E-book
14.7
drukowana A5
43.45
drukowana A5
Kolorowa
65.89
Wspomnienia

Bezpłatny fragment - Wspomnienia

Śladami życia


Objętość:
168 str.
ISBN:
978-83-65236-45-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 43.45
drukowana A5
Kolorowa
za 65.89

Rozdział I: Najwcześniejsze lata życia

Urodziłem się 8 marca 1941 roku, we wsi Pięciowłóki, gmina Suchowola, powiat sokólski, województwo białostockie, w rodzinie Stanisława Kotowskiego (ur. 9 V 1915 r.) i Walerii z domu Horacza (ur. 4 II 1910 r.). Według opowiadań mojej matki, niedługo po urodzeniu, bardzo ciężko chorowałem, tak, że cały byłem pokryty wrzodami. Trzeba dodać, że na świat przyszedłem w wiejskim domu, który nie posiadał, ani elektryczności, ani kanalizacji, ani żadnych, innych wygód cywilizacyjnych. Poród odebrała sąsiadka, Marianna Marchel i najprawdopodobniej, doszło do jakiejś uogólnionej infekcji, bo stan mój pogarszał się szybko, z dnia na dzień. Miałem, poza tym, bardzo wysoką gorączkę i były realne obawy, że wkrótce mogę umrzeć. W tej sytuacji zdecydowano się na ochrzczenie mnie, w wielki piątek, a więc na dwa dni przed świętami wielkanocnymi. W tym celu brat mojej matki, Edward Horaczy i owa sąsiadka, Marianna Marchel, jako rodzice chrzestni, w wielkim pośpiechu i bez zbędnych przygotowań, zawieźli mnie saniami do kościoła parafialnego, do oddalonej o 10 kilometrów Suchowoli, niewielkiego miasteczka, położonego w środku Europy, którego większość mieszkańców stanowili Żydzi, zgodnie współżyjący z okoliczną ludnością. Niestety, cała ludność żydowska, w brutalny sposób, została wytępiona przez okupanta niemieckiego i jedynym śladem po niej jest zaniedbane miejsce po jej cmentarzu wyznaniowym.

Na chrzcie nadano mi dwa imiona: E d w a r d (na cześć ojca chrzestnego) i Eugeniusz. Dla porządku dodam, że te tereny były w tym czasie zajęte, w wyniku inwazji, po 17 września 1939 roku, przez wojska radzieckie. Umacniały one swoją pozycję na linii rzeki Biebrzy, która miała stanowić granicę z Niemcami. W tym celu budowano różnorodne umocnienia fortyfikacyjne, na ogół betonowe bunkry i miejscowa ludność, a w tym i mój ojciec, była przymusowo zatrudniana do zwożenia kamieni polnych i żwiru. Był to więc czas trudny i nie było mowy o tym, aby marzyć o jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Jeśli dziecko miało silny organizm, to przeżywało, a jeśli nie to umierało. Mnie udało się przeżyć i być może, ta przebyta, ciężka choroba spowodowała nabycie przeze mnie większej odporności, bowiem osiem lat później, w wyniku epidemii dyfterytu, zmarł mój, o dwa lata młodszy, brat Czesław, a ja uniknąłem zachorowania na tę groźną chorobę.

W tym miejscu chciałbym poświęcić kilka chwil miejscu mojego urodzenia. Otóż nazwa P i ę c i o w ł ó k i wywodzi się od nazwy miary powierzchni ziemi, t. j. od „włóki”. Po raz pierwszy pojawia się ona w 1744 roku jako „Pięciowłók”. Później, w XIX wieku, przemiennie używa się nazwy „Pięciowłók” i „Pięciowłoki”. Od 1921 roku używa się tylko nazwy „Pięciowłóki” aż do zakończenia II wojny światowej. Potem znowu w użyciu jest nazwa „Pięciowłoki”. W 2006 roku, decyzją MSWiA przywrócono pierwotną nazwę „P i ę c i o w ł ó k i”.

Pięciowłóki nie były miejscem urodzenia, ani mojego ojca, ani mojej matki. Ojciec urodził się we wsi Kiersnówka, położonej, w odległości około 4 kilometrów, w kierunku zachodnim. Z kolei jego ojciec — Józef, urodził się we wsi Suchodolina, a więc w odległości około 12 kilometrów od Kiersnówki. Później osiadł w Kiersnówce, bowiem wżenił się w rodzinę Skibickich (tzw. przystępy). Jeden z jego braci wyemigrował do Anglii i tam dorobił się restauracji. Nie utrzymywał jednak kontaktów z rodziną w Polsce i stąd brak o nim, i o jego rodzinie, konkretnych wiadomości. Mój ojciec miał trzech braci: Wacława (najstarszy), Władysława i Michała (najmłodszy). Tak się nieszczęśliwie złożyło, że w 1921 roku zmarł ich ojciec, a w rok później, matka. Najstarszy — Wacław, posiadający niespełna 12 lat, pod opieką dalszej rodziny, wspólnie z Władysławem i Michałem próbowali żyć samodzielnie i „prowadzić” kilkunastohektarowe gospodarstwo, cierpiąc niedostatek. Nie powodziło im się dobrze, ale z trudem przeżyli. Mój ojciec — Stanisław, został oddany, przez rodzinę, na tzw. „wychowanie”, do Pięciowłók, do obcej rodziny, o nazwisku Horaczy. Miał wtedy jedynie siedem lat, i jak opowiadała mi matka, sięgał głową jednie tylko blatu stołu. W tak wczesnym wieku musiał przystosować się do życia w obcej rodzinie i w wyjątkowo trudnych warunkach. Trzeba dodać, że ta „opieka” nie była bezinteresowna. Sprawa polegała bowiem na tym, że rodzina Horaczych składała się jedynie z trzech samotnych osób, t.j. ze starego kawalera — Kazimierza i z dwóch starych panien: Anny i Marianny. Osoby te były już w starszym wieku i były zainteresowane tym, aby wychować sobie na starość opiekuna. Z różnych powodów nie założyły własnych rodzin. Kazimierz został wcielony do armii carskiej i służył w niej przez 25 lat. Gdy wrócił z wojska był już na ożenek za stary a podobno i zbyt wybredny, w wyborze ewentualnej żony i nie chciał się żenić z jakąś panną biedniejszą od siebie. Również jego siostry nie chciały „pospolitować się”, bowiem rodzina Horaczych należała do najbogatszych w okolicy i zachowywała dość duży dystans wobec otoczenia. Z tego, co opowiadała moja matka, to Kazimierz, zresztą spokrewniony z jej rodziną, służąc w wojsku carskim został podoficerem i brał udział w wojnach kaukaskich. Był typowym żołnierzem, zachowującym prawdziwie wojskową dyscyplinę w stosunku do siebie jak i domowników, co na własnej skórze odczuł mój ojciec nie tylko, gdy był dzieckiem i młodzieńcem ale i później, gdy już miał własną rodzinę. Ponieważ wytrwał w tym, to jako dorastający mężczyzna otrzymał od Kazimierza obietnicę, że w zamian za dochowanie do śmierci gospodarzy, otrzyma od nich, w spadku, gospodarstwo. Miało ono powierzchnię ponad 36 hektarów nienajlepszej ziemi, z przewagą ziem IV-tej i V-tej klasy i wymagało ogromnej pracy, biorąc pod uwagę to, że prymitywne usprzętowienie, jakie wówczas było w rolnictwie, nie pozwalało na jakikolwiek dłuższy odpoczynek. Ojciec mój więc, od wczesnego dzieciństwa, ciężko pracował na swoje utrzymanie, najpierw przy pasieniu bydła i koni a potem, w miarę rozwoju fizycznego, przejmował do wykonywania coraz bardziej skomplikowane i coraz cięższe prace gospodarskie. Nic nie wiadomo czy chodził do szkoły. Jeśli tak, to na pewno krótko i naukę czytania oraz pisania, w dużej mierze, opanował samodzielnie. Dokształcił się później, również z bardzo dobrym rezultatem, gdyż podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej, w 3. Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, ukończył szkołę podoficerską sanitariuszy weterynaryjnych i otrzymał stopień wojskowy kaprala. Według świadectwa o l.p. 3, wystawionego 13 lipca 1938 roku w Suwałkach, a podpisanego przez dowódcę pułku — Edwarda Milewskiego i dowódcę I-go Szwadronu — Łaskiego Michała, rotmistrza, ojciec mój, od 1 lutego do 13 lipca odbył naukę w Szkole Podoficerskiej 3 Pułku Szwoleżerów i ukończył ją w klasie specjalistów weterynarii, z wynikiem dobrym. Trzeba tu wspomnieć, że przed pójściem do wojska ożenił się z Walerią Horaczą z Lewek. Jak już wspomniałem, była ona spokrewniona z Horaczymi z Pięciowłók, i to zapewne, w dużej mierze, zadecydowało o tym mariażu. Lewki to wieś bezpośrednio sąsiadująca, leżąca 50 metrów, na wschód, od wsi Pięciowłóki.

Po pójściu ojca do wojska, moja matka, wzięła na swoje barki ciężką pracę i wspólnie ze starszymi ludźmi, przez dwa lata prowadziła gospodarstwo w zastępstwie mojego ojca. W 1936 roku, po powrocie ojca z wojska, Kazimierz i Anna Horaczowie, przepisali na moich rodziców 16 hektarów ziemi, skrupulatnie zastrzegając obowiązki na swoją rzecz. Rok później, t.j. 4 IV 1937 roku, urodził się mój starszy brat, Władysław, który, wiele lat później, objął po ojcu gospodarstwo.

Gdy chodzi o wspomnienia ze służby wojskowej, to ojciec często opowiadał, że był z niej bardzo zadowolony. Był często wyróżniany i lekarz pułkowy (weterynarz) w stopniu wachmistrza, z którym pełnił służbę na co dzień, wielokrotnie proponował mu przejście do zawodowej służby wojskowej. Ojciec podkreślał, że nie przyjął tej propozycji tylko dlatego, że już wówczas był żonaty i musiał wrócić na wieś, aby dotrzymać zobowiązań wobec swoich opiekunów. Opowiadał też, że podczas manewrów, które odbywały się w okolicach Augustowa odwiedził konno, w pełnym ekwipunku szwoleżerskim Pięciowłóki, co wywołało dużą sensację. Często opowiadał o swoich sukcesach w ścinaniu szablą, podczas galopu, tzw.” łóz”.

Jak wspomniałem poprzednio, moja matka pochodziła z Lewek. Była to wielodzietna rodzina chłopska. Jej rodzice, Kamila i Wincenty, gospodarzyli na kilkunastu hektarach ziemi i mimo, że nie była ona zbyt urodzajna, uchodzili za najbogatszych w tej wsi. Matka miała czterech braci: Jana (zmarł w wieku 19 lat), Sabina (zmarł w czasie okupacji niemieckiej, wskutek postrzału z pistoletu w nogę, przez swojego kolegę, w wyniku nieostrożności przy obchodzeniu się z bronią), Edwarda (na skutek tzw. wżenienia się gospodarzył we wsi Dryga, położonej za Suchowolą w kierunku Białegostoku) i Wacława (odziedziczył gospodarstwo po rodzicach, we wsi Lewki) oraz cztery siostry: Serafinę, Felicję, Władysławę i Mariannę. Serafina i Felicja wstąpiły do zakonu. Ta pierwsza, niemal całe swoje życie zakonne spędziła w Zakopanem, a Felicja w Wielkopolsce. Z kolei Władysława wyszła za mąż za Piotra Pieszkę, rolnika z Pięciowłók. Marianna wyszła za mąż za rolnika z Bagien o nazwisku Kozłowski. Nikt z rodzeństwa matki już od wielu lat nie żyje.

Matka, mimo, że nie uzyskała żadnego formalnego wykształcenia (przed I wojną światową, jak i przed II-gą nie było w okolicznych wsiach jakichkolwiek szkół, a najbliższa znajdowała się w Suchowoli lub w Dąbrowie) cechowała się wysoką wrażliwością, kulturą i inteligencją. Czytać nauczyła się z modlitewnika. Była niezmiernie pobożna i do czasu, gdy nie wybudowano kościoła w pobliskim Grodzisku, pieszo chodziła na nabożeństwa do kościoła w Suchowoli, t.j. 10 kilometrów w jedną stronę. Nie zważała przy tym na pogodę. Pamiętam, że często wspominała, że w porze jesienno-zimowej zdarzało się jej mocno zmoknąć i wtedy, aby się rozgrzać zachodziła do jednej z rodzin żydowskich w Suchowoli, gdzie zawsze częstowano ją gorącą herbatą. Zawsze podkreślała, że licznie zamieszkujący Suchowolę Żydzi utrzymywali bardzo przyjazne kontakty z katolikami i mocno cierpiała, gdy tych ludzi dotknęła niemiecka eksterminacja. Mówiła, że najpierw Niemcy spędzili tę ludność do getta, nad rzeczką Brzozówką a potem wywieźli do różnych obozów koncentracyjnych. Część tych ludzi zamordowali na miejscu i tylko nielicznym udało się zbiec i znaleźć schronienie w okolicznych wsiach. W jej opowiadaniach motyw ten przewijał się bardzo często i był zawsze wyrazem żalu z powodu utraconej części jej świata. Nie pogodziła się nigdy z tym, że do tego doszło.

Podobnie, często wspominała swoje piesze wyprawy do stacji w Kamiennej Nowej, gdzie znajdował się posterunek niemieckich żołnierzy, ochraniających linię kolejową. Aby zdobyć pieniądze na niezbędne zakupy, nosiła tam, na plecach, 10-litrową konewkę bimbru i sprzedawała go Niemcom. Pokonywała więc odległość około 8 kilometrów, w jedną stronę. Z najdalszych jej wędrówek, na pierwsze miejsce wysuwała się jednak pielgrzymka, jednodniowa, (przed wojną), do Studzienicznej k. Augustowa, znanej obecnie miejscowości odpustowej. Udała się tam na odpust z koleżankami i siostrami, pokonując pieszo, w ciągu jednego, dnia około 80 kilometrów w obie strony. Mimo to, twierdziła, że nie była to, dla niej, wyprawa nadmiernie wyczerpująca. Trzeba też dodać, że w tym czasie chodzono boso, a buty wkładano dopiero przed wejściem do kościoła. Chodziło o to, że obuwie było zbyt drogie i dlatego je tak bardzo oszczędzano. Również ja, w dzieciństwie, doświadczyłem wielu wędrówek pieszych, boso.

22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie, po ataku na ZSRR, zajęły teren, który poprzednio okupowały wojska radzieckie i moja wieś, w wyniku tegoż, aż do końca 1944 roku znajdowała się pod okupacją niemiecką. Wg tego, co opowiadali starsi ludzie, Niemcy nie naprzykrzali się zbytnio miejscowej ludności, jeśli nie liczyć konsekwentnego egzekwowania obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Ich fizyczna obecność ograniczała się, w zasadzie, do rzadkich patroli policyjnych, egzekwujących porządek, a także na bezprawnym samozaopatrywaniu się w produkty żywnościowe. Matka dość często opowiadała, jak jeden z policjantów niemieckich groził jej zastrzeleniem, gdy nie chciała dać mu jajek, o które prosił. Gdy powiedziała, że ich nie ma, to zaczął przeszukiwać dom i powiedział, że jeśli je znajdzie, to spełni swoją groźbę. Na szczęście mu się to nie udało, chociaż przypadek tylko sprawił, że nie znalazł tego, czego szukał, chociaż to było w zasięgu jego ręki. Wydarzenie to matka ciężko przeżyła i dlatego do niego często wracała w swoich wspomnieniach.

Opowiadając o sytuacji sprzed 22 czerwca 1941 roku rodzice często podkreślali, że wojska radzieckie budując bunkry wzdłuż Biebrzy, na jej lewym brzegu, sięgali do przymusowego zatrudniania miejscowej ludności przy transporcie kamienia polnego i żwiru oraz drewna, przy użyciu chłopskich furmanek i koni. Była to ciężka praca, która trwała niemal dwa lata. Potem się okazało, że te umocnienia do niczego nie przydały się, z uwagi na błyskawiczną ofensywę wojsk niemieckich, od strony Prus Wschodnich. W jej wyniku, wojska radzieckie uciekały w popłochu. Trzeba jeszcze wspomnieć i o tym, że żołnierze radzieccy, na naszych polach, w odległości około 300 metrów na południe, od zabudowań, prowadzili intensywne prace ziemne (wykopy i nasypy), w związku z zaplanowaną linią kolejową, która miała połączyć Grodno z twierdzą w Osowcu. Mimo, że prace ziemne były daleko zaawansowane, to jednak nie zdążono ułożyć szyn kolejowych, z uwagi właśnie na atak Niemców. Ślady tych wykopów i nasypów są widoczne do dzisiaj. Dwa lata temu znalazłem tam miedzianą menażkę żołnierską, a z napisów widniejących na niej wynika, że pochodziła jeszcze z czasów carskich, z 1914 roku. Dowodzi to tego, że jeszcze w 1941 roku, jeden z żołnierzy radzieckich, pracujących przy budowie kolei, jej używał. Świadczyłoby to nie najlepiej o ekwipunku tego wojska. Mówiąc na temat tej „kolejki” matka często wspominała o tym, że przy jej budowie pracowało bardzo dużo młodych żołnierzy, często nieletnich. Byli źle odżywiani i zaopatrzeni, gdy chodzi o umundurowanie. Litowała się nad nimi i często dawała im żywność. Jeden z nich o imieniu Kola, jak mówiła, często przychodził do naszego domu i bawił się z dziećmi. Posiadał harmonijkę ustną i bardzo pięknie na niej grał. Tak się złożyło, że bardzo zżył się z naszą rodziną i na pamiątkę zostawił nam ten instrument, gdy musiał uciekać przed atakiem niemieckim. Matka twierdziła, że był on bardzo młody, nie miał więcej niż 15—16 lat i bardzo mu było żal rozstawać się z naszą rodziną. Mówił, że czuł się tutaj tak, jakby odnalazł swoją rodzinę. Ja tego epizodu nie pamiętam, bo byłem na to za mały, ale dość wyraziście pamiętam wydarzenia, które miały miejsce w 1945 roku, a między innymi walkę powietrzną dwóch samolotów nad naszym gospodarstwem. Jeden z samolotów spadał koszącym lotem, ciągnąc za sobą ogromną chmurę czarnego dymu. Wpadłem wtedy w panikę i krzyczałem na innych członków rodziny, aby jak najszybciej chronić się do piwnicy. Pamiętam też, że w 1944 roku, na pastwisku, za stodołą, stacjonowały czołgi radzieckie, do których chodziliśmy wraz z innymi dziećmi, aby je obejrzeć. Czołgiści pozwalali nam wchodzić do wnętrza tych maszyn a nawet je na krótko uruchamiali. Była to dla nas wielka atrakcja, którą pamiętam do dzisiaj, w szczegółach. Innych wydarzeń, z czasów wojny, tak dokładnie nie pamiętam. Wiem jedynie od rodziców, że w momentach przechodzenia frontów przez nasze tereny, z całą rodziną przenosiliśmy się do piwnicy i tam mieszkaliśmy. Tu muszę wyjaśnić, że piwnica, w tutejszym pojęciu to, po prostu, oddzielny budynek murowany, posadowiony głęboko w ziemi, sklepiony i doskonale nadający się do przechowywania nie tylko ziemniaków i warzyw ale także i innych produktów.

W moim rodzinnym domu, na przełomie roku 1944 i 1945, w czasie gdy w okolicy stacjonowały wojska radzieckie, mieścił się sztab wojskowy i zamieszkiwali w nim oficerowie, z którymi dzieliliśmy nasz los, bo nas nie wyrzucili z domu, jak na ogół bywało. Trzeba było po prostu ścieśnić się w tym budynku, który został wybudowany jeszcze w XIX wieku, a więc był bardzo mały.

Jak pamiętam był to dom drewniany, którego przedłużeniem, od strony północnej, była stajnia, za nią obora, a na końcu chlewnia i owczarnia. Cały budynek, dość długi, pokryty był jednym, wspólnym słomianym dachem. W części mieszkalnej były cztery pomieszczenia: duży pokój, mały pokój (tzw. komora) oraz kuchnia z glinianą „podłogą” i wreszcie duża spiżarnia oraz wspólna sień z wejściami bezpośrednimi do tych wszystkich pomieszczeń, z wyjątkiem komory, do której można było wejść z kuchni albo z dużego pokoju. Z sieni prowadziły też strome schody (rodzaj drabiny o szerokich stopniach) na strych, na którym często przebywałem w celu przeszukiwania starych rzeczy, których tam było bardzo wiele. Szczególnie interesowałem się kuferkiem podróżnym „wujka” Kazimierza Horaczego, byłego podoficera carskiego, który wracając z wojska, przywiózł z Rosji wiele ciekawych przedmiotów, wśród których było dużo sprzętu wędkarskiego (haczyki, błystki i.t.p.), a także jego kompletny mundur wojskowy. Szczególnie podobała mi się jego czapka wojskowa i wielokrotnie ją tam sobie przymierzałem. Na strychu można było też znaleźć różne stare modlitewniki, ozdobne lampy naftowe, naczynia gliniane, a także suszące się wędliny uwieszone na krokwiach, w taki sposób, aby nie padły łupem gryzoni, których w żadnym gospodarstwie nie brakuje.

Głównym elementem mieszkania, szczególnie ważnym zimą, był ogromny piec chlebowy, który sięgał z kuchni do komory i zajmował co najmniej ¼ część tego ostatniego pomieszczenia. Pamiętam, że górna partia tego pieca miała obszerne wgłębienie na całej powierzchni i stanowiła rodzaj suszarni nie tylko dla ziarna, ale i dla przemokniętych ubrań. Było to też moje, ulubione, miejsce do wygrzewania się podczas mroźnych zim i, gdy nauczyłem się już czytać, do lektury książek. Największy pokój był ogrzewany piecem kaflowym i częściowo ścianką kaflową, ogrzewaną z paleniska płyty kuchennej. Podobnie była ogrzewana komora.

Umeblowanie mieszkania było nadzwyczaj skromne i ograniczało się do mebli wykonanych przez wiejskich stolarzy. Spało się na łóżkach o konstrukcji dającej możliwość ich poszerzania (tzw. szlabanki) oraz w łóżkach szerszych (małżeńskich), bardziej ozdobnych w formie. Rzecz jasna łóżka te, zamiast dzisiejszych materacy, posiadały sienniki wypełniane, bądź słomą, bądź sianem. W dużym pokoju stał wysoki, ozdobny kredens, stół oraz komplet krzeseł. W komorze za siedziska służyły dwa złożone szlabanki, które rozłożone służyły do spania. W kuchni, oprócz dużego stołu jadalnego, obok niego, stały dwie długie ławy służące do siedzenia. Ściany, od wewnątrz, były pokryte tynkiem. Na ścianach wisiały liczne obrazy z postaciami świętych, a na stole, w dużym pokoju stał zawsze krucyfiks. Raz na kilka lat, przed świętami wielkanocnymi, matka je bieliła roztworem wapna z dodatkiem farby i kazeiny. Wówczas, z danej izby, wnosiło się na podwórze wszystkie meble i w ten sposób stwarzało się niezbędne warunki do przeprowadzenia takiego remontu.

Dom mojego dzieciństwa nie posiadał oświetlenia elektrycznego aż do lat 60-tych XX wieku i wieczorem, poszczególne izby, były oświetlane lampami naftowymi, a gdy zabrakło nafty — świecami. Kuchnię, gdy zabrakło nafty, oświetlało się łuczywem, wykonanym ze świerkowych lub sosnowych, smolnych drzazg. Łuczywo umieszczało się w specjalnym, metalowym uchwycie, zamontowanym w ścianie. Ponieważ w tym pomieszczeniu nie było podłogi drewnianej, a jedynie polepa gliniana, więc tylko ono mogło być tak oświetlane, bez narażania się na wywołanie pożaru. Pamiętam, że bardzo często, przy tym świetle, odrabiałem lekcje i czytałem książki. Biorąc pod uwagę konieczność oszczędnego używania oświetlenia (często brakowało nafty), siłą rzeczy, nasze życie w tym domu, było podyktowane długością dnia. Na ogół, gdy zapadała ciemność na dworze, to niedługo potem, wszyscy szli spać, aby z kolei wstawać bardzo wcześnie rano, t.j. ze wschodem słońca. Tak więc, rytm przyrody, regulował rytm naszego życia, nie tylko w tej kwestii ale i w wielu innych.

Moja rodzinna wieś, położona na lewym brzegu Biebrzy, rzeki oddalonej, w linii prostej o jakieś 4—5 kilometrów, mimo tego oddalenia, jakoś żyła w dość ścisłym związku z tą rzeką. Przede wszystkim dlatego, że w zależności od tego, na którym brzegu leżały wsie, ich ludność określała się etnicznie. Po lewej stronie rzeki mieszkali t. zw. Rusini, a po prawej Mazurzy. To przetrwało, aż do dnia dzisiejszego, mimo, że Biebrza nie ma już tak zdecydowanego charakteru rzeki granicznej, w sensie etnicznym. Po naszej stronie tej rzeki, miejscowa ludność była dwujęzyczna, niemal od urodzenia, gdyż między sobą ludzie używali języka „ruskiego” („prostego”), który jest swoistą mieszaniną języka białoruskiego z polskim, a w kontaktach, z osobami spoza tego obszaru etnicznego, posługiwano się językiem polskim, którego tak naprawdę uczono się dopiero w szkole. Z tego też powodu ten język polski, w brzmieniu miejscowych mieszkańców, był zdecydowanie poprawny, literacki, bez tych naleciałości, jakie występują w innych regionach Polski. To, co czasami ich zdradzało, to było śpiewne, wschodnie brzmienie tego języka. Po przeciwnej stronie Biebrzy używano tylko języka polskiego, z charakterystycznym mazurzeniem, stąd określenie „Mazurzy”. Te odrębności kulturowe wynikały głównie z tego, że po prawej stronie rzeki „kolonizacja ruska” była wcześniej wyparta przez oddziaływania polskie. Chociaż źródła historyczne mówią o tym, że zarówno tam, jak i u nas chrześcijaństwo przychodziło ze wschodu, w postaci prawosławia. Dopiero później katolicyzm zaczął je wypierać. Bliższym kontaktom ludności, zamieszkałej po obu stronach Biebrzy, nie sprzyjał fakt specyficznego ukształtowania się jej pradoliny, która niegdzie ma szerokość nawet do kilkunastu kilometrów. Są to tereny bagniste, głębokotorfowe, trudne do przebycia. Pierwszy most na Biebrzy został zbudowany dopiero w XVIII wieku. Był to most w okolicy Sztabina, do którego, odległość, z mojej wsi wynosi około 6 kilometrów. Od tego moment, stopniowo, zacieśniały bardziej kontakty i zanikała wzajemna nieufność. Trzeba jednak dodać, że jeszcze do niedawna, nie zawierano małżeństw między „Mazurami” a „Rusinami”.

Jest jeszcze jeden, bardziej osobisty element, ścisłego powiązania naszej rodziny z Biebrzą. Otóż, moi rodzice, mieli około 6 hektarów łąki, położonej nad tą rzeką. Łąka ta jest nadal we władaniu rodziny i znajduje się w miejscowości Jagłowo, oddalonej o około 18 kilometrów. Dobrze pamiętam wyprawy do tego miejsca, celem koszenia trawy, a następnie jej zbierania i przywożenia siana. Były to prawdziwe wyprawy, na które trzeba było wyruszać furmanką, krótko po północy, aby z powrotem wrócić około jedenastej w nocy. Często zostawało się tam na noc i w warunkach polowych, pod gołym niebem, spędzało się kilka dni. Szczególną atrakcją była kąpiel w rzece. Tym bardziej, że w mojej wsi, ani też w pobliżu, nie było nawet większej sadzawki, mimo, że okolice są posadowione na źródliskach.

Źródliska, o których wspominam były przyczyną ciągłych podtopień wsi, wiosną czy też jesienią. Wtedy, wobec braku utwardzonych dróg, przejazd przez wieś odbywał się w błocie, a wozy grzęzły, aż po osie. Stąd podróżowanie w tych warunkach było prawdziwą udręką. Nie muszę dodawać, że jedynym środkiem lokomocji była furmanka konna i niezmiernie rzadko, stary, wysłużony rower. Z kolei zimą, a one tu bywały na ogół bardzo surowe, charakteryzujące się nie tylko silnymi mrozami, ale i obfitymi opadami śnieżnymi, drogi były zawiewane, co najmniej na wysokość przydrożnych płotów, tak, że jeździło się saniami bardzo wysoko ponad naturalny poziom ulicy. Miało się wrażenie, że sanie znajdują się na wysokości dachów, przylegających do ulicy domostw. Wówczas, zimy były bardzo długie.

Zabudowania wiejskie, nawet jeszcze wiele lat po wojnie, zachowały swój pierwotny charakter, żywcem przypominając obrazki nie tylko XIX-wieczne, ale wręcz XVIII-wieczne. Były to budynki na ogół drewniane, z rzadka kamienne, kryte słomianą strzechą, ustawione prostopadle do ulicy, niskie o bardzo małych oknach. Na podwórku, ogrodzonym sztachetami, znajdowała się, zazwyczaj murowana z kamieni polnych, studnia. Nieco dalej od ulicy, w głębi siedliska, były budowane stodoły i szopy oraz spichrze. Podwórka były brukowane kamieniem polnym, który w bardzo wielkich ilościach pozostał po cofającym się lodowcu. Często nawet jeszcze dzisiaj rolnicy twierdzą, że „te kamienie chyba rosną na polu, bo po ich wyzbieraniu, na drugi rok, znajdują się w tej samej ilości”. Od strony ulicy były usytuowane tzw. bramy wjazdowe, na ogół z daszkiem, krytym gontem, a także furtki. Podwórko było także odgrodzone, podobną, ale mniej wystawną, bramą i furtką, od tzw. części gumiennej, t.j. stodolnej. Chodziło tu o to, aby zwierzęta, zwłaszcza w okresie zimowym, wypuszczone do pojenia (koryto drewniane przy studni) nie miały możliwości rozproszenia się po całym siedlisku. Pamiętam, że ta koncentracja zwierząt na ograniczonej przestrzeni skutkowała tym, że wiosną, po zejściu śniegów, znajdowała się tam spora ilość obornika, którą trzeba było starannie usuwać przez kilka dni. Charakterystyczną budowlą, o której już wspomniałem wcześniej była piwnica, zbudowana z dużych kamieni polnych i dość głęboko posadowiona w ziemi, w takim miejscu, aby nie podmakała wodami gruntowymi. Ten wymóg, czasem trudny do spełnienia, powodował to, że piwnice były wznoszone nawet w pewnym oddaleniu od budynku mieszkalnego. Piwnica służyła nie tylko do przechowywania zimą ziemniaków, warzyw, owoców, a latem mleka, masła i.t.p. ale także, w czasach wojennych służyła za schron. Dlatego taka piwnica miała nie tylko grube mury i sklepienia, ale również była ze wszystkich stron obłożona grubą warstwą ziemi. To wszystko w sumie czyniło to, że w jej wnętrzu, niezależnie od tego, czy to było latem, czy zimą, zawsze była stała temperatura, wynosząca około 7 stopni powyżej zera. To był niezmiernie ważny element, gdyż trzeba pamiętać o tym, że wówczas nie znano jeszcze zamrażarek czy lodówek, a ponadto nie było w tych stronach energii elektrycznej. Innym, bardzo przydatnym miejscem do schładzania mleka i jego przetworów, używanym jedynie w okresie letnim, były małe, na ogół obmurowywane kamieniem, sadzawki. Budowano je tam, gdzie znajdywano tryskające z ziemi źródełko. Woda w nich miała stałą temperaturę zarówno latem jak i zimą. Nawet największe mrozy nie zamrażały płynącej z nich wody. W sadzawkach tych wykonywano też większe pranie, bowiem miękka, źródlana woda, znakomicie się do tego nadawała. Przy praniu używano tzw. kijanki, t.j. rodzaju pobijaka wykonanego z dębowego drewna, którym ubijało się bieliznę, położoną na drewnianej desce, przy sadzawce.

Podczas mojego dzieciństwa obserwowałem świat wiejski Podlasia w postaci jakby żywcem wziętej z XIX wieku, charakteryzującej się również i tym, że uprawiano rolę i zbierano plony w zasadzie takimi samymi metodami, jak przed wiekiem. Praktycznie nie było żadnej mechanizacji prac polowych. Siłę pociągową stanowiły konie, chociaż osobiście widziałem też w zaprzęgu nawet woły. Znam z autopsji radła i sochy, używane do orania ziemi, a także drewniane brony i inne narzędzia rolnicze o bardzo prymitywnej konstrukcji. Pamiętam posługiwanie się sierpem przy ścinaniu zbóż. Wielkie zdumienie mieszkańców wsi wywołał fakt, że mój ojciec, jako pierwszy, zakupił kosę i wyszedł z nią w pole, aby kosić żyto. Ludzie mieli mu to za złe, przepowiadali, że w następnym roku nie będzie miał urodzaju, ponieważ zbiór kłosów powinien odbywać się ręcznie, tak jak dawniej. Użycie kosy miałoby być jakimś świętokradztwem, bo w ten sposób nie okazuje się szacunku dla tej, odwiecznej czynności, jaką było ścinanie zboża sierpem. Po kilku latach, mieszkańcy zapomnieli co przepowiadali, i po cichu, poszli śladem ojca. Nie tylko widziałem, ale jako chłopak, brałem udział w młócce zboża cepami. Odbywało się to w stodole, w porze zimowej, na klepisku. Do tej czynności trzeba było wstać bardzo wcześnie, o czwartej lub piątej rano, aby do śniadania wymłócić pewną ilość snopków. Była to praca zespołowa wymagająca dobrego zgrania się. Inaczej zdarzało się, że niechcący, jeden drugiemu mógł zrobić krzywdę. Młócka odbywała się w zasadzie codziennie, tak, aby podczas zimy zdołać uporać się z tą ciężką pracą.

Jako dziecko zacząłem pomagać w gospodarstwie bardzo wcześnie. Mając 5—6 lat, pomagałem przy pasieniu bydła, owiec i koni. Stopniowo, w miarę dorastania, podejmowałem się innych prac, których nigdy nie brakowało w gospodarstwie. Jedynym, w miarę wolnym czasem, do kontaktów z rówieśnikami, były godziny niedzielne i to nie w całości. Trzeba było przecież paść krowy, i to niezależnie od pogody. Co prawda, „wujek” Kazimierz, dość często, gdy na mnie przypadła kolej pasienia, robił to za mnie. Według matki, czynił to dlatego, że mnie lubił, w odróżnieniu, od mojego, starszego brata, który mu dokuczał.

Zimą natomiast, z uwagi na brak obuwia, do czasu, gdy nie poszedłem do szkoły, to praktycznie w ogóle nie wychodziłem z domu. Pamiętam jak nie mogłem pohamować się i boso wymykałem się na podwórze, by nacieszyć się śniegiem. Gdy zauważyła to matka to dostawałem za to lanie. Czasem kończyło się to ciężkim przeziębieniem. Gdy podrosłem, na wykonanych przez ojca nartach, z jesionowego drewna, jeździłem ile się tylko dało. Podobnie, po własnoręcznym wykonaniu prymitywnych łyżew, nie opuszczałem okazji do ślizgania się na tzw. wylewach lodowych. Ciekawą, zespołową zabawą była karuzela lodowa, tzw. kręciołka. Polegała ona na tym, że na rozlewisku lodowym mocowało się poziomo, na osi, drewniane koło od wozu i przymocowywało się do jego szprych żerdź, a na jej końcu sanki. Następnie kilka osób, przy pomocy drążków włożonych w szprychy obracało to koło, w wyniku czego sanki, na których ktoś siedział, nabierały olbrzymiej prędkości. Czasami urywały się one wraz z pasażerami i mocą siły odśrodkowej lądowały daleko poza lodowiskiem.

Inną zabawą zespołową, którą pamiętam były zawody na „puszczanie” drewnianego krążka na wiejskiej drodze. Rzucało się więc, ten krążek tak, aby potoczył się jak najdalej, w kierunku drużyny przeciwnej, która starała się go nie przepuścić poza linię, na której stała. Gdy to się nie udało, musiała przesuwać się na wysokość tego miejsca, gdzie zatrzymał się krążek. Po czym jeden z członków tejże drużyny wykonywał rzut w kierunku przeciwnym. Do zatrzymywania krążka służyły zwykłe sztachety, często doraźnie oderwane z płotu. Generalnie rzecz biorąc, wygrywała ta drużyna, która „przepędziła” przeciwną drużynę na koniec wsi. Takie zawody trwały dość długo i przynosiły sporo satysfakcji.

O piłce do gry nie było wtedy mowy, więc bawiliśmy się tym wszystkim co chociaż trochę ją imitowało. Czasami były to nieduże piłki gumowe, kupione gdzieś na targu. Ja i moi rówieśnicy nie mieliśmy żadnych zabawek kupowanych w sklepach. Bawiliśmy się tym tylko, co zdołaliśmy sami wykonać. Czasami były to drewniane pistolety, odpalane na siarkę z zapałek, a czasami prawdziwe naboje, znajdywane w różnych miejscach, które wrzucaliśmy do ogniska i cieszyliśmy się z eksplozji. Innym razem, taki nabój kładło się na kamień i drugi ciężki kamień zrzucało na niego, co również dawało podobny efekt. Jak widać nie były to zabawy bezpieczne i tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności należy zawdzięczać to, że nie zakończyły się one kalectwem.

W 1948 roku, w sąsiedniej wsi, w Grodzisku, erygowano parafię, założono cmentarz grzebalny i rozpoczęto budowę kościoła. W tym samym roku urodziła się moja starsza siostra Teresa. Tegoż roku rozpocząłem naukę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Szkoła mieściła się w prywatnym budynku w Lewkach i zajmowała tylko jedną izbę i miała jednego nauczyciela. Szkoła pracowała na dwie zmiany, a na każdej zmianie uczyły się jednocześnie dwie klasy: klasa pierwsza z drugą a klasa trzecia z czwartą. Nauka przebiegała tak, że jedna z klas miała zajęcia ciche, podczas, gdy druga pracowała z nauczycielem, i odwrotnie. Nie było to dla mnie najgorsze rozwiązanie, gdyż po szybkim wykonaniu zadanych ćwiczeń, z programu mojej klasy, mogłem wsłuchiwać się w to, co wyjaśnia nauczyciel klasie wyższej i dlatego nie nudziłem się. Z uwagi na to, że ta szkółka mieściła się w prywatnym domu, zachowanym zresztą do dzisiaj, to, zza ściany, dochodziły nieraz bardzo głośne rozmowy, prowadzone przez gospodarzy, co czasami wywoływało salwy śmiechu u uczniów. Klasy były nieliczne, najwyżej 10-osobowe, a ławki szkolne posiadały otwierane pulpity i wycięcia na kałamarz. Pochodziły zapewne jeszcze z czasów przedwojennych. W tym czasie mieliśmy wielkie trudności zarówno z kupnem podręczników, jak i zeszytów czy też przyborów szkolnych. Czasami pisało się na szarym papierze pakowym, a atrament przygotowywaliśmy z soku z czerwonego buraka. Boiskiem była dla nas wiejska droga, na której, podczas przerw, graliśmy w tzw. dwa ognie, używając do tego zwykłej gumowej piłki. Innym sprzętem „sportowym” szkoła nie dysponowała.

Zimą nie mieliśmy żadnych zajęć sportowych, a przerwy spędzaliśmy na ogół w klasie grzejąc się przy piecu kaflowym, gdyż izba szkolna była nie dogrzana, do tego stopnia, że często mieliśmy tak zziębnięte ręce, że nie dało się w nich utrzymać pióra lub ołówka.

W 1949 roku, mój młodszy brat — Czesław, zachorował na dyfteryt. Panowała wtedy epidemia tej choroby, a trudności z zakupem odpowiednich antybiotyków były tak duże, że mój ojciec mimo, że objechał rowerem zarówno Dąbrowę Białostocką, Suchowolę i Sztabin, to nie mógł uzyskać nigdzie skutecznej pomocy lekarskiej. Widząc szybko pogarszający się stan brata, rodzice zdecydowali się, aby zawieść, jego i mnie, do szpitala do Augustowa. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze, w miarę regularnej, komunikacji z tym miastem i ojciec podwiózł nas furmanką do Sztabina, na szosę Suchowola — Augustów, licząc, że stąd uda się złapać jakiś samochód jadący do Augustowa. Rzeczywiście, po dłuższym oczekiwaniu, zabrała nas wojskowa ciężarówka, wioząca żołnierzy. Gdy dojechaliśmy do Augustowa było już ciemno. Wysadzono nas przy moście, niedaleko szpitala. Brat miał wtedy zaledwie 6 lat i matka wniosła go na rękach do szpitala, gdzie lekarz stwierdził, że na ratunek już jest za późno. W jakiś czas później, na rękach rozpaczającej matki, brat zakończył swoje krótkie życie. Nie zważając na sytuację i późną porę kazano nam natychmiast opuścić szpital. Matka długo błagała lekarza, aby pozwolono nam zostać w szpitalu do rana, gdyż nie mamy jak wrócić do domu. Brata umieszczono w kostnicy szpitalnej, gdzie były już ciała innych zmarłych, a my pogrążeni w rozpaczy nie chcieliśmy odejść i całą noc czuwaliśmy przy Czesławie, w tej kostnicy. Nie wiem, jak matka zawiadomiła ojca, aby przyjechał po nas. Nie pamiętam, czy na drugi dzień, czy może później, ojciec przyjechał po nas furmanką, przywożąc wykonaną przez sąsiada trumienkę. Trzeba pamiętać, że z mojej wsi do Augustowa odległość wynosi około 35 kilometrów. Mimo ogromnego zmęczenia, natychmiast wyruszyliśmy w powrotną drogę. Nie była to łatwa podróż. Wracaliśmy pogrążeni w smutku, wsłuchując się w monotonny stukot kół po „kocich łbach. Podróż ta trwała bardzo długo. Ponieważ nie mogłem usiedzieć na furmance zbyt długo, więc dużą część tej drogi pokonywałem pieszo, idąc obok trumny. Być może wstrząs psychiczny, jakiego doznałem, spowodował to, że moja choroba cofnęła się, bo ja również zaczynałem chorować na dyfteryt i dlatego mnie zabrano do Augustowa. Wiem z całą pewnością, że w szpitalu nie podawano mi żadnych leków, a mimo to choroba nie rozwinęła się. Po uroczystościach pogrzebowych, brat Czesław, jako jedna z pierwszych osób, został pochowany na nowo założonym cmentarzu w Grodzisku.

Na kilka lat przed śmiercią brata miało miejsce inne dramatyczne wydarzenie, a dotyczyło mojego ojca. Otóż działająca po wojnie banda zbrojna (okazało się później, że była to jakaś komórka AK zza Biebrzy), mając informację, że mój ojciec był na wojnie, ubzdurała sobie, że z tej racji wrócił z bronią, i torturami zmuszała go do tego, aby ją oddał. Nie przynosiły skutku tłumaczenia, że w czasie kampanii wrześniowej, w 1939 roku, dostał się do niewoli radzieckiej i został wywieziony aż do Kozielska. Nie mógł więc jej mieć, a wrócił z niewoli po 1listopada 1939 roku, jedynie w niekompletnym mundurze wojskowym. Przywiązano go do grubego drzewa, rosnącego za stodołą i bestialsko katowano domagając się wydania czegoś czego nie posiadał. Podobnie postępowano z „wujkiem” Kazimierzem. Ostatecznie matka wybłagała darowanie im życia, a ci ludzie odeszli zabierając jedynie pas wojskowy ojca, kilka kożuchów oraz cały zapas słoniny i kiełbasy. Przez kilka miesięcy, zarówno ojciec, jak wujek leczyli odniesione obrażenia. Później okazało się, że kilku wyrostków z naszej wsi należało do komórki AK, współpracującej z tą zza Biebrzy i to oni zasugerowali, aby jej ludzie wymusili od ojca tę, rzekomo posiadaną, broń, kożuchy i żywność. Z kolei oni to samo robili za Biebrzą. Były to działania czysto bandyckie. Armia Krajowa na tym terenie nie prowadziła żadnych działań zbrojnych, wymierzonych przeciwko Niemcom, ani przeciwko wojskom radzieckim. Natomiast po II wojnie światowej, jej niektóre komórki zajmowały się pospolitym rabunkiem. Stąd, często tych ludzi nazywano „słoninnikami”(od słoniny), ponieważ najczęściej ją zabierali, pod przymusem, rolnikom.

Kilka lat temu rozmawiałem na temat tego wydarzenia z osobą do dziś żyjącą w Lewkach, a należącą do tej organizacji, w wieku 11—12 lat. Mówił, że pełnił funkcję łącznika i z tego powodu niedawno otrzymał legitymację i uprawnienia kombatanta. Oświadczył, że pamięta to wydarzenie. Tłumaczył mętnie, że to była jakaś pomyłka i że później mojego ojca już nie prześladowano. Pytany przeze mnie, jakie dokonania zbrojne miała AK, na naszym terenie, wykrętnie tłumaczył się, że nie walczono z Niemcami ponieważ odnosili się oni dobrze do miejscowej ludności, a o sabotażu na kolei też nie było mowy, „ponieważ co 100 metrów, stał na torach, niemiecki żołnierz” i każda tam akcja byłaby zbyt ryzykowna, a ponadto Niemcy mogliby mścić się na okolicznych mieszkańcach. W ten sposób, miejscowa komórka AK, bez strat i sukcesów, przetrwała nie tylko wojnę, ale i kilka lat powojennych. Ostatecznie kilka osób zostało aresztowanych przez wojsko i trafiło na kilka lat do więzienia, a kilku innych członków organizacji wyjechało na tzw. Ziemie Zachodnie, i tu się już nigdy nie pokazywało.

Mimo upływu czasu, moi rodzice długo nie mogli pogodzić się ze śmiercią syna Czesława. Stąd, gdy w 1951 roku, urodziła się moja najmłodsza siostra, otrzymała na imię Czesława, jakby na cześć nieżyjącego brata. Inna sprawa, że siostra jeszcze będąc w szkole podstawowej przybrała sobie imię Elwira, ponieważ nie lubiła imienia, które jej nadali rodzice. Do dzisiaj posługuje się imieniem Elwira i my wszyscy do tego przyzwyczailiśmy się.

W jakiś czas po śmierci Czesława zmarła Anna Horacza i została pochowana na cmentarzu w Grodzisku. Marianna Horacza umarła przed wojną. Kilka lat po śmierci Czesława zmarł Kazimierz, a po jego śmierci, moi rodzice przejęli w posiadanie pozostałą część gospodarstwa, t.j. 20 hektarów ziemi. W sumie mieli około 36 hektarów. Jak na ówczesne warunki było to gospodarstwo bardzo duże, wymagające wprost nadludzkiej pracy, ale nie przynosiło ono prawie żadnych dochodów. Wiązało się to z tym, że posiadało słabą glebę i miało mierne usprzętowienie. Ponadto, w związku z wprowadzeniem tzw. obowiązkowych dostaw zboża i trzody chlewnej, popadło ono w zadłużenia podatkowe i stało się przedmiotem licznych egzekucji komorniczych. Gdyby nie to, że ojciec po uzyskaniu zezwolenia, zajmował się prywatnym leczeniem zwierząt, z racji posiadanego wykształcenia weterynaryjnego, jakie uzyskał w 3 Pułku Szwoleżerów w Suwałkach, trudno byłoby nam związać przysłowiowy koniec z końcem.

W latach 50-tych XX wieku podejmowano też próby kolektywizacji wsi, ale bez żadnych rezultatów. Ponieważ moi rodzice, z racji posiadania dużego gospodarstwa byli zaliczani do tzw. kułaków, podlegali szczególnej presji. Wyrażało się to m.in. w ciągłym nękaniu przez komorników, bo nakładane podatki były nadmierne i niemożliwe do spłacenia. Moja matka, na każdy sygnał, że wjeżdża do wsi jakiś samochód wpadała w panikę i ukrywała co cenniejsze przedmioty, których zresztą nie było za wiele. Szczególnie dbała o to, by ukryć maszynę do szycia, bo ta służyła na co dzień do łatania i szycia nam ubrań. Ukrywała ją w różnych miejscach, raz wynosząc do olszyny, a drugi raz zagrzebując w stercie kartofli.

Dopiero w tzw. czasach gierkowskich (lata siedemdziesiąte XX wieku) udało się rodzicom wyjść z długów i powoli postawić gospodarstwo „na nogi”. Wtedy to nastąpiła dość gruntowna modernizacja budynków gospodarczych, zakupiono nowoczesne maszyny i urządzenia rolnicze, zwiększono hodowlę zwierząt oraz wybudowano nowy budynek mieszkalny. Zaszły też zmiany w podejściu do sprawy stosowania nawozów sztucznych, co spowodowało zwiększenie stopnia dochodowości gospodarstw. Do dzisiaj miejscowi rolnicy wspominają okres Edwarda Gierka jako najlepszy dla polskiego rolnictwa.

Mimo to, ojciec nadal uprawiał praktykę weterynaryjną i to z bardzo dobrymi rezultatami klinicznymi. Powodowało to, że nie miał spokoju nawet w nocy, gdyż rolnicy zjeżdżali się do niego z odległych wsi i prosili o udzielenie pomocy chorym zwierzętom. Nigdy im nie odmówił. Na początku państwowa służba weterynaryjna, zapewne z zawiści, próbowała przeszkadzać ojcu, ale w końcu pogodziła się z tym, gdyż rolnicy woleli przyjeżdżać do ojca, a nie do lecznic państwowych. Ostatecznie lekarz wojewódzki weterynarii umożliwił ojcu korzystanie z różnych szkoleń zawodowych i doposażył go w zestaw narzędzi i instrumentów weterynaryjnych.

Często obserwowałem postępowanie ojca w stosunku do leczonych zwierząt. To, co zwracało uwagę, to była jego nadzwyczajna troska, a nawet czułość. Być może miał też duże zdolności bioterapeutyczne, bo stosowane przez niego, proste sposoby leczenia, dawały niewiarygodne wprost wyniki i to niemal natychmiast. Zauważyłem, że chore zwierzęta ojciec głaskał, dotykał i być może, w ten sposób, nieświadomie przekazywał im swoją bioenergię.

Zestaw leków, jakimi dysponował był naprawdę niewielki, a rezultaty były widoczne. Często bywało tak, że lekarze weterynarii, czy to z Dąbrowy, czy z Suchowoli, gdy nie dawali sobie rady to, po prostu, odsyłali zwierzęta do ojca, mówiąc, że „jeśli on nie pomoże, to nie pomoże nikt”. Z perspektywy czasu odnoszę wrażenie, że wyjątkowo ciężka praca ojca, również i na tym odcinku, bardzo często w nocy (chodzi o nagłe przypadki), wyczerpywała go nadmiernie. Mimo to, nie był w stanie odmówić ludziom i praktykował do ostatnich dni swojego życia. Zmarł 14 II 1971 roku, w wieku 55 lat, w trakcie pobytu, na którymś z kolejnych kursów dla techników weterynaryjnych, w Białymstoku. Miał rozległy zawał serca. Nie cierpiał. Mimo, że natychmiast, po utracie przytomności, przewieziono go do Kliniki Akademii Medycznej, nie było już możliwości ratunku. Podczas pogrzebu ksiądz długo wspominał jego pracę, jako człowieka niosącego z poświęceniem pomoc zwierzętom i ludziom. Jest pochowany na cmentarzu w Grodzisku. W swoim czasie, już po śmierci matki, zmarłej w 1995 roku, ufundowałem rodzicom nagrobek z czerwonego szwedzkiego granitu. Schedę po rodzicach objął brat Władysław (zm. w 1999 r.). Zanim jednak do tego doszło, w moim życiu następowały różnorodne zmiany i wydarzenia. Otóż, po ukończeniu czterech klas szkoły powszechnej w Lewkach, dalszą naukę kontynuowałem w Szkole Podstawowej w Zwierzyńcu Wielkim, wsi oddalonej od mojego miejsca zamieszkania o 4 kilometry. Była to szkoła o znacznie wyższym poziomie nauczania, z pełną i dobrą obsadą nauczycielską. Ukończyłem tam klasy: piątą, szóstą i siódmą, z bardzo dobrymi rezultatami i za sugestią ojca zdałem egzamin wstępny i zostałem przyjęty do Technikum Weterynaryjnego w Łomży, oddalonej o ponad 120 kilometrów od mojej miejscowości.

Zanim jednak przejdę do opisu tego fragmentu mojego życia, chciałbym poświęcić trochę czasu na opis tych lat, gdy byłem uczniem szkoły w Zwierzyńcu Wielkim. Przede wszystkim musiałem odbywać dalekie piesze wędrówki, podobnie zresztą jak i inni uczniowie. Aby je nieco skrócić, na ogół wędrowałem na przełaj, przez pola i pastwiska, polnymi ścieżkami. Wiosną i jesienią były to wędrówki dość przyjemne. Oglądało się kwitnące krzewy, drzewa, łąki i pastwiska, później drzewa barwiące się soczystą zielenią, a jesienią pełną gamą kolorów. Do tego dochodziło wsłuchiwanie się w śpiewy ptaków i wpatrywanie się w łany falujących zbóż. Miałem wrażenie, że jestem świadkiem i jednocześnie uczestnikiem jakiegoś wspaniałego spektaklu natury. Co tu mówić, dość często, z powodu tego kontemplowania natury, spóźniałem się na lekcje, mimo, że wychodziłem z domu bardzo wcześnie. Na mojej trasie znajdował się też uroczy strumień, który wyjątkowo absorbował moją uwagę z uwagi na wartko płynącą wodę. W kryształowo czystej wodzie, toczącej się między kamieniami, wypatrywałem roślinek i żyjątek wodnych. Czasami udało się zobaczyć stada cierników lub pojedyńcze raki.

Zimą, zwłaszcza w okresach wielkich opadów śniegu, wędrówka do szkoły była bardzo uciążliwa i niebezpieczna, szczególnie gdy wystąpiły silne mrozy. Chociaż, z drugiej strony te silne mrozy powodowały utworzenie się twardej skorupy śnieżnej, po której można było iść bez zapadania się po kolana a czasami i po pachy. Często moja matka, w takiej sytuacji nie pozwalała mi iść do szkoły. Mimo to, ja wymykałem się z domu i tylko w wyjątkowych sytuacjach udawało się matce mnie zatrzymać. Gdy to było możliwe, to ojciec mnie podwoził saniami. Były to jednak rzadkie przypadki, bowiem ojciec często musiał wyjeżdżać po drewno do lasu lub po siano na łąki. Muszę tu wyjaśnić, że latem nie można było przywieźć siana z łąk, ponieważ były one na tyle podmokłe, że żadna furmanka nie byłaby w stanie tam dotrzeć. Dlatego latem składano siano w tzw. stogi, a zimą, gdy łąki głęboko zamarzły można było tam dojechać saniami i je zabrać. Z uwagi na dużą odległość do łąk, często, niemal przez połowę zimy kontynuowano zwożenie siana. Najczęściej były to wyprawy zbiorowe. Po prostu cała wieś wybierała się tam razem i wzajemnie sobie pomagano.

Wraz z poszerzaniem się przestrzeni, którą poznawałem i przyswajałem, a która to znacznie powiększyła się z chwilą rozpoczęcia nauki w Zwierzyńcu Wielkim, coraz bardziej wzmagała się moja ciekawość świata. Trzeba pamiętać, że jeszcze w tamtym czasie, dzieci wiejskie nie podróżowały, tak, jak to się dzieje obecnie. Ich świat był mocno zamknięty, ograniczony do najbliższej rodziny i okolicy, rozszerzając się wolno i stopniowo, w miarę dorastania. Dopiero mając kilkanaście lat byłem po raz pierwszy w lesie z prawdziwego zdarzenia. Poszliśmy tam z nauczycielem na wycieczkę, idąc 2 kilometry na wschód od szkoły. Obecnie ten las należy do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Później bywaliśmy tam z nauczycielami dość często, na ogół jesienią, aby zbierać żołędzie dla nadleśnictwa, za które szkoła dostawała pieniądze, które później wydawano na zakup pomocy naukowych. Podziwialiśmy tam ogromne, kilkusetletnie dęby i inne wiekowe drzewa oraz wczuwaliśmy się w atmosferę puszczy, której przedtem nie znałem.

Szkoła w Zwierzyńcu Wielkim znacznie różniła się od małej szkółki w Lewkach. Mieściła się w dwóch dużych, drewnianych i jednopiętrowych budynkach. Obok było przyzwoite boisko szkolne i w pobliżu drewniana kaplica, gdzie prowadzono katechizację. Dyrektorem tej szkoły był znakomity nauczyciel — Stanisław Rusak, pochodzący z Małopolski, który jakimś zbiegiem okoliczności znalazł się na tych terenach w czasie II wojny światowej lub tuż przed nią. Lata okupacji spędził tu, na dorywczych pracach u rolników, pomagając im w zamian za wyżywienie. To, co szczególnie u niego podziwiałem, to była umiejętność grania na pianinie będącym na uposażeniu szkoły. Ponieważ to pianino stało w jednej z klas, więc zdarzało się, że w przypływie dobrego humoru, w czasie lekcji, dawał on krótkie koncerty. Wtedy, po raz pierwszy, zetknąłem się z tego rodzaju instrumentem i zrozumiałem, że muzyka, w moim życiu, będzie odgrywać duże znaczenie. Wyrażało się to później w tym, że zawsze odczuwałem szczególne zadowolenie w słuchaniu muzyki klasycznej. To zamiłowanie pozostało do dzisiaj i dlatego zawsze jej słucham w programie II-gim Polskiego Radia.

Stanisław Rusak nauczał mnie przedmiotów matematyczno-przyrodniczych oraz śpiewu i egzekwował swe wymagania w sposób bezwzględny, stosując często również i kary fizyczne, z których najczęstszą było bicie linijką po dłoni. Jego żona, Helena, uczyła mnie języka polskiego i historii. Również wymagała bardzo wiele, bo w ciągu tych kilku lat nadrobiłem wszystkie braki, jakie niewątpliwie miałem. Potwierdzeniem na to niech będzie to, że pomyślnie zdałem egzamin wstępny do technikum, mimo dużej konkurencji.

Do czternastego roku życia przebywałem tylko w miejscu urodzenia, ucząc się, pomagając w gospodarstwie i jeśli się tylko dało, wiele czytając książek, które wypożyczałem z biblioteki szkolnej. Czytałem zachłannie to wszystko, co mi wpadło w ręce i w ten sposób „przenosiłem się” mentalnie w te rejony świata, które fizycznie były dla mnie niedostępne. Pewnym „teatrem” były dla mnie uroczystości kościelne, w kościele w Grodzisku, ale z uwagi na ich powtarzającą się monotonię, dość szybko do nich się zniechęciłem. Gdyby nie to, że moja matka, osoba niezmiernie wierząca i praktykująca, bardzo baczyła na to, abym regularnie uczęszczał do kościoła, to chyba dość szybko bym z tego zrezygnował. Zaledwie kilka razy, w tym czasie, zetknąłem się z kinem. Były to seanse kina objazdowego, ale tytuły obejrzanych filmów nie utkwiły mi w pamięci. Widocznie na to nie zasługiwały. Dużą atrakcją było dla mnie słuchanie audycji radiowych, za pomocą małego aparatu kryształkowego, który kupił ojciec, a który nie wymagał zasilania energią elektryczną. Nota bene, elektryczność została tu doprowadzona na początku lat 60-tych XX wieku, a więc dopiero wtedy, gdy moje kontakty z wioską miały już charakter sporadyczny, tylko z okazji pobytu na wakacjach.

Jak już wspominałem wcześniej, mój ojciec zasugerował mi, abym po ukończeniu szkoły podstawowej, zapisał się do technikum weterynaryjnego, ponieważ uważał, że ukończenie tej szkoły daje dobry zawód. W związku z tym, po uzyskaniu informacji, że szkoła tego typu znajduje się w Łomży, w 1955 roku, kończąc szkołę podstawową, wysłałem tam stosowne dokumenty z podaniem o przyjęcie. Po pewnym czasie dostałem zawiadomienie o terminie egzaminu wstępnego. Ponieważ nigdy nie podróżowałem, więc, na egzamin, wyruszyłem w towarzystwie ojca. Jechaliśmy autobusem, z przesiadką w Augustowie, połączoną z długim oczekiwaniem na autobus do Łomży. Podróż zajęła nam niemal cały dzień i stanowiła dla mnie dość silne przeżycie. Po pierwsze, nigdy przedtem nie jechałem autobusem, a po drugie, wjeżdżając wieczorem do miasta, zobaczyłem po raz pierwszy, oświetlone ulice i wydawało mi się, że za chwilę autobus wpadnie na te latarnie i wydarzy się katastrofa. Rzecz jasna, było to moje subiektywne, niczym nieuzasadnione odczucie, wynikające najprawdopodobniej z tego, że przedtem nigdy nie spotkałem się z tego rodzaju sytuacją. Z nadmiaru wrażeń, całą noc nie zmrużyłem oka w internacie, gdzie, na prośbę ojca, nas zakwaterowano. Nie byłem pewny, czy w tym stanie zdam egzamin wstępny. Pamiętam, że w czasie egzaminów pisemnych niemal zasypiałem. Natomiast przebiegu egzaminów ustnych w ogóle nie pamiętam. Obawy moje były jednak nieuzasadnione, bowiem jakiś czas po powrocie do domu, otrzymałem pisemne zawiadomienie, że egzamin zdałem pomyślnie i zostałem przyjęty, z czego bardzo się ucieszyłem, bo to otwierało nowy rozdział w moim życiu.

31 sierpnia 1955 roku, wyruszyłem do Łomży już samodzielnie, odtwarzając tę podróż, którą poprzednio odbyłem razem z ojcem. Zabrałem z sobą niewiele rzeczy osobistych i trochę pieniędzy na zakup niezbędnych książek, zeszytów i przyborów szkolnych. Na miejscu dowiedziałem się, że zostałem przyjęty do internatu, co znacznie ułatwiło mi start w nowym środowisku.

Ów internat był niewielkim, drewnianym barakiem, w którym znajdowało się nie więcej niż 10 dużych, 8—10 osobowych sal, zimą opalanych piecami węglowymi przez mieszkających w nich uczniów. Co 8—10 dni, kolejno, jeden z uczniów, nie brał udziału w lekcjach i palił węglem w piecu, w sali, w której zamieszkiwał. W tym, parterowym baraku, była jeszcze duża umywalnia, z zimną wodą w kranach oraz ubikacje. Raz w tygodniu udawaliśmy się do łaźni miejskiej, aby umyć się pod prysznicami z ciepłą wodą. Sale w internacie były wyposażone nadzwyczaj skromnie. Oprócz metalowych łóżek, w każdej sali, było też kilka stolików do odrabiania lekcji i kilka taboretów. Tak naprawdę, to lekcje odrabiało się w budynku szkoły, w klasach, a w internacie głównie się spało. Stołówka mieściła się w odległości około 200 metrów od internatu, w piwnicy budynku szkolnego. Pamiętam, że wyżywienie było na ogół wyjątkowo słabe i mało smaczne. Na śniadanie podawano zazwyczaj chleb posmarowany smalcem ze skwarkami, lub margaryną. Czasami dawano po kilka plasterków kiełbasy. Do tego była kawa z mlekiem lub herbata. Długo nie mogłem przyzwyczaić się do smaku margaryny. Podobnie były komponowane kolacje. Obiady zaś były smaczniejsze, przygotowywane „po domowemu”. Całe szczęście, że po 2 latach nauki, wybudowano po sąsiedzku, duży, murowany, nowoczesny internat z wygodnymi 4-osobowymi pokojami, z dużą świetlicą i wszelkimi wygodami ułatwiającymi życie i naukę.

Pierwsze miesiące pobytu w Łomży, to na ogół pobyt w szkole i w internacie. Czasu wolnego, poza kilkoma godzinami w niedzielę, praktycznie nie mieliśmy.

Rozdział II: Łomża, Olsztyn i Lidzbark Warmiński

Na początku stycznia, 1956 roku, po pobycie u rodziców, w swojej rodzinnej wsi, wróciłem do Łomży, by po feriach zimowych, kontynuować dalej naukę. Odkryłem wtedy dogodniejszy dojazd, t.j. połączenie autobusowo-kolejowe, przez Białystok. I znowu, wtedy po raz pierwszy, jechałem pociągiem z parową lokomotywą. Oczywiście, było to ciekawe, nowe przeżycie.

Gdy chodzi o samą naukę, to osiągałem, dużym nakładem pracy, bardzo dobre wyniki niemal od początku. Zdałem bowiem sprawę z tego, że jest między uczniami bardzo duża konkurencja, a także, że aby się tu utrzymać i podołać wielkim wymaganiom, należy od razu narzucić sobie ostre tempo. Tym bardziej, że powiedziano wyraźnie, że dobre wyniki w nauce to jedyne kryterium otrzymania stypendium. I rzeczywiście, po trzech miesiącach, przyznano mi ¾ stypendium, co wystarczyło na opłacenie internatu wraz z posiłkami. Kilka miesięcy później otrzymywałem już pełne stypendium i tak było już aż do zakończenia nauki w tej szkole. Pamiętam do dziś, że wysokość tego stypendium wynosiła 363 złote. Była to duża ulga dla rodziców, bo poza niewielkimi wydatkami na ubrania, nie potrzebowałem od nich wsparcia finansowego. Cieszyłem się z tego bardzo, bo dobrze zdawałem sobie sprawę z tego, że ich sytuacja materialna jest ciężka. Często bywało tak, że rodzice coś chcieli mi kupić nowego z ubrania, a ja na to nie godziłem się, gdyż zadowalałem się tym co miałem.

Program nauczania w technikum był wyjątkowo przeładowany, gdyż, oprócz programu typowego dla liceów ogólnokształcących, był tam cały cykl przedmiotów dotyczących uprawy roślin, zootechniki i wreszcie weterynarii. Co prawda, nauka tam trwała o jeden rok dłużej niż w liceum, to jednak materiał nauczania był o wiele szerszy. Szczególnie wiele pracy wymagał przedmiot anatomii i fizjologii zwierząt. Chodziło o pełne opanowanie budowy anatomicznej wszystkich gatunków zwierząt domowych, łącznie z nazewnictwem łacińskim. Podobnie było z farmakologią, gdzie trzeba było również nauczyć się nie tylko działania i stosowania leków, ale i ich nazw łacińskich oraz wypisywania recept czy też ich sporządzania z poszczególnych składników. Do tego dochodziły takie przedmioty jak: choroby wewnętrzne, choroby zakaźne, choroby inwazyjne, ortopedia, chirurgia zwierząt i.t.p. Posługiwaliśmy się bardzo obszernymi podręcznikami, pisanymi przez profesorów-naukowców, z myślą o studentach wydziałów weterynaryjnych wyższych uczelni, a nie z myślą o uczniach technikum. Wynikało to głównie z tego, że w skali kraju, tego typu szkół było zaledwie kilka i stąd widocznie nie opłaciło się pisanie i wydawanie tych podręczników, w tak niewielkiej ilości egzemplarzy, dla techników.

Przedmiotów ściśle zawodowych nauczali nas wykładowcy z odpowiednio wysokim przygotowaniem specjalistycznym, tak teoretycznym, jak i praktycznym. Wśród nich byli także lekarze weterynarii. Już w pierwszej klasie mieliśmy praktykę zawodową w lecznicy dla zwierząt w Łomży. Wyglądało to tak, że każdego dnia, kilku uczniów, po jednym z każdej klasy, udawało się do lecznicy i w zależności od stopnia przygotowania, asystowało lub pomagało lekarzom lub technikom tam pracującym przy leczeniu zwierząt. Ci z najmłodszych klas, poza asystowaniem, zajmowali się też utrzymywaniem w czystości boksów dla zwierząt. Gdy były sezonowe, profilaktyczne szczepienia zwierząt, to byliśmy oddelegowywani do tych szczepień na terenie całego powiatu łomżyńskiego

Każde wakacje to również czas, kiedy przez jeden miesiąc, każdy z uczniów, był oddelegowany do odbycia praktyki zawodowej. Po pierwszej klasie, odbyliśmy praktykę grupową o charakterze rolniczym w Dojlidach k. Białegostoku. Miała ona miejsce w gospodarstwie doświadczalnym Technikum Rolniczego. Z kolei, w następne wakacje, przez cały miesiąc, moja klasa pracowała w gospodarstwie Technikum Rolniczego w Dowspudzie k. Olecka. Po trzeciej klasie były już wyłącznie praktyki specjalistyczne, odbywane w lecznicach weterynaryjnych. I tak, pierwszą z nich, odbyłem wraz z kolegą, w lecznicy w Kętrzynie, woj. olsztyńskie, a po czwartej klasie, już sam, praktykowałem w lecznicy w Zambrowie, woj. białostockie.

W trakcie tych praktyk, pod nadzorem lekarza, wykonywało się, na bieżąco, wszystkie zabiegi lecznicze i prowadziło stosowną dokumentację. Rzecz jasna, we własnym zakresie, trzeba było sobie zorganizować zakwaterowanie i wyżywienie, w dodatku na własny koszt.

Pozostały miesiąc wakacji, w danym roku szkolnym, spędzałem u rodziców, pomagając im w pracach w gospodarstwie. Przy okazji starałem się, aby to i owo zasugerować, gdy chodzi o modernizację i sposób gospodarowania, co zresztą, nie zawsze było uwzględniane. Na ogół to było tak, że dopiero po upływie dłuższego czasu, moje sugestie i podpowiedzi były realizowane. Tak, na przykład, było z zakupem pastucha elektrycznego, którego zastosowanie, „wybawiło” moje młodsze rodzeństwo od pasienia zwierząt. Praktyka ta przyjęła się szybko w okolicy i to do tego stopnia, że nie wyobrażano sobie już bez tego życia.

Tak, czy owak, mimo, że wakacyjny pobyt u rodziców był dla mnie miły i odświeżał wspomnienia z dzieciństwa, to również z radością witałem dzień, kiedy udawałem się do Łomży na rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego.

Dojazdy do Łomży, jak i powroty na ferie: zimowe, wielkanocne, czy wakacje były uciążliwe, ponieważ była nie najlepsza komunikacja, gdy chodzi o połączenia, jak i jakość środków transportu. Pamiętam wystarczająco dobrze, jak w grudniu 1957 roku jechałem na ferie zimowe. Otóż, z Łomży wyjechałem pociągiem i dojechałem, bez większych problemów, mimo dużych opadów śniegu, do Sokółki przez Białystok. W Sokółce miałem przesiąść się do autobusu PKS i dojechać do przystanku w Grodzisku. Okazało się jednak, że żaden autobus nie odjeżdżał z Sokółki ponieważ wszystkie drogi zostały zasypane śniegiem. Trzeba więc było czekać na poprawę sytuacji na drogach, bo w tym czasie nie została jeszcze uruchomiona linia kolejowa w kierunku Augustowa. Czekałem w poczekalni kolejowej do wieczora, potem do rana następnego dnia. Niestety sytuacja na drogach nie poprawiała się, ale dramatycznie pogarszała się. Nie wiedziałem co mam dalej robić, tym bardziej, że wszystkie posiadane pieniądze wydałem na zakup suchych bułek, poza żelaznym zapasem na zakup biletu autobusowego. Po dwóch dniach koczowania na stacji udało mi się zatelefonować do urzędu gminnego w Zwierzyńcu Wielkim i naświetlić moją sytuację z prośbą o przekazanie tegoż moim rodzicom. Później okazało się, że tego nie uczyniono. Ponieważ nie było żadnej reakcji, postanowiłem na własną rękę szukać możliwości wydostania się z sytuacji, w jakiej się znalazłem. Chodziło o to jak pokonać odległość 40 kilometrów i mimo zawianej drogi zdążyć na święta. Zauważyłem, że po ludzi, znajdujących się w podobnej sytuacji jak ja, przyjeżdżają sanie. Dowiedziałem się, że jedne z sań będą jechać w kierunku Dąbrowy. Uprosiłem i zostałem zabrany. Przedtem ostrzeżono mnie jednak, że miejscowość docelowa znajduje się 8 kilometrów przed Dąbrową. Ponieważ miałem za sobą nieprzespane dwie noce, więc momentalnie usnąłem na tych saniach i spałem aż do momentu przyjazdu do tej miejscowości. Nie wiem jak długo jechaliśmy, aby pokonać te 22 kilometrów. Pamiętam tylko, że obudziłem się o wschodzie słońca, w niewielkiej izbie, o drewnianych brązowych ścianach i leżałem w drewnianym łóżku, przykryty grubą pierzyną w czerwoną kratkę. Po chwili do tej izby weszła gospodyni i dała mi dużą pajdę gorącego chleba, świeżo wyjętego z pieca. Inni domownicy opowiedzieli mi o tym co się ze mną stało. Otóż, po wyruszeniu z Sokółki natychmiast zasnąłem i nie można było nawiązać ze mną żadnego kontaktu. Ponieważ bano się, że zamarznę to otulono mnie czym się tylko dało i starano się jak najszybciej jechać. Po przyjeździe, wniesiono mnie śpiącego do domu i położono do łóżka. Obecnie cieszą się, że żyję. Powiedziano mi, że właśnie dzisiaj jest wigilia. Następnie otrzymałem śniadanie i powiedziałem, że wyruszam w dalszą drogę, kłamiąc, że stąd mam już blisko. Oczywiście złożyłem wszystkim serdeczne podziękowania i życzenia świąteczne.

Wiedziałem, że do przejścia mam około 20 kilometrów i mimo zasypanej drogi postanowiłem iść przed siebie. Ponieważ było bardzo dużo śniegu więc brnąłem powoli i mimo opadania z sił i nieustającej pokusy, aby na chwilę usiąść i odpocząć, kontynuowałem ten nadludzki marsz. Na tej drodze zdawałem najważniejszy mój egzamin, egzamin z woli i charakteru. Na drodze nie było absolutnie nikogo. Pod wieczór, całkowicie wyczerpany zjawiłem się w domu. Zastałem zrozpaczonych rodziców i rodzeństwo, którzy nie wiedzieli co się ze mną stało. Po krótkich wyjaśnieniach natychmiast położyłem się do łóżka i obudziłem się dopiero wieczorem, następnego dnia.

Potem szczegółowo opowiedziałem co mnie spotkało i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że to wszystko mogło się zakończyć tragicznie. Nawet obecnie, po tylu latach, gdy jadę do Sokółki, lub z powrotem, to zawsze wspominam to wydarzenie i wypatruję tego gościnnego domu, ale nie mogę go zlokalizować. Być może dlatego, że już nie istnieje, bo na przykład na jego miejscu postawiono nowy, murowany. A być może dlatego, że wtedy byłem tak wyczerpany, że nie zapamiętałem dokładnie charakterystycznych szczegółów.

Innym razem, po uruchomieniu linii kolejowej z Sokółki do Augustowa, postanowiłem wypróbować to połączenie i dojechałem pociągiem aż do stacji Kamienna Nowa, położonej jedynie tylko 8 kilometrów od mojej wsi. Gdy wysiadłem z pociągu był już wczesny wieczór i po rozejrzeniu się wokół stwierdziłem, że oprócz mnie nikt nie wysiadł z pociągu. Przedtem liczyłem na to, że może złapię jakąś okazję i jakąś przygodną furmanką podjadę, chociaż kawałek, w kierunku Zwierzyńca Wielkiego, a stamtąd znam doskonale drogę, więc nie byłoby problemu z dotarciem do domu.

Pamiętam, że wówczas nie było jeszcze śniegu, ale ponieważ był mróz i zamarznięta ziemia, więc postanowiłem iść na skróty. Przybrałem orientacyjny kierunek, t.j. południowy-zachód i wypatrując oświetlonych okien zabudowań wiejskich, leżących na mojej trasie, dość żwawo pokonywałem drogę do domu. Przełaziłem ogrodzenia z drutów kolczastych, niejednokrotnie potykałem się, a nawet przewracałem się i mimo bezksiężycowej nocy, dość późną porą wreszcie dotarłem do domu. Okazało się, że z trasy 8-kilometrowej zrobiła się o wiele dłuższa, jeśli wziąć pod uwagę czas w jakim pokonałem ten odcinek.

Kiedyś, wracając do Łomży, na przystanku autobusowym w Grodzisku, nie mogąc dostać się do zatłoczonego autobusu, którym miałem dojechać do Białegostoku, a widząc, że autobus miał na tylnej ścianie drabinkę do wnoszenia bagażu na dach, gdzie był specjalny bagażnik, po prostu wszedłem na ten dach i zachowując się cicho dojechałem aż do Suchowoli. Dopiero tam, kierowca zorientował się, że ma na dachu nielegalnego pasażera, ale potraktował mnie dobrze i zabrał do autobusu. Ten dzień był jednak, w sumie, dość pechowy, gdyż w Białymstoku pomyliłem pociągi i zamiast wsiąść do tego, jadącego w kierunku Ostrołęki, wsiadłem do jadącego do Warszawy. W mojej pomyłce zorientowałem się dopiero, gdy ten pociąg, po postoju w Łapach, ruszył w dalszą drogę. Wówczas, przy już sporej szybkości, zdecydowałem się na skok z pociągu. Skacząc miałem bardzo twarde lądowanie, przy zetknięciu z ziemią, rozsypała mi się walizka i pogubiłem swoje rzeczy, ale ponadto nic złego mi się nie stało. Skok ten został jednak zauważony przez strażników kolejowych, którzy zatrzymali mnie, ale po upewnieniu się, że nic złego mi się nie stało, pozwolili na kontynuowanie podróży, co za kilkanaście minut się stało, gdyż wtedy właśnie przejeżdżał, przez tę stację, pociąg do Ostrołęki.

Mimo, że nauka w technikum pochłaniała dużo czasu i nawet odrabianie lekcji w internacie było pod stałą kontrolą wychowawców, to znajdował się również czas na zajęcia dodatkowe, na rozwijanie innych własnych zainteresowań. Ja zajmowałem się sportem i miałem dość dobre wyniki w skali technikum. Zacząłem od trenowania biegów krótkich, t.j. dystansu na 100 metrów, a skończyłem, poprzez 400 m i 800 m, na dystansie 3 i 5 kilometrów. Pod kierunkiem znanego tam nauczyciela i trenera, a przedtem czołowego lekkoatlety, Mariana Kuleszy, często trenowaliśmy na znanym stadionie łomżyńskim. Każdego dnia, wcześnie rano, lub pod wieczór biegaliśmy przełajowo do lasu Jednaczewskiego, t.j. 3 kilometrów, w jedną stronę. Biegaliśmy tam również i zimą, po śniegu, co szczególnie lubiłem. Trenowałem też rzut oszczepem, kulą i dyskiem i dość długo uprawiałem szermierkę (szpada), a nawet boks. W tej ostatniej dyscyplinie startowałem nawet w zawodach o mistrzostwo juniorów miasta Łomży, niestety bez większego powodzenia. Natomiast mój kolega z klasy, Władek Łapiński został mistrzem województwa w wadze piórkowej i walczył o mistrzostwo kraju. Zajmowałem się też narciarstwem biegowym i w mistrzostwach szkolnych zająłem drugie miejsce. Jak z tego widać, kierownictwo technikum dbało o to, aby zapewnić młodzieży dostęp do różnych dyscyplin sportowych. Na skutek tego, praktycznie nie było uczniów, którzy nie zajmowali się sportem. Było dużo sprzętu i można było zmieniać zainteresowania sportowe w zależności od chęci.

Ponadto, od momentu, gdy został oddany do użytku piękny, nowy internat, posiadający dużą świetlicę ze sceną, to regularnie i obowiązkowo, raz w miesiącu, wysłuchiwaliśmy koncertów dawanych przez artystów scen operowych czy operetkowych. Najczęściej odwiedzali nas muzycy i śpiewacy z Warszawy. Występy te były poprzedzane prelekcjami na temat epok, z których pochodziły poszczególne utwory. Myślę, że ta działalność wywarła istotny wpływ na uwrażliwienie muzyczne wielu moich kolegów. Ja osobiście bardzo lubiłem te wydarzenia i nigdy ich nie opuszczałem.

Polonistka, Helena Bielicka, prowadziła kółko recytatorskie, w którego pracach brałem udział, a na konkursie szkół łomżyńskich zająłem trzecie miejsce w recytacji prozy i otrzymałem stosowny dyplom. Od czasu, do czasu, pod kierunkiem tej dobrej nauczycielki wystawiane też były, na szkolnej scenie, małe formy teatralne.

Generalnie rzecz biorąc, dyrekcja, wychowawcy i nauczyciele, dbali nie tylko o nasze profesjonalne wykształcenie, ale też i o nasze ogólne wyrobienie kulturalne. Stąd, absolwenci tej szkoły, na ogół nie mieli trudności w dostaniu się na studia, w tym i na kierunki zupełnie odmienne od profilu przyrodniczego.

Gdy chodzi o nauczycieli mojej szkoły, to trzeba podkreślić, że wśród nich było wielu, którzy nie tylko ukończyli studia jeszcze przed wojną, ale mieli też za sobą staż zawodowy z tego czasu. Cechowała ich solidność zawodowa i ogromne wymagania wobec uczniów. Zupełnie oryginalną postacią była nauczycielka języka rosyjskiego, Adela Wolska, rodowita Rosjanka, od dziesięcioleci osiadła w Łomży. Była ona wdową po sędzi carskim, z okresu Gubernii Łomżyńskiej. Mimo, że była w sędziwym wieku, to była cenionym nauczycielem języka, który był jej językiem ojczystym i kto chciał lepiej go poznać, to miał do tego okazję. Ja osobiście wiele skorzystałem z jej lekcji. Niestety, inni wykorzystywali jej podeszły wiek do tego, aby wymigiwać się od solidnej nauki, a czasami stwarzali sytuacje, które ją denerwowały i wybijały z rytmu. Po jakimś czasie, z tego powodu zrezygnowała ona z tej pracy.

Jak wiadomo, po wydarzeniach czerwcowych z 1956 roku, w ramach liberalizacji systemu, na pewien czas, przywrócono naukę religii w szkołach. U nas te zajęcia prowadził pewien ksiądz zakonny, z zakonu o.o. kapucynów w Łomży. Był to bardzo mądry człowiek, obdarzony dużym poczuciem humoru. Tak naprawdę, to bardzo rzadko uczył nas zasad religii, sensu stricte, ale opowiadał o życiu i zabawiał nas opowiadaniem różnych dowcipów. Bardzo lubiliśmy te zajęcia, bo jego opowiadania i żarty nam odpowiadały, może z wyjątkiem dwóch uczennic, które nieraz rumieniły się. Dodam, że te uczennice, jako jedyne w całej szkole były właśnie w naszej klasie.

Dyrektorem naszego technikum był Antoni Kobyłko, a do najwybitniejszych nauczycieli, poza tymi, o których już wspomniałem należeli: Józef Gabiniewicz, Wiesław Wiszniewski, Stanisław Michalczyk, Daniel Malanowski oraz Franciszek Olszański — wychowawca mojej klasy.

Jako szkoła typowo męska zostaliśmy „rozrywkowo” skojarzeni z Liceum Ogólnokształcącym, które znajdowało się w pobliżu. Polegało to na tym, że na zabawy szkolne my zapraszaliśmy, in gremio, uczennice tej szkoły, a one nas. Te wieczorki taneczne nie odbywały się zbyt często, a jeżeli już, to miały uważny nadzór pedagogiczny. Nie do pomyślenia było, aby ktoś był pod wpływem alkoholu, albo palił papierosy.

Podczas jednej z takich potańcówek, poznałem Danutę Górzyńską, uczennicę tegoż liceum. Znajomość ta przekształciła się w żywe uczucie. Nasze spotkania przybierały coraz częstszy charakter. Odbywaliśmy długie spacery, czasami bywaliśmy w kinie. Szczególnie ulubionym miejscem naszych spacerów były uliczki położone w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki Narwi. Za jakiś czas, zostałem zaproszony do jej domu i przedstawiony jej rodzicom. Tam potem spędzaliśmy każdą wolną chwilę. Tak się złożyło, że maturę zdaliśmy w tym samym czasie, t.j. na przełomie maja i czerwca 1960 roku.

Do egzaminów maturalnych w moim technikum przystąpiło ponad 80 abiturientów. Egzamin maturalny zdało 78 osób. Ja uzyskałem najlepsze wyniki i zostałem wytypowany, przez radę pedagogiczną, do zdawania, z rekomendacją szkoły, egzaminów, na Wydziale Weterynarii, Akademii Rolniczej w Lublinie. Była to inicjatywa dyrektora szkoły, który był absolwentem tej uczelni i w tym celu poczynił pewne kroki, informując uczelnię, że posiada bardzo zdolnego kandydata na studenta. Gdy odmówiłem tego kandydowania — a dlaczego to o tym napiszę za moment — wpadł w złość i mnie porządnie zrugał, krzyczał, że go zawiodłem i.t.p., a przy okazji wyjawił o swoich rozmowach na ten temat z uczelnią.

Na to, że nie zdecydowałem się kształcić w Lublinie, miały wpływ różne przyczyny. Jedną z nich było to, że nie chciałem obciążać moich rodziców wydatkami z tego tytułu, bo przecież znałem ich sytuację materialną. Ponadto nie byłem w pełni przekonany, że zawód lekarza weterynarii to jest to, co mi do końca odpowiada. Najważniejszą jednak przyczyną było to, że z Danusią zaplanowaliśmy ukończenie jakichś krótszych studiów, ponieważ chcieliśmy, jak najszybciej, usamodzielnić się życiowo.

Zapewne przypadek sprawił, że natrafiliśmy w gazecie na informację o tym, że Studium Nauczycielskie w Olsztynie, Wydział Biologii i Fizyki, ogłasza rekrutację na rok akademicki 1960/1961. Napisaliśmy podanie i dołączając stosowne dokumenty, wysłaliśmy wszystko do Olsztyna. Za jakiś czas dostaliśmy zawiadomienie o terminie egzaminów wstępnych. Przed przystąpieniem do egzaminów stwierdziliśmy, że na ten kierunek zgłosiła się bardzo duża ilość kandydatów, a na inne nieproporcjonalnie mniej. Dziekani tych wydziałów zaczęli więc poszukiwania, wśród tych osób, ewentualnych chętnych do zmiany kierunku studiów. Postanowiliśmy spróbować tej nowej szansy na Wydziale Wychowania Plastycznego i Zajęć Praktyczno-Technicznych. Egzamin praktyczny z rysunku oraz z umiejętności praktycznych z zakresu rękodzieła zdaliśmy z wynikiem pozytywnym, podobnie jak i z przedmiotów ogólnych. W ten sposób znaleźliśmy się na zupełnie innym kierunku, aniżeli pierwotnie wybraliśmy. Szczególnie nas do tego zachęcał dziekan tego wydziału — Witold Okulewicz, absolwent Uniwersytetu Wileńskiego. Potem okazało się, że większość kadry to dawniejsi absolwenci tego uniwersytetu, którzy repatriowali się do Polski po wojnie i osiedli w Olsztynie. Do tych osób należeli także: Jan Ilkiewicz, wykładowca malarstwa, rysunku i kompozycji i Jan Dwilewicz, wykładowca technik prac z introligatorstwa, metodyki rysunku, technik szkła i tworzyw sztucznych oraz organizacji pracy. Wspomniany wcześniej, Witold Okulewicz, wykładał techniki prac z drewna i metalu i metodykę prac ręcznych. Z tymi osobami była też ściślej związana wykładowczyni, Jadwiga Kuprowska, która prowadziła zajęcia z rysunku technicznego oraz z technik prac szycia. Stanisław Olszewski prowadził zajęcia z rysunku perspektywicznego i z rzeźby, a Anna Limanowska z wiedzy o sztuce. Ponadto mieliśmy wykłady z logiki, filozofii, psychologii, pedagogiki, metodyki nauczania początkowego, higieny, zagadnień społeczno-politycznych oraz z fizyki połączonej z maszynoznawstwem. Mężczyźni, jeden dzień w tygodniu, poświęcali na służbę wojskową, w ramach studium wojskowego studentów.

Szczególną wagę przykładano do praktycznego opanowania zarówno technik plastycznych jak i praktycznych (obróbka drewna, metali, tworzyw sztucznych i.t.p.). W ramach zajęć dodatkowych można było te techniki opanować dogłębniej, w zależności od osobistych preferencji. Ja na przykład zajmowałem się intensywniej rzeźbą, a Danuta ukończyła kurs fotografiki i obróbki zdjęć.

Niezależnie od zdobywania wiedzy teoretycznej, prawie od początku, wdrażano nas do pracy pedagogicznej w szkołach podstawowych. W związku z tym, kolejno, w ramach Szkoły Podstawowej Nr 7 w Olsztynie, która była powiązana z naszą uczelnią odbywaliśmy zajęcia praktyczne. Była to praktyka tygodniowa z obowiązkowym zaliczeniem w indeksie, na drugim roku studiów. Zanim jednak do tego doszło, cały pierwszy rok obfitował w liczne nasze hospitacje u nauczycieli prowadzących i odbywanie lekcji próbnych, pod ich nadzorem. Pod koniec drugiego roku studiów, od 26 IV — 18 V 1962 roku, wspólnie z Danutą, odbyliśmy praktykę zaliczeniową w Szkole Podstawowej Nr 1 w Piszu.

W ramach studium wojskowego posiadaliśmy, na swoim stanie, kompletne mundury wojskowe, w których stawialiśmy się, jeden raz w tygodniu, na całodniowe szkolenie, tak praktyczne, jak i teoretyczne, które prowadzili zawodowi oficerowie. Po pierwszym roku studiów odbyliśmy miesięczne szkolenie na poligonie wojskowym koło Siedlec, w warunkach niemal pustynnych, gdyż tak wyglądał tamten teren. Mieszkaliśmy w namiotach wojskowych, odbywaliśmy intensywne szkolenia strzeleckie, oraz kilkudniowe marsze, uczyliśmy się sztuki walki w warunkach terenowych. Ponadto mieliśmy dużo wykładów o tematyce szczegółowej oraz ogólnowojskowej.

Podczas drugiego roku studiów nadal odbywaliśmy szkolenie wojskowe, które zakończyło się zdawaniem egzaminów i przeniesieniem nas do rezerwy, co znaczyło, że nie groził nam już pobór do zasadniczej służby wojskowej.

Podczas odbywania studiów przyznano mi miejsce w internacie, a także stypendium, co zostało odnotowane w indeksie. Z zapisu tam znajdującego się wynika, że w okresie od 1 XI 1960 r. do 30 VI 1961 r. otrzymywałem po 1560 zł miesięcznie, a od 1 IX 1961 r. do 30 VI 1962 r. po 1860 zł.

24 lutego 1962 roku, w Urzędzie Stanu Cywilnego w Olsztynie, zawarliśmy związek małżeński, a przyjęcie z tej okazji odbyło się w domu akademickim przy ulicy Niepodległości 56. Na tym przyjęciu byli obecni zarówno wykładowcy, jak i studenci z wydziału. Było to pierwsze takie przyjęcie w historii Studium Nauczycielskiego.

W tym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie, za kilka miesięcy podejmiemy pracę zawodową. Ponieważ to jeszcze były czasy, gdy istniały niedobory w kadrach pedagogicznych, więc, przed ukończeniem studium, Kuratorium w Olsztynie zaproponowało nam objęcie funkcji nauczycieli wychowania plastycznego i zajęć praktyczno-technicznych w pobliskim Szczytnie. Żona dostała skierowanie do Liceum Pedagogicznego, ja do Liceum Pedagogicznego dla Wychowawczyń Przedszkoli, gdzie mieliśmy się zgłosić w dniu 1 września 1962 roku. Zanim jednak do tego doszło obroniliśmy prace dyplomowe z wiedzy o sztuce. Ja napisałem pracę o architekturze barokowej, a Danuta na temat architektury gotyckiej.

Po otrzymaniu dyplomów udaliśmy się na pobyt wakacyjny do Łomży, gdzie 16 sierpnia 1962 roku wzięliśmy ślub kościelny w katedrze łomżyńskiej. Przedtem pojechaliśmy do mojej rodzinnej wsi, gdzie przedstawiłem Danutę moim rodzicom i całej rodzinie. Na ślubie, z mojej rodziny, byli obecni tylko rodzice. Wesele, zgodnie z tradycją, było wystawne i huczne, do tańca przygrywała ludowa kapela.

Przed weselem, razem z bratem żony — Antonim oraz jej ojcem Janem, wybraliśmy się na rozlewiska rzeki Narwi, aby, przy użyciu sieci, nałowić trochę ryb, które tam pozostały, w niewielkich oczkach, po tym, jak wody Narwi latem cofnęły się do głównego koryta. Z łatwością nałowiliśmy ich bardzo dużo. Były sumy oraz szczupaki, co wzbogaciło i tak już bogate menu przyjęcia weselnego. Nie spodziewałem się, że nałowimy tak dużo dorodnych ryb. Świadczy to tym, że jeszcze wtedy środowisko naturalne było bardzo czyste i stąd ta obfitość.

Wakacje minęły bardzo szybko i 31 sierpnia stawiliśmy się w Szczytnie, w wyznaczonych nam miejscach pracy. W pierwszych dniach pobytu mieszkaliśmy w jednym z pokoi internatu mojego liceum, aby po pewnym czasie, przenieść się do małego mieszkania na poddaszu, które wynajęliśmy od rodziny, która była właścicielem poniemieckiego, jednorodzinnego domku. Dom ten znajdował się na obrzeżach miasta, w pobliżu milicyjnej szkoły oficerskiej. Do pracy mieliśmy około dwa kilometry, a więc około 20 minut spaceru. Mieszkanie to składało się z jednego niedużego pokoju, korytarzyka i małej kuchni. Było ponadto bardzo zimne i zimą cierpieliśmy chłód z powodu niedogrzania, spowodowanego niewydolnością pieca, który nie był od lat remontowany. Zdarzało się, że zimą, w kuchni zamarzała nam woda w kranie. Gdy nie odnosiły skutku nasze interwencje u właściciela, na własną rękę rozebrałem ten piec, dokonałem jego oczyszczenia wewnątrz i stosownego remontu i w ten sposób odczuwalnie poprawiłem nasze bytowanie zimą. Niedogodnością w tym mieszkaniu było też korzystanie z łazienki i ubikacji wspólnie z właścicielami.

Wobec takiej sytuacji postanowiłem domagać się od dyrektora liceum, aby zgodził się na wynajęcie mi jednego z mieszkań, które znajdowało się w internacie. Istotnym argumentem było to, że w tych warunkach nie można było mieszkać z dzieckiem, bo właśnie, 4 lipca 1964 roku, w Szczytnie, urodziła się nasza córka — Beata, która tam, przez jakiś czas z nami właśnie mieszkała.

To mieszkanie, które z trudem uzyskaliśmy, było położone przy ulicy Bieruta 2, w budynku internatu. Znajdowało się na parterze i składało się z dwóch pokoików, samodzielnej kuchni wygospodarowanej z korytarza i wspólnej łazienki z ubikacją, które dzieliliśmy ze starszą, samotną nauczycielką śpiewu. Mieszkanie to posiadało również duży balkon, na który bardzo lubiła wychodzić nasza córeczka i zaczepiać znajomych przechodniów swoim radosnym „dzień dobry!”.

Praca zawodowa w Szczytnie układała mi się dobrze, ponieważ na samym początku zapracowałem ciężko na dobrą opinię. Włożyłem bardzo dużo pracy w zorganizowanie, niemal od podstaw, dwóch pracowni: plastycznej i technicznej, co spotkało się z uznaniem dyrekcji, grona pedagogicznego i wizytatora z kuratorium. Właśnie podczas jednej z wizytacji, wizytatorka wysoko oceniając moje podejście do pracy, zasugerowała, abym podjął natychmiast jakieś studia zaoczne, gdyż z biegiem czasu, w przypadku nie uzupełnienia wykształcenia, byłyby problemy z utrzymaniem się na tym stanowisku. Ponieważ posiadała informację, że Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, prowadzi nabór na studia historii sztuki, w systemie eksternistycznym, więc po krótkim zastanowieniu się, zgłosiłem swój akces i wkrótce potem pojechałem na egzamin wstępny, który pomyślnie zdałem i stałem się studentem.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 43.45
drukowana A5
Kolorowa
za 65.89