłem wcześniej. Później powstawały kolejne teksty. Wszystkie jednak do szuflady. Zaczynam je porządkować. Niektóre trafią z powrotem do szuflady i będą czekać „na lepsze czasy”. Inne planuję wydać. W tej chwili mam pięć prawie gotowych do druku bajek. To są krótkie formy, więc jak napiszę jeszcze kilka ukażą się w jednym zbiorze.

Pisanie bajek sprawia mi wielką przyjemność. Przede wszystkim dlatego, że bajki są utworami nie tylko dla dzieci. To dorośli dokonują najczęściej wyboru, jaką bajkę kupić, więc w każdym tekście staram się coś dla nich przemycić.

Na czym polega przemycanie tych elementów dla dorosłych?

W bajce „O chłopcu, który wygrał z grami” jest ukłon w stronę dorosłych, by zachowali trochę zdrowego rozsądku i ekranem komputera nie załatwiali rodzicielskich obowiązków. W bajce „O królewnie, która nie chciała jeść kaszy” dorosły czytelnik znajdzie być może interesujące przykłady dań z kaszy, które można niejadkom podsuwać pod nos.

Zasada jest prosta, choć niełatwa w wykonaniu. Dorosły czytelnik nie może się nudzić czytając bajkę, bo zniechęci do czytania dzieci. Gdybym mógł, to zająłbym się tylko pisaniem bajek i przenoszeniem ich na „deski” teatru telewizji dla dzieci. Dlaczego teatr telewizji? Bo z dzieciństwa pamiętam godziny spędzone na oglądaniu świetnych przedstawień. Myślę, że pora na nową odsłonę. Tym razem jednak w internecie, bo to jest przyszłość „ruchomych obrazków”. Taki pomysł mam w głowie od lat. I choć życie to nie bajka, mam nadzieję, że starczy mi sił, żeby go kiedyś zrealizować.

 

Link do książki.

Leave a Comment