E-book
14.7
drukowana A5
49.92
drukowana A5
Kolorowa
72.71
Wspomnienia, opowiadania, wiersze

Bezpłatny fragment - Wspomnienia, opowiadania, wiersze

Pisadła do szuflady

Objętość:
214 str.
ISBN:
978-83-8104-275-8
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 49.92
drukowana A5
Kolorowa
za 72.71

Jak wywołałbym III światową…

Wspomnienia spisane w wieku lat siedemdziesięciu wyłącznie na podstawie pamięci własnej ówcześnie ośmioletniego autora i przekazów rodzinnych zapamiętanych z lat około wojennych skorygowane jedynie w zakresie dat i faktów historycznych

Stefan Bajer Słupsk 2007

Był styczeń 1945 roku. Mróz trzymał tej zimy wyjątkowy. Już od kilku tygodni wisiało w powietrzu gęstniejące wrażenie grozy. Okupacja niemiecka trwała wprawdzie od lat z górą pięciu i prawie przyzwyczailiśmy się do jej cech generalnych ale jeszcze nigdy nie czuło się takiej nawały niepokoju. Tamte wcześniejsze lata albo nosiły w sobie mniej rozpoznawalnego dla dziecięcego umysłu tragizmu, albo ze względu na wiek ich groza nie była w ogóle dostrzeżona.

Takim momentem z tej drugiej kategorii był pierwszy września 1939 roku. Dzień wybuchu drugiej wojny światowej, który tą okupację mojej ziemi rodzinnej przyniósł. Równie straszny, naładowany przeczuciami złej przyszłości i równocześnie beznadziejnej nadziei na cud pomocy zachodnich „przyjaciół” nie był mi uświadomiony bo skończyłem wtedy zaledwie 30 miesięcy i jedyną reakcją na to co wokół się działo był instynktowny płacz wobec dostrzeganego przerażenia najbliższych. Wszystko co wtedy się stało, zapładniało moją wyobraźnię tylko za pośrednictwem zasłyszanych w późniejszych latach rozmów rodziców. Dla mojego taty ten dzień. jak poprzednie zaczął się prawie przed świtem. O godzinie piątej wsiadł na rower, by pojechać do pracy na kopalni Knurów. Trasa jego dojazdu zbliżała go do ówczesnej granicy polsko — niemieckiej, która przebiegała w odległości około siedmiu kilometrów od naszego domu w Ornontowicach, między Gierałtowicami a obecnym Bojkowem. Przejechawszy ulicami naszej wioski i wzdłuż pól Gierałtowic, po przebyciu około czterech kilometrów, kiedy zbliżył się do wiaduktu kolejowego, powietrzem targnął huk tak nagły i niespodziewany, że ojciec zawrócił bez rozeznania przyczyn i popedałował w kierunku domu. Po chwili ochłonąwszy postanowił sprawdzić przyczynę. Z daleka było widać gruzowisko w miejscu gdzie przed chwilą stał most. Nie zdając sobie sprawy z przyczyn ale uznając niemożliwość dalszej drogi, ruszył ponownie w kierunku domu. Niepewność taty nie trwała jednak długo. Nad jego głową przeleciały dość nisko samoloty z widocznymi wyraźnie czarnymi krzyżami na skrzydłach a po dłuższej chwili nastąpiły wybuchy bomb zrzuconych pewnie gdzieś na nieodległe zgrupowanie polskich wojsk. Wtedy już wiedział. To jest wojna. Most został wysadzony przez polskie wojsko ze względu na możliwość zajęcia trasy kolejowej i wykorzystania drogi przez nacierające wojska niemieckie. Bliskość granicy i brak polskiego oporu w tym miejscu spowodowały, że Niemcy już przed południem pierwszego dnia wojny zajęli naszą wieś. Mieszkańców niektórych ulic, pod pozorem zatrzymania frontu wypędzono z domów i zgromadzono w dolinie płynącego przez wieś strumyka, w okolicy jej zachodnich granic. Rodziny z dziećmi w wózkach spędziły tam całą następną noc, po czym kazano im wrócić do domów. W międzyczasie niemiecka żandarmeria wojskowa spędziła do zabudowań majątku, którego właścicielem był Niemiec Hegenscheidt zidentyfikowanych powstańców oraz innych, najaktywniejszych społecznie w międzywojniu mieszkańców miejscowości. Młodych mężczyzn internowano w pomieszczeniach klasztoru. W dolinie pozostały zdenerwowane kobiety przejęte losem mężów i synów oraz dzieci i starcy. Ja również byłem w dolinie ewakuowany w wózku dziecięcym. Na ten temat moja mama mimo ówczesnej grozy potrafiła w późniejszym czasie opowiadać anegdotyczne zdarzenie o tym, jak to tę noc spędziłem w jednym wózku z dziewczyną w moim wieku, której mama w pośpiechu nie zabrała wózka. Historia ta towarzyszyła mi jeszcze w szkole, kiedy obydwoje byliśmy uczniami jednej klasy.

Tymczasem Niemcy przystąpili do przesłuchań zgromadzonych w majątku obywateli Ornontowic. Po przesłuchaniu większość z nich wywieziono do Niemiec, skąd wielu nie wróciło już nigdy.

Internowani mężczyźni zostali w następnym dniu zmuszeni do rozebrania zbudowanego w centrum wsi, na skrzyżowaniu dróg, kopca ku czci powstańców śląskich, po czym prawie wszyscy bezpiecznie wrócili do domów. Zanim Niemcy ruszyli dalej w swój „Drang nach Osten” zdążyli jeszcze rozstrzelać kilku kolejarzy, prawdopodobnie w zemście za wywiezienie przez nich taboru kolejowego poza zasięg aktualnego frontu. Pozostała zastraszona ludność, która nie tak dawno wystąpiła przeciw Niemcom i wybrała Polskę. Teraz przyszło jej żyć w krainie wcielonej do Rzeszy niemieckiej. Społeczność podzielono na kategorie obywateli oznaczone liczbami od 1 do 4, a właściwie od 2 do 4, bo jedynka była zarezerwowana dla rdzennych, wiernych Rzeszy Aryjczyków, pochodzenia niemieckiego, nie splamionych obcą krwią. Przywileje towarzyszące kategoriom były odwrotnie proporcjonalne do oznaczającej je liczby. Do czwartej kategorii zaliczono byłych powstańców i działaczy społecznych czy politycznych z okresu wolnej Polski. Tym obywatelom Rzeszy odebrano majątki, na których osadzono tak zwanych „treuhandlerów” i pozbawiono kartek, które gwarantowały przydział wszelkich dóbr z żywnością włącznie. Byli mimo to jej obywatelami, bo dawało to Niemcom prawo do wcielania do Wehrmachtu ich dzieci, skoro tylko osiągały stosowny wiek. Większość ludności zaliczono do kategorii trzeciej.

Rozpoczęły się ponure dni okupacji, z której początków niewiele informacji do mnie dotarło, a której kres teraz właśnie nadchodził.

Z późniejszych hitlerowskich akcji okupacyjnych w mojej dziecięcej pamięci pozostał jedynie widziany z okien mieszkania, z odległości kilkuset metrów, propagandowy przemarsz członków SA w paradnych mundurach, śpiewających swój hymn „SA maschiert…” i defilada „Hitler Hitlerjugend” — faszystowskiej organizacji młodzieżowej, do której wcielano pod przymusem starszą młodzież szkolną. Pozostało też kilka niemieckich, również faszystowskich pieśni i piosenek, których uczono w szkole, jak właśnie wymieniona „SA maschiert..”, Horstwessel lid”, marsz wojskowy „Ich habe ein kamerade”, czy kolędy „O Tanenbaum, o Tanenbaum goldene deine bletter…” Z bardziej ponurych wspomnień, które poruszały całą społeczność pamiętam nagłe zniknięcie starszej kobiety nazywanej Francka, która wędrowała od domu do domu w charakterystycznym ubraniu zwanym Chłopskim składającym się z ciemnej bluzy, długiej do kostek fałdowanej spódnicy i narzuconego na ramiona lub głowę pledu. Tym się wyróżniała i jeszcze sposobem bycia, który powodował, że trochę się z niej naśmiewano. Była ograniczona umysłowo. Traktowano ją jednak życzliwie, karmiono i rozmawiano na różne tematy. Przynosiła plotki i wiadomości zastępując gazety, które w powszechnie używanym języku polskim nie były dostępne.

Nagle przestała przychodzić, zniknęła z dnia na dzień. Gruchnęła we wsi plotka, że Niemcy korzystając z nowego prawa o eksterminacji ludzi umysłowo chorych umieścili ją w jakimś obozie. Później ktoś przyniósł wiadomość, że Francka nie żyje. Dokonano na tej biednej nie wadzącej nikomu kobiecie eutanazji.

Było jeszcze drugie mniej dramatyczne ale bezpośrednio przeżyte zdarzenie dotyczące edukacji w szkole niemieckiej, związane z pojawieniem się nowego ucznia i tragiczno — komicznymi zdarzeniami z tym faktem związanymi. Perypetie te opisałem na dalszych stronach zaś tu jedynie wspominam dla zobrazowania wpływu na wyobraźnię wynikłą z dziecięcych doznań. W dziecięcej wtedy świadomości treść tych pieśni, które wymieniłem była bez znaczenia.

Jednak opisane zdarzenia nie były obojętne dla małych sześcio, siedmioletnich główek, jak nieobojętne były okupacyjne pełne dysput rodzinnych wieczory.

Teraz rodzice szeptali po kątach, że coś się kończy i czuło się w tych szeptach i radość i niepokój. Z jednej strony to, co wisiało w powietrzu pachniało prochem i spełnieniem najgorszych przepowiedni okupanta o nadchodzącej ze wschodu apokalipsie bolszewizmu, z drugiej wyczuwało się nieśmiałą, skrywaną jeszcze przed samym sobą radość z możliwości, jaką te propagandowe strachy mogą stanowić, jaką zmianę mogą przynieść. Strach było nie tylko wymieniać głośno to, co kryły nieuchronnie te przepowiednie, sterowane zza biurek himmlerowskiej machiny. Strach było o nich myśleć.

To skrywane, to było słowo Polska. Polska, która na tej ziemi jak Feniks z popiołów powstała dopiero przed ćwierć wiekiem, a już po latach dwudziestu zapadła się w wojennej zawierusze, by teraz z wiadomościami o klęskach Niemców na wschodzie zakiełkować nową świadomością możliwości powrotu.

Jeszcze nie tak dawno te dyskusje wyglądały zgoła inaczej.

Szczególnie zapamiętałem spotkania rodzinne u dziadków. Były to zwykle spotkania z okazji czyichś urodzin lub przyjazdu dalszych członków rodziny z szerokiego świata, Rzeszy lub okupowanej Europy. Kuzynki mamy, która po wyjściu za mąż za Niemca zamieszkała we Wrocławiu i jej brata mieszkającego tam od lat dwudziestych. Im front był bliżej, tym spotkania były częstsze a dyskusje gorętsze. Nie pamiętam udziału w tych dyskusjach ani moich rodziców ani ich rodzeństwa, czy współmałżonków. Za to majaczą mi w pamięci zaciekłe nieraz dyskusje dziadka z zamieszkałym we Wrocławiu bratankiem, obcym mi właściwie panem, którego nie zapamiętałem z imienia ale zapamiętałem poglądy. Dziadek zwykle obchodził dom dokoła, uszczelniał zasłony w oknach co zwiastowało gorący wieczór.

Temperatura dysput politycznych miała swoje podłoże w różnorodności losów rodzinnych.

Syn dziadka a mój wujek Paweł zmobilizowany do Wehrmachtu na początku wojny od jakiegoś czasu nie dawał znaku życia. Ostatnie wieści nadeszły z terenu Białorusi po czym Niemcy zawiadomili o jego zaginięciu. Wnuk dziadka a syn wujka Pawła powstańca śląskiego od roku służył w Wehrmachcie na froncie zachodnim. Siostrzeniec dziadka, przed wojną student seminarium duchownego zginął w randze lejtnanta na froncie wschodnim. Brat mojego taty, wujek August, syn działaczki śląskiej organizacji Matek Polek, Marii Bajer, wywodzącej swój rodowód jeszcze z czasów, gdy Śląsk należał do Prus, która przez czas okupacji z narażeniem życia przechowała sztandar tej organizacji, służył w Wehrmachcie na terenie Austrii. Mój ojciec, który dzięki pracy w górnictwie uniknął Wehrmachtu był w Essen, wywieziony na roboty w celu zastąpienia wojujących na frontach wschodu i zachodu zdobywców” lebensraumu”.

Nikt z nich nie wybierał swojego losu.

Mieszkający we Wrocławiu bratanek dziadka i jego siostra Fani, od jakiegoś czasu wdowa po niemieckim oficerze wybrali sami. Chociaż i w tym przypadku los ich determinowała przynajmniej w części wojna i konieczne wybory społeczności pogranicza. Do czasu, kiedy Śląsk po plebiscycie podzieliła granica, Wrocław był zresztą jego kulturalnym zapleczem. Nobilitował.

Jak różne były losy tych ludzi, tak różne poglądy prezentowali, choć łączyło ich miejsce pochodzenia i rodzinne więzy.

Mój dziadek czujący się Polakiem, przeciwnik Hitlera i jego działań nie tylko na frontach Europy i świata oraz jego bratanek „łagodny „zwolennik Hitlera.

Dziadek, prosty, niewykształcony górnik, inwalida skaczący do oczu lepiej wykształconemu bratankowi chwalącemu Hitlera za budowę autostrad, likwidację bezrobocia i niedostrzegającemu nieludzkich cech faszyzmu, nieszczęść, prowadzonych wojen, ludobójstwa, donosów, obozów koncentracyjnych.

Dziadek cieszący się z cięgów, jakie Niemcy zaczęli dostawać na wschodzie i bratanek ubolewający nad tym, że zachodni alianci wspomagają sowietów.

Bratanek wieszczący rychłe zdobycie Londynu przez hitlerowców i dziadek przepowiadający klęskę zachłannej polityce niemieckiej.

Wrzeszczeli do siebie w gwarze śląskiej przeplatanej przez dziadka spolszczonymi germanizmami i wymawianymi przez bratanka z twardym niemieckim akcentem naleciałościami fon Breslau.

Tak wrzeszczeli, że zapominali na chwilę o zagrożeniach podsłuchem. Uspokajała ich dopiero babcia razem z ciocią Fani.

Emocje mijały i przy następnej okazji spotykali się znowu usposobieni przyjacielsko lecz gotowi do boju.

Wyglądało to tak mało wiarygodnie, że z dzisiejszej perspektywy gotów jestem sądzić, iż pochwały Hitlera wygłaszane przez bratanka dziadka były bardziej wynikiem kompleksów fałszywego wyboru niż emanacją jego poglądów.

Dziecinne wyobrażenie o nadchodzącym kształtowały nie tylko ściszone rozmowy dorosłych za zaciemnionymi szybami okien lub głośne kłótnie po sprawdzeniu ewentualnych podsłuchów, ale również nasze sztubackie doświadczenia.

Od kilku miesięcy raz po raz, coraz częściej, zdarzało się, że nauczyciele gonili nas do domów przed zakończeniem lekcji, nakazując powrót wzdłuż zakrzaczonego brzegu strumyka, po alarmach zwiastujących naloty aliantów na niedaleki Kędzierzyn, wtedy znany jako Heydebreck — niemieckie eldorado produkcji syntetycznej benzyny.

Zrazu przestraszeni biegliśmy nie zatrzymując się, do domów. Ponieważ jednak poza wyciem syren i bzyczeniem srebrzystych punkcików na bezchmurnym niebie nic się złego nie działo, zwietrzyliśmy okazję do pysznej zabawy w chowanego lub zgoła gry wojenne. Pomruki silników samolotów wielkości gołębi, ciągnących za sobą białawe smugi, przypominające brzęczenie trzmieli na kwiecistej łące podniecały dziecięcą wyobraźnię. Do tego dochodziły zdobycze wojenne w postaci wiązanek folii aluminiowej zrzucanej przez lotników alianckich dla zmylenia niemieckich radarów, kolorowych ulotek w języku niemieckim i polskim oraz gadżetów w postaci ołówków automatycznych, wiecznych piór i innych świecidełek. Obowiązywał nas surowy zakaz podnoszenia czegokolwiek co spadło z nieba. Co jednak mogło uśpić ciekawość sześcio, siedmiolatków? Biegaliśmy za każdym zauważonym skarbem z nieba, zbierali folię i wszystko co do niej było przytroczone i chowali te skarby przed dorosłymi.

Znaleziska nie były zbyt częste. Nikt z nas nie odniósł żadnego szwanku. Do tej pory nie wiem, czy zakaz zbierania tych gadżetów wynikał z pobudek propagandowych czy też zagrożenie było realne a nasze skarby mogły stanowić groźne pułapki stosowane do siania niepokoju wśród ludności atakowanego wroga.

Realność niebezpieczeństwa z nieba stawała się bliższa gdy zdarzać się zaczęło, że te brzęczące srebrzyste punkciki w czasie nasilających się nalotów alianckich stawały nagle w ogniu i po wielkim bum spadały w okoliczne lasy w girlandach kolorowych rozbłysków pozostawiając na niebie białe parasole.

Najczęściej zdarzało się to po zmierzchu i wtedy był to szczególny, tragiczny przy tym zwykle, pokaz fajerwerków.

Czasami uwalniali się z tych parasoli alianccy piloci, by wpaść w ręce Niemców i odnaleźć się w pobliskim obozie jenieckim.

Częściej ciała pilotów w zbrataniu ze szczątkami samolotów znajdowano w lejach po wybuchu niesionych przez nie bomb.

Ostatniego lata zmieniło się też coś w szkole.

Obowiązywał tu język niemiecki a złamanie zakazu rozmów w języku polskim było karane. Do tej pory jednak nie zdarzyło się, by ktoś donosił. Wszyscy byliśmy mieszkańcami wioski od urodzenia. Większość z nas znała język niemiecki tylko ze szkoły, w domu prowadząc rozmowy wyłącznie po polsku w gwarze śląskiej.

Po wakacjach w naszej, drugiej klasie doszedł nowy uczeń. Był o kilka lat od nas starszy, nie znał gwary śląskiej i ani słowa w języku niemieckim. W domach szeptano różne domysły na temat jego rodziny, która zamieszkała w zabudowaniach dworskich właściciela ziemskiego, Niemca Hegenscheidta.

Nazwisko Pollack w zestawieniu z momentem pojawienia się i brakiem znajomości języka niemieckiego stało się dla miejscowych powodem do przypuszczeń o celowym osiedleniu ich przez okupanta. Potwierdzenia podejrzeń rychło się ziściły na terenie szkoły właśnie. Coraz częściej zdarzały się bowiem, szczególnie w odniesieniu do dzieci starszych klas, kary za rozmowy w języku polskim, czego do tej pory prawie w tej szkole nie stosowano. Były to tabliczki z napisem „der polnische schwein” lub innymi epitetami, które niesforni uczniowie musieli nosić na piersiach przez kilka dni. Nauczyciele, czescy Niemcy, do tej pory pewnie przymykali uszy na te występki szkolnej dzieciarni. Od momentu pojawienia się Paula — jak nazywano nowego ucznia — stali się jednak bardzo gorliwi. Widać donosy „nowego” tak ich z jakiegoś powodu zdopingowały. W ten sposób i my dzieci zaznaliśmy przykrości zniewalania, tak jak dorośli Ślązacy a oni, ci nauczyciele, konieczności działania pod przymusem władzy. Przymusem pochodzącym od swoich lecz sprowokowanym przez obcego. Obcego choć działającego z nie wiadomo jakich pobudek, to jednak z tej władzy inspiracji.

Paul Pollack na szczęście jak szybko i tajemniczo się w naszej klasie pojawił, tak niespodziewanie zniknął. Po świętach Bożego Narodzenia już się w szkole nie pojawił.

Nie sprawiło to jednak powrotu do prawie otwartych, podwórkowych, prowadzonych „po śląsku” słownych utarczek uczniowskich.

Jakiś strach pozostał. Stawał się powszechny, tak wśród dorosłych jak i najmłodszej społeczności. Nieuchronność nawały zbliżającego się frontu niezależnie od niemieckiej propagandy wieszczyła najgorsze.

Śląsk był łakomym kąskiem dla obu stron. Nacierającej armii radzieckiej jak i w coraz większym popłochu ustępującej, niemieckiej. Można się więc było spodziewać długich walk i dużych strat.

W początkach stycznia Niemcy przystąpili do zacierania śladów swoich potworności. Jęli likwidować Auschwitz — Birkenau. Pędzili na zachód zgłodniałe i przemarznięte kolumny zdolnych jeszcze do marszu więźniów obozu oświęcimskiego. Również drogi mojej wioski stały się ich golgotą a jej mieszkańcy świadkami tejże.

Równocześnie pociągami transportowano resztki ocalałych więźniów, których kondycja nie gwarantowała sprawnej ewakuacji.

Kilka dni przed wyzwoleniem byłem świadkiem budzącego prawdziwą grozę wydarzenia.

Nasz dom stał około 500 m od torów kolejowych. Od strony północnej dały się słyszeć około południa głuche dźwięki parowozu usiłującego wprowadzić w ruch przeładowany transport wagonów towarowych. Zmienny rytm dźwięków parowozu spowodowany to poślizgiem kół, to krótkimi ruchami do przodu zamarł w końcu w zaspie śnieżnej. Pociąg wydawało się znieruchomiał.

Prychanie parowozu i stukot kół pociągu zagłuszały do tej pory inne odgłosy. Gdy pociąg znieruchomiał powietrzem szarpnął dźwięk inny. To było wzmagające się, falujące wycie, którego charakteru zrazu nie mogliśmy rozpoznać.

Razem z ojcem weszliśmy na dach domu i ukrywając się za kominem przypłaszczeni do jego powierzchni jęliśmy nasłuchiwać. W zaspach śniegu, zasypany do wysokości kół stał pociąg złożony z wagonów towarowych, z których wnętrza wydobywał się skowyt głodnych, marznących, umierających ludzi. Był to jeden z ewakuacyjnych transportów, którym Niemcy przewozili resztki żyjących więźniów Oświęcimia na zachód, byle dalej od frontu.

Dla mnie siedmiolatka było to najgorsze z przeżyć tej wojny. Utkwiło w mojej pamięci jak zadra, jak liszaj świadomości sprowokowany czymś dla dziecka głęboko niezrozumiałym, odbieranym jak absurdalne czynienie zła dla samego zła.

Wracając z dachu tato zatrzymał mnie na poddaszu. Tam w kucającej pozycji, w promieniach przeświecającego przez szpary w klapie dachu słońca pokazał mi skarb skrywany pod glinianą powałą. Były to przechowane przez pięć lat okupacji teksty w języku polskim, książki szkolne, opowiadania i czasopisma dziecięce. Takie jak Historia Polski, „Łysek z pokładu Idy” Morcinka, egzemplarze tygodnika dla dzieci „Kogutek” i inne,,których tytułów nie zapamiętałem, a które służyły nam za pierwsze już w polskiej szkole podręczniki.

Ciekawe było też ich pochodzenie. Okazało się, że mój tato wyciągnął te skarby w 1939 roku ze stosu płonących z rozkazu okupantów, przed budynkiem ówczesnej gminy, książek i schował na poddaszu.

To zdarzenie dowodziło również, że ludzie czuli zbliżającą się zmianę.

Były i inne, bardziej przyziemne działania świadczące o tym, że spodziewano się niełatwych dni. Działanie te miały zabezpieczyć dobytek. Ojciec wymurował w jednym z pomieszczeń piwnicy — pod schodami — dodatkową ścianę, która utworzyła dość obszerną skrytkę. Przez pozostawiony w niej kwadratowy otwór rodzice umieścili tam, prawie w przeddzień frontowych działań, wszystko co było w domu cenniejsze a nie stanowiło przedmiotów niezbędnych do przetrwania w ciągu kilku dni. Po tym tato otwór zamurował i otynkował tak by zatrzeć wszelkie ślady.

Nazajutrz przed południem od strony północnej na ulicę ówcześnie nazywaną Horstwessel Straβe ( od nazistowskiego bohatera ), przy której mieszkaliśmy, wjechała kolumna niemieckich, wojskowych samochodów terenowych typu dżip, pomalowanych na biały, ochrony kolor. Z samochodów wysypali się, ubrani także na biało, żołnierze Wehrmachtu i zaczęli zajmować kwatery w okolicznych domach. Również i w naszym domu stanęło na kwaterze kilku, bodajże czterech, żołnierzy w bojowym rynsztunku. Weszli w hełmach na głowach zapiętych pod szyją, co w zestawieniu z niesioną w rekach bronią stwarzało nastrój grozy. Zdjęli hełmy, karabiny ustawili pod ścianą kuchni i zażądali jedzenia oraz ciepłych napojów. Rozsiedli się jakby zamierzali spędzić w tym miejscu dłuższy czas. Nie byli to jednak ci butni zdobywcy z 1 września 1939 roku. Na twarzach naszych „gości” malował się raczej mało skrywany strach i zdenerwowanie. Z północy dochodziły głośne odgłosy walk. Na widnokręgu było widać łuny pożarów i wybuchające słupy dymu. To Armia Czerwona rozwijała swoje natarcie oskrzydlające Niemców w celu odbicia Śląska z zachowaniem bez strat jego przemysłu. Po zajęciu Gliwic, 24 stycznia wojska radzieckie przesuwały się w kierunku Mikołowa wyzwalając po drodze Knurów, Paniówki, coraz bliżej Ornontowic.

Niezrozumiały dla mnie szwargot niewątpliwie dotyczył tej sytuacji. Po chwili żołnierze rozklejeni ciepłem podanej przez mamę kawy zbożowej, wskazując na mnie i młodszą trzyletnią siostrę jęli opowiadać o pozostawionych w Bawarii rodzinach i prawie z płaczem wyrażać swoje obawy czy uda im się jeszcze kiedykolwiek swych bliskich zobaczyć.

Jak bliskie prawdy były te obawy zobaczyliśmy za dni kilka, po przejściu frontu.

Rodzice byli pełni obaw o nasze losy w przypadku rozwinięcia niemieckiej obrony w pobliżu naszego domu.

Postój Niemców nie trwał jednak zbyt długo. Teatr wojny rozwijał się widać szybciej niż przewidywali Niemcy. Po południu jak błyskawica przebiegła po kwaterach wieść, która poderwała zmęczonych, podsypiających żołnierzy. Po kilkunastu minutach nie było ich już w domach ani ich samochodów na drodze zwanej Horstwessel Straβe. Czy zdążyli uciec przed naporem Rosjan?

Niewiele na to wskazywało.

Jeszcze przed zmierzchem ulicą prostopadłą do naszej, w odległości ok 200 m od naszego domu przejechał nie niepokojony przez uciekające wojska niemieckie czołg radziecki. Dojechał do przejazdu kolejowego, zawrócił, oddał strzał w kierunku zabudowań naszej ulicy, wybił dużą wyrwę w poddaszu sąsiedniego budynku i odjechał w ciemność.

Jak pokazały dni następne oddziały radzieckie pod wieczór zajęły już przyczółki w lasach po zachodniej stronie wsi, a w jednym z domów w sąsiedztwie, w mieszkaniu byłego powstańca śląskiego, znanego przed wojną z sympatii do komunistów zainstalował się wywiadowca z radiostacją. Ruchy Niemców próbujących ucieczki w kierunku południowym były więc Rosjanom doskonale znane. Wręcz należy przypuszczać, iż były wymuszone strategią oddziałów radzieckich, zmierzającą do zajęcia Górnego Śląska przy najmniejszych stratach w jego przemyśle.

To były resztki dnia 25 stycznia 1945 roku, ostatniego dnia okupacji niemieckiej.

Noc zapowiadała się głośno i niebezpiecznie. Z dwóch stron Niemcy, przemieszczający się przez wieś, byli więc otoczeni. Na zachodniej granicy wsi Rosjanie koncentrowali cały wieczór siły na wypadek, gdyby Niemcy zwietrzywszy podstęp, ruszyli w tym kierunku.

Od północy szła szeroką ławą nawała głównych sił radzieckiego frontu.

Żołnierze Wehrmachtu wciśnięci w korytarz między lasem na zachodzie i dość głęboką doliną strumienia od wschodu mieli trudności ze sprawnym wyprowadzeniem wojsk w kierunku planowanej ucieczki. Oś ich manewrów stanowiła szosa z Gliwic w kierunku Orzesza i dalej Żor lub Rybnika, gdzie przygotowywali linię obrony. Tymczasem siły radzieckie, zajmujące przyczółki w lasach położonych równolegle do drogi niemieckiej ucieczki, były doskonale wstrzelane w ich przymusową trasę transportu.

Z nastaniem nocy działania bojowe stawały się coraz intensywniejsze, wybuchy bomb i pocisków, terkot broni ręcznej, wybuchające łuny coraz częstsze i bliższe.

Rodzice w panice przenieśli całe zapasy do przygotowanej wcześniej na tą chwilę piwnicy. Poza zapasami jedzenia była tam pościel, karbidówki — lampy górnicze, w których źródłem światła był płomień palącego się acetylenu powstałego z reakcji wody i karbidu, naczynia z wodą. Było nas drżących ze strachu siedem osób w małym zagraconym pomieszczeniu.

Oprócz rodziców, mojej trzyletnie siostry i mnie była jeszcze lokatorka z pięcioletnią córką i czteroletnim synem.

Troje spanikowanych dorosłych i czworo przerażonych dzieci.

Atmosfera w ciasnym, dusznym, brudnawym pomieszczeniu piwnicznym z zapachem kiszonej kapusty i nieprzyjemnym zapachem starzejącego się zapasu kartofli nie nastrajała optymizmem.

W miarę narastających odgłosów wojny, mimo tłumienia grubymi ścianami piwnicy i workami piasku okrywającymi okienka, rosły nasze obawy.

Zgasło po krótkim migotaniu światło elektryczne.

Zastąpiło go wprawdzie światło karbidówek, posiadanych dzięki pracy ojca w górnictwie, ale jego migotliwe płomyki rzucające długie chybotliwe cienie ludzi i sprzętów na ściany piwnicy, wzmagały nastrój strachu.

Prawdziwy spektakl „światło i dźwięk” w posmaku horroru.

Do tego płacz przestraszonych dzieci i wzrastający pomruk pojazdów wojskowych.

To od północy pasem ziemi, o szerokości ok 500 m, między zabudowaniami Horstwessel Straβe a torami kolejowymi zbliżała się nawała czołgów radzieckich.

Niemcy zamknięci w wąskim kanale utracili łączność z dowództwem i w panice zaczęli uciekać we wszystkie dostępne kierunki. Zaczopowana trasa na południe, zmasowane ataki z zachodu, spowodowały samobójcze ruchy na wschód przez dolinę strumienia przecinającą wieś z południa na północ. Wschodnia skarpa doliny w warunkach panującej zimy uniemożliwiła Niemcom manewr wydostania się z pułapki na wschód przed głównymi siłami wojsk radzieckich nacierających z północy od strony Gliwic niezabudowanymi polami wzdłuż linii kolejowej.

Pojazdy bojowe, sterty amunicji, działa i samochody transportowe pozostały na dnie doliny, gdzie w większości zostały zniszczone.

Żołnierze opuściwszy w panice unieruchomione w dolinie pojazdy, pod osłoną nocy i skarp doliny, pieszo próbowali ucieczki na południe lub ryzykując ostrzał wracali na szosę, by skorzystać z torujących sobie — ze słabymi skutkami — drogę ucieczki resztek ocalałych samochodów. Te przepełnione, jeszcze trudniej radziły sobie z ucieczką.

Tymczasem powoli odgłosy walki cichły. Po wschodniej stronie domu zanikał powoli terkot radzieckich czołgów, których miejsce zajmowały oddziały piechoty. W pojedynczych wybuchach wyróżnił się jeden, którego bliskość i pogłos zrobił wrażenie jakby nastąpił w naszym domu. Najmłodsze dzieci posnęły a ojciec zaniepokojony postanowił sprawdzić, co się dzieje w budynku i popatrzyć przez okna piętra na to, co dzieje się wokół domu. Mimo protestów mamy poczołgał się na czworakach najpierw po schodach piwnicy a potem prowadzących na piętro bardzo ostrożnie, nasłuchując odgłosów z dworu. Ja korzystając z zamieszania mimo strachu poczołgałem się za tatą.

Oględziny piętra nie doszły jednak do skutku. Nagły, szczególnie bliski grzmot spowodował paniczny odwrót taty i mój. Drogę do piwnicy przebyliśmy biegiem, już na wyprostowanych nogach, tratując się niemal nawzajem. Jedno, co zauważyliśmy to to, że na dworze wstawał już dzień. Po ustąpieniu paniki ojciec jeszcze raz zbliżył się do parteru, sprawdził węchem, czy na piętrze nie wybuchł pożar i uspokojony wrócił do piwnicy. Okazało się później, że odgłos wybuchu spowodował duży odłamek pocisku, który wpadłszy przez okno komórki na piętrze utkwił we framudze drzwi.

Budził się dzień 26 stycznia 1945 roku.

Dzieci znużone nocnymi dramatycznymi zdarzeniami, po przeżytym stresie zasnęły kamiennym snem. Dorośli zapadli w drzemkę przerywaną najdrobniejszym hałasem. Zbudził nas łomot do drzwi wejściowych. Przestraszeni jęliśmy nadsłuchiwać. Wtedy dotarło do nas wołanie. Nierozpoznawalne słowa i głosy. Nikt z nas nie miał pewności czy to Niemcy czy Rosjanie. Obawy były niezależne od spodziewanej nacji.

Do drzwi podszedł tato a ja ciekawski siedmiolatek, mimo strachu, tuż za nim. Gdy ojciec otworzył drzwi okazało się, że stoi w nich na chybotliwych nogach nasz sąsiad wujek Paweł. Paweł Grzywok, powstaniec śląski w towarzystwie trzech czerwonoarmistów i uśmiechnięty bełkocze wskazując na stojącą za nim trójkę sołdatów o egzotycznym zmęczonym wyglądzie z pepechami gotowymi do strzału „wy jeszcze w piwnicy siedzicie a tu naszych wyzwolicieli trzeba witać…”. Wyzwoliciele zaś kierując lufy na nas, w stronę otwartych drzwi, nie zważając na bełkot wujka wykrzykiwali pytanie w dość dziwnie znajomym języku. „Wy giermancy?…, giermancow zdjes niet?” Niet! Przerywał wujek. To Polacy!

Niet, niet wtórował zdezorientowany tata. Wujek odciągając ruskich od drzwi jął ciągnąć mojego tatę jedną ręką, sołdatów zagarniając drugą w kierunku swojego domu, gdzie pewnie powitanie z bimbrem skutecznie zostało rozpoczęte. Rosjanie odpuścili, nie weszli do naszej piwnicy i z pepeszami nadal wyciągniętymi przed siebie biegli za wujkiem, za nimi tata a za tatą ja, tworząc pierwszą w Ornontowicach sztafetę przyjaźni — polsko radzieckiej.

Ponieważ strzały w okolicy nie umilkły jeszcze całkowicie, wszyscy biegliśmy chyłkiem bezwiednie skuleni. Kiedy wbiegliśmy na ulicę nagle po płocie zaterkotały pociski karabinu maszynowego wystrzelone z zagubionego samolotu niemieckiego. Nikomu na szczęście nic się nie stało, ale dalszy bieg był jeszcze szybszy a nasze sylwetki jeszcze niżej pochylone do ziemi.

Na podwórku wujka stał widomy dowód przyjaźni powstańca śląskiego z wyzwolicielami. Był to urodziwy koń przywiązany do drabiny opartej o ścianę budynku gospodarczego. Podarunek wyzwolicieli pochodzący pewnie ze stajni Hengenscheidtów. Od wejścia do domu wujka mężczyźni uświadomili sobie niestosowność mojej obecności i pogonili mnie do domu. Zawróciłem niezadowolony i nieco przestraszony. Dopiero teraz wracając usłyszałem pod butami chrzęst zmrożonego śniegu, zobaczyłem blask słońca na bezchmurnym niebie i poczułem zapach, który otaczał nas wtedy zewsząd. Był to zapach wojny. Mieszanina zapachu prochu, spalin, smarów, wyciekającego rozgrzanego oleju i spalenizny z dogasających pogorzelisk.

Zapach ten towarzyszy mi po dzień dzisiejszy, mimo upływu 60 lat z okładem, kiedykolwiek oglądam relacje z toczących się wojen lub filmy wojenne.

Wszedłszy na drogę zobaczyłem zorane gąsienicami czołgów pole po jej wschodniej stronie i jadącą ul. Dworcową od strony Bujakowa kolumnę czołgów radzieckich. Wtaczały się w moje pole widzenia zza budynku dworca kolejowego i zajmowały coraz większy odcinek horyzontu po skrzyżowanie z ulicą Orzeską położone na sporym wzniesieniu. Równocześnie narastał towarzyszący im łomot gąsienic o nawierzchnię szutrowej drogi i warkot silników do bólu bębenków w uszach, a ziemia pod moimi nogami, w odległości pięciuset metrów od linii przejazdu, drżała niby trzęsieniem ziemi wzruszana. Ten smok piekielny sunął na zachód prawie godzinę. Tanki naznaczone czerwonymi gwiazdami, wielkie jak słonie Hannibala z mojej perspektywy stwarzały przemożne wrażenie grozy. Szyby w oknach drżały jakby miały z hukiem z ram powypadać. Nic, żaden inny dźwięk przez godzinę nie dochodził do uszu mieszkańców najbliższej okolicy.

W domu mama z lokatorką panią Agnieszką umierały ze zdenerwowania, nie mając pojęcia co dzieje się zemną i tatą ani co dzieje się wokoło. Do mojego powrotu nie odważyły się wyjść z piwnicy. Trójka młodszych dzieci spała w najlepsze odsypiając nocne stresy. Tato nieco rozweselony powitaniem wrócił w jakąś godzinę po mnie. Trójka sołdatów poszła w dalszą drogę, kontrolując domy poszukiwaniu niemieckich maruderów.

Po wizycie wujka z trzema wyzwolicielami uniknęliśmy dalszych poszukiwań „giermanców”.

Dopiero w godzinach popołudniowych nasz dom nawiedziła grupa kilkunastu żołnierzy radzieckich z lejtnantem i jego adiutantem z zamiarem zajęcia go na kwaterę.

Po krótkim pobycie w mieszkaniu znów cała rodzina znalazła się w piwnicy razem z lokatorką i jej dziećmi. Mieszkanie na parterze zajęli szeregowcy, Szarża zajęła piętro.

Rosjanie przynieśli ze sobą jakieś wielkie brytfanny żeliwne i słoninę. Kazali kobietom pokrajać słoninę w plastry, do tego wkroić surowe ziemniaki również pokrojone w cienkie plastry i przygotować taką kolację. W całym mieszkaniu pachniało skwierczącą słoniną i spieczonymi ziemniakami.

W jakimś momencie jeden z żołnierzy wziął na rękę moją trzyletnią siostrę, dał jej czekoladkę i wspominając coś o pozostawionej daleko rodzinie poczęstował również mnie.

I tu nastąpiło coś co zmroziło całą rodzinę. Ja nie używający nigdy w domu języka niemieckiego podziękowałem głośnym „danke schein”. Rosjanin jednak, wbrew panice rodziców, powiedział coś co mogło znaczyć „wiem, musieliście rozmawiać po niemiecku, teraz już nie musisz malczik” i głaszcząc mnie po głowie rozładował napięcie.

Przygotowane tymczasem danie miało być nie tylko posiłkiem, stało się zagrychą do bimbru przyniesionego skądś przez Rosjan w bańkach na mleko.

Cała rodzina zapraszana do kolacji, w strachu przed skutkami libacji, wolała jednak zaszyć się w piwnicy. Tylko tacie się nie udało.

I tak już nieco podchmielony został siłą zaciągnięty do wspólnego świętowania tego, co żołnierze nazywali biorąc nas trochę za Niemców „Gleiwitz kaput, szachta kaput, Gitlier kaput, swaboda idiot” co miało oznaczać Gliwice zdobyte kopalnia zdobyta, Hitler pokonany idzie wolność… — warto za to wypić.

Nasze piwniczne bytowanie też nie obyło się bez zakłóceń. Najpierw zmęczeni trudami frontu sowieci próbowali w butach i szynelach kłaść się do łóżek z czystą pościelą. Na głośny protest mojej mamy, wezwany do pomocy lejtnant brutalnie zrzucił bajcow z pościeli i nakazał ułożenie się na podłodze. Potem podpici już wojacy usiłowali pójść do piwnicy za kobietami. Tu również lejtnant okazał stanowczość co z pewnością nie nastrajało ich do nas pozytywnie. Kiedy opary alkoholu rozgrzały biesiadników, lejtnant wysłał do piwnicy swego adiutanta w celu sprowadzenia pani Agnieszki. Moment był niebezpieczny. Pani Agnieszka przerażona perspektywą biesiadowania z czeredą kilkunastu frontowców o znanej reputacji kategorycznie odmówiła. Adiutant odszedł wyraźnie zezłoszczony odmową.

Po chwili wrócił z delikatniejszą propozycją. Tawariszcz lejtnant prosił panią Agnieszkę do jej mieszkania na piętrze, gdzie kwaterował, w celu przygotowanie pościeli, posiłku oraz ciepłej wody.

Po krótkich przepychankach kobiety doszły do wniosku, że dalszy opór może być niebezpieczny dla wszystkich mieszkańców domu a szczególnie dla dzieci. Ufając w dobre intencje lejtnanta, który już wcześniej okazał się być człowiekiem nie pozbawionym ogłady, pani Agnieszka, choć z duszą na ramieniu, spełniła jego życzenie oddalając w ten sposób ewentualne przykrości od piwnicznej wspólnoty. Dobrze zresztą, że na panią Agnieszkę padło bo była najodważniejszą i najrezolutniejszą osobą w tym gronie.

Wróciwszy do piwnicy pani Agnieszka oświadczyła, że lejtnant był w porządku i na tym oświadczeniu niebezpieczna historia się zakończyła. Nikt nie zadawał zbędnych pytań. Moje myśli wonczas małego, niewinnego chłopca nie były jeszcze skażone domyślnymi obrazami możliwych, w tej czasowo — osobowej sytuacji niebezpiecznych zdarzeń i dopiero z dzisiejszej perspektywy przejrzałego, starszego już mężczyzny widać, co mogło się wydarzyć między młodą kobietą, której mąż gdzieś w odległych Czechach, a przystojnym wojskowym, żyjącym we frontowej atmosferze niepewności jutra. A ponieważ przecieki nie były jeszcze pojęciem powszechnym to i do męża ewentualne wątpliwości po jego powrocie nie dotarły.

Rosjanie kwaterowali u nas jeszcze w dniu następnym wykonując jakieś swoje zadania w terenie. Przy okazji powrotów przynosili różne produkty zaopatrzenia. Jeden z żołnierzy przyniósł na przykład, żywą jeszcze gęś i polecił mojej mamie jej oprawienie i przyrządzenie. Kiedy mama odważyła się odmówić jej zabicia wyniósł na podwórko krzesło wyprawione skórą, by na nim dokonać mordu ptaka przyniesioną skądś siekierą. Mama widząc na co się zanosi nie zdzierżyła i po raz wtóry, nie bacząc na możliwe skutki, wydarła się do ruskiego sołdata w obronie naszej własności, niby westalka strzegąca domowego ogniska. Sołdat wobec wrzasku i wymachiwań mamy złapał za dyndający mu u szyi karabin i … kto wie czyja krew by się polała, gęsi czy mamy, gdyby nie druga już obronna reakcja lejtnanta, który zjawiwszy się w porę utemperował podwładnego obiecując mu, że takie zachowanie może go kosztować skierowanie na pierwszą linię.

Front tymczasem przesuwał się szybko i po południu był już na tyle daleko, że i nasi goście zmuszeni byli opuścić kwaterę i udać się w jego ślady, by skutecznie zabezpieczać tyły przed ewentualnymi maruderami niemieckimi.

Jak w dniu poprzednim weszli, tak odeszli z naszego domu. Przed odejściem wybuchła jeszcze panika, w wyniku której nie wiedzieć dlaczego pochowano nas dzieci po po różnych mniej widocznych zakamarkach obejścia. Nie wywołało to wszakoż jakiegokolwiek zainteresowania Rosjan.

27 styczeń, sobota. Górny Śląsk prawie wyzwolony bez większych strat. Ornontowice wróciły znowu w granice Polski. Rosjanie w większości opuścili wioskę podążając na zachód.

Mój dom i rodzina przeżyły przejście frontu szczęśliwie i bez strat. Nie wszystkim jednak tak się udało.

W domu sąsiadów położonym na skrzyżowaniu ulicy obecnie Kolejowej i ul. Dworcowej tuż przed wejściem Rosjan, nad ranem 26 stycznia do piwnicy wdarła się trójka przerażonych Niemców usiłujących w przebraniu cywilnym uniknąć śmierci lub niewoli.

W panice sterroryzowali bronią gotową do strzału schowanych w piwnicy mieszkańców i zażądali ubrań.

Równie przerażeni mieszkańcy dali co mieli pod ręką i prosili Niemców o opuszczenie piwnicy. Niestety zanim Niemcom udało się przebrać, do domu załomotała trójka Rosjan. Niemcy zabronili zrazu otwarcia drzwi a następnie po namyśle, wziąwszy zakładników, jednej osobie nakazali ich otwarcie i grożąc ich śmiercią usiłowali zbiec. Dla Rosjan śmierć cywili znaczyła jednak mniej niż schwytanie Niemców. Oddali serię z broni maszynowej w kierunku grupy osób, cywilów i zakładników. Pojmali rannych Niemców i wyprowadziwszy ich na ulicę Dworcową. Rozstrzelali na jezdni tuż przed nadjeżdżającymi czołgami.

Jeszcze w następnym dniu można było zobaczyć ich wgniecione w śnieg przez gąsienice czołgów, ciała.

Z konwencją genewską nie miało to wiele wspólnego, ale kto miał protestować

Dla rodziny pechowych Ślązaków przygoda też nie skończyła się dobrze. Ojciec rodziny został za pomoc Niemcom wywieziony na Syberię, skąd już nigdy nie wrócił, a z ich domu jako kara dodatkowa Rosjanie zabrali wszystkie meble, które można było wywieźć.

Niesprawiedliwość losu. Ten człowiek, którego jedyną prawdopodobnie winą było to, że Niemcy „obdarowali” go, jako osobę pracującą przed wrześniem 1939 r w Niemczech, tzw „dwójką”, podczas gdy większość mieszkańców Śląska zaszeregowano jako obywateli trzeciej klasy, zginął w kazamatach Syberii. Człowiek o którym mieszkańcy wsi opowiadali, że wielu ocalił życie, wykorzystując swoje możliwości wynikające z przyznanej przez Niemców „dwójki”. Tymczasem osobom, które należały do NSDAP i otwarcie manifestowały swoje niemieckie sympatie wysługując się udziałem w różnych akcjach, jak zbiórki na tzw „Winter Hilfe” — zimowa pomoc żołnierzom na froncie, czy obnośna sprzedaż portretów Hitlera lub obrazów pokazujących jego górską rezydencję, włos z głowy nie spadł. Te same osoby w powojennym chaosie szybko zmieniły barwy na czerwone.

W następnym dniu była niedziela. Dzwony rozdzwoniły się niezwykle. W kościele dziękowano za wolność, za polską mowę, za dzwony, których nie zdążono przetopić na armaty i mogły dziś wydzwaniać radość zwołując mieszkańców na pierwszą po wojnie mszę, w czasie której znów można się modlić po polsku.

Poszliśmy z mamą. Tata pozostał z młodszą siostrą pilnować dobytku.

Dla mnie była to droga prawie tajemnicza. Ostatnio wychodziłem z domu w czwartek, jeszcze pod niemiecką okupacją a front choć w niedużej odległości nie miał wpływu na życie wioski. Dziś droga do kościoła nie była już śnieżno biała. Jezdnia ulicy Dworcowej miała kolor śniegu wymieszanego z błotem i rdzawymi plamami krwi a na poboczach, prawie w rowach stały spalone wraki niemieckich samochodów terenowych ze zwisającymi kadłubami spalonych ciał żołnierzy. Były to te same samochody, które w czwartek stały długim sznurem na ulicy Kolejowej przed naszym domem. Teraz osmalone z ciałami, jak sobie wyobrażałem, tych samych żołnierzy, którzy siedzieli wtedy w ciepłym pokoju naszego domu i wspominali swoje rodziny w Bawarii bez nadziei ich zobaczenia.

Na skrzyżowaniu ulicy Dworcowej z Orzeską, po lewej jego stronie wypalona stodoła z majątku Hengenschajdtów rozsiewała zapach spalenizny a w jej wnętrzu wciąż tliły się niedopalone warzywa.

Po prawej na rozległej, pokrytej nietkniętym śniegiem łące stało unieruchomione działo przeciwlotnicze dużego kalibru pozostawione w panicznej ucieczce przez niedawnych zdobywców Świata.

W pobliżu kościoła, w bezpośrednim jego otoczeniu stały wyglądające jak zabawki wysokie na kilka metrów stosy niemieckiej amunicji artyleryjskiej, która nieprzydatna już wojnie ciągle mogła stanowić groźbę dla ludzi i otoczenia. Przysłowiowa beczka prochu.

W kościele śpiewano uroczyste „Te Deum”.

My dzieci, w grupie sześcio, siedmiolatków, zajęci byliśmy opowiadaniem tego, co kto i gdzie w drodze do kościoła zdołał zobaczyć.

Po mszy zaś, zanim matki zdołały nas ujarzmić prysnęliśmy w kierunku położonej opodal doliny, gdzie Niemcy usiłując uciekać w kierunku Bujakowa stracili wiele sprzętu wojskowego i samochody dostawcze. Tam był tylko porzucony sprzęt wojskowy lub rozbite wraki. Pobiegliśmy więc w kierunku drogi polnej „na Marzankowicach” poszukiwać dreszczyku sensacji tam, gdzie Niemcy próbując pieszej ucieczki dostali się na otwartym polu pod ogień oddziałów sowieckich i ponieśli duże straty. Stamtąd, po tym jak zobaczyliśmy zwłoki Niemców bez palców i oderwany palec z obrączką przy jednym z zabitych, zszokowani biegiem popędziliśmy do swoich domów. Wojna nie tylko zabijała. Wojna rodziła demony. Demony w umysłach, dziecięcej wyobraźni ale również demony zła sprawiające, że ci, którzy ledwo przeżywszy sami, gotowi byli szukać korzyści kosztem tych, co bronić się już nie mogli, wykonując czyny tak monstrualnie obrzydliwe jak wyłamywanie palców poległym żołnierzom dla zdobycia złotych obrączek.

Reakcja zdenerwowanej mamy z powodu mojego zniknięcia po wyjściu z kościoła nie była łagodna. Dostałem nawet tęgie lanie.

Skończyło się wszystko płaczem wywołanym mieszaniną odczuć po rodzicielskiej karze i wchłonięciu przez młody umysł obrazów, które budzić musiały niemały lęk i odrazę.

Po raz pierwszy widziałem z bliska śmierć w sposób prawie dotykalny. Śmierć nie w zaciszu domu, w otoczeniu bliskich jak zwykle umiera człowiek ale śmierć, która przychodzi nagle z dala od rodziny, w obcym kraju na skraju zmarzniętej drogi.

Po południu mój ojciec w tajemnicy wszedł na poddasze i wyciągnął z ukrycia oglądane już przed kilku dniami, przechowane przez 5 lat okupacji polskie książki i czasopisma. Były to między innymi przedwojenne pisma dziecięce takie jak „Kogutek” i Płomyk”, podręcznik do historii Polski, nowela „Za chlebem „a nawet znaleziona przez tatę wśród książek przeznaczonych przez Niemców do spalenia w 1939 roku książka naukowa „Historia ustroju ekonomicznego Polski” i inne, których nie zapamiętałem. Wielka radość. Pierwszy raz od chwili rozpoczęcia nauki (w szkole niemieckiej) czytałem polskie teksty. Czytałem tak łapczywie, że prawie zapomniałem o porannych przeżyciach.

Na nich uczyłem się potem czytania i pisania w języku polskim.

Również w szkole do czasu wydrukowania podręczników służyły do nauki czytania i nie tylko.

Nazajutrz rolnicy posiadający konie dostali polecenie zebrania i zwiezienia na cmentarz ofiar przejścia frontu przez wieś. Było to pierwsze we wsi zorganizowane działanie po jej opuszczeniu przez okupanta.

Ponadto zebrano młodych, dorosłych mężczyzn, którym udało się uniknąć wcielenia do Wehrmachtu, rozdano im biało czerwone opaski i polecono patrolować ulice dla ochrony przed maruderami. Najpierw z gołymi rękami a po kilku dniach rozdano im karabiny z demobilu. Była to pierwsza po oswobodzeniu policja, jeszcze nie ludowa. Mój tato również w niej uczestniczył.

Były to jednak, jak się miało wkrótce okazać tylko pozorne objawy normalności. W okolicy włóczyli się ciągle frontowi maruderzy radzieccy a w lasach pojawiały się grupy uzbrojonych Niemców.

Nazajutrz mieliśmy ten stan odczuć na własnej skórze.

Około poniedziałkowego południa przyszła do nas babcia mieszkająca niedaleko razem z rodziną cioci, siostry mamy.

Przyniosła produkty świniobicia, które ciocia urządziła tuż przed ucieczką Niemców i nadejściem Rosjan w obawie przed zarekwirowaniem dobytku przez jednych lub drugich, jednakowo potrzebujących żywności.

Usiadła zmęczona i zadyszana zwróciła się do mnie: „Stefan mam już dosyć chodzenia. Mógłbyś zanieść trochę krupnioków i mięsa do cioci Marii”. Ciocia Maria mieszkała w sąsiednim domu a jej mąż, wujek Paweł to ten od witania wyzwolicieli. Ja z ochotą przyjąłem prośbę stareczki i natychmiast pobiegłem, zabrawszy przygotowaną paczkę.

Drzwi otworzył mi starszy o kilka lat kuzyn Leon. U cioci zastałem rodzinę w komplecie, za wyjątkiem kuzyna Floriana, który służył w Wehrmachcie. Brak wiadomości o jego losie w sytuacji kiedy Niemcy w całej Europie dostawali cięgi był powodem ogromnego niepokoju cioci, która z tego powodu pochlipywała w kącie kuchni. Oddałem więc paczkę i po krótkiej wymianie grzeczności zabrałem się do wyjścia. Kuzyn odprowadził mnie do drzwi wyjściowych, otworzył je i rozmawiając wyszedł ze mną na schody. W tym momencie spojrzałem w prawo, w kierunku zabudowań sąsiada i ze zgrozą zobaczyłem dwóch radzieckich żołnierzy opartych o płot z wycelowanymi w naszym kierunku pepechami. Przerażony skoczyłem dwa schody w górę, popchnąłem kuzyna i z krzykiem wpadłem do sieni opuszczonego dopiero co domu. Kuzyn zdezorientowany za mną. Zamknął drzwi na klucz i pobiegliśmy z chaotyczną nowiną do mieszkania. Zanim jednak zdążyliśmy ochłonąć i przekazać logiczną informację stała się rzecz nieprzewidywalna. Usłyszeliśmy huk granatu, który rozerwał się niemal pod opuszczonymi przed chwilą schodami. Prawie natychmiast po wybuchu usłyszeliśmy łomot do drzwi i wołanie o ich otwarcie. W popłochu skoczyliśmy do piwnicy.

Rosjanie niecierpliwi zaczęli strzelać w drzwi, coraz natarczywiej domagając się ich otwarcia. Ciocia ranna w nogę odłamkami odstrzelonej cegły otrzeźwiała i poleciła otworzyć drzwi.

Otwarte przez kuzyna drzwi, pchnięte przez żołnierzy z hukiem rozwarły się na oścież o mało co nie wyskakując z zawiasów. W drzwiach dwie postacie zatarasowały przejście. Wycelowane w nas pepechy wyglądały niebezpiecznie. Przekrzykując się wrzeszczały. „Ruki wierch. Kuda giermancy?”, Cała trójka struchlała ze strachu, na wezwanie, podeszła do drzwi. Ja zacząłem beczeć i trzęsącym głosem tłumaczyłem, że ja nie jestem stąd, mieszkam w sąsiednim domu. Mój płacz udobruchał nieco żołnierzy, których widać mało obchodziłem. Złapali mnie za kołnierz i wypchnęli na podwórze. W jakimś amoku biegiem wziąłem trzy wiraże dzielące mnie od domu. Tam pośliznąwszy się na stopniach schodów uderzyłem prawdopodobnie głową w jeden z nich i straciłem świadomość. Pod wpływem wybuchów, we wsi rozszalała się strzelanina. W domu cioci jeden z żołnierzy jeszcze przez chwilę trzymał pod lufą domowników, podczas gdy drugi obiegł parter mieszkania i nic nie znalazłszy obydwaj w jakimś popłochu zniknęli z pola widzenia. Mieszkańcy okolicy pochowali się w piwnicach. Moi rodzice również. Dopiero gdy strzały umilkły zaniepokojeni moją nieobecnością wyszli przed dom i znaleźli oszołomionego na schodach.

Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co działo się wokół mnie przez ostatnie kilkanaście minut. Ostatni obraz jaki zapamiętałem to dwie postacie w furażerkach, z pepeszami w dłoniach, tarasujące drzwi, które dla mnie były wybawieniem.

Tymczasem działo się bardzo wiele. Zainicjowana wybuchami granatów pod drzwiami cioci strzelanina w irracjonalny sposób przekształciła się w prawdziwą kanonadę. Strzelali wokół siebie Rosjanie we wszystkich miejscach gdzie się w tej chwili znaleźli. Skądś oddano kilka strzałów armatnich. Dwa z nich trafiły budynek dworca kolejowego i szkołę. Obydwa budynki spłonęły. Nie było nikogo, kto mógłby je ugasić.

Wśród różnych plotek na temat strzelaniny były i takie, które strzały armatnie przypisywały niemieckim maruderom, ukrywającym się w lasach po zachodniej stronie wsi.

Nikt też w pierwszej chwili nie zauważył, że w domu cioci w całym złowrogim zamieszaniu nie było wujka Pawła.

Okazało się, że ten usłyszawszy wezwania Rosjan do wydania giermancow nie czekał na kontakt z wczorajszymi wyzwolicielami, którzy zobaczywszy go nagle, mogli uznać za Niemca i strzelić bez uzyskania wyjaśnień. W kalesonach oraz podkoszulce, bez ubrania wyskoczył przez okno i gdzieś zniknął. Dopiero około północy wyszedł z kryjówki, którą okazała się rura przepustu pod drogą, o średnicy około 80 cm. Wujek przesiedział tam prawie 12 godzin niekompletnie ubrany, w wilgoci i styczniowym mrozie. Odchorował tą przygodę bardzo poważnym przeziębieniem i wreszcie zapaleniem płuc.

To był najtragiczniejszy epizod tej wojny, jaki w swoim dziecięcym umyśle zapamiętałem i pamiętam nadal po sześćdziesięciu z górą latach.

Do końca wojny było jednak jeszcze daleko. Tu i ówdzie włóczyli się maruderzy. wyzwolicielskiej armii. W domach znienacka zjawiali się uzbrojeni żołnierze. Mieszkańcom trudno było ustalić, czy wizytę składają działające na tyłach frontu jednostki żandarmerii wojskowej czy gotowi na wszystko frontowi włóczędzy. Zdarzały się wizyty tragiczne. Gwałty młodych kobiet, kradzieże a nawet strzelanina wywołana drobnym oporem gospodarzy, gdy w grę wchodził zamiar zaboru mienia

Nie wiadomo dlaczego ich szczególnym powodzeniem cieszyły się budziki i inne czasomierze.

Pewnej niedzieli w czasie nieobecności taty do naszego domu także zawitał podejrzany patrol zwycięskiej armii. Dom zwykle zamykany na klucz ze względu na tego typu niespodzianki, tego dnia zamknięty nie był. Toteż nagle ku przerażeniu mojej młodszej siostry, moim i mojej mamy w drzwiach kuchni, które otworzyły się z trzaskiem, stanął w szerokim rozkroku z pepeszą w dłoniach, w brudnawym, wypłowiałym, żółtoszarym (tak go pamiętam ) mundurze, żołnierz sowietskoj armii. Krzyknął w kierunku mamy. „Dokumienty dawaj”. I dalej jednym tchem „giermancow ty nie widieła? Kuda twoj muż? Niet doma?”

Mama słusznie podjęła podejrzenie, ze nie jest to zwykła kontrola patrolu wojskowego. Zwykle bowiem taki patrol składał się z trzech osób, z których jedna zostawała na zewnątrz domu a dwie wchodziły do mieszkania. Tymczasem sołdat był sam i zachowywał się bardzo nerwowo. Przerażona mama wykrztusiwszy coś, że mąż jest na patrolu i wróci z policją wzięła na ręce pięcioletnią płaczącą siostrę a sołdat cały czas celując pepeszą w mamę podszedł do kredensu i złapał stojący tam budzik. Tymczasem mama odzyskawszy rezon zamiast spokojnie oddać żołnierzowi upragnione trofeum rzuciła się na niego, złapała budzik i szamocząc się krzyczała „oddaj złodzieju budzik, zaraz przyjdzie policja…” Nastąpiła chwila grozy. Po czym zaskoczony usłyszawszy jakieś odgłosy z zewnątrz lub zdziwiony odwagą bezbronnej kobiety, nagle puścił budzik, odskoczył od rozjuszonej mamy, wycelował w nią lufę karabinu wrzasnął „ty swołocz kak by nie eta diewoczka zastrieliłby ja tiebia kak sobaku…”, spojrzał w okno i wściekły wybiegł zostawiając za sobą otwarte drzwi, rozwrzeszczane dzieci i dygoczącą mamę. Dopiero teraz dotarła do niej świadomość grozy jaką przeżyliśmy. Grozy, która mogła oznaczać życie jej i dzieci za budzik.

Siedzieliśmy wszyscy troje przytuleni, rozdygotani i płaczący. Tak zastał nas tato po powrocie z kościoła.

To zdarzenie było dla mnie znacznie bardziej traumatyczne od wywołanej przed kilku dniami strzelaniny.

W moją dziecięcą pamięć wbiło się jeszcze jedno wydarzenie stanowiące tego maja pogłos kończącej się wojny. Była już prawie wiosna. Mrozy ustąpiły cieplejszym powiewom wiatru, aż tu pewnej niedzieli, znów niedzieli jak tamta opisana wyżej zdarzyło się prawie niemożliwe. Z braku łazienki mama urządziła dzieciom kąpiel w drewnianej wannie. Wanna stała na środku kuchni. Mama wycierała w ręcznik wykąpaną siostrę a ja właśnie wszedłem do wanny z ciepłą wodą, gdy nagle zawyły silniki zniżającego lot samolotu a potem powietrze rozerwały trzy kolejne wybuchy, które wydawały się dochodzić tuż zza okna. Pamiętam, że na tle nieba w prostokącie okna widziałem przez moment sylwetkę samolotu, potem błysk wybuchu i następnie zobaczyłem siebie, bez ubrania i mamę tulącą okutaną w ręcznik siostrę, w piwnicy. Jak się tam znaleźliśmy tak błyskawicznie tego nikt z nas nie był w stanie pojąć.

Okazało się później, że był to atak jakichś zagubionych samolotów niemieckich na zabudowania majątku, który do niedawna był własnością niemieckich junkrów Hegenscheidtów. Czy celem nalotu był radziecki oddział stacjonujący w majątku, czy chodziło o zniszczenie utraconej własności poległego na froncie właściciela, też lotnika, tego nie dowiemy się już nigdy.

Skutki nalotu nie były poważne. Od jednej bomby ucierpiał budynek dworskich czworaków, dwie pozostałe wybuchły poza terenem zabudowań a dwie bomby nie wybuchły. Ich niewypały unieszkodliwili żołnierze radzieccy. Nie ucierpiał nikt z mieszkańców, żaden z żołnierzy ani żadna sztuka inwentarza.

Coraz mniej słychać było odgłosów wojny. Jeszcze zdarzały się ekscesy zabłąkanych frontowców. Jeszcze zabłąkane kule niosły niespodziewaną śmierć ale życie z dnia na dzień normalniało. Czasami słychać było z oddali dudnienie wracających z frontu machin bojowych, ale częściej było można zobaczyć jadące na wschód wozy konne.

Były to wozy z trofiejnym dobytkiem, które zwycięska armia wiozła do domu jako zadośćuczynienie za szkody wyrządzone przez zwyciężonych. Naładowane wysoko wyglądały jak te w później oglądanych filmach kowbojskich, tyle że tamte jechały na zachód.

Tymczasem nastał maj. Niemcy podpisali bezwarunkową kapitulację. Dzwony kościelne, których Niemcy nie zdążyli przetopić na armaty rozśpiewały się radością. Te Deum Laudamus zabrzmiało wraz z dzwonkami na uroczystych mszach.

Zmartwienia czasu wojny o przetrwanie, zastąpiły zabiegi o żywność. Zapasy zgromadzone przed przejściem frontu już się wyczerpały. Handel i zaopatrzenie nie funkcjonowały. Mężczyźni, mimo że zaczynali pracować w uruchamianych powoli zakładach, nie byli w stanie zapewnić jedzenia. Czasami w miejsce wypłaty przynosili kawał słoniny, czasami resztki z paczek UNRA. Trzeba sobie było radzić mimo braku zaopatrzenia. Całe rodziny wykopywały nadpalone płody rolne w spalonej stodole dworskiej. Było trudno. Kopano wczesne ziemniaki i buraki cukrowe na polach dawnego majątku.

Naprzeciw naszego domu po przeciwnej stronie drogi rosło pole rzepaku, które miało nam służyć przez kilka późniejszych, miesięcy jako źródło tłuszczu. Dojrzały już rzepak stał nieskoszony z braku gospodarza. Chodziliśmy więc gromadnie, kobiety i dzieci, całymi rodzinami ręcznie łuskać jego ziarna. W domu, również ręcznie, czyściliśmy je a następnie w żeliwnych młynkach specjalnie w tym celu sporządzonych przez domorosłych rzemieślników wyciskali z nich olej. Olej ten służył zarówno do smażenia jak i zastępował inne tłuszcze do okraszania chleba.

Podgrzewało się taki nieoczyszczony olej a następnie maczało w nim chleb i to popijane kawą zbożową stanowiło śniadanie lub kolację. Cymes! Pewnie dziś nie byłby to przysmak. W tamtych dniach jednak danie to smakowało nam wybornie.

Podobnie wykorzystywało się buraki cukrowe. Ręcznie wykopane, oczyszczone, pokrojone w plasterki gotowało się w dużych, kilkudziesięcio — litrowych kotłach aż do momentu wygotowania słodkiej zawartości. Następnie odlewało się płyn a wygotowane, pozbawione cukru plastry buraków wyrzucało lub przeznaczało na paszę dla bydła. Wywar z buraków gotowany był nadal w celu odparowania wody. Pozostawała na dnie garnka brązowawa masa o konsystencji dżemu, która po ostudzeniu służyła do smarowania chleba, słodzenia napojów, wyrobu ciast i wszelakich innych wyrobów wymagających słodzenia. Ten smak również zapamiętałem dokładnie.

Ciężkie życie codzienne nie było w stanie zagłuszyć niepokoju o mężczyzn, którzy w tym, dopiero co zakończonym dramacie zmuszeni byli uczestniczyć.

Wojna się skończyła lecz w wielu rodzinach wciąż brakowało bliskich, którzy nie wrócili z wojny od 1939 r i przebywali w niemieckich obozach jenieckich lub uważani za zaginionych, wciąż żyli w sercach rodzin i przyjaciół, oraz tych wcielonych do Wehrmachtu, o których losach w zawierusze klęski niemieckiej niewiele wieści docierało.

Czekały dzieci ojców, żony mężów, rodzice synów. Każde pukanie do drzwi mogło być chwilą nadziei i zarazem lęku o ich życie.

Rozpoczęły się wytęsknione powroty z różnych stron Europy. Jako pierwszy w mojej rodzinie wrócił jakiegoś letniego poranka kuzyn Florek, syn powstańca śląskiego wcielony do Wehrmachtu tuż po ukończeniu 18 lat w 1943 roku. Służbę odbywał na froncie zachodnim w jednostce piechoty zmotoryzowanej, gdzie zimą 1944 roku wpadł w zasadzkę jadąc na motorze. Zrazu wzięty do niewoli, po wyjaśnieniu, że jest Ślązakiem został wcielony do służb pomocniczych wojsk alianckich i stąd zdemobilizowany po podpisaniu przez Niemcy kapitulacji. Wrócił ku zaskoczeniu rodziny w mundurze alianckim z ogromnym workiem charakterystycznym dla wojsk amerykańskich, dobrze odżywiony i świetnie zaopatrzony na drogę. Witany ze łzami radości całej rodziny, bliższych i dalszych krewnych. Nie było końca opowieściom i pytaniom znajomych, oczekujących na powrót swoich. Były też łzy żalu babci, dziadka i rodzeństwa z powodu braku wieści o drugim oczekiwanym, wujku Pawle.

Jako następny w mojej rodzinie wrócił brat ojca, wujek August. Również wcielony do Wehrmachtu przebywał od roku 1942 w Austrii. Wrócił w cywilnym ubraniu. Ukradkiem. Pewnie udało mu się uniknąć niewoli rosyjskiej, lub aliantów zachodnich. Niewiele mówił o czasach służby w Wehrmachcie i o tym jak z Austrii wrócił do domu. Zaraz też wdał się w jakieś tajemne interesy. Podejrzewano go o „szabrownictwo” w okolicach Gliwic i Bojkowa, na terenach opuszczonych przez ludność niemiecką.

Jako ostatni wrócił wujek Paweł. Ten był w Wehrmachcie najdłużej i na froncie wschodnim. Do radzieckiej niewoli trafił po dobrowolnym poddaniu się gdzieś w pagórkowatym lesie Białorusi, w warunkach siarczystej zimy. We dwóch z kapelanem wojskowym pochodzącym również z Górnego Śląska postanowili ratować życie. W jakim stopniu im się to udało?

Wujek rzadko i tylko w wyjątkowych okolicznościach opowiadał o swoich przeżyciach z tego okresu. Jakie były przyczyny jego milczenia? Czy to była po prostu trauma, czy znajomość metod wielkiego brata? Czy też obawa przed złamaniem jakiegoś szczególnego zakazu nałożonego przez dowództwo łagrów jako warunku zwolnienia? Nikt z rodziny nigdy się tego nie dowiedział. Warunki niewoli nie były luksusowe. Pierwsze dni spędzili w wespół z około tysiącem, jak oni, jeńców na buraczanym polu otoczonym ogrodzeniem z drutu kolczastego, w mundurach zubożonych na rzecz opiekunów o co cieplejsze fragmenty okrycia. Jedzenie stanowiły rzucane prosto z beczek solone śledzie i wykopane chyłkiem buraki, które na szczęście wskutek wojny nie zostały zebrane jesienią. Jako jedyny napój służył im śnieg zbierany z pola, zdeptany i brudny a czasami woda z kałuż tworzących się w czasie krótkich odwilży. Żniwo mrozów i sposobu odżywiania było straszne. Biegunki i tyfus dziesiątkowały jeńców. Trupów było nieraz więcej niż żywych. Po niewielu dniach zmarł kapelan, który razem z wujkiem postanowił „ratować życie”. Wujka uratowała ascetyczna wstrzemięźliwość od picia wody. Starannie wybierał niezabrudzony śnieg i jadł jak najmniej śledzi by nie pobudzać pragnienia. Doczekał tak chwili przeniesienia do skleconych własnymi rękami jeńców, drewnianych baraków i gdy w malignie gorączki krzyczał w języku polskim doczekał jeszcze szczęścia. Został zauważony przez kogoś z rosyjskiej obsługi obozu, kto być może był Polakiem z pochodzenia i po wyzdrowieniu wujka spowodował, że dowództwo obozu zaczęło go wykorzystywać jako tłumacza. Zbyt wielu przywilejów to nie dawało ale pozwoliło przeżyć w warunkach, w których setki innych jeńców umierało.

Wrócił jesienią czterdziestego szóstego roku, w porze kopania ziemniaków. Właśnie zbierałem ich resztki gdy zobaczyłem na drodze postać w złachmanionym niemieckim mundurze, z tobołkiem na plecach. Postać na wysokości naszego domu odwróciła się w moim kierunku. Wtedy skojarzyłem domowe rozmowy z osobą w szynelu i pobiegłem do mamy. Spotkanie rodzeństwa było szalone. Zapamiętałem tylko długo trwający płacz. Szlochali oboje. Nie pamiętam rozmowy. Prawie nie zwrócili uwagi na moją obecność. Wujek jakoś zdziwiony ucałował mnie mimochodem, uścisnął i pogrążył się jakby w letargu. W niemym uścisku poszli z mamą, razem, do domu dziadków znajdującego się o kilkaset metrów dalej.

Okazało się, że podróż wujka do domu z dalekich rubieży sowietów trwała kilkanaście tygodni o głodzie i chłodzie. Był wynędzniały i chory.

Zapamiętałem go z tych czasów wegetującego niby roślinka. Był milczący i niedostępny, choć następne lata pokazały, że jest człowiekiem otwartym, towarzyskim, pięknie śpiewał i potrafił być pełen humoru. Szczególnie zaś był lubiany przez rodzinną młodzież. Grywaliśmy wspólnie w piłkę, słuchali transmisji sportowych z jedynego w rodzinie radia jakie on właśnie posiadał i nagrań z płyt winylowych z również jedynego w rodzinie adapteru. Do dziś pamiętam takie melodie jak „...morze ty budzisz w sercu jakiś cichy żal gdy mgły na falach się rozłożą…”, „… hen daleko za mgłą jest rodzinny mój dom…”, „.. żegnaj rodzinny kraju już statki odpływają…”, czy pieśni w wykonaniu Beniamino Gigli -słynnego włoskiego tenora.

Tak zabliźniały się powoli wojenne rany. Wokół powstawała nowa rzeczywistość, niezrozumiała dla dorosłych i trudna dla młodych, którzy nie znali jej innej przedwojennej postaci.

Zaczęliśmy znowu chodzić do szkoły. Starej szkoły o czterech salach lekcyjnych, z których tylko jedna nadawała się do użytku, kilkanaście połamanych ławek i trzy tablice. Brak było jakichkolwiek podręczników o zeszytach nie mówiąc. Do nauki służyły nam wszelkie teksty polskie uratowane z pożogi wojennej. Między innymi były to te przechowane przez mojego ojca: przedwojenne czasopisma dziecięce jak „Kogutek”, historia Polski, biblia i inne.

Mimo tej pozornej normalności wciąż krążyło wokół nas widmo jakiegoś zagrożenia. Otaczały nas szepty dorosłych o wywózkach na Sybir, o aresztowaniach młodych chłopców, którzy brali udział w antyniemieckiej konspiracji. Po raz pierwszy usłyszałem słowo — skrót AK i nie mogłem, ja siedmiolatek, zrozumieć dlaczego kilkunastoletni chłopcy, których podejrzewano o przynależność do tej organizacji mieli być aresztowani. Szeptano o poszukiwaniu ukrycia lub jakiejś ochrony tych młodych ludzi. Często przewijały się słowa o łapówkach, które trzeba było za tą ochronę zapłacić jakimś wpływowym, czasami o nie czystym okupacyjnym życiorysie, ludziom.

Dawała się coraz częściej odczuć podejrzliwość wobec Ślązaków i niesprawiedliwe ich osądzanie. Mama wracając z podróży do miasta płakała z powodu zaczepek jakich doznawała od ludzi pochodzących z terenów poza Śląskiem, którzy na dźwięk gwary śląskiej nie ukrywali swej niechęci i posuwali się do nazywania jej „niemrą”, a nawet radzili wyjazd do „hajmatu” skoro nie mówi językiem literackim. Były to sprawy przykre dla tej społeczności pogranicza, która przez setki lat zachowała język polski, lgnęła do tej Polski. Przez Niemców nazywana „waserpolakami” z powodu używania gwary śląskiej a teraz przez przybyszów z innych regionów Polski, z tego samego powodu, szwabami lub germańcami i traktowana często jak przeszkoda w zajmowaniu mienia. W czasie powstań i plebiscytu zrobiła wiele, by znaleźć się w jej granicach. Niemcy w okresie okupacji traktowali ją jak zdrajców, których zaszeregowywano do jakiejś podrzędnej kategorii obywateli Reichu tylko po to, by młodych mężczyzn z niej się wywodzących móc wcielać do Wehrmachtu. A teraz już znowu w Polsce każdy, kto przybył na tą ziemię z poza jej granic, nie znając jej historii i specyfiki uwarunkowań prezentował swoją wyższość i wyrażał swe niesprawiedliwe i nieuprawnione opinie wobec jej mieszkańców.

Dziś, już myśląc kategoriami dorosłości i znajomości współczesnych uwarunkowań, po sześćdziesięciu latach nadal postrzegamy podobne tendencje. Nawet w kampaniach politycznych, w których nadrzędny powinien być interes państwa używa się argumentów skondensowanych w „dziadku w Wehrmachcie”, jakby błędy popełnione wobec ludzi pogranicza: Kaszubów, Mazurów, Ślązaków mało spowodowały spustoszeń w ich świadomości narodowej przez wszystkie te powojenne lata. Jakby nie popchnięto wielu z nich w ramiona działających w Niemczech ziomkostw. Głupi autorzy tych obelg, „niby wykształceni” przedstawiciele narodu dziwią się później, że na Śląsku powstają ruchy dążące do uznania narodowości Śląskiej. Że tworzą się ruchy separatystyczne. Niech to nie dziwi nikogo, kto akceptuje wypowiedzi Kurskich i im podobnych analfabetów w zakresie historii tych ziem, stanowiących przecież spory procent powierzchni naszej ojczyzny. Mojej ojczyzny, bo jestem synem ziemi Śląskiej mimo, że nie posługuję się gwarą. Ich ojczyzny również, a może biorąc pod uwagę warunki w jakich przetrwali, przede wszystkim ich i mojej. Wszyscy czy to z południowych, północnych, zachodnich czy wschodnich rubieży mamy prawo do szacunku, prawo do swojej gwary, prawo do ochrony dobrego imienia przed nieodpowiedzialnymi gębami prymitywnych polityków.

Anegdoty spod Katedry

Pamięci niezapomnianej Pani Profesor Szustowej te wspomnienia w pięćdziesiątą rocznicę egzaminu maturalnego wdzięczny uczeń — „półpolonistaStefan Bajer

PS.

Wiem że to nie jest literatura a już zupełnie nie piękna. Wspomnienia jednak tez warte są zapamiętania nawet gdy w ich zapisie iskry bożej brakło.

1. Do czego rura wodociągowa posłużyć może

Do czego rura wodociągowa posłużyć może z pomocą wyobraźni osoby uczonej, przedstawicielki matki nauk humanistycznych w szacownym liceum, profesorki łaciny i fantazji tudzież złośliwości jej uczniów, postaram się objaśnić, na ile pamięć poswawolić pozwoli. Były dwie klasy dziewiąte. Klasa A skupiająca głównie dzieci mikołowskiego high life’u i klasa B dzieci plebsu okolicznej prowincji z moim udziałem. W klasie B trwała lekcja łaciny a klasa A żyła wolnością niezagospodarowanej godziny lekcyjnej. Pokoje obu klas łączyła rura wodociągowa. Pozostałość po umywalkach zainstalowanych w czasach świetniejszych dla liceum, niż początek lat 50 — tych ubiegłego wieku. Pani profesor znana ze swych niekonwencjonalnych zachowań była częstym obiektem uczniowskich żartów. Nic więc dziwnego, że ten zbieg okoliczności stał się kanwą kolejnego żartu, szczególnie długo i głośno rozbrzmiewającego śmiechem po salach i korytarzach liceum. Był to bodajże początek drugiej lekcji. Pani profesor wywołała do odpowiedzi Józia, siedzącego w ostatniej ławce w narożu sali, gdzie zlokalizowana była owa rura. Józio uczeń dobry i stateczny byłby pewnie wyszedł bez szwanku z tej konfrontacji, gdyby nie pechowe zestawienie rury, braku lekcji w sali sąsiedniej i złośliwego humoru uczniów klasy dziewiątej A. W momencie kiedy Józio wstał i otwierał usta do odpowiedzi, odezwał się przytłumiony głos wygłaszający informację: „Uwaga, uwaga koleżanki i koledzy, o godzinie 1400 w sali gimnastycznej odbędzie się mecz w cymbergaja pomiędzy panią Połchową i panem Waczkiem”. Trzeba tu wyjaśnić że pani Połchowa to nasza profesorka od łaciny. Waczek zaś — przezwisko historyka Pana Wojtynka, wywodzące się od jego wymowy oraz dość mokrego sposobu prowadzenia lekcji i z powodu tych cech, na równi z panią Połchową, ulubieńca uczniowskich figli. Cymbergaj w ówczesnej gwarze młodzieżowej oznaczał modną grę sportową uprawianą bilonem, najczęściej z użyciem grzebienia. Ogłoszenie powtórzono kilkakrotnie. Klasa zamarła a następnie po kątach dały się słyszeć ciche parsknięcia. Pani profesor zaniemówiła, po czym wrzasnęła: ”Józiu ty jesteś brzuchomówcą. Natychmiast przestań.” Józio z miną dziecka przyłapanego na przewinieniu próbował się bronić. „Ależ pani profesor ja nie jestem brzuchomówcą ja …” Głos brzmiał ponownie. Pani profesor wrzeszczała, Józio się bronił, aż wreszcie wezwany do tablicy stanął na baczność po przeciwnej stronie sali a głos dochodził nadal z kąta, skąd brzmieć począł. Profesorka zaniemówiła, ale tylko na chwilę, by z jeszcze większą furią krzyknąć. „Dziewoński wstań, to ty jesteś brzuchomówcą” stawiając na nogi Józiowego sąsiada z tej samej ławki. Mieciu Dziewoński siedział najbliżej fatalnej rury. Wezwany wstał i z miną zbitego psa usiłował zaprzeczać i wskazując miejsce skąd głos dochodził wyjaśniać przyczynę zamieszania. Mieciu zaprzeczał, buzia puchła mu od skrywanego śmiechu a pani profesor powtarzała w kółko oskarżenie. Klasa pękała od dyskretnego prychania. Głos brzmiał nieprzerwanie powtarzając komunikat. Wreszcie pani profesor nieco ochłonąwszy powtórzyła doświadczenie z Józiem i krzyknąwszy „Dziewoński do mnie”, z miną tryumfatorki oczekiwała na niechybne zdemaskowanie winowajcy. Mieciu stanął przy tablicy obok Józia. W klasie zapadła cisza. Głos o zgrozo dochodził nadal z kąta, skąd zaczął rozbrzmiewać. Pani profesor zupełnie zagubiona i wściekła krzyknęła, że dłużej tego nie wytrzyma, rzuciła książką o podłogę, otworzyła z hukiem drzwi i udała się po pomoc do dyrektora. Klasa huknęła niepohamowanym śmiechem, który rozbrzmiewał i rósł do momentu, gdy drzwi się ponownie otwarły a do sali weszła naburmuszona profesor Połchowa z panem Dyrektorem. Dyrektor wysłuchał relacji pani profesor, przesłuchał Józia i Miecia, obejrzał rurę i jako zdeklarowany wyznawca materializmu dialektycznego, uznał za prawdziwe objaśnienia uczniów stwierdzające, że źródłem głosu była sąsiednia sala, gdzie „ktoś” wykorzystując rurę wodociągową jako tubę nadał ten fatalny komunikat. Z bólem serca odmówił uznania relacji profesorki, usiłującej go przekonać, że głos miał pochodzenie nadprzyrodzone — od brzuchomówcy. Wobec oczywistego braku możliwości zidentyfikowania głosu dyrektor odstąpił nawet od śledztwa w tej sprawie. Taktownie poprosił panią profesor na rozmowę, klasie wydał polecenie poważnego traktowania ciała pedagogicznego i z trudem broniąc się przed niechybnym wybuchem śmiechu, pospiesznie, przepuszczając przodem bohaterkę sensacji zamknął za sobą drzwi. Klasa z wrażenia milczała do przerwy. Potem komunikat poszedł między ławki i dalej od klasy do klasy.

2. Wpadki

Najbardziej szanowaną spośród grona pedagogicznego osobą, która w czasie czterech lat licealnej „katorgi” miała nieszczęście wpajać nam wiedzę była pani profesor Szustowa. Polonistka. Osoba niezwykłego charakteru, wielkiej dobroci, świetny pedagog i erudyta. Wielbicielka literatury polskiej z wyróżnieniem romantyzmu. Nade wszystko zaś zakochana w dziełach wieszcza Adama Mickiewicza. Miało to szczególne odniesienia w relacjach klasa — pani profesor i skutkowało wieloma perypetiami. W sprawach nauki była zasadnicza i stąd wynikały jej surowe o nas opinie. Do dziś mimo upływu 50-ciu lat zapamiętaliśmy oryginalną klasyfikację naszych umiejętności w zakresie języka polskiego. Pani profesor podzieliła w tym zakresie klasę na trzy części. Ja zostałem uznany za pół polonistę, Tereska Bielas za ćwierć polonistkę a pozostali uczniowie klasy zostali w zakresie wiedzy polonistycznej uznani sumarycznie za pozostałą do całości ćwiartkę. Ocena była iście niska, ale znając wymagania pani profesor niejednego z uczniów naszej klasy satysfakcjonowała. Mimo takiej poruty nasza klasa nie przestała pani profesor lubić i do dziś z szacunkiem wspomina, uznając, że to czym dzisiaj jesteśmy to w dużej mierze jej zasługa. Rzadko zdarzało się więc, by rozbrykana klasa próbowała z pani profesor dworować lub używać naiwnych wybiegów do usprawiedliwienia uczniowskich niesubordynacji. A jednak zdarzyło się. Pani profesor odpytywała z zadania pisemnego. Nie pamiętam na jaki temat. Dość, że znudzona i niezadowolona jak zwykle z poziomu prezentacji, stwierdziła. „Stefan odczytaj swoje wypracowanie może wreszcie będzie coś zbliżonego do zadanego tematu” — to apropos „pół polonisty”. Niestety. Tego dnia „pół polonista” zadania domowego nie odrobił. Dla zachowania twarzy wstałem, wziąłem zeszyt do ręki i zacząłem czytać. Temat był mi widać dość dobrze znany bo czytałem z pustego zeszytu dość, jak na tą sytuację długo. Pani profesor nie przerywała. Chyba była zadowolona. W końcu jednak konceptu i wyobraźni brakło, bo szukając zgrabnego zakończenia zacząłem stękać. Pani Szustowa podejrzewając, że mam trudności z odczytanie swojego pisma zadecydowała: „Daj ten zeszyt bo ja łatwiej czytam twoje kulfony niż ty sam”. Tego nie przewidziałem. Na miękkich nogach podszedłem. Pani profesor wzięła zeszyt, długo patrzyła na puste kartki. Po czym spojrzała na mnie zgorszona i stwierdziła. „Tego się po tobie nie spodziewałam. Wprawdzie wykazałeś się wiedzą i to, co powiedziałeś z wyobraźni zasługuje na pochwałę ale brak odwagi cywilnej nie jest cechą, która mogłaby mi się spodobać”. Po tej reprymendzie wpisała coś do zeszytu, oddała mi go z pogardą i pozwoliła odejść. Była to moja klęska totalna, zapamiętana na długo. Nie poprawiła mi humoru nawet treść wpisu w zeszycie. Piątka za wygłoszony z pamięci „referat” (za treść i formę), dwója za nie odrobienie zadania domowego. Chociaż była to dla mnie pozytywna niespodzianka, nie mogłem sobie wybaczyć zawodu, jaki sprawiłem tak szanowanej przez nas osobie. Była i druga wpadka, mniej spektakularna ale za to z gatunku wesołych. Wprawdzie nie dla mnie ale reszta klasy ubawiła się setnie. Miała miejsce również na lekcji języka polskiego. Przerabialiśmy tekst powieści Howarda Fasta „Droga do wolności”. Widocznie nie wydał nam się, mnie i koledze z ławki Wickowi, zbyt zajmujący bo pod ławką czytaliśmy jakąś lekturę mniej obowiązkową. Trochę przy tym chichotaliśmy, gdy nagle usłyszałem swoje imię. To pani profesor zauważywszy nasze zajęcia pozalekcyjne wyrwała mnie do odpowiedzi. Wstałem zupełnie zdezorientowany i nasłuchiwałem podpowiedzi. Podpowiedź nadeszła z ostatniej, za mną ławki. To Miecio Dziewoński szeptał „Jezus Chrystus”. Błyskawicznie oceniłem, iż pomiędzy omawianym tematem lekcji a podpowiedzią istnieje prawdopodobny związek i powtórzyłem głośno „Jezus Chrystus”. Gromki śmiech sali oznajmił mi, że moja ocena była wysoce naiwna a podpowiedź złośliwa, acz dobrze dobrana. Chodziło tymczasem o murzyńskiego bohatera powieści Gedeona Jacksona. Pani profesor zareagowała krótko „siadaj i zajmij się lekcją”. Ja wściekły i zarumieniony wtuliłem się głęboko w ławkę, co jednak nie uchroniło mnie od wielodniowego nawoływania kolegów ironicznym pseudonimem „Jezusek”.

3. Wicek

Łacina matka nauk. W naszej szkole skarbnica humoru dzięki prowadzącej pani profesor. Jak już wspominałem opisując inne zdarzenie, w dziewiątej klasie siedziałem w jednej ławce z Wickiem Drażykiem. Nadobowiązkowy charakter łacny nie sprzyjał nadmiernemu skupieniu na zgłębianiu jej szlachetnych treści a w połączeniu z charakterem pani profesor stwarzał wspaniałe warunki do zajmowania się na jej lekcjach tematyką różnorodną. Od odrabiania nieodrobionych w domu zadań z innych przedmiotów, po rozmowy towarzyskie i upra­wianie złośliwości wobec sąsiadów. Wynikały z tego sytuacje bardzo lubiane w klasie. Wyrwany kiedyś do odpowiedzi Wicuś tkwiący aktualnie we mgle zajęć własnych niezwiązanych z prowadzoną lekcją gramatyki, korzystając z szeptanej podpowiedzi wyrecytował odmianę czasownika, który był niczym innym tylko nieco zniekształconą formą jego własnego imienia. Brzmiało to prawdopodobnie tak:”Wicebam, wicebas, wicebat, wicebamus, wicebatis, wicebant”. Pani profesor ze względu na poprawność końcówek i łacińskie brzmienie pseudo czasownika przełknęła profanację, Wicka pochwaliła a klasa głośno odreagowała całodzienne napięcia lekcyjne. Reakcja klasy wywołała zdziwienie pani profesor ale nie spowodowała refleksji co do braku łaciny, w łacinie Wicka.

4. Krotochwilnych lekcji łaciny ciąg dalszy

Duszkiem wszelakich igrców, szczególnie na lekcjach łaciny był Jerzy Gosiewski. Poza tym że wielce poważnie traktował poszukiwania związków genealogicznych z historycznym marszałkiem Gosiewskim, znany był również z zamiłowania do prokurowania złośliwości pod adresem pani profesor Połchowej. Pani profesor osoba dość puszysta z trudnością mieściła się w gabarytach biurka. Siadając stwarzała obraz dość podniecający. Klasa widziała dwa olbrzymie kolana i przy nieco swobodniejszej pozie uda wypełniające przestrzeń między blatem i bocznymi jego szafkami. Jerzy jako osoba niedużej postury siedział w pierwszej ławce i widok ten dla jego wyobraźni był szczególnie motywujący. Każda prawie lekcja łaciny rozpoczynała się od takiego rytuału. Pani profesor siadała do biurka by sprawdzić obecność. Jerzy upuszczał jakiś przedmiot na podłogę po czym ostentacyjnie nachylał się pod ławkę. Pani profesor wstydliwie łączyła nogi i wygłaszała zakłopotana. „Ależ Jerzy na co ty sobie pozwalasz”. Jerzy z miną niewiniątka odpowiadał że on przecież schylał się tylko po gumkę, Po jakimś czasie sytuacja się powtarzała, oczywiście z innym rekwizytem, pani Połchowa pąsowiała a czas lekcji spokojnie mijał. Szczególnym świętem były klasówki z łaciny. Na ogół bezkolizyjne, bo świetnie przez klasę pod wodzą Jerzego wyreżyserowane. Głównie wtedy gdy tematem było tłumaczenie tekstu łacińskiego na polski lub odwrotnie.

Kiedy na tablicy został wykaligrafowany stosowny tekst, do akcji wkraczał jako pierwszy Jerzy. Rutynowo pytał o znaczenie pierwszego wyrazu, pani profesor tłumaczyła, Gosiewski pisał wyraz na tablicy. Następnie kolejna osoba z pierwszej ławki pytała o wyraz kolejny, pani profesor tłumaczyła, pytający pisał na tablicy, profesorka poprawiała w razie potrzeby. I tak dalej aż do momentu, kiedy cały tekst klasówki poprawnie przetłumaczony był już na tablicy i wystarczyło go poprawnie przepisać. Sukces był murowany, choć nie klasy a pani profesor. Naiwne? Tak, ale prawdziwe.

Wejściem na K-2 purnonsensu, no i złośliwości zarazem było zdarzenie autorstwa Józia Kobieli. Józio równie złośliwy jak Jurek, znudzony nic nie dzianiem się, pod koniec lekcji łaciny nagle wstał i zadał zaskakujące pytanie: „Pani profesor ostatnio trafiłem na tekst łaciński, którego nie rozumiem”. No, powtórz Józiu może coś poradzimy wspólnie zareagowała pani Połchowa. Józio wyrecytował: „Idę a nos trę a tu lis ma norę.” Klasa oniemiała. To przecież kawał z brodą. Jednak nie dla pani profesor, która po namyśle poprosiła by Józio napisał tekst na tablicy. Ten widać dobrze przygotowany napisał go w następującej formie. „Idea nostre atulis manore”. Klasie puszczały hamulce. Wybuch wisiał na włosku. Na oko wyglądało to na tekst łaciński. Pani profesor z poważną miną tekst przestudiowała i powiedziała tak: „Mam pewne problemy ale jeśli dasz mi tekst na kartce to postaram się go przetłumaczyć na następną lekcję”. Na następnej lekcji, natychmiast po wejściu pani profesor Józek upomniał się o obiecane tłumaczenie. Pani profesor stropiona tłumaczyła coś o braku słów w słowniku, o trudnym tekście, nic jednak nie wskazywało na to by odgadła sedno Józiowej zagrywki. Pani profesor była ponadprzeciętnie łatwowierna ale za to miała złote serce. Każdy kto zapytany nie znał odpowiedzi lub nie odrobił zadania mógł liczyć na litościwe przymknięcie oka lub nawet niezasłużony pozytywny stopień jeśli tylko na sali znalazł się adwokat, który potrafił wykazać, że pytanemu właśnie zdarzyła się jakaś szekspirowska tragedia powodująca jego naukową niedyspozycję. Mogła to być śmierć czwartej babci lub upadek wagonika kolejki linowej tuż przed rowerem w drodze do szkoły. Wystarczyło trochę pochlipać i rozgrzeszenie pewne.

5. Dyrektor

Dyrektor Górecki. Typ zasadniczy, ideologicznie zaangażowany. Postrach licealistów. W naszej klasie wykładał naukę o Polsce i świecie współczesnym, zmienioną następnie na naukę o konstytucji. Anegdotycznych wydarzeń z nim związanych raczej nie pamiętam. Jedno wszakże mimo, że nie śmieszne, zapamiętałem. Był koniec roku szkolnego 1953 — 1954. Kończyliśmy klasę dziesiątą i niedaleko było nam już do matury. Mimo socjalizmu niektórzy koledzy i koleżanki poczuli bluesa konkurencji. Szczególnie dotyczyło to tych, których ambicje sięgały medycyny. Zakończenie roku odbywało się jak co roku w auli i jak co roku pan Dyrektor rozdawał „przodującym” uczniom nagrody i dyplomy. Mnie przypadła „nagroda za wyniki nauki i pracę społeczną na terenie szkoły” w postaci książki pod tytułem „Wawelskie wzgórza”. Zostałem wywołany, wszedłem na scenę. Pan dyrektor wygłosił stosowną formułkę, podał mi nagrodę i zamiast gratulacji powiedział: „właściwie ta nagroda ci się nie należy bo odmawiasz udziału w pracach ZMP”. Ja pod wpływem szoku lub nadmiernej ambicji książki nie odebrałem, odwróciłem się na pięcie i zacząłem iść w kierunku sali. W tym momencie trafiłem na wzrok pani profesor Szustowej. Pod wpływem tegoż bardzo widocznie groźnego. Zrobiłem zwrot w tył, podszedłem pokornie do pana dyrektora i nagrodę bez przeszkód odebrałem. Zrobiło mi się z wrażenia dość nieswojo. Refleksja o swojej głupocie przyszła, kiedy pani profesor po zakończeniu akademii zwróciła się do mnie w te słowa: „Ty idioto wiesz ile cię to mogło kosztować, mogłeś nie zdać matury”. A jaki to miało związek ze wspomnianą we wstępie konkurencją? Ano taki, że ponoć była osoba, która zbierała punkty na medycynę niewinnymi donosikami na kolegów. Posądzenie nie dotyczyło konkretnej osoby. Było tylko domysłem. ( Ilustracja na stronie sąsiedniej). Pan dyrektor w moim życiu nie zasłużył się negatywnie. To dzięki jego umiejętności perswazji i okazanej chęci przekonania mojej mamy o wyższości studiowania bez pieniędzy nad rezygnacją z nauki, mimo fatalnych warunków finansowych rodziny, mama zdecydowała, że będę studiował. Niestety, również dzięki niemu i kierunkowi studiów jego synów, trafiłem na geodezję, której nie znosiłem w czasie studiów i nie uwielbiałem jako zawodu. Również w trakcie matury dyrektor okazał się życzliwy i mniej ideolo niż go posądzaliśmy. A byłó tak: W trakcie przygotowań z fizyki przerabialiśmy zadania z lat poprzednich. Było wśród nich „czysto fizyczne” brzmiące mniej więcej tak: „Władza rad plus elektryfikacja to komunizm”. W czasie giełdy przedmaturalnej, gdy dla zabicia czasu wymienialiśmy pytania, które chcielibyśmy wylosować, ja stwierdziłem, że to czego nie chciałbym najbardziej to cytowane wyżej. Jakież było moje rozczarowanie, gdy stanąłem przed komisją i wylosowałem właśnie to „najbardziej niechciane”. Mało, trzeba przyznać, fizyczne i wymagające wodolejstwa. Drugie pytanie też nie należało do błyskotliwych. Na drugie odpowiedziałem co wiedziałem. Pan profesor nie wykazywał niezadowolenia. Przystąpiłem do odpowiedzi na to „wyczarowane”. Używszy kilku sloganów gazetowych uznałem temat za wyczerpany i zakłopotany zamilkłem. Pan profesor znany z bojaźliwości ustrojowej nie był zachwycony. Z chęci rehabilitacji tak „niskiej ideowo” postawy ucznia zwrócił się więc do członka komisji, Dyrektora Góreckiego, równocześnie nauczyciela nauki o konstytucji, czy w związku z tą specjalnością ma do mnie jakieś pytania. Dyrektor uciął krótko. „Ja go już z nauki o konstytucji przeegzaminowałem. I tak oto niefortunne pytanie przeszło do historii dwojga nauk.

6. Nauka tańca towarzyskiego

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 49.92
drukowana A5
Kolorowa
za 72.71