Zakochani w Kołobrzegu

Bezpłatny fragment - Zakochani w Kołobrzegu

Proza współpczesna
Polski
Objętość:
285 str.
ISBN:
978-83-8104-084-6

Wspomnijcie mnie czasem, kiedy odejdę

nie wiem dokąd i nie wiem z kim

z innego świata z powrotem nie przejdę

kiedyś tam może spotkamy się.

Zostawiam wam słowa i z serca nuty

rozstanę się z dziećmi, to boli mnie

założę cicho podniebne buty

w tę drogę sam wkrótce wybiorę się.

Byłem bogaty, duchem majętny

bogactwem chętnie podzielić się chcę

zabiorę tylko przyjaźni okruchy

tej, którą obdarowaliście mnie.

Wspomnijcie mnie chwilę, proszę nieśmiało

tam dokąd pójdę nie spłyną łzy

chciałbym zabrać ze sobą gitarę

zaglądać czasem w wasze sny.

Każdy ma cichy moment zadumy

ślad po mnie zginie w niebytu mgle

to co kochałem zostawiam na Ziemi

niech ta muzyka wam życie zmieni

To był mglisty, jesienny poranek. Światła latarni z trudem przebijały się przez mroczne, mleczne tumany. Z oddali słychać było odgłosy budzącego się miasta. Na peronie stało kilkanaście osób, większość wybierała się w daleką podróż. Tak pomyślała Hania spoglądając na solidne i pakowne walizy. Przystanęła, schowała wysuwaną rączkę swojego nesesera i szczelnie otuliła się kurtką. Spojrzała na peronowy zegar, do odjazdu pociągu zostało trochę ponad dziesięć minut.

— Tyle godzin jazdy przede mną, czy ja to wytrzymam… Pomyślała z trwogą. Była niewyspana i zmęczona. Do wyjazdu przygotowywała się od kilku dni, ale ten wczorajszy to była swoista kulminacja. Musiała przygotować dom na dwa tygodnie swojej nieobecności, posortować i spakować rzeczy, kosmetyki i niezbędne dokumenty.

— Mam nadzieję. że niczego nie zapomniałam! Jeszcze raz zrobiła szybki przegląd, w pamięci poukładała sobie zaświadczenia, skierowanie, opis choroby, dokumenty osobiste.

— Jeśli czegoś zapomniałam to będzie problem. Z tunelu wyszło kilka osób ciągnąc za sobą bagaże.

— Przepraszam — jej rozmyślania przerwała starsza pani, która na wszelki wypadek zostawiła walizkę przy schodach — czy z tego peronu odjeżdża do Kołobrzegu?

— Tak, z tego, za kilka minut. Odpowiedziała Hania przyglądając się kobiecie. Ta podziękowała i wróciła po bagaż, po chwili stanęła za nią niecierpliwie wypatrując.

— Uwaga podróżni, pociąg pospieszny relacji Rzeszów Kołobrzeg wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim. Prosimy o zachowanie ostrożności przy wjeździe pociągu, życzymy przyjemnej podróży.

Głos z peronowych głośników niespodziewanie i brutalnie przerwał ciszę tego jesiennego poranka. Ludzie spokojnie stojący dotąd między białymi pasami peronu poruszyli się i nagle ożywieni sięgali po swoje po swoje torby i walizki. W oddali zaświtały trzy jasne punkty, reflektory lokomotywy. Hania również chwyciła za rączkę pokaźnego nesesera i zbliżyła się do krawędzi peronu.

— Zabrałam naprawdę tylko niezbędne rzeczy, a mimo to ledwie zapięłam zamek, czy ja sobie poradzę i wciągnę to po stromych schodach wagonu?

— Pomogę pani. Młody mężczyzna jakby czytał w jej myślach i chyba słusznie ocenił jej możliwości, a raczej ich brak.

— Bardzo dziękuję, rzeczywiście miałam obawy czy dam sobie radę.

Minęła ich spalinowa lokomotywa i skład zaczął zwalniać, by po kilkunastu sekundach zatrzymać się i przyjąć podróżnych. Hania z podziwem patrzyła na zwinne ruchy usłużnego pana, który szybko uporał się z ciężarem, sam nie miał bagażu, widocznie nie jechał daleko. Jeszcze raz podziękowała i powoli przesuwała się wąskim korytarzem, ciągnąc za sobą walizkę. W trzecim przedziale siedziała pani, która zaczepiła ją na peronie, otworzyła drzwi i zapytała czy są wolne miejsca. Usłyszawszy, że są wciągnęła do przedziału swój nieszczęsny balast, zdjęła kurtkę i usiadła przy oknie, naprzeciw starszej pani. Po peronie snuły się jeszcze spóźnione cienie ludzi, którzy przyszli na ostatnią chwilę albo przesiadali się z innego pociągu. Hania przylgnęła na moment do zimnej szyby, spojrzała z rozrzewnieniem na światła dworca i peron. Dawno nie wyjeżdżała z Rzeszowa, robiła to częściej, kiedy żył jej mąż. Zmarł 8 lat temu po długiej chorobie. Czuła się dziwnie, miała żal do siebie, że go tu zostawia. Byli przykładną, kochającą się parą i małżeństwem, bardzo często jeździła na cmentarz i nigdy nie pogodziła się ze stratą, która była bolesna do granic ludzkiej wytrzymałości. Nie wyobrażała sobie życia bez niego. Z czasem ten ból rozpraszał się w codziennym, zwykłym, szarym bytowaniu. Mentalnie nigdy nie zmalał, ale musiał być jakoś naturalnie uśmierzony, w przeciwnym razie, zdawała sobie z tego sprawę, byłaby bliska obłędu.

Oparła głowę i zamknęła oczy, była raz w Kołobrzegu. Wybrali się z mężem na tygodniowe wczasy, było to przed sezonem letnim, pod koniec maja. Trafili na wymarzoną pogodę, spędzili tam, jak sami mówili, spóźniony miodowy miesiąc. Uśmiechnęła się do swoich myśli i zastanawiała, jak teraz po latach i sama, bez niego odbierze to, jakby nie było, ładne, ciekawe, nadmorskie miasto. Otworzyła oczy, starsza pani przyglądała się jej z nieukrywaną ciekawością.

— Oby nie okazała się pustą gadułą — nie zdążyła dokończyć tej myśli i usłyszała jej ciepły głos. — Pani też do Kołobrzegu, do sanatorium?

— Tak. Odpowiedziała z uśmiechem.

— No to mamy przed sobą cały dzień jazdy. A pani pierwszy raz? Hania spojrzała na nią z nieukrywanym zdziwieniem. Zadała normalne pytanie w sytuacji, w jakiej się znalazły, ale zdawało się, że czyta w jej myślach.

— Nie, byłam tam z mężem dawno temu, pojechaliśmy na tygodniowy wypoczynek.

— Samochodem?

— Tak, ale żałowaliśmy bo to straszny szmat drogi, a te nasze nie zachwycają jakością. Mieliśmy do wyboru samolot i pociąg. Mąż był strasznie zmęczony po tej jeździe, ja zresztą też.

— A mąż…

— Jestem sama, mąż zmarł osiem lat temu.

— Oj, przepraszam, to przykre, wiem coś o tym, mój zmarł ponad piętnaście lat temu, miał raka biedaczysko…

Kobiety zawiesiły oczy na ciemnej szybie, mimowolnie rozmowa wywołała bolesne wspomnienia. Kilka lat temu Hania na pewno rozpłakałaby się rzewnym łzami, dzisiaj zahartowana w smutku doznała jakże znajomego skurczu serca i napływu wspomnień otulonych smutną melancholią.

— Do samego Kołobrzegu tak nie dojedziemy, cały przedział nasz! Przerwała milczenie starsza pani.

— Nie będzie tak źle, jest jesień, najgorzej jest w sezonie. Swoją drogą przydałby się jakiś chłop, który podniósłby ten mój neseser, ja nie dam rady.

— Ależ na razie nikomu nie przeszkadza, niech sobie stoi, zrobi się tłok to coś wymyślimy, moja torba też tu stoi, jak pani widzi.

Hania spojrzała na zgrabną walizkę, która leżała na siedzeniu.

— Na długo pani do Kołobrzegu?

— Dwa tygodnie, pani pewnie też, jak się domyślam?

— Tak, nigdy nie byłam w sanatorium, ale słyszałam niejedno.

— A Kołobrzeg z tego słynie, wiem co ma pani na myśli. Kobiety roześmiały się znacząco.

— Tyle lat minęło od śmierci męża a mi nawet na chwilę do głowy nie przyszło żeby wiązać się z innym facetem.

— Nie czuje się pani samotna, tak na co dzień? Spytała starsza pani. Hania pokiwała przecząco głową.

— Jestem sama, ale nie samotna, są wnuki, córka z zięciem, a ja potrafię sobie zająć czas, zresztą po śmierci męża wciąż prowadzę nasz wspólny niegdyś biznes, hoduję kwiaty. Jest mi ciężko bez mężczyzny, to fakt, często proszę zięcia o drobne naprawy, miałam już chwilę zwątpienia. Chciałam wszystko sprzedać, kupić małe mieszkanie, spokojnie doczekać końca.

— Oj, niechże tak pani nie mówi, pani jest jeszcze młoda, tak na oko około pięćdziesiątki? Przepraszam, że pytam.

— Nie szkodzi, nie myli się pani, mam 54 lata.

— Ja skończyłam 65 i jak pani widzi trzymam się, niestraszna mi nawet taka podróż na koniec świata.

— A czym zajmowała się pani zawodowo?

— Byłam nauczycielką, uczyłam języka polskiego i historii.

— No proszę! Mnie nie mogła pani uczyć, ale moją córkę… Kto wie. W jakiej szkole, w Rzeszowie? Spytała Hania.

— Nie, mieszkałam wtedy w Przeworsku, do Rzeszowa przeprowadziłam się po śmierci męża. Pani nie sprzedawała domu i szklarni, a ja niestety musiałam. Nie żałuję, Rzeszów to piękne i ciekawe miasto, spotykam się z wieloma ludźmi, mam wielu nowych przyjaciół.

— Tak, ma pani rację, ja też jestem przywiązana do tego miejsca i nie wyobrażam sobie abym mogła zamieszkać i żyć gdziekolwiek, w innym mieście.

— Jedziemy!

Hania spojrzała w okno, pociąg ruszył powoli i majestatycznie, jakby świadomy ogromu kilometrów jakie miał do przebycia. Niewiele widać było za szybą, jedynie jasne punkty latarni ulicznych, przebijające się przez gęstą mgłę, światła budzącego się do życia miasta. Starsza pani przeżegnała się i wyszeptała coś po cichu.

— Tak, jedziemy… Obyśmy dojechały szczęśliwie. Hania potwierdziła jej słowa kiwnięciem głową.

— A pani była już w sanatorium?

— Tak, byłam ale nie w Kołobrzegu. Morze widziałam chyba trzykrotnie, o ile sobie dobrze przypominam. Proszę się nie martwić, odpocznie pani, zabiegi panią wzmocnią, pospaceruje pani po plaży, same plusy. A wieczorem do kawiarni na tańce!

— Na tańce?! O boże! Nie pamiętam kiedy tańczyłam, na pewno z mężem na jakimś weselu. Chyba się na to nie piszę. Obruszyła się z uśmiechem Hania.

— Przepraszam, jak ma pani na imię?

— Hanna.

— Mogę mówić pani Hanno?

— Ależ oczywiście, bardzo proszę.

— Ja jestem Bożena, też tak proszę się do mnie zwracać. Spędzimy za sobą tyle godzin, nie zaszkodzi jak poznamy się bliżej. Hania potwierdziła, pomyślała, że towarzyszka podróży jest miła i chyba dobrze się stało, że dosiadła się do niej. Pociąg rozpędził się na dobre, Rzeszów został daleko w tyle. Dzień zaczął powoli szarzeć, za oknami przesuwały się mokre pola, poprzecinane drogami dojazdowymi, zwykle obsadzonymi po obu stronach drzewami.

— Piękna ta nasza Polska, nawet mglistą i deszczową jesienią. Pani Bożena również spoglądała na zmieniające się i ginące szybko, jak w kalejdoskopie, krajobrazy.

— Każda pora ma swój urok, tyle że ja nie lubię zimna, chociaż śnieżna zima jest urocza.

— No tak, byleby trwała jak najkrócej. Ja mam zimą dodatkowe obowiązki, sama obsługuję piec, który ogrzewa cały dom.

— Podziwiam, domyślam się, że pali pani węglem i drewnem?

— Tak. Potwierdziła Hania wzdychając na samą myśl o zbliżającej się zimie.

— Gaz jest zbyt drogi, elektryczne ogrzewanie też nie wchodzi w grę, a to takie wygodne. Mój mąż miał pewne projekty, chciał zrobić tak, żebyśmy byli samowystarczalni, planował kupno ogniw słonecznych i postawienie wiatraka z prądnicą. Nie zdążył… Szkoda, twierdził, że moglibyśmy zupełnie odłączyć dom od zasilania z zewnątrz.

— To ciekawe, chociaż teraz… O! Niech pani spojrzy na ten dom! Wskazała palcem ładny budynek, na dachu którego zamocowano spore ogniwo fotogalwaniczne.

— Chciałam powiedzieć, że często widzi się takie domy.

— Tak, to prawda. Te ogniwa nie są tanie, ale w sumie się opłaca i spłaca po kilku latach. Pamięta pani, pani Bożeno te stare, kaflowe piece? Zawsze w domu był problem kto miał przynieść węgiel i drewno, potem palić w nich.

— O tak, doskonale pamiętam. Pamiętam też jak przyjemnie było przytulić się do takiego gorącego pieca, czuło się wtedy prawdziwe ognisko domowe, czyż nie? Hania przytaknęła głową, te słowa przywołały jej w pamięci ciepły, rodzinny dom.

— Mój Boże, kiedy to było. Zamyśliła się, tak rozkojarzona i rozproszona nie potrafiła odebrać ostatnich słów pani Bożeny.

— Przepraszam, zamyśliłam się, czas tak szybko ucieka, czasami nie wierzę, nie dociera do mnie, że jestem po pięćdziesiątce i właściwie nie oszukujmy się, jesteśmy potencjalnie gatunkiem na wymarciu.

— Oj! Proszę tak nie mówić. Oby nam tylko zdrowie dopisało.

— Wiem, to co się stało z naszymi mężami każe nam jednak trzeźwo oceniać nasze szanse i chłodno kalkulować. Wszystko jest możliwe, może dożyjemy przysłowiowej setki. W takim układzie jesteśmy na półmetku, pani Bożeno.

— I tak trzeba myśleć. Niestety, wszyscy kiedyś umrzemy, to akurat jest sprawiedliwe. Mnie jednak strasznie żal młodych ludzi, którzy tak wcześnie odchodzą. Oj tam! Lepiej o tym nie mówić, też nam się zebrało. Roześmiały się obie. Hania rozpięła boczną kieszeń nesesera i wyjęła kanapki.

— Nie miałam czasu żeby w domu zjeść śniadanie, może panią poczęstuję?

— Nie, bardzo dziękuję. Podziękowała pani Bożena.

— Ja zjadłam i myślę, że przekąszę coś dopiero w porze obiadu. Proszę się nie krępować, smacznego.

— Dziękuję, może mi przejdzie to zmęczenie i senność, Gdybym była sama w przedziale bałabym się zasnąć, a tak, tu z panią… Kto wie.

— Ja nie zasnę w pociągu, więc pani może spać spokojnie.

— Mówię tak na wszelki wypadek, tak naprawdę to podobnie jak pani, nie zasnę. Hania spojrzała na kanapki, wybrała jedną, z żółtym serem. Jadła powoli zerkając na jezioro, które właśnie mijali. Ich rozmowa siłą rzeczy chwilowo ucichła. Pani Bożena oparła głowę o boczny zagłówek i spoglądała na swoje pomarszczone ręce.

— Była kiedyś ładną kobietą — pomyślała Hania. Była filigranowa, szczupła, gęste, posiwiałe już włosy ułożone miała w gustownym przedziałku. Zmarszczki na twarzy i szyi zdradzały jej wiek, lecz dodawały jej dystynkcji i przyjaznej powagi. Głos miała jakby chrypiący, to chyba pozostałość po intensywnym wysilaniu strun głosowych w szkole, typowe dla nauczycieli. Jadła powoli lecz po chwili wyjęła drugą kanapkę.

— Mam kawę, słodką i z mlekiem, może ma pani ochotę?

— Na razie dziękuję, wypiłam mocną w domu. Powiedziano mi, że w tym pociągu będę mogła kupić napoje i jakieś jedzenie, więc nie brałam dużo. Wolę tu kupić niż dźwigać.

— Oby miała pani rację, mamy przed sobą cały dzień jazdy, ja też chętnie coś kupię. Zaczęła gryźć drugą kanapkę, zaspokoiła już pierwszy głód, ale wolała najeść się do syta, na kilka godzin. Pociąg zaczął hamować, wjechał na jakąś stację, ale nie zatrzymał się. Na peronie stało dużo ludzi, pewnie czekali na skład do Rzeszowa.

— Jadą do pracy? Zdziwiła się pani Bożena.

— W sobotę? Współczuję im. Nie wyobrażam sobie takiego codziennego dojeżdżania. Deszcz śnieg, słota, zimno, brrr. Do tego niepotrzebna strata czasu, jeżeli są to dwie godziny dziennie, to łatwo można wyliczyć ile dni w roku ucieka bezpowrotnie. Kiedyś, na pewno pani pamięta, w pociągu każdy coś czytał, gazetę, książkę, a teraz?

— Teraz pani Bożeno młodzi mają tablety i telefony komórkowe z dostępem do internetu!

— Ha, ma pani racje, tyle że młodzi nic wartościowego chyba tam nie czytają.

— Pewnie tak, ja też mam mały tablet, potem pani pokażę.

— I tu panią zaskoczę! Ja też mam i proszę sobie wyobrazić, że wzięłam go żeby rozmawiać na video czacie z dziećmi i wnukami.

— Co pani powie?! Szczerze zdziwiła się Hania.

— No to idziemy z duchem czasu.

— Tak, ja w domu spędzam go dużo przed komputerem. Szukam ciekawych stron, porad, oglądam zdjęcia i filmy.

— No proszę, ja też chętnie siadam do komputera, ale wciąż mam na to za mało czasu. Ma pani profil na popularny.net?

— Tak, oczywiście! Popularny.net, zaglądam tam codziennie.

— A ma pani taki tablet, że jest własny Internet?

— Tak, mam na kartę LTE, bardzo szybki.

— No widzi pani jak się to wszystko pozmieniało. Zamiast rozmawiać o typowo kobiecych sprawach, gotowaniu, sprzątaniu, my rozmawiamy o Internecie.

— Świat się zmienił, a raczej my go technologicznie zmieniamy. Nasze pokolenie tego doświadcza, dla młodych to normalka.

— Tak, rzeczywiście, ma pani rację.

— Mój mąż bardzo chwalił Internet, mówił że to nowa jakość komunikacji, pobierania danych, zdobywania wiedzy. Umiał nawet robić strony internetowe, też mu brakowało czasu na to. Mieliśmy zawsze dużo pracy. Za to zimą było go aż nadto, jeżeli planowaliśmy jakieś wyjazdy, to tylko pod koniec i na początku roku.

— Mój też był zachwycony Internetem, gdyby wiedział ile się zmieniło w tym czasie!

— Trudno za tym nadążyć, a to pewnie początek prawdziwej rewolucji pani Bożeno.

— Zapewne, ja kupiłam ten tablet dwa miesiące temu, już wtedy wiedziałam, że pojadę do sanatorium i chciałam go zabrać. Wie pani, że mam w nim kilkaset książek!? Lektura do końca życia. Były wgrane jako e-booki, za darmo i mogę nawet pobierać nowe tytuły.

— Może ja też mam a o tym nie wiem. Zastanawiała się Hania — nie sprawdziłam, córka pokazała mi jak otwiera się przeglądarkę i strony internetowe, to się trochę różni od tego, co mam w laptopie. To jest bardzo wygodne, jak zeszyt, a ma w sobie tyle możliwości, niesamowite, prawda?

— O tak! W telefonie mam co prawda to samo, ale jest za mały, a ja jak mówiłam, lubię czytać.

— W jakim sanatorium pani będzie? Hania zastanowiła się chwilę, ta nazwa wyleciała jej z głowy.

— Będę w Merano, a pani?

— Ja w Bursztynie, to jakieś nowe sanatorium, niedaleko amfiteatru, tyle wiem. Pojadę tam taksówką.

— Ja też bo do Merano z dworca jest daleko, tym bardziej że tym balastem. Hania wskazała na swój bagaż.

— Ależ Merano też jest blisko amfiteatru, więc będziemy po sąsiedzku. Pani Bożena wyraźnie ucieszyła się, tak się przynajmniej Hani zdawało.

— Chciałabym żeby pogoda nam dopisała i każdą wolną chwilę wykorzystać na spacer, najchętniej przy morzu. A pani? Pani Bożeno?

— Ja podobnie, po to zresztą tam jadę. Te zabiegi to mogłabym sobie darować, choć słyszałam, że pomagają. Zobaczymy jak będzie…

— Ja mam mało zabiegów i też aż tak bardzo ich nie potrzebuję, to też opinia mojego lekarza. Na szczęście jak dotąd nie mam większych problemów ze zdrowiem.

— To dobrze pani Haniu, to dla nas najważniejsze. A Bóg da, że odpoczniemy, przeżyjemy dużo dobrych chwil, będzie co wspominać. Ten pobyt w Kołobrzegu to jak dla mnie ulga dla płuc, nawdycham się jodu ile się da, a jest go o tej porze roku ponoć najwięcej.

— To prawda, jesienią najwięcej. No cóż, może się gdzieś na plaży spotkamy? Zapytała półżartem Hania i pomyślała, że mogłyby się umawiać na wspólne spacery. Na razie nie śmiała tego zaproponować, przez te kilka godzin, jakie spędzą w tym przedziale, z pewnością poznają się na tyle, że sprawa będzie prosta.

— Myślę, że nie raz, bo plan dnia jest w sanatoriach bardzo podobny. Ciekawa jestem z kim będę dzielić pokój, wiem tylko że są to pokoje trzyosobowe.

— O! To tak jak u mnie. A nad tym się w sumie nie zastanawiałam, hmm… Mam nadzieję, że dobrze trafię, lubię spokój i porządek.

— Och, pani Haniu, jak tak z panią rozmawiam to najchętniej właśnie panią chciałabym na współlokatorkę. Roześmiały się znowu.

— Teraz już nie damy rady, może kiedyś…

— Wątpię, to chyba ostatni mój taki szalony wyjazd, chociaż kto wie, chciałabym…

— Niech pani będzie dobrej myśli, przekonamy się najpierw czy warto tam wracać. W tym Merano, jak słyszałam, jest super jedzenie i ogólnie warunki pobytu, czy to prawda? Nie wiem. Ja nie jestem szczególnie wymagająca, najbardziej cieszę się na spotkanie z morzem. Mieszkamy tak daleko od niego, że to prawdziwe i wielkie przeżycie i te zachody słońca…

— Jezioro to nie to samo, tu się zgodzę z panią. Ja nie miałam możliwości aby pojeździć po świecie i bardzo tego żałuję, jest piękny i trzeba zobaczyć jak najwięcej, mamy tylko jedno, krótkie życie. Hania znacząco podniosła ręce.

— Tak, wiem. Żadnych tematów o przemijaniu. Przypomniała wesoło pani Bożena.

— Dzień dobry. Konduktor energicznie rozsunął drzwi przedziału.

— Proszę o bilety do kontroli. Obie panie były zaskoczone i nerwowo przeszukiwały torebki.

— Gdzieś tu go włożyłam… O, jest! Konduktor spojrzał na panią Bożenę i poprosił o jakąś legitymację, pokazała mu ją. Przedziurkował bilety i podziękował życząc miłej podróży. Schowały bilety spodziewając się jeszcze kilku kontroli zanim dojadą do celu.

— Była pani tam z mężem, poznała pani to miasto, warto gdzieś pójść, zwiedzać? Hania zastanowiła się chwilę podnosząc brwi.

— Powiem tylko, że te dwa tygodnie to chyba za mało żeby zobaczyć wszystko.

— Żartuje pani?

— Nie, to wyjątkowe miasto, niech mi pani wierzy. Najlepiej jak dzień po dniu zaplanuje sobie pani ten pobyt. Ja też byłam w Kołobrzegu zbyt krótko, mam nadzieję że teraz to nadrobię. Spacery pasażem i plażą to samograje, musimy codziennie znaleźć na to czas. Poza tym jest starówka, katedra, port, muzea, a o marketach i dobrych sklepach nie wspomnę.

— No to rzeczywiście, jest tak jak wyczytałam w Internecie. Moja koleżanka przywiozła z Kołobrzegu płytę, było na niej prawie tysiąc pięknych zdjęć, taki album pokazujący miasto, sanatoria, hotele, kawiarnie, Muzeum Wojska Polskiego, stare miasto, plażę, cały ten pasaż nadmorski. Naprawdę bardzo fajna sprawa. Te zdjęcia robił jakiś muzyk i fotograf, koleżanka mówiła, że pięknie grał i śpiewał, była na kilku jego koncertach.

— A gdzie gra? Ja chętnie pójdę, lubię tę naszą starą, dobrą muzykę, tę z naszych lat.

— Dowiemy się, wiem że używał takiego pseudonimu artystycznego YANO. No i grał te nasze stare przeboje, ja też chętnie posłucham, o ile jeszcze gra. To tak działa, ktoś, kto tam był w sanatorium opowiada i poleca innym. Ta moja koleżanka to rozrywkowa dziewczyna, chodziła codziennie, jak mówiła, na balety. Jest tam tyle kawiarni i dancingów, że jest w czym wybierać.

— No to będzie ciekawie i wesoło, może poznamy ciekawych ludzi, tam się zjeżdża cała Polska. Pociąg wjechał do Tarnowa. Na peronie stało wielu podróżnych, była sobota, niektórzy mieli spore bagaże.

— Będziemy miały towarzystwo, pani Haniu.

— Też tak myślę, to dalekobieżny, pośpieszny pociąg, nie ma co marzyć, że pojedziemy dalej w tak luksusowych warunkach. Skład zatrzymał się przy peronie, po korytarzu zaczęli wędrować nowi pasażerowie. Szukali pustych przedziałów, stąd spacerowanie i zaglądanie przez szyby rozsuwanych drzwi. Nie trwała to długo, młoda kobieta otworzyła je i spytała czy można się dosiąść, panie zgodnie pokiwały głowami. Kobieta wróciła na korytarz, po chwili przyprowadziła kilkuletnią dziewczynkę. Usiadły naprzeciw siebie, córka z zaciekawieniem przyglądała się pasażerkom przy oknie.

— Chcesz pić? Spytała młoda mama. Dziewczynka pokiwała nieśmiało głową, wciąż błądząc wzrokiem po przedziale. Wzięła do ręki butelkę pomarańczowego soku i powoli wypiła kilka łyków.

— Długo pojedziemy?

— Dwie godziny córeczko, jak chcesz możesz się przespać, zdejmiesz buty i położysz mi główkę na kolanach.

— Nie chcę. Po chwili zupełnie się oswoiła i zainteresowaniem parzyła na mijane budynki.

— Może chcesz tutaj usiąść, przy oknie? Zapytała Hania. Dziewczyna spojrzała na nią niepewnie i spuściła głowę.

— Zaraz się przyzwyczai, pierwszy raz jedzie pociągiem.

— Możesz tam stanąć między paniami jak chcesz. Dziewczynka usiadła koło mamy i przytuliła się do niej. Panie spojrzały na siebie znacząco, jakby chciały powiedzieć — na razie dajmy jej spokój. Mgła zupełnie ustąpiła, niebo przejaśniło się, zza chmur zaczęło przebijać się wczesne słońce. Pociąg toczył się szybko i cicho po równych torach. Hania poczuła lekkie znużenie, wstała wcześnie i do tej pory była dzielna, jednak równomierny stukot kół i lekki szum spowodowały, że dopadła ją senność.

— Nie, nie będę spała, wyśpię się na miejscu. Myśląc o tym zauważyła, iż pani Bożena podobnie jak ona walczy z niewyspaniem.

— O której pani wstała?

— Przed piątą, ale mam daleko do dworca, a co, senność też panią męczy?

— Zastanawiałam się czy się nie zdrzemnąć, ale stanowiłam wytrwać. Proszę się nie krępować, nawet pół godziny snu postawi panią na nogi.

— Zobaczymy, na razie daję radę. Nie ma strachu, że przejedziemy Kołobrzeg, to ostatnia stacja, dalej nie jedzie.

— Ha, do Kołobrzegu mamy jeszcze sześćset kilometrów i nie mówię tego po to, żeby panią zdołować, pani Haniu.

— Wiem, wiem. To był świadomy wybór, wiedziałam co mnie czeka, nie jest tak źle, nie ma tłoku. Wyobraża sobie pani, że mogłybyśmy stać na korytarzu?

— Och, wolę o tym nie myśleć, a tak na pewno jest w sezonie.


Leszek nacisnął przycisk na małym, elektronicznym zegarze. Była szósta, zwykle nie wstawał tak wcześnie. Z trudem usiadł i zwlókł się z łóżka. Jeszcze raz spojrzał na wskazówki, jakby nie wierzył, że dokonał tak niewiarygodnego wyczynu. Lampa diodowa, która paliła się całą noc przed domem rzucała nikłe światło na pokój, nie opuścił wczoraj żaluzji. Wyłączył światło i przeciągnął się kilka razy, spał dobrze i przespałby chętnie jeszcze kilka godzin. Od czasu kiedy przyznano mu rentę przesiadywał do późnej nocy i żadne obowiązki nie kazały mu wcześnie się zrywać, dzisiaj było inaczej. Wczoraj nie zdążył się spakować i miał w mieście do załatwienia kilka spraw. Miał nadzieję, że zdąży, o siedemnastej piętnaście miał pociąg. Lekarz długo go namawiał na ten wyjazd, co wydawać mogłoby się nieco dziwne. Normalny pacjent skakałby z radości za skierowanie do sanatorium, on jednak nie wyobrażał sobie, że zostawi tu dom bez dozoru. Na ojca mógł liczyć, ale ten mając siedemdziesiąt parę lat miał problemy z sercem i kilka tygodni temu sprzedał swój ostatni samochód. Mieszkał w centrum Chodzieży, a jego dom stał przy drodze wylotowej, trochę poza miastem. Leszek mieszkał tu sam, wiele lat temu córka wyjechała do Anglii, ściągnęła po kilku latach swoją matkę a jego żonę, ta zabrała ze sobą także ich syna, który miał problemy psychiczne. Leszek wiele lat prowadził własny biznes, wokół domu mieli sad wiśniowy, wypalał porcelanę, potem uprawiał pieczarki. Nie był tytanem pracy, nigdy nie lubił ciężko tyrać, raczej kombinował jak zarobić tanim sumptem. Kiedy otwarto granice jeździł na handel do Niemiec, wiózł tam różne rzeczy do sprzedaży, także papierosy. Kilkanaście miesięcy szło dobrze, nawet bardzo dobrze, potem w Berlinie gonili Polaków, coraz trudniej było zarobić choćby sto, dwieście ówczesnych marek. Na domiar złego sad nie owocował dwa lata z rzędu, pieczarkarnia też nie zarabiała, rodzina miała coraz większe problemy finansowe. Córka widząc co się dzieje, nie mogąc znaleźć pracy na miejscu zdecydowała się na emigrację. W Anglii znalazła ją szybko i dobrze płatną, w końcu namówiła matkę na przyjazd. Leszek miał dojechać do nich i faktycznie był tam kilka razy, tyle że nie znając języka, nie mając zawodu i umiejętności, które pozwoliłyby mu podjąć dobrą pracę zupełnie się zniechęcił i postanowił, że wróci do kraju i zaczeka aż całej rodzinie wywietrzeje z głowy chęć zamieszkania w Anglii na stałe. Przeliczył się, żona z dziećmi znalazła tam stabilizację finansową i postanowiła osiedlić się na obczyźnie namawiając Leszka aby zmienił zdanie. Dom wybudowany w Chodzieży był faktycznie dziełem jego ojca, miał dobrą pracę w dawnym PRL-u, później był kierownikiem w dużej firmie w Kołobrzegu. Wyprowadził się tam na kilkanaście lat, ale o dzieciach nie zapomniał, pomagał im. Leszek mieszkał w końcu sam, a ich małżeństwo było symboliczne, na papierze. W domu tym musiał dokonać pewnych zmian, mieli piec gazowy i koszty ogrzewania zimą zupełnie wyczerpały domowy budżet. Będąc tu sam też ledwie wiązał koniec z końcem, na dodatek pojawiły się problemy ze zdrowiem. Postanowił w końcu wystawić dom na sprzedaż, wywiesił na płocie wielki banner „Sprzedam”, jednak klientów było jak na lekarstwo. Gdyby udało mu się sprzedać, to zamieszkałby prawdopodobnie z matką. Rodzice rozeszli się dawno temu, mieszkali w tym samym mieście, ale osobno. Poszedł do łazienki, dom był wychłodzony, szybko umył się i ubrał, postawił czajnik na gazie i pokręcił się po kuchni aby przygotować jakieś śniadanie. Wyjrzał przez okno. Było mroczno, na drodze paliły się lampy, ich światło sączyło się przez lekką mgłę. Spojrzał na termometr.

— Dwanaście stopni. Wyszeptał do siebie. To ostatni dzwonek aby pojechał do tego sanatorium, potem dom trzeba będzie opalać. Był tyle razy w Kołobrzegu, jeździł tam służbowo, potem do ojca, ale w sanatorium nigdy nie był i nie bardzo wiedział co tam będzie robił całe czternaście dni. Zaparzył kawę i usiadł przy małym stole aby zjeść kanapki. Myślał jak zaplanować dzień, po pierwsze musiał przejrzeć rzeczy i odłożyć te, które zabierze. Nie miał żadnej dużej walizki, będzie musiał po nią pojechać do ojca.

— Muszę zabrać ich dużo, przecież nie będę tam prał! Skarpetki i bieliznę nie ma problemu, ale reszta? Umówił się z ojcem, że ten zabierze jego samochód sprzed dworca i zajrzy tu parę razy. Skończył śniadanie i poszedł do salonu, gdzie z otwartych szaf wyciągał spodnie, koszule, nawet krawat, choć marynarki nie zamierzał zabierać. Odłożył na bok niezbędne, jak mu się wydawało minimum, ale wciąż było tego zbyt dużo.

— Trudno, przywiozę walizkę i przymierzę się do tego. Powyciągał także potrzebne dokumenty od lekarza, skierowanie i pieniądze. Spojrzał na zegarek, było grubo po siódmej, wyszedł przed dom i otworzył drzwi do garażu, zastanawiając się czy już wyprowadzić samochód, czy zrobić to później. Postanowił, że wyjedzie za chwilę, chciał jak codziennie rano obejść dom dookoła. Tak zrobił, poszedł za budynek, za nim pod górkę aż do linii lasu ciągną się sad, raczej to co z niego zostało bo przestał o niego dbać. Obok domu stały jeszcze dwa budynki, jeden to ten, gdzie niegdyś była pieczarkarnia, był zupełnie pusty. W drugim, o wiele mniejszym wypalał dawniej porcelanę, tam była teraz graciarnia. Nie wchodził do środka, obejrzał budynek z zewnątrz i poszedł dalej. Nic ciekawego nie zobaczył i uspokojony wrócił do domu. Nie miał psa, czuł się trochę nieswojo. Dom stał przy drodze, a za nią biegła linia kolejowa relacji Poznań Kołobrzeg, niedaleko był także budynek drożnika, bo akurat tutaj droga dojazdowa do miasta przecinała tory. Było to już odludzie, gdyby nie spory budynek pogotowia rodzinnego, to do najbliższej sadyby miałby trzysta metrów. Z czasem się do tego przyzwyczaił, najgorzej było na początku, kiedy dzieci chodziły do szkoły, musiał je dowozić, potem w starszych klasach radziły sobie same. Poszukał kluczyków i saszetki z dokumentami, zakluczył dom i poszedł odpalić samochód, zapalił bez problemu. Wyjechał z garażu i otworzył bramę. Odwrócił się na dźwięk klaksonu, podniósł rękę do góry i machnął sąsiadowi, który miał stadninę koni pół kilometra dalej. Wyprowadził auto na drogę i zamknął bramę. Usiadł za kierownicą i powoli ruszył, było chłodno, szyby zaczęły lekko parować, włączył nadmuch i ogrzewanie. Pojechał w kierunku osiedla, na którym mieszkał ojciec. Po powrocie z Kołobrzegu kupił tam kawalerkę, przy ulicy Reymonta. Miasto było opustoszałe, sobotni, jesienny poranek, nie dziwiło go to. Po kilkunastu minutach stanął na parkingu pod blokiem, wyszedł z samochodu. Było już widno, z lewej strony połyskiwała tafla jeziora Miejskiego. Nacisnął przycisk domofonu, po chwili usłyszał głos ojca.

— Leszek?

— Tak. Pchnął drzwi, kiedy usłyszał ciche buczenie elektromagnesu zamka. Ojciec mieszkał na pierwszym piętrze, drzwi mieszkania były uchylone. Wszedł i zamknął je, ojciec był w łazience.

— Wejdź, ja zaraz wyjdę. Jadłeś śniadanie?

— Jadłem, dzięki. Leszek zdjął i powiesił kurtkę na wieszaku w przedpokoju. Mieszkanie było małe, ale gustownie urządzone, panował tu wzorowy ład i porządek. Do ojca przychodziła jego przyjaciółka, która dbała o to i trzymała go w ryzach. Usiadł w fotelu i wziął pilota, wielki plazmowy telewizor zajmował całą przestrzeń pomiędzy kominem i drugą częścią segmentu mahoniowych mebli. Od niechcenia przełączał programy, zostawił na wiadomościach. Po chwili ojciec wyszedł z łazienki. Był to średniego wzrostu, postawny mężczyzna, z natury wesoły i rubaszny, był lubiany i podziwiany w każdym towarzystwie. Mocne przerzedzone włosy i głębokie zmarszczki zdradzały, że jest zaawansowany w latach, nie stracił jednak nic ze swojego dawnego wigoru.

— A kawę piłeś?

— Piłem. Przyjechałem po walizkę bo potem mogę się czasowo nie wyrobić, będę miał to pakowanie z głowy.

— Walizkę powiadasz… Zaraz ci dam, stoi w kuchni pod stołem, nie mam gdzie jej schować. Trzymam w niej parę rzeczy, muszę je gdzieś poupychać. Wyszedł i krzątał się przy tym kilka minut. Wrócił do pokoju z pustą, pokaźną walizką, z kółkami i dwoma uchwytami.

— O! To jest to, odłożyłem rzeczy do zabrania i bałem się, że się nie zabiorę, ale widzę, że ta walizka jest ogromna. Ucieszył się Leszek i wziął ją z rąk ojca przymierzając się niejako do niej i próbował poprowadzić ją na kółkach.

— Będzie dobrze. Usiedli oboje w fotelach.

— Klucz od domu dam ci na dworcu, a gdzie postawisz samochód?

— Tu jest dużo miejsca, zostawię przy Reymonta, tu w środku osiedla dzieciaki się bawią, grają w piłkę, lepiej niech tam stoi.

— OK, jak uważasz, wiesz lepiej. Przyjadę za dwadzieścia piąta. Spokojnie dojedziemy do dworca, a ja chyba teraz pojadę kupić bilet, nie będę się potem stresował. Co tam u Kasi?

— Kasieńka? Zdrowa i chętna haha

— Ty się nigdy nie zmienisz! Niedługo stuknie ci osiemdziesiątka, a tobie wciąż jedno w głowie. Z udawaną złością rugował ojca. W głębi ducha wiedział, że maja podobne, identyczne charaktery. Nie znaczyło to bynajmniej, że uganiali się za kobietami, po prostu to był najlepszy temat do żartów, tak było zawsze. Ojciec nie zdradzał matki, był monogamiczny, kiedy z siostrą dorośli zrozumieli co się stało w związku rodziców. Matka była zgryźliwa i zołzowata, przykro było nawet myśleć w ten sposób o niej, ale tak faktycznie było. Ojciec był dokładnym jej przeciwieństwem, taki wesoły luzak, przy tym zawsze miał dobrą prace i dobrze zarabiał.

— Pojadę jeszcze do mamy, pożegnam się z nią. Widzieliście się ostatnio?

— Nie, nie było okazji, ona podobno rzadko z domu wychodzi, a ja tam do niej specjalnie się nie wybieram. Wszystko co potrzebne zabierz żebyś nie musiał się wracać, papiery wszystkie masz?

— Tak, sprawdzę jeszcze raz. Przed wyjazdem zamknę zawory wody i gazu, jakbyś chciał tam wejść, albo chcieli razem z Kasią, to pamiętaj o tym i wychodząc znowu pozakręcaj.

— Nie ma problemu, nie zapomnę. Pojadę tam codziennie, lepiej dmuchać na zimne. Dwa tygodnie to długo, może wieczorem posiedzimy z Kaśką, zapalimy światła. Zawszeć to lepiej wygląda, widać że ktoś mieszka.

— W sumie i tak niewiele macie do roboty, to faktycznie możecie tak zrobić, będę spokojny. Dobra, to ja powoli polecę, zajadę do mamy i jeszcze w dwa miejsca, muszę coś na obiad kupić, wałówkę na drogę i na kolację, bo nie wiem czy dostaniemy w sanatorium.

— Zejdę na dół, będę czekał, albo puść mi strzałkę jak będziesz wyjeżdżał z domu.

— Dobra, no to na razie. Pożegnali się i Leszek z walizką zszedł na dół, schował ją na tylnym siedzeniu i ruszył na Jagiellońską. Wjechał na Wojska Polskiego zastanawiając się gdzie zrobi zakupy, stanął na rynku i tam zaparkował. Było tu kilka sklepów, wszedł do jednego z nich i kupił kilka rzeczy, lodówkę w domu wyłączy więc nie było sensu robić zapasów. Wkrótce wyszedł z zakupami i pojechał dalej, minął kościół, potem z Kościuszki wjechał w lewo na Jagiellońską, tam mieszkała matka.

— To ja! Podobnie jak u ojca potwierdził swoją tożsamość. Wszedł na ostatnie, czwarte piętro.

— Powinna mama zmienić mieszkanie, na mniejsze i na parterze!

— Parter tak, jak najbardziej, ale mniejsze? A jak sprzedasz dom to gdzie będziesz mieszkał?

— No tak, masz rację, ale jak sprzedam to mogę kupić mieszkanie, pieniędzy wystarczy, nawet jak podzielę się z żoną.

— Ano, zobaczymy. Głodny jesteś?

— Nie, byłem u ojca, on też pytał.

— Byłeś u niego tak wcześnie?

— Byłem bo wziąłem od niego walizkę. Usiedli w dużym pokoju, Leszek zlustrował go szybkim spojrzeniem. Mama miała problemy z poruszaniem się, a nie chciała żadnej pomocy, którą ofiarował jej często. Pytał czy może posprzątać mieszkanie, odkurzyć, zmyć podłogi. Zawsze kategorycznie odmawiała, była uparta. Z drugiej strony ruch może dobrze jej robił, wychodziła na zakupy co trzy, cztery dni, te schody były dla niej coraz większym problemem.

— Leszek miał rację, trzeba by go rozwiązać jak najprędzej, może jak wróci. W myślach zgodziła się z nim, z tą zamianą mieszkania. Zrobiła mu małą kawę i posiedzieli przy niej prawie pół godziny. Pytała o Magdę i dzieci, sama dawno z nimi nie rozmawiała, nie korzystała z Internetu, a telefon był drogi.

— Rozmawiałem z nimi przedwczoraj, nic się nie zmieniło, wynajmują ten sam dom, obie pracują, a Adam dostaje spory zasiłek.

— Naprawdę nie chcesz tam pojechać?

— Pojechać tak, ale zostać nie. To nie dla mnie, za stary jestem żeby uczyć się języka, przyzwyczajać się do ludzi, środowiska. Magda sobie radzi i jakoś tak szczególnie nie tęsknimy za sobą, ja już przestałem o tym myśleć, dzieci są dorosłe i samodzielne, resztą rozmawiamy prawie codziennie przez Internet, lepiej być nie może. Paulina w ogóle nie myśli o powrocie, czuję się już bardziej angielką jak polką.

— To smutne, tylu młodych ludzi wyjechało i wciąż wyjeżdża, kto tu będzie pracował na wasze emerytury?

— Nie wiem… Też to czarno widzę, ten kraj jest wolny i niepodległy tylko pozornie, szkoda gadać.

— Może poznasz tam jakąś fajną kuracjuszkę, co?

— Może, daj mi Boże. Tu w Chodzieży nawet nie szukam. Jestem wciąż żonaty, chociaż to od wielu lat fikcja.

— Powinieneś znaleźć tu jakąś dobrą kobietę, jak sobie wyobrażasz starość, obyś żył jak najdłużej.

— Nie wiem mamo, masz rację, to mieszkanie samemu w tym dużym domu jest nieporozumieniem. Gdybym poprosił Magdę o rozwód to byłaby to formalność.

— I tak zróbcie, miałbyś to wszystko uregulowane, a tak to jesteś żonaty na niby. A ona tam związała się z kimś, może jakimś Anglikiem?

— Chyba nie, nic nie mówiła, nawet gdyby, to tylko mogłoby przyspieszyć rozwód.

— A Paulina ma chłopaka?

— Ma, to jakiś Arab czy Turek, sam nie wiem, jest lekarzem. Czy się pobiorą? Nie mam pojęcia, teraz są inne czasy. Żyje własnym życiem, jest szczęśliwa. Oj mamo, to ty powinnaś pojechać do tego sanatorium, przydałoby ci się. Ostatnio mój znajomy polecił mi jakąś lampę, nazywa się Bioptron chyba… Nie pamiętam, ale podobno rewelacyjnie leczy różne schorzenia, na te twoje gnatki jak znalazł, tyle że jest droga, kosztuje prawie pięć tysięcy.

— Oj, to nie dla mnie, kogo na to stać.

— Ale pomyśl, gdybyś namówiła ze dwie koleżanki i kupicie na spółkę?

— Nie wiem czy to dobry pomysł, popsuje się u którejś i co dalej?

— Przecież się nie pobijecie! Z uśmiechem odpowiedział Leszek, ale ten zaraz mu zniknął z twarzy, kiedy zobaczył jak nieporadnie i ciężko wstaje z fotela.

— Sama widzisz, ledwo wstajesz. Jak wrócę to coś wymyślimy. Spojrzał na zegarek. Muszę już iść, trzymaj się mama, będę dzwonił.

— Dziękuję, że przyjechałeś, baw się tam dobrze i chodź na te zabiegi. Przytuliła go jak małego chłopca i stała na klatce schodowej tak długo, aż zniknął dwa piętra niżej. Pojechał jeszcze do dwóch znajomych, wrócił do domu przed czternastą. Wniósł zakupy i walizkę. Wypakował jedzenie i szybko wymieszał mięso mielone z bułka tartą, jajkiem i przyprawami. Usmażył kilka klopsów, na patelnię wrzucił frytki. Zjadł obiad i zaczął pakować rzeczy do walizki, z trudem ale udało mu się wszystko poupychać i zaciągnąć zamek, odetchnął z ulgą. Poszedł do łazienki, spojrzał w lustro.

— Nie wierzę, jaki ja już jestem stary! Wysokie czoło, zmarszczki, oczy bez wyrazu. Chwycił maszynkę do golenia i zgolił starannie trzydniowy zarost. Umył twarz i przetarł płynem po goleniu. Był gotowy do wyjazdu, została niecała godzina. Usiadł przed telewizorem, miał chwilę na relaks. Z Chodzieży do Kołobrzegu pociąg jedzie prawie trzy godziny.

— Co tam będę robił… Mam telefon, mogę popisać z dzieciakami, poczytać, sprawdził czy ma naładowaną baterię. Telefon miał duży ekran, czasami przeglądał na nim strony internetowe. Nie był fanem ani wielbicielem muzyki, nie znał się na tym, gdyby nim był mógłby zabrać słuchawki, wysłuchać dwóch koncertów i podróż miałby z głowy, nie myślał o tym, ale miał w telefonie filmy i zdjęcia.

— Jakoś to będzie — pomyślał. Wstał i wyłączył telewizor, potem prąd w całym domu, zakręcił zawory gazu i wody. Stanął na środku pokoju i zastanawiał się czy jest coś o czym nie pomyślał. Nic nie przyszło mu do głowy, wziął walizkę, ubrał się i wyszedł z domu dokładnie go zamykając. Zanim wyjechał wysłał SMS do ojca. O umówionej godzinie podjechał pod jego blok. Stał na dole, tak jak ustalili.

— Masz bilet?

— Nie mam, zupełnie mi wczoraj wyleciało z głowy. Co najwyżej pojedziemy samochodem… Spojrzał na ojca.

— Żarty się go trzymają, nie ma sprawy ja wrócę z Kołobrzegu, jeździłem tam setki razy.

— Teraz mi to mówisz!? Spytał z udawanym wyrzutem Leszek. Jego obawy okazały się płonne, na dworcu było kilka osób, przed kasą tylko jedna. Kupił bilet i pożegnał się z ojcem, nie chciał żeby odprowadzał go na peron, pociąg nie miał opóźnienia, wjechał na dworzec po kilku minutach. Leszek przeszedł tunelem na drugi peron, wyglądał na to, że znajdzie miejsce siedzące. W oknach przejeżdżającego pociągu nie było widać tłoku. Zatrzymał się, wyszło kilka osób. Z trudem wciągnął walizkę na najwyższy stopień, nikt poza nim nie wsiadał do tego wagonu. Wysunął rączkę i powoli przesuwał się wzdłuż korytarza, dopiero w trzecim przedziale zobaczył tylko dwie kobiety, rozsunął drzwi.

— Można, wolne tutaj?

— Tak, odpowiedziała jedna z nich, uśmiechając się nieznacznie, druga starsza, z ciekawością wypatrywała przez okno.

— Jaka to stacja?

— Chodzież.

— To tu produkowali kiedyś tę słynną porcelanę?

— Tak, tutaj i w tym budynku, któremu się pani przygląda.

— Co pan powie! Miałam taki ładny serwis z Chodzieży.

— Może mojej produkcji? Spojrzała na niego zdziwiona.

— Te duże zakłady już nie produkują, a wypalaniem porcelany zajmowało się kilku prywatnych producentów, ja też. Kalkę kupowałem stąd — mówiąc to wskazał ręką na zakład nr 1, który stał tuż przy torach.

— A porcelana pańskiej produkcji też miała taki ładny znaczek od spodu?

— Nie, tego nie mogliśmy robić. Leszek podniósł walizkę i włożył ją do solidnego luku bagażowego.

— Nie miałyśmy siły podnieść naszych toreb do góry, nie przeszkadzają panu?

— Nie, jest dużo miejsca, pomieścimy się. Panie do Kołobrzegu?

— Tak.

— Z daleka, jeśli mogę spytać?

— Obie z Rzeszowa

— Z Rzeszowa?! Współczuje, to drugi koniec Polski.

— Tak, cały dzień jazdy, jak pan widzi trzymamy się. Prawda pani Haniu?

— Ja już chciałabym być na miejscu. Leszek przyjrzał się jej dyskretnie. Była w jego wieku, może trochę młodsza, szatynowe włosy, niezbyt długie, ubrana skromnie a jednocześnie szykownie i z gustem, o ile można się tak ubrać na całodzienną podróż. Twarz miała pogodną, zgrabną sylwetkę, jak na swój wiek, nie mógł tego ocenić, siedziała skulona i wtulona w fotel, widać jednak było na jej twarzy spore zmęczenie.

— Pocieszę panie, już tylko niecałe trzy godziny, dla mnie to i tak dużo.

— Marne to pocieszenie, ale dziękujemy. Odparła starsza pani z uśmiechem.

— A pan na wywczasy jesienią?

— Nie, lepiej, jadę do sanatorium, jakby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że tak będzie to bym go wyśmiał, a tu proszę! Życie jest nieprzewidywalne. Panie pewnie też, jak domniemam?

— Tak, obie z Rzeszowa i obie jedziemy do sanatorium, z tym że każda do innego, ja do Bursztynu, a pani Hania do Merano.

— Niemożliwe! Ja też do Merano, co za zbieg okoliczności, w takim razie proszę o przyjęcie do bractwa. Roześmiały się, dalsza podróż zapowiadała się atrakcyjnie, co nie znaczy, że panie znudziły się swoim towarzystwem, wprost przeciwnie, przegadały całą drogę, znały chyba już wszystkie smaczki swoich życiorysów.

— Bractwo czy klub jeszcze się nie zawiązał, ale nie ma sprawy, jest pan przyjęty. Był pan już w Kołobrzegu?

— O tak, wiele razy, jeździłem tam w interesach, a jakiś czas, kilkanaście lat, mieszkał tam mój tata, a jego siostra, świętej pamięci prawie całe życie.

— No to pani Bożenko mamy przewodnika!

— Służę z całego serca, znam Kołobrzeg równie dobrze jak Chodzież.

— Tu się pan urodził?

— Tak, i mieszkam do dzisiaj. Wstał nagle i pokazał palcem za okno.

— To jest mój dom. Zobaczyły ładny budynek a za nim sad i las. Mogłem wyjechać stad na zawsze, za granicę, ale nie zdecydowałem się, to długa historia.

— Hmm, miasto porcelany, a co poza tym?

— Poza tym? Wie pani, że mówi się o tej krainie Szwajcaria Chodzieska? Spojrzała zaskoczona.

— Dlaczego? Że tak tu pięknie?

— Właśnie, widać to jak na dłoni zjeżdżając z góry trasą z Poznania, widać przepiękną panoramę miasta i jeziora Miejskiego, bo tak się ono nazywa. Tam kiedyś ponoć stała tablica „Uwaga ładny widok”, usunięto ją bo jakiś kierowca tak się przejął i zapatrzył, że spowodował wypadek.

— Jutro sprawdzę w Internecie, są na pewno zdjęcia i opisy.

— To jezioro, o którym mówię jest położone blisko centrum, są jeszcze dwa w granicach miasta, jedno w lesie, to jezioro Strzeleckie, a to trzecie Karczewnik, leży przy drodze do Wyszyn, to taka miejscowość, kilkanaście kilometrów od Chodzieży. Poza tym dookoła piękne lasy i góry, najwyższa to Gontyniec. Stamtąd też jest piękny widok na okolicę.

— Ileż takich miejscowości do odkrycia i poznania, życia jednego za mało, tak to jest w tej piosence. A pan był kiedyś w Rzeszowie?

— Niestety nie, nie było okazji, mój kuzyn miał żonę z Rzeszowa, wcześniej mieszkała za Rzeszowem, w Przeworsku bodajże…

— Co?! Ja pochodzę z Przeworska! A wie pan jak się nazywała z domu?

— Oj nie, nie wiem, ale miała na imię Bożena, tak jak pani.

— Jaki ten świat mały. Zanim dojedziemy do Kołobrzegu niejedno odkryjemy.

— Taak, okaże się, że jesteśmy rodziną, od razu pani twarz wydała mi się dziwnie znajoma.

— Droga przed nami daleka, ale że daleka, to nam nie straszne, zapowiada się intrygująco, prawda pani Haniu? Hania potwierdziła i podobnie jak Leszek, szybko, po babsku zlustrowała towarzysza podróży, i jak się okazało, kuracji też. Zrobił na niej dobre wrażenie, charakter ludzi czytała z ich oczu, a ten człowiek miał dobre, dobrotliwe oczy, miłą powierzchowność, miły głos.

— Na pewno ma żonę i jedzie do sanatorium się wyszaleć — pomyślała, ale po chwili zganiła samą siebie, taki profil jednak do niego nie pasował, była w nim jakaś niewiadoma, jakaś tajemnica. Ucieszyła się w duchu bo może okaże się, że przeznaczenie ich tam wiedzie i będzie miała z kim spędzać wolny czas.

— Ja byłam tylko raz w Kołobrzegu, dawno temu, teraz dużo się pewnie zmieniło?

— O tak, to miasto dynamicznie się zmienia, żyje i tętni życiem cały rok. Latem wiadomo, przewijają się tam setki tysięcy ludzi, a jesienią, zimą i wiosną miasto należy do nas, do kuracjuszy, nie tylko. W tym czasie częściej usłyszy pani mowę niemiecką niż naszą rodzimą.

— Nie znam niemieckiego, Niemcy jak myślę, nie rezydują w naszych sanatoriach?

— Raczej nie, stać ich na droższe hotele i pensjonaty, niektóre są ukierunkowane ofertą tylko dla nich. Niech się pani nie obawia, nikt panią na takie próby nie będzie wystawiał. Ja wiele razy jeździłem do Niemiec, ale nigdy nie czułem potrzeby uczenia się języka, poza tym tak jakoś… Nie przepadam za Niemcami, chociaż w interesach są rzeczowi i solidni.

— Tak jak ich samochody — wtrąciła pani Bożena.

— Ha, prawda, ja akurat jeżdżę i potwierdzam.

— Ja mam też starego passata — dodała Hania.

— Nie patrzcie państwo na mnie! Uśmiechnęła się pani Bożena — ja nigdy nie prowadziłam samochodu, tym zajmował się mój mąż, a mieliśmy tylko jeden samochód, fiata. Dbał o niego, stał w garażu, rzadko wyjeżdżaliśmy, sprzedałam go jak zmarł, dla mnie był tylko zbędnym gratem. Pan, który go kupił zrobił dobry interes, kupił tani i dobry samochód.

- Ten mój passat to stare kombi. muszę mieć taki do wożenia towaru i jestem z niego bardzo zadowolona, nie chce się psuć, jeżdżę nim już osiem lat. Kupiłam tuż przed śmiercią męża.

— To panie obie wdowy? Zapytał smutno Leszek.

— Ano, taki los. Mój mąż zmarł osiem lat temu, pani Bożeny dużo dawniej.

— To przykre, są dzieci i wnuki jak myślę, ale taka strata to chyba odwraca całe życie do góry nogami, hmm… Nie wiem, nie doświadczyłem, chociaż jestem w podobnej sytuacji.

— Jest pan wdowcem? — Zaciekawiła się Hania szczerze.

— Niezupełnie, niby mam żonę, ale de facto jestem sam od kilku lat, rodzaj dobrowolnej obustronnie separacji. Żona wyjechała do Anglii, mieszka tam z dziećmi i już nie wróci, mnie tam nie ciągnie, zostałem tutaj. Dzieci są dorosłe, to już dla nas żaden problem, komunikujemy się przez internet.

— Ach ten internet — przerwał mu pani Bożena — dzięki niemu te odległości przestały mieć znaczenie.

— To prawda — potwierdził Leszek — poza tym… Panie jadą tyle godzin z Rzeszowa a ja wsiadam w samolot i jestem u nich w ciągu dwóch godzin, przelatuję całą Europę.

— Dziwny ten świat, że znowu zacytuję Niemena — półżartem powiedziała pani Bożena.

— Dziwny był zawsze, ale teraz tak szybko się zmienia, że trudno nadążyć, ja kiedy zaczynałem pracę jeździłem starym Żukiem, porównując z dzisiejszymi samochodami to przepaść, albo telewizory… W latach osiemdziesiątych stałem z kuzynem na zmianę dwie doby w kolejce po kolorowy, nowość polskiej produkcji, spaliśmy w samochodzie. Staliśmy tu w Pile. Wskazał palcem za okno, pociąg akurat wjeżdżał do miasta — a teraz? Kino domowe, obraz Full HD, plazmy, ekrany trójwymiarowe, a minęło ledwie trzydzieści lat.

— Ma pan rację, prawdziwy zawrót głowy. Ja mam w torbie tablet, mogę czytać i robić filmy, zdjęcia, oglądać je, rozmawiać na żywo z dziećmi, przed wojną nie do pomyślenia, jak mawiał mój mąż. Mnie ta nowa technologia nie przeraża, wszystko jest dla ludzi, musimy uczyć się z tego korzystać bo na pewno warto. Rozmawiałyśmy wcześniej o tym, pani Hania też zabrała tablet, ma wnuczkę z którą rozmawia. Hania przytaknęła. Pociąg zatrzymał się na dworcu w Pile, tu wysiadło wielu podróżnych, ich miejsca zajmą nowi, stało ich równie dużo.

— Ten dworzec to chyba wojnę pamięta? Spytała Hania przyglądając się starym budynkom i brzydkim konstrukcjom zadaszenia peronów.

— Która wojną ma pani na myśli? Spytał Leszek — kto wie czy nie pamiętają pierwszej światowej. W Chodzieży dwa razy przebudowywali dworzec, a tu te ponure szkarady są od zawsze fatalną wizytówką miasta. Ja w ogóle nie lubię i nie przepadam za nim.

— Kiedyś było wojewódzkim. Przekonywała przekornie pani Bożena.

— Kiedyś to w ogóle był cyrk w tym kraju. Leszek wstał i zasłonił sobą drzwi.

— Pali pan?

— Nie, nie paliłem nigdy, tylko kości muszę rozprostować. Ludzie, którzy dosiedli się w Pile i przechodzili akurat korytarzem nawet nie otworzyli drzwi by pytać o miejsce widząc jego plecy.

— Co my mamy powiedzieć, tyle godzin jedziemy — westchnęła Hania — kiedyś nasze matki zabijały czas robieniem na drutach.

— A my mamy tablety droga pani Haniu — odpowiedziała jej towarzyszka podróży, Leszek rozsunął drzwi, przymknął je od strony korytarza, otworzył okno i poczuł powiew świeżego, chłodnego powietrza. Pociąg wciąż stał chociaż wszyscy już wsiedli i peron był posty. Przez megafony dworcowe ogłoszono wjazd dwóch innych z Bydgoszczy i Krzyża.

— Będziemy czekać na przesiadki — pomyślał. Rzeczywiście po kilku minutach ludzie biegli peronem i wysypali się z tunelu nerwowo szukając drzwi w wagonach. Zamknął okno, wrócił do przedziału.

— Chłodno?

— Tak chłodno, ale jeszcze nie mroźno na szczęście, kiedyś za moich lat pacholęcych już na początku października chodziliśmy na sanki i sypało śniegiem.

— Potwierdzam — zgodziła się pani Bożena — teraz dzieci nie wiedzą co to znaczy zima i ten prawdziwy śnieg. Mówiąc to przeciągnęła się i ziewnęła zasłaniając usta dłonią.

— Przepraszam, po tylu godzinach mam chyba prawo, chciałoby się zapytać „daleko jeszcze?”

— Teraz będzie Jastrowie, Szczecinek, Białogard i Kołobrzeg, coraz bliżej proszę pani. Uśmiechnął się Leszek.

Pociąg ruszył gwałtownie, jakby maszynista usłyszał ich rozmowę.

— Czy panie zaplanowały już jak dotrą do sanatorium? Jedziemy w jedną stronę, może jedną taksówką?

— Oczywiście. Zapaliła się pani Bożena.

— O ile bagaże się zmieszczą.

— Z tym nie będzie problemu — zapewnił Leszek i dodał — możemy ewentualnie wybrać taxi kombi.

— Zdamy się na pana, my jak pan widzi, słaba płeć, nawet walizek do góry nie mogłyśmy podnieść.

— Nie ma sprawy, z chęcią zajmę się wszystkim, głównie paniami, o bagaże też zadbam.

— A to nam się trafił żartowniś, a my takie skromne, ciche gąski, nie pierwszej młodości. Spojrzały na siebie z uśmiechem.

— Jak panie wiedzą najlepiej smakuje stare wino, z naciskiem na wino, a panie nie są dzierlatkami, ale wciąż za przeproszeniem, w dobrym gatunku.

— To się okaże — odrzekła Hania — oby pan się nie zawiódł, ja mam niską samoocenę.

— Ja też dawno nie rozmawiałam z facetami w ten sposób — dodała nowo poznana koleżanka — a mówią, że na miłość nigdy nie jest za późno. Roześmiali się szczerze i chóralnie, może dlatego, że to co usłyszeli dotyczyło całej trójki. Obie panie i Leszek zatopili się we własnych myślach, mieli za sobą bagaż życiowych przeżyć i doświadczeń, czy stać ich jeszcze na drugą szanse, drugi szalone uczucie…

Pociąg dojeżdżał do Kołobrzegu planowo, ludzie zawczasu wyszli poubierani z bagażami na korytarz, zachowawczo, jakby to miało jakieś znaczenie, tam na dworcu.

— To już Kołobrzeg? Spytała pani Bożena, kiedy mijali rogatki na Koszalińskiej.

— Tak, pora się pakować. Mówiąc to Leszek zdjął swoją walizkę i ubrał kurtkę, podobnie zrobiły obie panie.

— Taksówki stają przy dworcu?

— Tak, przy głównym wyjściu, proszę się nie martwić — uspokoił Hanię Leszek.

— Pomogę paniom z bagażami, wyjdę wyjątkowo pierwszy. Zgodziły się chętnie, wyszli na korytarz, przed nimi stało kilkunastu innych podróżnych. Na zewnątrz było już mroczno, pociąg zatrzymał się przy peronie. ludzie wysypali się z wagonów, witali się z tymi, którzy za nich czekali albo zdecydowanie szli w kierunku podziemnego przejścia. Leszek sprawnie odebrał od swoich pań ich walizki i razem ruszyli w kierunku tunelu.

— Tu są schody, poradzą panie sobie? Niepewnie skinęły głowami, jednak widząc jak pani Bożena się mocuje z rączką wziął ją od niej i zniósł obie, swoją i jej.

— Ojej! Tu do góry może wezmę od pana? Zatroskała się, ale Leszek zdecydowanie, jak młodzian, pokonał schody na górę i tu oddał walizkę.

— Bardzo dziękuje.

— Nie musimy przechodzić przez dworzec, tu obok jest przejście do postoju. Pokazał ręką i poszli w tym kierunku. Stało kilkanaście samochodów, wybrali największy, kombi, tak jak sugerował Leszek. Kierowca schował ich bagaże z tyłu i zaprosił do zajmowania miejsc. Leszek usiadł z przodu.

— Dokąd państwo sobie życzą?

— Najpierw odwieziemy panią Bożenkę — mówiąc to Leszek odwrócił się do tyłu — to pani sanatorium nazywa się Bursztyn? Wie pan gdzie to jest?

— Tak, wiem, a potem?

— Potem do Merano.

— To blisko siebie. No to jedziemy. Kierowca włączył licznik i ruszył z spod dworca.

— Z daleka państwo przyjechali?

— Ja z Chodzieży a panie z Rzeszowa.

— Z Rzeszowa?! To szmat drogi, długo panie jechały?

— Cały dzień — odezwała się z tyłu Hania — nie ma czego zazdrościć.

— To współczuć trzeba — roześmiał się kierowca — a teraz panie odpoczną — dodał. Przejechali przez tory i skręcili w prawo na małym rondzie, potem jechali wzdłuż torów, ale już po drugiej stronie. Jechali dość długo, nie widzieli nic ciekawego, z prawej strony płot zasłaniający torowiska, z drugiej małe budynki i drogi, które prowadziły do uzdrowisk po lewej stronie, blisko morza.

— Tam po lewej jest Merano, widzicie państwo? — A tu dojeżdżamy do Bursztyna, wybudowali go w zeszłym roku. Podjechali pod główne wejście.

— Pani Bożenko będziemy w kontakcie, na razie dziękuję za wspólną podróż. Pożegnały się, wyjęła portmonetkę, ale Leszek powstrzymał ją i życzył miłego pobytu.

— Proszę się nie martwić, jakoś to sobie odbijemy. Zgodziła się w końcu, choć niechętnie.

— Wymieniłyśmy się numerami telefonów, to miła, spokojna kobieta. Leszek przytaknął, pojechali w stronę Merano.

Tak jak powiedział kierowca, nie było daleko, trwało to ze trzy minuty i stanęli przed schodami. Rozliczyli się z kierowcą, który wyjął ich walizki i odjechał. Stali chwilę niezdecydowani. Przez rozsuwane drzwi przechodzili ludzie idąc dalej wzdłuż okien kawiarni.

— To tutaj — zakomunikował Leszek — wypadałoby się zameldować. Weszli do budynku, na końcu dużego holu zobaczyli recepcję, poszli tam.

— Chyba jesteśmy ostatni, tu nasze drogi się rozejdą, przynajmniej na razie — Leszek spojrzał z nieukrywaną sympatią na Hanię i dodał — Kołobrzeg to nie Paryż, na pewno się jeszcze spotkamy. Hania uśmiechnęła się szeroko i podała skierowanie pani, która przyjmowała kuracjuszy.

— Proszę jeszcze o dowód osobisty, pana również. Wyjęli dokumenty i podali czekając na dalsze instrukcje. Formalności nie trwały długo, Hanię skierowano do skrzydła, w którym była sala jadalna, a Leszka do przeciwległego, szedł tam długim korytarzem i długo szukał numeru swojego pokoju. W końcu tam dotarł, miał klucz ale zapukał, nie wiedział czy współlokator jest czy wyszedł.

— Proszę! Usłyszał jakby z drugiego pomieszczenia, wszedł. Zobaczył krótki korytarz i drzwi do łazienki, pomyślał że to stamtąd usłyszał głos.

— Dzień dobry. W odpowiedzi dotarło do niego z szumem wody — zaraz przyjdę.

Poszedł dalej, zobaczył spory pokój, dwa tapczany, stolik, podwieszony telewizor i drzwi balkonowe, czekał. Po chwili otworzyły się drzwi od łazienki i jego oczom ukazał się szpakowaty, wysportowany mężczyzna, chyba nieco starszy od niego.

— Witam! Już myślałem, że pan nie dojedzie. Wyciągnął rękę i mocno ścisnął podaną przez Leszka na przywitanie.

— Henryk, mówmy sobie po imieniu, mamy tu mieszkać dwa tygodnie, tak będzie lepiej.

— Leszek, miałem wcześniej pociąg, ale i tak ledwie się wyrobiłem na ten.

— A skąd?

— Z Chodzieży.

— Aaa, wiem, ja jestem z Wrocławia. Pamiętam tę miejscowość, też przyjechałem pociągiem, to gdzieś koła Poznania?

— Między Poznaniem a Piłą, bliżej Piły.

— Na właśnie, faktycznie, pociąg stał tam i tu. Słuchaj, ja już sobie łóżko wybrałem, tobie to zostało, wskazał palcem na tapczan po prawej stronie pokoju.

— To chyba bez znaczenia, są takie same. Kolacja już była, nie jesteś głodny?

— Nie — odparł Leszek — zabrałem prowiant i nie zjadłem w pociągu. To co, rozpakuję się.

— Tam są dwie szafy, ja zająłem tę bliżej drzwi.

— OK, a ty o której przyjechałeś?

— Byłem tu przed piętnastą, nie miałem innego połączenia. Zastanawiałem się czy nie przyjechać samochodem, ale przeszło mi, po co sobie robić koszty, poza tym wiadomo jak tu jest, niejedna okazja wypicia drinka czy piwa.

— Ja też o tym myślałem, a mam tylko dwieście kilometrów, odpuściłem dokładnie z tych samych powodów.

— Klucz masz? Spytał Henryk.

— Tak, mam.

— Ja się trochę wyszykowałem, idę się rozejrzeć, wracać musimy do dwudziestej drugiej, tak że się nie denerwuj jak mnie nie będzie, do tej godziny na pewno wrócę, a ty masz jakieś plany na dziś?

— Raczej nie, nie myślałem o tym.

— Jutro jest wieczorek zapoznawczy tu w kawiarni, to zrobimy rozeznanie.

— Ja już w pociągu poznałem fajną dziewczynę, przyjechaliśmy tu razem taksówką.

— O! To szybki jesteś. Ta pani też z Chodzieży?

— Nie, z Rzeszowa. Daleko.

— Może to dobrze, mąż się nie dowie! Heniu roześmiał się.

— I tu cię zaskoczę, to wdowa, młoda wdowa.

— Ho, ho, jak w tej piosence „Jestem młoda wdowa za mąż wyjść gotowa”

— Znam, ha ha, z tym zamążpójściem to na razie zaczekajmy.

— A ty masz żonę?

— Mam, ale nie jesteśmy razem od kilku lat, ona wyjechała na stałe do Anglii, mieszka tam z dziećmi.

— To ty wolny strzelec, tak jak ja. Ja się rozwiodłem cztery lata temu, dzieci już mają własne rodziny. Dobra, ja uciekam, później pogadamy. Dobrze zaklucz pokój jak wyjdziesz, ja tu mam laptopa.

— Jasne, nie ma problemu. Henryk pokręcił się chwilę, zabrał telefon i wyszedł.

— Hmm, jak na razie same plusy — pomyślał Leszek — mam nową znajomą, niezłego sublokatora, jak znam życie będzie tu wywijał jak młody ogier. Przysiadł na chwilę, zastanawiał się co robić. Przyciągnął walizkę i rozpiął zamek, trochę tego było. Zajrzał do szafy, były półki na rzeczy i wieszaki.

— Doskonale, wypakuję wszystko. Wrócił do walizki i wziął spory pakiet rzeczy, położył na tapczanie i pojedynczo umieszczał w swojej szafie. Potem zaniósł mydło, ręczniki, maszynkę do golenia i szczoteczkę do łazienki. Zauważył, że Henryk nie był bałaganiarzem, raczej pedantem — to dobrze — pomyślał. Odkręcił kurek nad zlewem, sprawdził czy jest ciepła woda, przejrzał się w lustrze, wszystko tu było czyste i zadbane, z boku kabina prysznicowa. Przy niej wisiały cztery ręczniki, dwa mniejsze i dwa duże, wszystkie z logo Merano, więc swoje zabrał niepotrzebnie. Zostawił jeden bo nie wiedział, których używał Heniek. Wyszedł z łazienki i włączył telewizor. Nasiedział się w pociągu, po kilku minutach wstał, ubrał się i wyszedł, postanowił rozeznać się w samym ośrodku i wokół niego, stąd do morza nie było daleko. Znowu szedł długim korytarzem i wrócił na hol, gdzie znajdowała się recepcja. Na ścianie z prawej strony wisiał duży telewizor plazmowy, przewijały się tu zdjęcia Kołobrzegu i z Merano. Postał chwilę i popatrzył, potem podszedł do drzwi na końcu holu, to było wejście do kawiarni. Przed drzwiami na tablicy wisiały plakaty, na jednym z nich było zaproszenie na wieczorek zapoznawczy.

— Henryk jest dobrze zorientowany — pomyślał — trzeba będzie pójść.

— Wybiera się pan? Usłyszał znajomy głos za plecami.

— O! Pani Hania. Ucieszył się na jej widok.

— Mój współlokator już mi wcześniej o tym mówił, chyba dam się namówić, a pani?

— Nie wiem, mam w pokoju dwie dziewczyny, rozrabiary, one nie odpuszczą, ja sama… Na prawdę nie wiem, nie przyjechałam tu szaleć. Wyszłam na chwilę bo chcę rozprostować kości, tyle godzin siedzenia w tym pociągu, a pogoda jest ładna. Leszek zastanawiał się chwilę, nie chciał być natrętny, w końcu spytał — ja podobnie, chociaż jechałem tylko trzy godziny. Nie wiem jak pani to odbierze… Może razem pospacerujemy? Spojrzał jej prosto w oczy, wydawało mu się, że widzi wahanie, ale usłyszał coś zupełnie przeciwnego.

— Ja pomyślałam dokładnie to samo, dlatego podeszłam. Odpowiedziała ze szczerym uśmiechem na twarzy.

— Zatem — Leszek wskazał drzwi wyjściowe — zapraszam i oświadczam, że się bardzo cieszę z pani towarzystwa. Wyszli z Merano i po chwili znaleźli się na szerokiej alei, zawahali się w którą stronę pójść, skierowali się w lewo. Aleja była oświetlona, z prawej strony mieli nadmorski park, pas lasu, który z powodzeniem opierał się północnym wiatrom, wysokie drzewa były pochylone w stronę lądu, z lewej mijali apartamenty Merano, potem jakieś stoisko, które wciąż było czynne, sprzedawali tam ryby wędzone, stała nawet długa kolejka. Szli powoli rozglądając się z ciekawością, wreszcie Leszek przerwał milczenie, które nie było kłopotliwe, wręcz wygodne dla obojga.

— Tyle razy byłem w tym mieście, a nie znam tych miejsc.

— Czyli musiał pan przyjechać do sanatorium żeby poznać prawdziwy Kołobrzeg.

— Na to wygląda, tam za drzewami jest morze, moglibyśmy wejść na plażę. Ja się napatrzyłem, ale pani ma daleko do tego miejsca, siedemset kilometrów.

— Dużo pewnie tam nie zobaczymy, ale chętnie, czemu nie, może latarnia będzie świecić.

— Na pewno tak, tu mamy chyba dojście, spróbujemy? Hania nie odpowiedziała tylko posłusznie skręciła w prawo, słyszeli już szum fal, a między drzewami widać było ciemne połacie nieba, tam już nie było widać nic, tylko woda.

— Tu jest druga aleja, przy samym morzu! Może tu pójdziemy.

— Jeżeli wystarczy nam energii to dojdziemy do mola, o ile się nie mylę. Zastanawiał się Leszek. Weszli na mały pomost, który prowadził na plaże, zobaczyli otwarte morze, raczej usłyszeli, widać było tylko jaśniejsze wierzchołki spienionych fal i kilka drobnych świateł w oddali, daleko na wodzie. Stali oparci o balustradę rozkoszując się tym widokiem.

— Cieszę się, że zgodził się pan pójść ze mną, ja sama bym nie poszła, cieszę się podwójnie bo nie jest pan pleciuga, typem podrywacza zdobywcy i mam nadzieję, że nie krępuje pana moje milczenie. Spojrzał na nią próbując odkryć wyraz jej twarzy, sam się uśmiechnął do niej i do samego siebie.

— Nic nie powiem, nie będę powtarzał bo pomyślałem dokładnie to samo. W słabym świetle od dalekiej lampy przy pasażu zauważył, że też ma twarz rozpromienioną, może tym pierwszym kontaktem z morzem, a po części zapewne sprawiły to jego słowa. Postali tam jeszcze kilka minut i wrócili na aleję.

— Jeszcze wcześnie, pójdziemy dalej? Zapytała Hania oczekując aprobaty. Usłyszała krótkie — tak — i to jej wystarczyło. Tu przy plaży wiatr był bardziej dokuczliwy, ale ten pasaż miał swój urok, nawet wieczorem.

— Z kim… Ojej, przepraszam, co chciał pan powiedzieć? Roześmiali się oboje, jakby się umówili, zaczęli mówić jednocześnie i powiedzieli to samo.

— Ustępuję pani, niech pani mówi.

— Chciałam spytać z kim pan dzieli pokój, pan też chciał o to spytać?

— Tak, i nie chcę w tym momencie sugerować, że mamy tak dużo wspólnego.

— A jednak podrywacz. Przerwała mu z wesołą przekorą.

— Nie, tylko stwierdzam fakt. No dobrze, już milczę.

— No to ja odpowiem pierwsza. Jest nas trzy, mniej więcej w tym samym wieku i każda z innej części kraju. Ja mam do domu najdalej, jedna pani jest z Krakowa, a ta trzecia z Wrocławia.

— Wow! Musimy ich jutro poznać ze sobą!

— Kogóż to?

— Ze mną mieszka taki Henryk, też z Wrocławia. Może przyjechali tym samym pociągiem, tak jak my.

— Nic mi o tym nie mówiła, a tak naprawdę to nie było czasu na pogaduszki bo moje koleżanki zaraz wyparowały.

— To podobnie jak Heniek, zamieniłem z nim kilka zdań, wydaje się być w porządku. Jak będzie zobaczymy. Cóż im się dziwić, nas też wywiało z pokoi, przecież nie będziemy siedzieć w czterech ścianach i oglądać telewizję, to możemy robić w domu, prawda?

— Dokładnie tak, dlatego tu jestem. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i dalej szli w milczeniu.

— Zaraz będzie Bałtyk, o ile pamiętam a przy nim molo, wejdziemy tam?

— Na molo czy do Bałtyku? Zapytała Hania filuternie.

— Ha, na razie mam na myśli molo.

— A co w tym Bałtyku takiego niesamowitego?

— Wielka kawiarnia, która wcina się w plaże, chyba najładniej położona w Kołobrzegu no i uświęcone miejsce schadzek kuracjuszy.

— Brzmi nieźle — Hania roześmiała się zalotnie — a skąd o tym wiesz? Oj! Przepraszam, tyknęło mi się.

— To naturalne, po to nadano nam imiona, czyż nie? Może skończymy z tym panem i panią, to takie sztuczne.

— Zgadzam się, jestem na tak. Wyciągnęła rękę.

— Hania. Z radością ją uścisnął i prawie szeptem wypowiedział swoje imię.

— Hania… Ładnie, wiesz że nigdy nie spotkałem żadnej Hani, nie mam w rodzinie ani wśród znajomych.

— Kiedyś było popularne, teraz młode mamy wymyślają inne rzadkie imiona. Każda epoka ma swoje upodobania, a my dzieci czasów powojennych, mój Boże, jaka ja jestem stara — zasmuciła się by po chwili dodać — nawet nie próbujesz mnie pocieszać.

— Powinienem, przepraszam, to też mnie przytłacza, to całe życie było jak jakiś krótki sen, który może się skończyć w każdej chwili.

— Ha, ja tu czekam na choćby małe słowo pokrzepienia a ty mnie jeszcze bardziej pogrążasz w melancholii. Och, rozpraszam się dzisiaj, to pewnie ten cały nastrój, morze, wiatr, podróż i zapewne ty, zebrało mi się na takie podsumowania.

— To dobrze — ucieszyła się Hania — może czas postawić grubą krechę i zacząć od nowa. Znowu spojrzeli po sobie.

— Jesteś niebezpieczna, odkrywasz moje myśli, dużo wcześniej zanim to pomyślę, haha.

Weszli na molo, szli powoli, przystając z jednej, to z drugiej strony. Z lewej podziwiali snop światła jaki odbijał się w falach, pochodził z latarni, po prawej, w wodzie odbijały się światła Bałtyku, do tego szum wiatru i fal rozbijających się o podpory mola i o brzeg.

— Musimy tu przychodzić codziennie… Hania mówiąc to zamknęła oczy i głęboko wciągała chłodną, morską bryzę.

— Hm, musimy, to też zabrzmiało ciekawie.

— Oj dobrze, że jest ciemno — Hania schowała twarz, przez dłonie powiedziała — nie widzisz, że się zarumieniłam.

— I kto tu jest podrywacz! Uśmiechnięci poszli dalej, na sam koniec mola, stanęli tam oparci o barierkę i długo wpatrywali w ciemną otchłań morza i nieba.

— Niesamowite! Warto było pomęczyć się i przyjechać tutaj, najchętniej zabrałabym to wszystko ze sobą do Rzeszowa.

— Jakoś ci się nie dziwię, nie jest ci zimno?

— Nie, ta kurtka jest może niepozorna, ale bardzo ciepła, idziemy z powrotem?

— Chyba tak, powoli, dopiero dwudziesta czterdzieści pięć, mamy jeszcze godzinę do dzwonka.

— Do dzwonka? To tam są dzwonki na nocną ciszę?

— Nie, chyba nie, to taki żarcik. Hania pogroziła mu palcem.

— Z powrotem możemy pójść tym drugim pasażem, dalej od morza, ale popatrzymy sobie na hotele i sanatoria, dawno tu nie byłem, tam koło Merano chyba nigdy, nie pamiętam. Z ojcem raczej nie spacerowałem, on jak już mnie dorwał, to znaczy jak zajechałem do niego do domu to kończyło się zwykle jakimś łyskaczem, nie jest alkoholikiem, ale z gośćmi lubił wypić co nieco.

— A dlaczego się wyprowadził z Kołobrzegu?

— Mieszkał tu z przyjaciółką, było dobrze, jej jednak po latach spodobał się inny facet i rozstali się, wtedy tata był już na emeryturze i postanowił wrócić do rodzinnego miasta, tam wciąż ma szczątkową rodzinę. Tu mieszkała jego młodsza siostra, moja ciocia, ona zmarła dość wcześnie, już nawet nie pamiętam ile miała wtedy lat, chyba nie dożyła do pięćdziesiątki.

— Chorowała?

— Nie, załamała się śmiercią syna, miał białaczkę i odszedł w wieku tak młodym, że długo nie mogliśmy się otrząsnąć z tej tragedii, miał 31 lat, zostawił córeczkę i żonę. Ta ciotka też po tym wszystkim rozeszła się z mężem i wróciła do Chodzieży, tam zmarła w DPS-sie, dlaczego tam to nawet nie wiem, to trwało krótko.

— A ty masz rodzeństwo?

— Tak, młodszą siostrę, mieszka w Chodzieży, ma się dobrze, przynajmniej jej się poukładało, bo ta cała nasza rodzina to jakaś pokręcona i niestabilna albo raczej naznaczona.

— Oj, nie przesadzaj, w żadnej rodzinie nie ma beztroskiej sielanki, u mnie też.

— A ty masz rodzeństwo?

— Tak, mam brata, mieszka w Poznaniu.

— Tak daleko?

— Tak, z nim to trochę inna sprawa, kiedyś ci opowiem.

— OK, nie nalegam

— Ja nie mogę, nie powinnam narzekać, miałam dobrego męża, w miarę spokojne i stabilne życie, niestety… Głos jej się załamał.

— Przepraszam, byłam tu z nim kiedyś, to dlatego.

— Nie doświadczyłem tego i nie chcę czegoś takiego przeżywać, wyobrażam sobie ten ból, kiedy chowa się ukochaną osobę, żadne słowa tego nie wyrażą więc nie będę się silił na współczucie, życie tak nas traktuje. Musimy się z tym zgodzić, nie ma wyjścia, zresztą nic nie trwa wiecznie. Dla mnie bezcenne są takie chwile, kiedy stoję oko w oko z cudami natury albo czuję przy sobie bratnią duszę, reszta się nie liczy. Wielka szkoda, że nie możemy gromadzić tych chwil i odtwarzać sobie na życzenie, jak film DVD…

— Dziękuję za to co powiedziałeś, tu już niewiele można dodać, ja też tak to odbieram i przeżywam.

Szli teraz szerokim pasażem, nie byli sami, mimo dość późnej pory było mnóstwo ludzi. Minęli jakiś apartamentowiec, przed nimi zajarzył się rozświetlonymi oknami wysoki hotel albo sanatorium, z lewej strony zobaczyli w głębi parku muszę koncertową.

— Wyobrażam sobie jak tu jest latem.

— Masz na myśli te tłumy czy imprezy? Teraz są tu ludzie, ale większość, uwierz mi, bawi się po kawiarniach. Gdy to mówił usłyszeli muzykę dobiegającą z Icara.

— O właśnie, tu też się bawią — wskazał ręką na kawiarnie na pierwszym piętrze — idziemy potańczyć? Żartuję, dzisiaj nie, może kiedyś dasz się namówić? Ja nie jestem urodzonym ani zapalonym tancerzem, jeśli jednak najdzie nas ochota to służę towarzystwem.

— Dziękuję, też nie mam skojarzeń dzisiaj, a za deklarację dziękuję panie Leszku i nie spodziewaj się po mnie szalonych wyczynów na parkiecie, też jestem w tym szeregowo uśredniona, mój mąż też nie przepadał za tańcami. Przepraszam, że o nim mówię, może to nie na miejscu.

— Ależ nie Haniu. Każdy z nas ma to za sobą, nie będziemy udawać, że nie mamy żadnej przeszłości. Lubisz go wspominać i rób to, to miłe. Widzę że tak wiele dla ciebie znaczył i on na pewno też cieszyłby się, że żyje w twych myślach i pamięci.

— Ależ ty jesteś inny od tych wszystkich beznadziejnych facetów, cieszę się że cię poznałam.

— Nie jestem wyjątkowy, tak przynajmniej mi się wydaje, ale dopowiem ci coś o sobie. Nigdy nie zdradziłem swojej żony, jestem monogamiczny, może to dziwne, nie wiem… Wiem, że mój ojciec też taki był, dopiero na stare lata coś się popsuło, to była raczej wina mamy. Nikt jednak na tym nie ucierpiał.

— My naprawdę jesteśmy do siebie podobni, to niesamowite. Zastanawiała się na głos Hania. Leszek przyglądał się parom, które ich mijały, ci ludzi wyglądali na strasznie zakochanych — czy to były małżeństwa czy sanatoryjne pary — zastanawiał się. Miał ochotę chwycić Hanię za rękę — bez pośpiechu, ledwie się poznaliśmy, nie powinienem jej płoszyć albo zniechęcić, to fajna babka - tłumaczył sobie w duchu. Jego kontakty z kobietami zupełnie się zminimalizowały, raz z racji wieku, a po drugie rzadko jeździł do żony. Miał w Chodzieży przyjaciółkę, też wdowę, czasami zostawał u niej do śniadania, lecz jego potrzeby po pięćdziesiątce redukowały się na tyle, że robił to co najwyżej raz w miesiącu. Nie było to związane z jakimiś głębszym uczuciem, po prostu oboje się na to godzili i było im z tym dobrze. Wiedział i zdał sobie sprawę z tego, że Hani nie będzie tak traktował, przy niej czuje się inaczej, jakby odblokowały się dawno uśpione emocje, te wrażliwe i wzruszające.

— Ale się zamyśliłeś.

— Tak, trochę, wybacz proszę.

— Nie szkodzi, też mam mętlik w głowie, ta podróż, przygotowania do niej i teraz ten pierwszy kontakt z morzem i miastem i… Tobą. Zaśmiała się kończąc to zdanie.

— Za dużo emocji jak na jeden dzień.

— Dzisiaj tak, na pewno od jutra będzie normalnie i oby nie było nudy, a ja myślę że nie będzie.

— Ha, cokolwiek masz na myśli… Haniu, nasz program rozrywkowy zaczyna się od jutra, nie chcę wyrokować, ale z tym moim ziomkiem z pokoju to nudy nie ma w programie, a najpewniej będzie tak, że każdy będzie chadzał własnymi ścieżkami, ja nie jestem aż tak bardzo rozrywkowy i imprezowy.

— Podobnie jak ja, obym nie musiała długo przekonywać tych moich koleżanek, że nie przyjechałam tu na balety, łatwo nie będzie, próbkę już miałam. Jutro mam pójść na jakieś ogólne badania.

— Ja też, to dlatego że tak późno przyjechaliśmy, to taki ogólny ogląd, ciśnienie, waga, ogólny wywiad, tak myślę. Jutro dostaniemy program zabiegów i kolejnych badań. Leszek spojrzał na zegarek, była dwudziesta pierwsza czterdzieści, byli już prawie pod Merano.

— Jesteśmy na czas, zaraz się będą zbiegać z dancingów.

— Haniu, dasz mi swój numer telefonu?

— Oczywiście, że też wcześniej o tym nie pomyślałam. Liczę na wzajemność. Z uśmiechem podała mu numer, zapisał go i opisał „Hania — Rzeszów”.

— Puszczę ci strzałkę, sprawdzimy, a ty sobie zapisz od razu mój. Na imię mam Leszek.

— Pamiętam, roześmiana odebrała rozmowę i zaraz rozłączyła. Przystanęła na chwilę i zapisała jego numer.

— Gotowe, już mi nie umkniesz — zażartowała i ruszyli w stronę wejścia — dziękuję za miły spacer, jutro zobaczymy się na wieczorku?

— Raczej tak, to nie jest obowiązkowe, ale chyba pójdę.

— Chyba?

— Wiesz co, umówmy się, że wyślę ci SMS po obiedzie, myślę że do tego czasu już postanowię. Hania skinęła na zgodę.

— Dobrej nocy, śpij dobrze, ja też dziękuję ci za ten wieczór. Podała mu rękę, uścisnęli się i rozeszli do swoich pokoi. Leszek przypuszczał, że Henia nie będzie i nie pomylił się, miał jeszcze kilka minut, pomyślał że na pewno zdąży.

Zdjął kurtkę i wszedł do łazienki. Będąc tam usłyszał jak wchodzi i jego rozbawiony głos.

— Jesteś?

— Tak, wróciłem przed chwilą — odpowiedział wycierając twarz — zaraz wychodzę.

— Dobra, dobra, spokojnie, nie spiesz się.

Leszek powiesił swój ręcznik i otworzył drzwi prosząc go żeby pokazał mu, które ręczniki są jego.

— Te po prawej są moje, tamte nie ruszane twoje. Widzę, że zabrałeś z domu, niepotrzebnie, tu zmieniają co cztery dni. Ja akurat o tym wiedziałem, był tu niedawno mój znajomy.

— To nic, jakoś się zabrałem z całym majdanem, myślałem że będzie gorzej. Odparł Leszek, oboje usiedli w pokoju na małych fotelach.

— Wróciłeś przed chwilą, a gdzie byłeś?

— Wyszedłem żeby się przejść i trochę rozluźnić po tej podróży i wyobraź sobie w holu spotkałem tę Hanię, która jechała ze mną w jednym przedziale. Od słowa do słowa i dogadaliśmy się, że pójdziemy razem.

— No proszę, to szybki jesteś! I gdzie byliście?

— Szliśmy promenadą aż do mola, tam chwilę staliśmy na samym końcu no i potem powoli wracaliśmy.

— Musisz mnie jutro z nią poznać, a pójdzie na wieczorek, bo my idziemy?

— Powiedziałem, że wyślę jej SMS, ona też nie była pewna.

— Czyli masz już nawet jej telefon! No, no, imponujesz mi. Roześmiał się głośno.

— A ty szwędaczu gdzie poleciałeś? Spytał Leszek.

— Zajrzałem do trzech kawiarni, w końcu w jednej zostałem, zapomniałem jak się nazywa, ale przykleiłem się tam do dwóch fajnych babek, jutro nie, ale w poniedziałek jesteśmy umówieni. Możesz iść ze mną, nawet powinieneś, obie są super, a ja nie wybrałem jeszcze… Chyba, że Hania skradła ci serce.

— Na razie sprawy sercowe otwarte, zobaczymy. A gdzie się umówiłeś z nimi, na dancing?

— Tak, tam gdzie dzisiaj, nazwy jak mówiłem nie pamiętam, chyba Aura Cafe, ale trafię. Jutro musimy po czternastej zrobić rezerwację na ten zapoznawczy, bo może być problem, tam mi powiedzieli, że pomieszczą nawet dwieście osób a spodziewają się dużo więcej chętnych. Ogólnie jest ich tu ponad trzystu czterdziestu. Jak widzisz ja wszystko wiem. Słuchaj, dzisiaj nie było gdzie, ale jutro musimy tu przecież jakąś flaszeczkę tu przemycić!

— Można wnosić?

— Chyba nie, nie będziemy się przecież afiszować, to co, jutro po obiedzie?

— Może być. Odparł Leszek bez entuzjazmu.

— Jutro się rozejrzymy tu na miejscu, może nie będziemy musieli balować gdzieś daleko. Heh, ty już masz tu damę, zapomniałem. Heniu wziął pilota i włączył telewizor.

— Nic nowego pewnie nie będzie, ja już widziałem wszystko i rzadko w domu oglądam telewizję.

— Ja też, wiadomości ewentualnie, jakieś przyrodnicze, naukowe. Filmy prawie wcale, są przewidywalne, jak widzę tych pseudo gwiazdorów, mięśniaków to zbiera mi się…

Leszek wykonał nieładny gest.

— Ja kupiłem niedawno ogromną plazmę i muszę ci powiedzieć, że świetnie się ogląda, kino w domu. Do tego włączam zestaw głośników, wypas. Najlepiej ogląda i słucha się koncerty.

— Ja mam czterdzieści osiem cali, to mi wystarczy, a z tym nagłośnieniem to nie pomyślałem, hmm…

— Radzę ci, przymierz się do tego, warto, te małe głośniczki w płaskim telewizorze to nieporozumienie. Kupiłem też sobie nagrywarkę, mogę nastawić czas nagrywania, na przykład jak nie ma mnie w domu, wtedy oglądam sobie wieczorem. Nagrywam tylko Full HD, innych, tych starszych już powoli nie a sensu.

— A ty czym się zajmujesz zawodowo?

— Lepiej nie pytaj, teraz mam przyznaną rentę, choruję na kręgosłup i zmiany reumatyczne. Kiedyś miałem własną firmę, robiłem porcelanę, miałem, wciąż mam duży sad koło domu, pieczarki i takie tam… A ty? Heniu zastanawiał się chwilę.

— Tak ogólnie to na państwowej posadzie, urzędas, a z zawodu jestem budowlańcem. Byłeś kiedyś we Wrocławiu?

— Ze dwa, trzy razy, dawno temu. Miasto już chyba nie to samo, teraz wszędzie, wszystko się zmienia.

— O tak, żebyś wiedział. Ten stary Wrocław a ten dzisiejszy… Nie ma sensu porównywać. Wiesz, ja się tam urodziłem, wychowałem, wyuczyłem, całe życie mam związane z tym miastem.

— To tak jak ja z Chodzieżą i nie chciałbym już tego zmieniać.

— Masz własny dom?

— Tak, i to duży, o wiele za duży, mieszkam tam teraz sam i chcę go sprzedać. Wyjaśnił Leszek.

— Ja miałem, a właściwie rodzice mieli dom na peryferiach. Jak ojciec zmarł postanowiliśmy go sprzedać i matka kupiła duże pięciopokojowe mieszkanie, teraz jest moje. Czasem myślę o zmianie bo swój dom to zupełnie inna bajka, ale na myśleniu pewnie się skończy, po prostu za stary jestem na takie roszady. A z tą porcelaną to jak to było, produkowałeś od zera?

— Nie, nie kupowałem półprodukty, tylko kalki kleiłem i wypalałem gotowe serwisy, kiedyś szło to w Niemczech, Holandii, Danii jak świeże bułki, potem ten handel upadł zupełnie, nie opłacało się. Posiedzieli jeszcze kilkanaście minut i po toalecie wieczornej położyli się spać. Zasnęli przy włączonym telewizorze, Heniu obudził się koło drugiej i wyłączył go.

Hania włożyła klucz do zamka i otworzyła drzwi swojego pokoju, numer łatwy do zapamiętania: 333. Pozostałych lokatorek nie było, ucieszyło ją to bo mogła spokojnie skończyć układanie swoich rzeczy. W tym pokoju nie było balkonu i nie był zbyt duży. Dochodziła dwudziesta druga a pań wciąż nie było. Hania ledwie skończyła myśl i nagle wzdrygnęła się zaskoczona. Wróciły i energicznie wtargnęły do środka, były rozbawione i rozpromienione.

— Witam! Hania od razu wyczuła, że ich humor miał wiadome źródło.

— Widzę, że nie próżnujecie.

— Zaraz wszystko opowiemy. Zdjęły kurtki i zachowywały się bardzo głośno.

— Kąpałaś się już?

— Nie, wróciłam dziesięć minut temu.

— Coś ty! A gdzie i z kim byłaś?

— Dobre pytania. Zaśmiała się Hania.

— Byłam na spacerze z nowo poznanym panem, który jechał tym samym pociągiem co ja.

— Tylko pozazdrościć, myśmy nie miały tyle fartu, chociaż bawiłyśmy się świetnie. Co chyba czuć, widać i słychać. A fe! Mówiąc to machnęła ręką przed ustami robiąc znaczącą minę.

— Miałyśmy sponsorów, trzech miłych facetów. Jesteśmy wykończone i skonane, chyba zaraz pójdziemy spać.

— A gdzie byłyście?

— W Bałtyku. To jest koło molo.

— Wiem, przechodziliśmy tam dzisiaj. Niewiele brakowało a weszlibyśmy tam z Leszkiem.

— O! Z Leszkiem! Będzie dobrze. Śmiała się Ania, bo tak miała na imię.

— Słyszałaś Gośka?

— Tak. Usłyszały odpowiedź z otwartej toalety.

— Nie docenialiśmy cię Haniu.

— Oj tam, ja jestem cicha i skromna.

— To się okaże — mówiła Ania wciąż rozbawiona — na razie widzimy, że jesteś lepszą grandziarą niż my razem wzięte. Odstąpisz nam tego Leszka choćby na jeden taniec?

— Myślisz o jutrzejszym wieczorku, no nie wiem… Udawała, że się zastanawia.

— Dobra, dobra, żartuję, niech ci się darzy, jak mawiała moja mama. My sobie poradzimy, prawda? Zwróciła się do Gosi, która zajęła trzeci fotel.

— Wiecie co, idziemy spać, mi się w głowie kręci. Mogę iść pierwsza pod prysznic?

— Idź i nie marudź tam za długo, pomyśl o nas.

— Dobra, to idę. Te obietnice były Hani na rękę, poczuła ogromne zmęczenie tym długim i ciężkim dniem. Miała nadzieję, że wyśpi się dobrze i wstanie rano jak nowo narodzona. Po dwudziestu minutach zgasiły światło i szybko zasnęły.

Niedzielny poranek zapowiadał pogodny dzień, po niebie snuły się samotne, małe obłoki, wiatru nie było wcale. Nikt o tej porze nie chodził po plaży, a te pojedyncze osoby, które nie wiedzieć czemu się tam znalazły z pewnością nie żałowały. Obrazy były niesamowite, blisko brzegu z lekka marszczące się falami morze usiane było stadami ptaków. Pływały na wodzie i dosłownie oblegały wszystko co w tej wodzie stało i wystawało ponad nią, skrzecząc przy tym wniebogłosy. Kolor nieba na granicy horyzontu zlewał się z barwą dalekiej toni, zdawać by się mogło, że oto morze i niebo stanowiły teraz jedną całość i wystarczyłoby wypłyną na północ aby dotknąć fizycznie tego zjawiska. W ten plener wpisały się bajkowo dwie duże jednostki, to nie były kutry rybackie, raczej większe, pełnomorskie statki. Rzadki widok tu na plaży w Kołobrzegu. Ośrodek Merano od wczesnych godzin rannych tętnił życiem, po korytarzach i na holu kręcili się kuracjusze i kuracjuszki, być może bez celu, przyzwyczajeni do wczesnego wstawania nie wytrzymują ograniczonej przestrzeni swoich pokojów i szukają jej na zewnątrz. Do śniadania zostało jeszcze dwadzieścia minut, wszyscy kuracjusze przychodzą na posiłki do ogromnej powierzchniowo jadalni, na dwie zmiany, Tam między stolikami gorączkowo biegają dziewczyny, które stawiają na nich kosze z chlebem i talerze, na których dzisiaj był żółty ser, masło i jakaś sałatka. Sprawne wykarmienie takiej liczby osób jest z pewnością niemałym wyzwaniem, co się dzieje w kuchni można się jedynie domyślać, wyobrazić trudno. Merano działało niegdyś pod inną nazwą i był to jeden z największych i najpopularniejszych ośrodków sanatoryjnych i wypoczynkowych w tym rejonie, nie tylko w Kołobrzegu. Kurort ten z czasem pozyskiwał gości z zagranicy. Szwedów, Niemców, tak się dzieje do dzisiaj. Ma idealne położenie blisko morza i przy głównej promenadzie, jednocześnie oddalony od miejsc, luźniej tu i spokojniej, jednak wycieczka do centrum miasta, na molo, do latarni nie stanowi problemu. Na kuracjuszy czeka wyspecjalizowana kadra, zaplecze zabiegowe, grota solna, ogromna kawiarnia, basen, grillowisko i wiele innych atrakcji. Pobyt tutaj, jak wielu się już przekonało, jest jak narkotyk, bezpardonowo uzależnia, kto tu raz przejechał, wraca. Życiem tętni cały rok, nie tylko w sezonie letnim.

Hania obudziła się pierwsza, widocznie lokatorki były jeszcze „pod wpływem” wczorajszych przygód, a może po prostu nie były przyzwyczajone do wczesnego wstawania. O dziwo, żadna z nich nie pomyślała wczoraj aby nastawić budzenie, choćby w komórce, poszły na żywioł licząc, że jakoś to będzie. Wstała powoli i wyszła do łazienki. Spojrzała na siebie w lustrze.

— Tu jest chyba dobre światło — pomyślała — wyglądam całkiem nieźle, jakby młodsza. Szybko dopełniła porannej toalety i wyszła. Gosia i Ania nadal spały, zerknęła na czas w telefonie — muszę je obudzić — powiedziała półszeptem. Trąciła lekko w ramię Gosię, ta coś pomruczała i odwróciła się na drugi bok.

— Zrobię inaczej… Włączyła telewizor na program muzyczny, podgłośniła. To podziałało.

— Halo, widzę że panie lubią poranną muzykę!

— Która godzina?

— Za dwadzieścia minut śniadanie, wstajemy! Zerwały się jak poparzone.

— Ale spałam! Ania przeciągnęła się głośno ziewając.

— Do dzieła, mamy mało czasu, idę pierwsza, umaluję się tu, w pokoju, nie stresuj się. Powiedziała Gosia. Hania mogła dzisiaj na spokojnie przyjrzeć się koleżankom. Były podobne do siebie, nawet bardzo, jak siostry. Ciemny blond włosy, linia nosa i głęboko osadzone oczy. Ania była wyższa o pół głowy i było jej trochę więcej — wciąż łatwiej ją przeskoczyć niż obejść — pomyślała — mogłyby chodzić na te tańce dwa razy dziennie. Nie była to złośliwość, miała od rana dobry nastrój, ale głośno nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. Gosia lekko siwiała, lecz to srebro na jej skroniach dodawało jej uroku. Była drobna, ale nie chuda, twarz miała pogodną, oczy zdradzały przyjazny ludziom charakter.

— Mogło być gorzej, są niewyżyte i pełne energii, ot co — jeszcze raz rozważając w myślach za i przeciw poprawiała z małym lusterkiem detale makijażu — będą chodziły swoimi ścieżkami. Ania wyszła z łazienki, wyrzuciła na stół kilka pudełek i okrągłe lusterko. Teraz obie siedziały tu, retuszując to, co natura i nieubłagany czas wyrzeźbiły bezlitośnie na ich fizjonomiach, były tak zajęte sobą, że nie zamieniły słowa. Dopiero kiedy Gosia do nich dołączyła ze swoim lusterkiem na sam widok się roześmiały.

— Ale scena! Trzy czarownice i trzy zwierciadła.

— Ciekawe co jest na śniadanie. Zastanawiała się Hania.

— Jadłospis chyba wisi gdzieś w holu, wczoraj nie miałyśmy czasu sprawdzić.

— Wiem coś o tym. Roześmiała się Hania chowając swoje przybory do kosmetyczki.

— Musimy się pilnować bo z sanatorium zabiorą nas na odwyk, haha, to przez ciebie — wyrzucała Gosi Ania — ja nie chciałam w pierwszy wieczór rywalizować z grawitacją, szłam jak po linie.

— Nie przesadzajmy, nie było tak źle, to tylko dwa drinki, było super.

— Idziemy? Zgodziły się i razem wyszły z pokoju. Od jadalni dzielił je krótki korytarz, po którym spiesznie przechodzili kuracjusze z całego bloku. Weszły tam i zajęły stolik daleko od wejścia, pozostałe były zajęte.

— Wygląda to nieźle, przez dwa tygodnie nie kiwniemy palcem, żadnych zakupów, pichcenia, zmywania i podawania do stołu. Hania zaprzeczyła.

— Ja jestem sama i nie mam z tym problemu, tym nie mniej nie protestuję, trochę lenistwa nikomu nie zaszkodzi.

Jadły śniadanie z apetytem, kanapki popijały kawą zbożową zabielaną mlekiem.

— Uwaga! Proszę państwa, chcemy oficjalnie serdecznie i gorąco przywitać tych, którzy przyjechali do nas wczoraj. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę kobiety, która stała z mikrofonem bezprzewodowym przy drzwiach.

— Będę państwa informować codziennie, w trakcie posiłków o tym, co będzie się działo u nas jeśli chodzi o wydarzenia kulturalne i rozrywkowe. Przeczytała kilka komunikatów. Zakończyła zaproszeniem na wieczorek zapoznawczy, prosząc żeby wcześniej zrobić rezerwację.

— Słuchajcie, bo musimy postanowić i zrobić tę rezerwację, idziemy? Hania, ty się zastanowiłaś?

— Idziemy, wyślę SMS do Leszka, jak on nie pójdzie to trudno.

— Tak trzymaj, on na pewno będzie, zobaczysz. Skończyły śniadanie i wyszły z jadalni.

— Dzisiaj niedziela, cały dzień dla nas, co robimy? Spytała Ania.

— Ja idę do pielęgniarki o dziesiątej, na razie uziemniona jestem — przypomniała Hania i dodała — mną się nie przejmujcie jak macie jakieś plany.

— Coś szybko wymyślimy. Kobiety wróciły do pokoju. Hania wyjęła tablet i usiadła w fotelu.

— Nie wiecie czy jest tu Internet?

— Coś tam mówili, musiałabyś pójść do recepcji, bo jakieś hasło było. Gośka ty pamiętasz?

— Nie, nie starałam się zapamiętać.

— No to się przejdę, po co mam płacić za to z komórki. Odłożyła tablet i poszła do recepcji.

— Możemy pójść na długi spacer, aż do końca, do latarni, jak myślisz? Spytała Ania.

— Pójdziemy, nie musimy się spieszyć, Hania sobie poradzi, zresztą nie będziemy jej na siłę ciągnąć z nami.

— Otóż to, ja wypiłabym jeszcze kawę i potem możemy pójść, a ty pijesz?

— Małą wypiję. Odparła Gosia. Włączyła elektryczny czajnik, do pokoju wróciła Hania.

— Już?

— Tak, hasło najprostsze z możliwych, po prostu „kolobrzeg”.

— No właśnie, teraz sobie przypomniałam. Hania, a ty kawę pijesz?

— Chętnie, ale nie zabrałam, muszę kupić.

— To nic, postawię ci. Zaoferowała Ania.

— Dziękuję, oddam na pewno.

— Nie przesadzaj, nie zbiednieję. Uspokoiła ją.

Hania włączyła tablet i otworzyła ustawienia, wpisała hasło dostępu do sieci WiFi. Czekając na otwarcie strony zapytała koleżanki co planują. Dowiedziawszy się co zamierzają powiedziała tylko, że być może gdzieś się spotkają bo ona też tu sama nie chce siedzieć. Zalogowała się na swój profil i zapomniała o bożym świecie. Przeczytała kilka wiadomości, zaczęła pisać do córki. Opisała całą podróż i to co tutaj się wydarzyło. Zwierzyła się także z tego co robiła wczoraj wieczorem, w ciepłych słowach opisując Leszka. Poprosiła córkę aby dała znać po obiedzie czy mogą na chwilę włączyć video czat, chciałaby porozmawiać i zobaczyć wnuczkę.

— Idziemy, baw się dobrze. Hania spojrzała na koleżanki, nawet nie wiedziała kiedy się poubierały.

— Wy też, na obiad się nie spóźnijcie! Wyszły, Hania została sama. Wzięła telefon, pomyślała, że miała wysłać SMS do Leszka.

— „Postanowiłyśmy, że idziemy na ten wieczorek. Hania”.

Wysłała wiadomość, dochodziła dziewiąta, miała jeszcze godzinę do tych badań. Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk dzwonka, podniosła komórkę.

— To Leszek — nie zastanawiając się nacisnęła na zieloną ikonkę słuchawki.

— Witam — odezwała się z nieukrywaną radością.

— Dzieńdoberek! Możesz rozmawiać?

— Tak, jestem sama, panie poszły na spacer.

— Co do tego wieczorku… Heniu chce oczywiście pójść więc ja też idę, mam pytanko… Może usiądziemy wszyscy razem, tam są duże stoły, co o tym myślisz?

— Ja chętnie, ale zapytam moje panie jak wrócą, myślę że one też się zgodzą. A kto miałby zrobić rezerwację?

— My to możemy załatwić. Powiedz mi proszę, o której idziesz na badania? Bo ja za pół godziny.

— Ja mam na dziesiątą, a dlaczego pytasz?

— Ano… Dzisiaj niedziela, jesteśmy wolni… Zaległa cisza.

— Masz jakąś fajną propozycję, przynajmniej tak fajną jak wczorajszy wieczór? Hania wyratowała Leszka z opresji. Chciał zaproponować jej wspólne spędzenie czasu do obiadu, lecz trochę się obawiał, że ona odmówi, albo wymówi się czymkolwiek.

— Chciałem zapytać czy zechciałabyś to powtórzyć, do obiadu mamy prawie cztery godziny po tym twoim badaniu, to podobno góra dziesięć minut.

— Leszku…

— Jeżeli nie możesz to OK, rozumiem.

— Nie o to chodzi — Hania robiła to specjalnie, z trudem zachowując powagę — Leszku, nie pomyślałam o tym tak bezpośrednio, ale w głębi serca czułam, że uratujesz ten dzień, jakby to było z góry zaplanowane.

— To znaczy… Usłyszała jego niepewny głos.

— To znaczy, że liczyłam na to, że coś zaproponujesz i nie poszłam z moimi koleżankami, no i stało się. Jej śmiech wyjaśnił wszystko, czuła że Leszek odetchnął z ulgą.

— W takim razie umawiamy się w holu o… Dziesiąta trzydzieści, pasuje ci?

— Jak najbardziej. To ja zaraz lecę do tej pielęgniarki i czekam o wpół do jedenastej przy drzwiach. Ech ty! Zamarłem na chwilę, odwdzięczę ci się, zobaczysz!

— Trzymam za słowo. To do zobaczenia. Wyłączyli telefony. Leszek miał jeszcze piętnaście minut do badań. Zmienił koszulę i umył ręce, upewnił się przed lustrem czy wszystko w porządku. Uśmiechnął się sam do siebie i podniósł do góry kciuk w geście zwycięstwa i poprawy nastroju. Już dawno nie próbował zdobywać kobiety, był raczej nieśmiały i niepewny siebie. Trzydzieści lat temu wyglądałoby to zupełnie inaczej, teraz hormony nie szarpały już jego uczuciami, chłodna ocena, rodzaj wyrachowania i trzeźwe spojrzenie, to wszystko zastąpiło młodzieńcze chucie. Myśląc o tym wyszedł z pokoju i przekluczył drzwi. Heniu wyparował tuż po śniadaniu. Tak jak przypuszczał, w gabinecie był niecałe dziesięć minut, oprócz pielęgniarki, pani Teresy, był także lekarz i to on robił ten wywiad. Wychodząc rozglądał się czy przypadkiem Hania nie czeka na swoją wizytę, nie było jej. Wrócił do siebie, włączył telewizor i napisał do dzieci, że jest już w Kołobrzegu. Sprawdził portfel, chciał zaprosić Hanię gdzieś do kawiarni na kawę, może lampkę wina. Pomyślał, że zaproponuje jej spacer po mieście, tak dla odmiany. Spojrzał na czas, zostało pięć minut, wyłączył telewizor, ubrał się i szybkim krokiem ruszył w stronę holu.

— Uff… Odetchnął z ulgą, jej jeszcze nie było. Zjawiła się po chwili z uśmiechem i była ubrana bardzo szykownie.

— Wyglądasz… Leszek szukał odpowiedniego słowa.

— Daj spokój — przerwała mu — jest niedziela, trzeba jakoś wyglądać. Nie ukrywała zadowolenia z tego, jakie zrobiła wrażenie.

— Co pan proponuje, dam się porwać, ale gdzie? Leszek szarmancko podniósł ramię — dziękuję za zaufanie, pani pozwoli. Wyszli z Merano.

— Tak sobie myślę, że moglibyśmy pójść do centrum. Pokaże ci co nieco, a jak będziesz grzeczna i powolna, to kto wie… Może kawa, czekolada albo dobre wino w klimatycznej kafejce.

— No to mam jak w banku, bo ja zawsze grzeczna. Zobacz, pogoda nam sprzyja, zapowiada się piękny dzień.

— Piękny i pachnący… Nie wiem czym, ale bajkowo. Leszek zbliżył głowę do jej szyi i pomachał ręką przy nosie, jakby chciał wchłonąć jak najwięcej z tego aromatu.

— Jaki słodki zapach, słodki i ponętny. Uważaj, miej się na baczności Haniu!

— Nic mi nie grozi, też lubię to perfum, używam na specjalne okazje.

— Czuję się wyróżniony! I oczarowany.

— A tak wracając na ziemię… Zażartowała Hania.

— Ależ ty jesteś okrutna, a miało być tak pięknie. Szli uśmiechnięci, zachwyceni morską aurą i sobą.

— Wiesz co? — spytała Hania — tu to morze tak prześwituje, może pójdziemy choć na chwilkę.

— O pani! Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem — wskazał ręką na ścieżkę prowadzącą do plaży i oświadczył — dyrektywa numer 24, doprowadzić panią do morza.

— Byłeś w wojsku?

— Nie, na szczęście nie. Jestem przeciwny zabijaniu i marnotrawieniu czasu, wtedy to były aż dwa lata wyjęte z życiorysu. A teraz z perspektywy czasu żal tylko tych chłopaków oderwanych od rodzin, pracy i co najgorsze — od dziewczyn.

— To prawda, ja też tego nie rozumiałam, ojczyzna nie była nigdy zagrożona na tyle, aby zabierać wam najlepsze lata, to był koszmar.

— Koszmarni są ludzie, ich nieposkromione żądze, chęć zysku, zabory czyjegoś mienia, własności, jakieś chore urojenia o wszechwładzy. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że za to idą na śmierć młodzi, niewinni ludzie. Nie rozumiem, jak można burzyć ludziom z takim trudem pobudowane domy, wiem coś o tym, akurat swój stawiałem od podstaw.

— Nie naprawimy tego świata, na szczęście są takie chwile i obrazy do zapamiętania jak ten… Hania wskazała na panoramę, która szerokim łukiem rozciągała się przed ich oczami.

— Pięknie, warto było przyjść. Wyszeptała zachwycona. Morze tego dnia mogło zachwycić nawet tych, którzy mieli je i widzieli na co dzień. Grało kolorami, zapachem, przelewaniem się fal i stadami ptaków, które biegały po plaży i gromadziły się na falochronach. Hania rozglądała się dookoła.

— Szukam miejsca, gdzie moglibyśmy chwilę posiedzieć.

— Chyba tylko na piasku — odparł Leszek — tego nie zrobimy elegantko? Hania odpowiedziała uśmiechem na uśmiech i gest Leszka, który z troską wskazywał na jej sukienkę.

— Jeszcze trochę i poproszę o zmianę planów Leszku. Podniosła rękę i przyłożyła dłoń do skroni wpatrując się w majaczące w oddali kontury mola i latarni morskiej.

— Wczoraj było tu pięknie, inaczej. Dzisiaj w pełnym słońcu są wciąż baśniowe, jak dla mnie, lądowego szczura, te widoki, że oczu oderwać nie mogę.

— Wiesz co Haniu, wczoraj było za późno na taki spacer, ale dzisiaj? Jeżeli chcesz to pójdziemy plażą do samej latarni.

— Chciałabym, zła jestem na siebie, że tak się wyszykowałam żeby chodzić po piasku.

— Nie złuj się, jak mówią w twoich stronach.

— Skąd wiesz? Rzeczywiście tak mówią u nas.

— Dużo jeździłem po Polsce, byłem w Łańcucie i Kozłówce blisko Rzeszowa.

— A do samego Rzeszowa nie było ci dane dojechać, szkoda…

— Nic straconego Haniu, w ramach rewanżu pokażesz mi kiedyś to twoje miasto.

— O! Mam nadzieję, że nie żartujesz.

— W takich sprawach nigdy nie żartuję. Powiedział z wielką powagą. Spojrzeli na siebie, po chwili buchnęli śmiechem.

— Oj Leszku, jutro powiesz mi, że wiersz dla mnie napisałeś.

— Hmm, przeżywając coś takiego — wykonał ruch ręką wskazując na daleki horyzont i zatrzymując się na niej — nie dziwię się poetom, ja nigdy nie próbowałem, a tu serce i pióro aż się wyrywają.

— No to do dzieła, ach czuję że nie zasnę, będę czekać!

— Ech Haniu, chyba przyjemniej ciebie słuchać niż podziwiać te krajobrazy — po chwili dokończył — przepraszam! Słuchać i oglądać.

— Rumienię się od czubków palców po same uszy.

— Do twarzy ci z tym Haneczko. Odepchnęła go lekko z udawaną złością.

— Z kim ja się zadaję.

— To nie moja wina, to los, przeznaczenie. Coś mnie ciągnęło do tego przedziału w pociągu, nie umiem tego wytłumaczyć.

— Ależ z ciebie czarodziej, kto by pomyślał, taki cichy Leszek z Chodzieży. A ta kawa i wino wciąż aktualne? Spojrzał na nią zdziwiony.

— A widzisz, udało mi się, nie martw się, żartuję. Sama nie wiem czego chcę, naprawdę mam ochotę na ten cały trójpak.

— Nie martwię się o ilość, tym bardziej finanse, raczej o efekty uboczne. Mówiąc to ścisnął ja w kibici.

— Ważyła cię pani Teresa?

— Ale masz pamięć do imion! Możemy zmienić temat? Zapytała żartobliwie.

— To chyba nie tabu w twoim przypadku! Masz figurkę jak nastolatka.

— Mhmm, baju baj. To może przenieś mnie przez tę kałużę. Wskazała palcem na rozlewisko przed nimi. Leszek nie zastanawiał się długo, pewnym ruchem ugiął jej nogi w kolanach a drugą ręką pewnie chwycił pod ramię. Nie zdążyła zaprotestować, a słysząc chlupotanie wody pod jego stopami nie wiedziała czy krzyczeć ze strachu czy z radości. Postawił ją na piasku, spojrzała na jego buty i spodnie.

— No nie, wariat, będziesz chory!

— To nic, nic mi nie będzie, radość w twoich oczach bezcenna! Sama widzisz, że z tymi boczkami to ciebie nie dotyczy.

— Teraz mnie przekonałeś i przyznaj się, chciałbyś abym opiekowała się tobą jak cię przeziębienie rozłoży. Leszek bezradnie rozłożył ręce.

— Haniu, przejrzałaś mnie. Mój tajny plan.

— Poprosiłbyś ładnie to zaopiekowałabym się tobą bez tych wybryków. Leszek rozejrzał się po plaży po czym przyklęknął na jedno kolano, nie zdążył nic powiedzieć, Hania zaskoczona i rozbawiona chwyciła go pod ramiona i próbowała postawić na nogi.

— Nie wierzę! Wstawaj, ludzie patrzą. Leszek wstał i otrzepał spodnie.

— Co tam ludzie, pójdą swoją drogą.

— Chodź ty moja opiekunko. Otoczył ją ramieniem, na moment przycisnął do siebie, czuli się wspaniale.

— To był dobry pomysł Haniu z tym spacerem plażą, czegoś takiego nie można tracić będąc tutaj, nie mam na myśli moich wygłupów, tylko cały ten klimat i widoki.

— Sama nie wiem co mnie bardziej zachwyca.

— Przyznam ci się, że nie pamiętam kiedy tak spacerowałem z kobietą, nie pamiętam takich uczuć, zupełnie zapomniałem, że coś takiego można przeżywać, aż się boje…

— To nic złego Leszku, ze mną podobnie, czuję to samo, coś w tym jest, że ludzie poznają się wśród tysięcy innych, gdzieś tam w środku mają sygnał, znak, to jest ten, to jest ta i nic nie jest w stanie ich powstrzymać ani rozdzielić.

Nie spieszyli się, szli powoli delektując się sobą i przyrodą. Ładna pogoda przyciągała na plażę kolejnych spacerowiczów, robiło się tłoczno. Hania z Leszkiem przeszli pod molo, do latarni zostało im dwadzieścia minut spaceru.

— Wejdziemy na górę?

— Na Latarnię? Zdziwiła się Hania.

— Tak, nie dasz rady to wiesz co zrobię.

— Hej, nie szalej, czy ty przypadkiem nie leczysz się na kręgosłup w tym sanatorium?

— Tak, wolę jednak trochę pocierpieć i mieć przedtem tę przyjemność z noszenia cię na rękach.

— Obyś nie żałował siłaczu, nie obawiaj się i nie łudź, że dam ci szansę, na pewno dam radę. Ostatnio jak tu byliśmy nie wchodziliśmy na górę, przy tej pogodzie warto to zrobić.

— Postanowione. Zrobimy sobie fotki.

— Oj, zapomniałam. Proszę pstryknij mi tutaj, tak żeby było widać latarnię, wyślę córce. Podała mu telefon, ustawiła przedtem aplikację aparatu.

— Naciśnij tutaj, na tę ikonkę. Odeszła kilka kroków. Leszek ustawił komórkę tak, żeby skadrować zdjęcia jak sobie życzyła.

— Chodź zobacz, możemy powtórzyć. Hania odebrała komórkę i włączyła podgląd.

— Ładne! Wyślę teraz, poczekasz chwilkę?

— Jasne. Wybrała pocztę e-mail i adres do córki, załączyła zdjęcie. Trwało to kilka sekund, pokazał się komunikat „Wiadomość została wysłana”.

— Już, ale się ucieszy, mam tobie zrobić?

— Właśnie o tym myślałem. Podał jej swoją komórkę i stanął tam, gdzie ona przed chwilą.

— Zrobione.

— Dziękuję, wyślę później.

— Nie chcesz zobaczyć?

— Lepiej nie, nie zobaczę nic ciekawego.

— A ja mam inne zdanie.

— Halo! Przepraszam, mam prośbę. Leszek podszedł do pary młodych ludzi, którzy akurat ich mijali.

— Może pan nam zrobić zdjęcie?

— Oczywiście. Chłopak wziął komórkę a Leszek porwał zaskoczoną Hanię i odeszli kilka kroków. Położył jej dłoń na ramieniu i figlarnie przechylił głowę w jej stronę, oboje byli uśmiechnięci. Podziękowali młodej parze i z ciekawością włączyli podgląd zdjęcia.

— WOW! Leszku, pasujemy do siebie — zasłoniła szybko usta dłonią — co ja gadam, nie słuchaj!

— Podoba mi się, całkiem fajnie wyszliśmy. Leszek mówiąc to powiększył obraz, tak że na ekranie zobaczyli swoje szczęśliwe twarze.

— Jak wrócimy to prześlę ci przez Bluetooth.

— Dobrze, super, ustawisz mi bo ja się aż tak na tym nie znam. Schowali komórki i zadowoleni przeszli betonowym podejściem na górę, które prowadziło na pasaż i do samej latarni. Obeszli ją od strony portu, na górze zobaczyli pojedyncze osoby.

— Na szczęście nie ma zimnego wiatru bo szybko by nas stamtąd wywiało. Tu się coś płaci za wejście. Przypomniał sobie Leszek. Weszli po schodach na rozległy taras, zobaczyli wejście, weszli tam i kupili bilety. Na górę prowadził bardzo wąski korytarz, tak wąski, że dwie osoby nie mogły się mijać. Musieli zaczekać na małym półpiętrze bo z góry schodziły dwie panie. Weszli na piętro, tam zatrzymali się na dłużej. W sporym pomieszczeniu znajdowała się oryginalna wystawa. Były tam muszle, zasuszone, wielkie ryby i jakieś dziwne, upstrzone kolcami morskie stworzenia. Leszek z zainteresowaniem oglądał zabytkowe wyposażenie starych jednostek pływających.

— Idziemy? Spytał i chwycił ją delikatnie za rękę. Hania poczuła dreszcz, który przenikał do najgłębiej ukrytych pokładów jej rozbudzonych nagle zmysłów.

— Tak, bardzo ciekawa ta wystawa. Mówiąc to z trudem opanowała drżenie dłoni, którą Leszek szybko uwolnił bo znowu wchodzili na górę wąskim i krętym przejściem. Na ścianach wisiały stare sztychy i zdjęcia, było też kilka małych okiennic osadzonych w grubym murze latarni. Okna były stare i oryginalne, tworzyły ciekawą atmosferę tych wnętrz.

Po kilku minutach dotarli do wyjścia na zewnętrzny taras widokowy. Hania od razu chwyciła go za ramię, to co zobaczyła przeszło jej najśmielsze oczekiwania. Zobaczyła to jak na dłoni, kilometry pofalowanej wody, cały, długi pas wybrzeża i to co ją równie mocno urzekło, przepiękną panoramę miasta i portu.

— Masz lęk przestrzeni?

— Chyba nie, ale tak wysoko to nigdy nie byłam, tu jest cudownie.

— Daj aparat. Wyjęła komórkę. Leszek zrobił jej klika zdjęć w różnych ujęciach.

— Ale się córka ucieszy i zdziwi. Bardzo ci dziękuję. Leszek przyciągnął ją delikatnie i powoli do barierki, oparli się o zimną poręcz i długo podziwiali panoramę Bałtyku.

— To lepsze niż masaże i zabiegi, pozytywne nastawienie do życia też czyni cuda. Spojrzała na Leszka, który zamyślony patrzył w daleki, nieosiągalny horyzont.

— Cieszę się, że tak mówisz, jeżeli mała w tym moja zasługa to tym bardziej się cieszę. Znowu objął ją ramieniem, tak niewinnie, po przyjacielsku.

— Jest cudnie, ale wszystko to, co dobre, też kiedyś się kończy… Musimy Powoli wracać, a chciałbym z tobą wypić jeszcze małą kawę na dole.

— Wiem Leszku, trudno. Obiecaj mi, że zanim wyjedziemy to jeszcze raz tu wejdziemy.

— Obiecuję. Wyszli z okrągłego tarasu, w środku którego znajdował się reflektor, ten snop światła podziwiali wczoraj z mola. Powoli zeszli na dół.

— Mamy jeszcze dwie godziny, możemy spokojnie gdzieś posiedzieć. Zeszli po schodach z zewnętrznego tarasu na plac portowy.

— Może tam spróbujemy? Spytał Leszek wskazując wyjście z portu po lewej stronie.

— Jak zabłądzimy to zawsze mamy taxi w odwodach.

— Mówiłeś, że tyle razy tu byłeś to jestem spokojna.

— Tak, wiem gdzie jesteśmy, nigdy jednak nie szukałem i nie wchodziłem do żadnej kawiarni. Może tutaj — zapytał pokazując lokal po lewej stronie. Czynny był tam zadaszony i chroniony przed wiatrem spory ogródek, siedzieli tam ludzie.

— Dobra, ale usiądziemy gdzieś w środku jeżeli to nie ma dla ciebie znaczenia.

— Nie ma, też wolałbym jakiś przytulny kącik, może taki tu znajdziemy. Weszli i rozejrzeli się w gustownie urządzonym wnętrzu, od razu zauważyli tu stolik w rogu zastawiony kratownicą, z której zwisały zielone pnącza żywych kwiatów. Tam usiedli odizolowani od świata, w lekkim półmroku i przyjemnym cieple.

— Nie zmarzłam, ale to ciepełko tutaj to jak miód na moje serce. Stolik był mały, stały tu tylko dwa krzesła, chcąc nie chcąc musieli siedzieć naprzeciwko siebie, na tyle blisko, że kontakt był bez mała intymny.

— Jak dla nas, szyte na nasza miarę. Wziął do rąk kartę i podał ją Hani.

— Na co masz ochotę?

— Na pewno kawa, biała, słodka, nie chcę nawet szukać, przyjdzie kelner to coś poleci. Przyszła kelnerka, młoda, ładna i sympatyczna. Ubrana na czarno, elegancko i szykownie.

— Czy już państwo wybrali?

— Tak, prosimy o dwie kawy. Leszek spojrzał na Hanię — słodkie czy wytrawne?

— Słodkie, ale jedną, małą lampkę proszę.

— Czyli dwie kawy z mlekiem i dwie lampki słodkiego wina, zdajemy się całkowicie na panią, prosimy coś wybrać.

— Oczywiście, zaraz podam.

— Ja chyba śnię… Przyjechałem wczoraj, byłam na spacerze z facetem a teraz hm… Randka to może za dużo, ale przemiła kontynuacja na pewno.

— Nie dziw się Haniu, dwa tygodnie to niewiele, to ledwie promil naszego życia. Nie powinienem o tym mówić, przed chwilą pomyślałem, ze ten czas szybko minie a my rozjedziemy się, każdy w swoją stronę, tak strasznie daleko od siebie. Wiem, mówię to trochę na wyrost, nie jesteśmy parą zakochanych… Na razie! Zażartował.

— Tyle, że kiedy poznaję kogoś takiego i zawiązują się pierwsze nici przyjaźni, to jak tu nie myśleć w ten sposób.

— Leszku, proszę cię, nie zasmucaj mnie i siebie też. Dwa tygodnie to mgnienie, ale z drugiej strony dziękujmy losowi za ten dar, za to że się poznaliśmy. Masz rację, a nam za wcześnie na dalekie deklaracje, oświadczyny, to już nie dla nas zresztą. Nie wiem jak ty, ale ja chętnie przytulę szczerą przyjaźń, pokrewną duszę a na szaloną miłość chyba jesteśmy za starzy, spójrzmy prawdzie w oczy. Uśmiechnęła się i pogłaskała go po policzku.

— Cieszmy się sobą i tym co nam darowano, co będzie dalej zobaczymy.

— Amen. Odpowiedział uspokojony, z jego twarzy zniknął cień smutku, oczy rozbłysły nadzieją. Kelnerka wróciła z tacą i postawiła przed nimi spore filiżanki z kawą i lampki wina.

— Dziękujemy.

— Tutaj jest lampka, czy mam zapalić?

— Nie, dziękujemy. Odparł Leszek.

— Och, powiedziałem nie pytając ciebie o zdanie.

— Tak jest dobrze, nie lubię jasnego światła, domyślasz się dlaczego…

— Nie domyślam się, a jeżeli masz na myśli zmarszczki, których nie masz, to muszę cię uspokoić. Może nie jest to pupcia niemowlęcia, ale wierz mi, dałbym ci przynajmniej dziesięć lat mniej, choć prawdę mówiąc nie wiem ile masz lat. Przypuszczam, że jesteś trochę młodsza ode mnie.

— Wiedziała, że wreszcie dojdziemy do tego tematu, to żadna tajemnica, ale znasz kobiety… Skończę pięćdziesiąt cztery w tym roku, w grudniu.

— Nie myliłem się, ja pięćdziesiąt sześć. Trochę mnie dziwi, pozytywnie, ta twoja twarz. Mówiłaś, że dużo pracujesz na powietrzu albo w szklarni, z czasem skóra się zmienia, wysusza, ogorzeje, zupełne przeciwieństwo nauczycielki, lekarki, która nie wychodzi z gabinetu a tymczasem… Jak ty to robisz?!

— Odbieram twoje słowa jako wielki komplement, dziękuję. Trudno samej to ocenić, staję przed lustrem codziennie a te zmiany postępują powoli, Bogu dziękować. Nie różnię się od innych kobiet i też chciałabym cofnąć czas, nie będę jak to się teraz mówi, ściemniać.

— To z pewnością ważne dla ciebie, lecz to co naprawdę się liczy jest tu i tu. Leszek pokazał serce i czoło. Jakbyśmy mieli ludzi oceniać za wygląd to ten cały nasz świat musiałby zmienić skalę wartości, uroda rzadko idzie w parze z życzliwością, wiedzą, chęcią pomagania innym, raczej z egocentryzmem i zadufaniem.

— Wyjątki się zdarzają, bądźmy sprawiedliwi.

— Oczywiście! Leszek wskazał żartobliwie na Hanię.

— Ja jestem przeciętna, szara mysz i dobrze mi z tym.

— Dzisiaj błyszczysz, że aż oczy zasłaniam i przecieram, szara myszko…

— Oj ty bajerancie, przynajmniej jest wesoło. Leszek podniósł puchar z winem i lekko trącił drugi — za nasze spotkanie!

Hania ochoczo go podniosła i lekko uniosła do góry.

— Za nas, za spotkanie. Wypili i postawili szkło. Odezwał się sygnał telefonu.

— To mój. Powiedziała Hania i wyjęła komórkę z torebki — przepraszam, zobaczę, to SMS. Włączyła telefon — od córki.

— „Mamo, wszyscy ci zazdrościmy, wyglądasz bosko. Pozdrawiamy i już tęsknimy”. To dzięki tobie Leszku, ty zrobiłeś zdjęcie i tobie zawdzięczam ten dobry humor i nastrój. Szukała czegoś w telefonie, klikała i przewijała.

— Zobacz, to córka, zięć i wnuczka. Podała mu go a sama w czasie gdy przyglądał się jej rodzinie zachwycała się winem.

— Mama ładna, córka śliczna a wnuczka to gotowy materiał na miss świata! Są szczęśliwi, to najważniejsze. Hania odebrała telefon i znowu zaczęła przesuwać zdjęcia w galerii.

— A to mój domek i kawałek szklarni.

— Domek!? Zdziwił się Leszek, to hacjenda! Ładny! I ty sama tam mieszkasz?

— Tak, nie czuję się z tym źle, czy zagrożona bo tuż obok mieszka córka, wybudowali się dosłownie sto metrów dalej, poza tym mam wspaniałych sąsiadów. W sezonie, kiedy jest dużo pracy przy kwiatach przychodzą do mnie dwie dziewczyny, sama nie dałabym rady. Poza tym mam stałych klientów, którzy od wielu lat sami przyjeżdżają do mnie i na miejscu odbierają towar. Nie nudzę się, wręcz przeciwnie, nieraz psioczę na tę robotę i brakuje mi czasu na zrobienie obiadu czy zwykłe zakupy, sprzątanie w domu. Mówiłam w pociągu, że zięć mi pomaga, nie chcę go jednak aż tak angażować, a dom wciąż wymaga napraw i remontów, zresztą wiesz jak to jest, widziałam twój. Leszek pokiwał głową.

— Mój dom to muzeum, jak nie ma dzieci i kobiety, która się nim na co dzień zajmuje, to tylko wiatr tam hula i często kręcę się bez celu. Zwykle siedzę u ojca albo u mamy, gotować dla siebie samego też mi się nie chce, rozleniwiłem się, a ty lubisz gotować?

Hania uśmiechnęła się i wskazała na siebie.

— Nie widać?

— Nie przesadzaj, chyba że źle zrozumiałem, a więc nie lubisz? Chudziaku.

— Bardzo lubię, tyle że nie mam czasu na to, a mam dla kogo pichcić. Moja córka też jest, może nie leniwa, ale wygodna i wciąż zalatana. Zięć uwielbia moją kuchnię, wnuczka też, a ja strasznie lubię patrzeć na nich jak w oka mgnieniu pochłaniają te moje kuchenne wypociny. Brzydkie słowo! Moje potrawy, które musiałabym od nowa nazywać bo nigdy się nie powtarzam, lubię wymyślać i kombinować w kuchni. Wiesz co jeszcze lubię? To się nazywa garnir…? Bodajże. Mam na myśli przystrojenie gotowych dań. Może kiedyś będzie okazja Leszku, to spróbuję ci zaimponować, wszak w ten prosty sposób można zdobyć faceta, przez żołądek. Czyż nie? Ach, to dlatego pytałeś!

Leszek uśmiechnął się jakby nieobecny, do swoich myśli.

— Wciąż czytasz bezbłędnie w mojej głowie Haniu. A znasz faceta, który nie lubi dobrej kuchni? Tak jesteśmy skonstruowani, o innych elementach tej biologicznej konstrukcji pogadamy później. Hania nie mogła się powstrzymać, buchnęła śmiechem.

— Oj ty amancie, niby żartem a dajesz tyle do myślenia. Wy faceci się nie zmieniacie, to jakiś cud natury albo wybryk.

— Haniu, to nie nasz projekt i program, to On — Leszek wskazał palcem na niebo - a tak prawdę mówiąc to wszystko patrząc z boku jest trochę komiczne, doskonale wiemy o co chodzi, czym ma się skończyć, a tyle wokół tego zabiegów, mizdrzenia, krygowania i zalotów. Kiedyś, jak myślę, tysiące lat temu, taki chłop dorwał kobietę, zrobił swoje i spełnił oczekiwania stwórcy, zachował gatunek. Teraz ten sam chłop, taki jak ja tyle się musi natrudzić… Och, nie patrz tak! Żartuję Haneczko, te moje wywody to nie o nas. Nie jestem poetą, ani literatem a większość tekstów mówi tylko o tym, o miłości, zdobywaniu, o piosenkach nie wspomnę. Tak bywa niestety, ze wszystko w układach damsko-męskich finalnie prowadzi do seksu, to trochę niezdrowe i to, przyznaję, nasza wina.

— Czyli wy wolelibyście to maksymalnie uprościć, podoba ci się dziewczyna, pytasz bez ogródek czy jest zainteresowana i problem z głowy, czy tak? Ile czasu i pieniędzy byście zaoszczędzili.

— Ha, kiedyś może tak będzie, luźne obyczaje, ja już nie doczekam.

— Ale dlaczego, próbuj! Leszek spojrzał na nią zdziwiony.

— Haniu, wiesz że igrasz z ogniem?

— Dobrze, przestańmy o sztuce, malarstwie, muzyce… Oboje parsknęli śmiechem.

— Akurat. Ja mogłabym o kwiatach całymi godzinami. A ty masz jakieś hobby, pasje, co robisz jak nic nie robisz?

— Lubię starocie nie skończył, Hania z trudem opanowała kolejny atak śmiechu.

— Co się stało?

— Nic Leszku, nie obraź się, pomyślałam o sobie. Teraz i on się roześmiał.

— Ja już nic nie powiem. Udał obrażonego.

— Przepraszam, to naprawdę było zabawne.

— Zbieram po wsiach przedmioty, które ludzie trzymają gdzieś po szopach, strychach. Mam tego dużo, niektóre naprawdę oryginalne.

— A gdzie to trzymasz?

— Wszędzie, dosłownie, w domu też. Wszystko co zdobędę i przyniosę dokładnie czyszczę, naprawiam, lakieruję. Powiadam ci, że komponują się niezwykle w nowoczesnym wnętrzu, przeważnie są duże i ciężkie.

— Ja też lubię takie rzeczy a nie mam nic takiego ani w domu, ani na podwórzu.

— Gdybym wiedział, że cię spotkam to zrobiłbym zdjęcia, szkoda… Pocieszę cię, wracając wysiądziesz w Chodzieży i nic się nie stanie jak wrócisz do Rzeszowa dzień później.

— Leszku! Ale miło, trzymam cię za słowo.

— Ja nie żartuję bynajmniej, wymyśliłem to w tej chwili, a sama przyznaj, że pomysł jest całkiem realny.

— Jest i chciałabym, myślę że nic się nie zmieni.

— Mam nadzieję, że to nie wina tego słodkiego wina?

— Ja nie wypiłam nawet połowy. Może ty Leszku w pokoju wypiłeś? Przyznaj się.

— Trzeźwy jak aniołek i będę moje zaproszenie ponawiał codziennie.

— Obyś nie żałował bo jak mi się tam spodoba to może zostanę.

— Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.

— Marzenia się spełniają Leszku. Hania jeszcze raz podniosła puchar z winem, stuknęli się lekko.

— Twoja kolej, mów a ja słucham, zacznij od kołyski, chcę wiedzieć o tobie wszystko.

— Wszystko?! Spojrzała na zegarek.

— Opowiem ci tylko trochę, reszty dowiesz się później. Kiwnął głową na zgodę.

— Byłam drugim ukochanym dzieckiem moich rodziców, jak wiesz mam starszego brata, o dwa lata. Ukochanym i wyczekiwanym, bardzo chcieli mieć córkę. W tamtych czasach nie było badań ultrasonograficznych, jak dzisiaj, do samego końca nie wiedzieli, do rozwiązania, tym bardziej się ucieszyli, opowiadali mi o tym. Moi rodzice mieszkali w dość dużym mieszkaniu w starej kamienicy, przetrwała wojnę. Tato był kierownikiem w jakiejś firmie remontowej a mama pracowała w sklepie, to było bardzo uciążliwe, często nie było jej w domu aż do wieczora, gdy już chodziliśmy do szkoły musieliśmy sami sobie ze wszystkim radzić. To były inne czasy, spokojniejsze, pomagali nam sąsiedzi, zwłaszcza jedna, bardzo miła pani Zosia. Dzieciństwo miałam urozmaicone i szczęśliwe. Codziennie bawiliśmy się na podwórku, w szkole miałam fajne koleżanki i kolegów, uczyłam się bardzo dobrze, mój brat też. Szkołę podstawową skończyłam z wyróżnieniem, nie wiedzieliśmy do ostatniej chwili gdzie mam uczyć się dalej. To mama wymyśliła abym zdawała do technikum ogrodniczego, nie żałowałam, to był dobry wybór. Do szkoły miałam piętnaście minut piechotą, to był dodatkowy atut. Nie sposób opowiedzieć co działo się w ciągu tych kilkunastu lat, wtedy każdy dzień był ciekawy, coś się działo, teraz żałuję, że nie pisałam pamiętnika, to wszystko już dawno wyleciało mi z głowy. W tym technikum poznałam Karola, mojego męża, świeć Panie nad jego duszą. Potem małżeństwo, dziecko, praca, budowanie domu, normalna historia, normalnego życia, normalnej kobiety, i popatrz… Zestarzeliśmy się nie wiedzieć kiedy, to smutne…

— Taka jest sprawiedliwa kolej rzeczy, myślisz że mnie to nie trapi? Nie możemy, nie powinniśmy o tym myśleć zbyt często, to nie ma sensu. Cieszmy się chwilą, szanujmy się, pomagajmy sobie, nasza rola powoli ogranicza się do obserwowania tego, co się wokół dzieje, działać muszą młodzi. Jest coś jeszcze… W naszym wieku ma to kluczowe znaczenie, musimy zagospodarować sobie wolny czas, którego nagle mamy w nadmiarze i tu żałuję, że nie maluję, nie pisze, nie gram, nawet na ryby nie chodzę. Siedzenie bezczynne i bezmyślne przed telewizorem? To nie dla mnie, mam swoje lata, ale chcę wciąż być aktywny, na tyle, na ile mi mój kręgosłup pozwoli. Ty wciąż pracujesz w sezonie blisko domu, zazdroszczę ci.

— I to jest praca, która nie wymaga wielkiego wysiłku, dla mnie idealna.

— Zatem zróbmy tak, to ja przyjadę do ciebie, wyszkolisz mnie, pokażesz co i jak i otwieram biznes u siebie, miejsca mam aż nadto. Hania rozłożyła szeroko ręce w geście zaproszenia.

— Służę co gościną, swoją wiedzą, obawiam się tylko… Leszek podniósł brwi w oczekiwaniu, zdziwiony — boję się o te moje młode dziewczyny.

— Aaa! Nie dało się ukryć, myślałem że nie wpadniesz na no.

— Ech faceci! Dobrze, zaproszenie nadal aktualne, muszę zdwoić czujność, w twoim przypadku zwielokrotnić Leszku!

— Jak mam to odebrać? Może to komplement?

— Nie komentuję. Odparła Hania. Leszek ukradkiem zerknął na zegarek.

— Miło się gawędzi a my mamy kawałek drogi do przejścia, chyba że rezygnujemy z obiadu Haneczko?

— Nie, tak nie można, trudno, wracamy. Poprosił kelnerkę o rachunek.

— Strasznie szybko ucieka nam czas, nie uważasz? Hania westchnęła głęboko, to było jednoznaczne, wstali zostawili pieniądze i wyszli.

— Coś ci pokażę po drodze, tu w Kołobrzegu jest bardzo dużo takich miejsc, tu i w Budzistowie.

— A co to jest Budzistowie?

— Budzistowo. Poprawił ją. To teraz dzielnica Kołobrzegu. Kiedyś, tysiąc lat temu to tam zbudowano pierwszą osadę i gród, miasto powstało później.

— A co mi teraz pokażesz?

— Trochę żałuję, że nie mamy samochodu, do Budzistowa moglibyśmy podjechać, może uda się autobusem, dowiemy się. Tam są pozostałości po tej pierwszej osadzie, jest mały kościołek, dokładnie nie pamiętam, chyba z wczesnego średniowiecza, byłem tam kiedyś.

— No proszę, w pociągu żartowaliśmy, że będziesz naszym przewodnikiem a tu się okazuje, że jesteś znakomicie przygotowany.

— Czy znakomicie to nie wiem, ojciec interesował się historią tego miasta, miał książki, opracowania. A ta historia jest naprawdę ciekawa i bogata. Niemcy roszczą sobie prawa do Kołobrzegu, dla nich to był kiedyś Kolberg, faktycznie był długi okres w dziejach pomorza, kiedy miastem władali Niemcy, wtedy Branderburczycy, dopiero po drugiej wojnie znowu znalazł się w granicach Polski.

— Jesteśmy blisko, pokażę ci dwa miejsca, chodźmy tędy. Poszli ulicą morską w kierunku plaży, przy Obrońców Westerplatte odbili w lewo. Zobaczyła go z daleka, między drzewami.

— Czy to jest pomnik?

— Dokładnie. O ile masz na myśli pomnik zaślubin z morzem.

— Tak, widziałam go na zdjęciach. Podejdziemy?

— Jasne. Odparł Leszek, na krótko bo czas nas goni. Przyspieszyli, po kilku minutach stali przed pomnikiem. Leszek wskazał palcem na jej torebkę.

— Ach, zdjęcie! Proszę. Wyjęła komórkę i włączyła aparat.

— Super, myślisz o wszystkim.

— Stań tutaj, zrobię od strony plaży. Odszedł daleko i postawił komórkę w pionie, pomnik był bardzo wysoki. Zrobił kilka zdjęć, udało mu się objąć cały monument. Hania była przy nim drobiną. Oddał jej telefon.

— Chodźmy, obejrzymy go później. Poszli dalej, szli aleją przymorską, Parkiem Żeromskiego.

— Być w Kołobrzegu i nie widzieć takiego pomnika!

— Jak to, przecież widziałaś? Roześmiał się Leszek.

— Tak, dzisiaj, wiesz że byłam tu dawno temu, widocznie nie było nam po drodze. A pomnik przecież historyczny. Ciekawa jestem tego drugiego miejsca.

— To już niedaleko. Przeszli kilkadziesiąt metrów.

— To tutaj, zobacz. Skręcili w prawo, ich oczom ukazał się kolejny, okazały pomnik.

— To też pamiątka po wojnie, pomnik sanitariuszki. Hania przystanęła zachwycona.

— Ale piękny! Tego też nie widziałam. Dziękuję ci przewodniku! Wyszeptała przyglądając się sylwetce kobiety, sanitariuszki, która obejmuje i trzyma na kolanach rannego żołnierza. Pod pomnikiem leżały bukiety kwiatów.

— Wiesz, że Kołobrzeg w czasie wojny, właściwie podczas zdobywania, został doszczętnie zniszczony? Ocalało niewiele budynków. Ruski sprowadzili tu te swoje słynne katiusze, to one zrujnowały miasto. Niemcy nie chcieli go oddać, to była twierdza. Dziwne, że dzisiejsza katedra jest w takim stanie, widziałaś ją?

— Chyba tak, nie pamiętam dokładnie…

— Pójdziemy tam, może jutro?

— Chętnie, Leszku, jak będziesz przy tym tak ciekawie opowiadał to godzę się na wszystko.

Wrócili na pasaż i skierowali się w stronę Merano.

— Ojciec mi tyle opowiadał, że w końcu też połknąłem bakcyla, przeczytałem kilka książek historycznych. Mamy dwa tygodnie, zdążę ci wszystko przekazać.

— Już nie… Jeden dzień za nami, skreślony z kalendarza.

— Myśl pozytywnie moja droga. Szli szybko, nie chcieli się spóźnić na obiad.

— Plany po obiedzie? Spytał Leszek.

— My pójdziemy do tej kawiarni zarezerwować miejsca, czyli będzie nas pięcioro, może będzie wesoło.

— Nie wiem co będę robiła, nie chcę siedzieć w pokoju, być może dziewczyny będą chciały wypić jakąś kawę to posiedzę z nimi. Wolałabym spacer nad morzem, co ty na to?

— Na tak. Umówmy się, że wysyłamy SMS jak się wyklaruje, ja też nie wiem co Heniek wymyśli, może ma swoje plany. Weszli do Merano i pospiesznie się pożegnali. Leszek przyspieszył, musiał pokonać długi korytarz dwa razy.

— Cześć! Aleś się zawieruszył! Przywitał go z uśmiechem Heniu. Podali sobie dłonie.

— Spiesz się, zaraz obiad, zaczekam, pójdziemy razem.

— Dzięki. Odparł Leszek i szybko powiesił kurtkę. Na chwilę wszedł do łazienki.

— Mój pierwszy obiad tutaj.

— Mój też. Powiedział Heniu, kiedy kluczył drzwi od zewnątrz.

— Opowiadaj, gdzie byłeś i z kim, co najważniejsze.

— A jak myślisz? Roześmiał się Leszek.

— Byłem z Hanią, chcieliśmy pójść do miasta, wyszło inaczej. Byliśmy na latarni, potem na kawie i winie.

— Jesteś lepszy ode mnie, podziwiam. Ja byłem w mieście, pochodziłem po sklepach, byłem w katedrze, na poczcie, jakoś zleciało.

— Po obiedzie idziemy do kawiarni, pamiętasz? Spytał Leszek.

— Tak, a te twoje koleżanki pójdą?

— Tak i proponują abyśmy wzięli jeden stolik. Co ty na to?

— Super, zgadzam się, jak najbardziej. Doszli do jadalni i dosiedli się do jakiejś pary, większość stolików była zajęta.

— Witam państwa, życzę smacznego. Ta sama kobieta, która czytała rano komunikaty dodała nowe, zaprosiła ponownie na wieczorek.

— Jutro o godzinie dziewiętnastej w kawiarni Dell’Amore odbędzie się koncert „Lata 20. Lata 30.” Serdecznie państwa zapraszamy, będą stare polskie przeboje międzywojenne i powojenne. Wystąpi YANO, znany wokalista i muzyk. Uwaga! Koncert jest biletowany, lecz każdy kto nabędzie bilet otrzyma po koncercie książkę, której autorem jest YANO, można poprosić o pamiątkowy wpis i autograf.

— YANO? Niemożliwe…

— Znasz go? Spytał Heniu.

— To jest mój kuzyn, tak myślę, muszę to sprawdzić. Spytam Hanię, wybierzemy się razem.

Podano wazę z zupą i po chwili drugie danie.

— I jak ten pierwszy obiad?

— Znakomity — odparł Leszek — przynajmniej zupa, widzę że reszta niezgorsza. Trzeba będzie pobiegać panie Heniu jak nas tak będą tu karmić. Proponuję zacząć od dzisiaj, ale tańce!

— Pójdziesz dzisiaj do miasta?

— Dlaczego? Dziwił się Leszek.

— Kupiłbyś coś mocniejszego, moglibyśmy po jednym drinku wypić przed tym wieczorkiem.

— Nie wiem czy pójdę, coś wymyślimy. Leszek rozglądał się po sali, wypatrywał Hani, nie znalazł jej — być może przyjdzie później — pomyślał. Zjedli bez pośpiechu i wyszli do głównego holu, drzwi do kawiarni były otwarte. Kelnerka pokazała im wolne stoliki, wybrali jeden pod oknami, daleko od sceny i parkietu.

— Tak będzie lepiej, będziemy mogli spokojnie pogadać w czasie tych krótkich przerw, kiedy nie będziemy tańcować. Heniu mówił to półżartem mrugając porozumiewawczo do Leszka.

— To sprawa załatwiona, spotykamy się o dziewiętnastej. Mówię na wszelki wypadek jakbyśmy się porozchodzili po obiedzie, a tak raczej będzie i przypominam o kolacji, bądź o osiemnastej.

— Wrócimy do pokoju to wyślę SMS do Hani, napiszę jej że wszystko załatwione.

— A ty widziałeś te jej koleżanki z pokoju?

— Nie musimy się z nimi bawić, będzie dużo innych, samotnych, jak domniemam.

Heniu pokiwał głową.

— Masz rację, zobaczymy. Wrócili do pokoju. Leszek wziął komórkę i usiadł w fotelu. Wysłał SMS, zapytał również o ewentualny, wspólny spacer po południu. Otworzył sobie zdjęcie z Hanią zrobione przed latarnią — miała rację, pasujemy do siebie — pomyślał.

— Zobacz. Podał telefon Heniowi.

— Dobrana z was para, fajna babka, miła na oko.

— Poznasz ją wieczorem. Oddał Leszkowi komórkę. Wyjął z kieszeni swoją, słychać było ciche brzęczenie.

— Słucham — spojrzał znacząco na Leszka — dobra, to jesteśmy umówieni. Będę za piętnaście minut. Sjesty nie będzie! Idę. Dzwoniła jedna z tych, z którymi wczoraj szalałem, chce pójść na spacer, potem na five. Czy ja to wytrzymam? Wrócę na kolację, masz wolną chatę Leszek. Zażartował i poszedł do toalety. Tylko na moment zapadła cisza. Leszek podniósł telefon, teraz on miał sygnał, to był SMS od Hani. Napisała, że jest sama, koleżanki wychodzą i pytała co robi. Zastanowił się przez chwilę, sprawiły to słowa Henia.

— Zaprosić ją tu? Może się obrazi… Zaczął pisać odpowiedź i w końcu zrezygnował, skasował wiadomość i wybrał numer.

— Pierwszy telefon od ciebie! Usłyszał jej radosny głos.

— Pierwszy na pewno, nie ostatni. Odpowiedział pewnie.

— Hania, Heniek też wychodzi. Tak myślę… Może przyjdziesz tu do mnie, ale ubierz się ciepło, poszlibyśmy potem nad morze. Po obiedzie posiedzimy z pół godziny, może małą kawę wypijemy.

— Dobrze, ale daj mi pięć minut.

— Super, to czekam, pokój 357, zapamiętasz? Powtórzyła numer.

— Zapamiętam.

— To do zobaczyska.

Wyłączył telefon.

— Przyjdzie tu? Spytał Heniu wychodząc upachniony z łazienki.

— Tak, za pięć minut.

— Dobra, to ja spadam, bawcie się dobrze. I… Liczę na rewanż. Leszek spojrzał zdziwiony.

— Hej, nie patrz tak na mnie, jak cię poproszę żebyś poszedł na spacer to chyba nie będzie problemu?

— Aaa! Teraz rozumiem, jasne że nie. Niepotrzebnie pytasz.

— No to się rozumiemy, to najważniejsze. Heniu założył kurtkę, pomacał się po kieszeniach, podniósł rękę i wychodząc zawołał — Adieu!

Leszek został sam. Rozejrzał się po pokoju, był porządek, wyjął paczkę kawy i włączył elektryczny czajnik, na chwilę otworzył drzwi balkonu. Nie czekał długo, usłyszał pukanie do drzwi.

— Proszę! Weszła wesoła, rozpromieniona.

— Panie Leszku, pierwszy dzień a pan już przyjmuje kobiety w pokoju!

— Tylko ty i aż ty! Tylko bo czuję jakbyśmy się znali od lat. Siadaj proszę, włączyłem wodę, mam kawę a nie mam cukru i śmietanki, może Heniu ma, musiałbym zapytać, nie będę mu myszkował w szafie.

— To nic, ja mogę wypić czarną i bez cukru. Podał jej kawę, szklankę i łyżeczkę.

— Nasyp sobie, jeszcze nie znam twoich upodobań. Odebrała i wsypała kawę.

— Wystarczy, ja już jedną piłam.

— Nie zabrałaś kurtki?

— Nie, pomyślałam że nie będę paradować w niej tu po korytarzach, mój pokój jest blisko wyjścia, wejdę na chwilę i wezmę ją.

— Przebrała się, do twarzy jej w tej bluzeczce, włosy przeczesane, delikatny makijaż, gustowne spodnie, co taka babeczka we mnie widzi… — zastanawiał się siedząc naprzeciwko, dzielił ich mały stolik.

— Halo! Tu ziemia. Tymczasem w Kołobrzegu… Pomachała mu ręka przed oczami.

— Halo, tu Hania jak cud zjawiskowa! Tak powinnaś mówić.

— Dziękuję, stąpam twardo po tej ziemi, ale to miłe, miło tak się połudzić.

— To nie ułuda, nie bądź taka skromna moja pani. Dziękuję, że przyszłaś, miałem wątpliwości, nie wiedziałem czy nie pomyślisz sobie, że jak to mówią, ciągnę cię na chatę.

— Zawahałam się tylko na sekundę, wydaje mi się, że znamy się dobrze, na tyle że jestem spokojna.

— I bardzo dobrze, jak nam hormony się rozszaleją to wrócimy do tematu. Śmiejąc się postawił kropkę nad „i”. Woda się zagotowała, zaparzyli kawę.

— Heniu już na randkę poleciał? Spytała.

— Tak, zadzwoniła do niego dwadzieścia minut temu, zaraz potem wyszedł. Nie martw się poznasz go wieczorem.

— Nie martwię się, po prostu pytam. Uśmiechnęła się i zapytała — gdzie pójdziemy dzisiaj?

— Proponuję w drugą stronę, będzie amfiteatr i Kamienny Szaniec, o ile dobrze pamiętam, a na końcu plaży Arka i hotel Marina, byłem tam kiedyś.

— To daleko?

— Daleko, pójdziemy plażą, najwyżej zawrócimy. Jak będzie szarzało to i tak zawrócimy, to nie lato, niestety. A ja mam dla ciebie propozycję na jutro, może pamiętasz, podczas obiadu pani zapraszała na koncert.

— Tak, słyszałam. Dell’Amore to ta kawiarnia po drugiej stronie? Leszek pokiwał głową, miał kawę w ustach.

— Ten YANO to mój kuzyn, on tu gra po kawiarniach i w hotelach, nie wiedziałem że napisał książkę. Był kiedyś dziennikarzem, pracował w Gazecie Kołobrzeskiej, w radiu i telewizji.

— Czekaj! Chyba Bożena o nim mówiła w pociągu! Jeśli gra tu kilka lat, to wszyscy go znają. Pójdziemy, dostaniesz książkę od kuzyna z autografem!

— Tobie też załatwię po znajomości. Zaśmiał się Leszek.

— Strasznie się objadłem. Heniu twierdzi, że to na tańcach zgubimy, te kalorie, a propos… Leszek wstał, włączył radio. Szukał chwilę, zmieniał stacje, w końcu zostawił, gdy usłyszał spokojną, rytmiczna muzykę. Odwrócił się do Hani.

— Pani pozwoli, można prosić?

— Żartujesz?!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.