PERFORMANCE
Majewski jest poetą, to widać w stylistyce
utworu
Emil Biela
Jedynie uciekając od świata, można się nim
cieszyć.
Franz Kafka
Obraz, który patrzy
— Co to?
— Co?
— To! O! — wskazał na obraz.
— Ach, to! To wiosna.
— Ale ja mówię o tym obrazie.
— Ja również. Wiosna. Tak się nazywa.
— Wiosna! Kto go namalował?
— Jak myślisz?
— Dalí?
— Ciepło.
— Miró, nie?
— Nie! Stanowczo nie!
— A więc kto?
— Poddajesz się? — stanęła za nim, oddychając mu w kark.
Mruknął coś pod nosem.
— Słucham.
— Nie Miró, nie?
— Nic nie słyszę!
— No dobrze. Poddaję się.
— To Paul Delvaux.
— Wiedziałem.
— Nie wiedziałeś!
— Wiedziałbym. W innej wersji.
— W czym?
— Ach! W niczym, i tak tego nie zrozumiesz.
— Zawsze chcesz być górą, co?
Odwrócił się gwałtownie, i nieśmiało ją objął. Jej usta były już tak blisko jego.
Zawahał się. Niepotrzebnie.
— Makary, proszę — wykorzystała to i delikatnie wyswobodziła się z jego objęcia.
Stał przez chwilę, która wydawała się nie mieć końca. Czuł się niezręcznie. Nie odważył się nawet westchnąć.
Usiadła.
— A ty jakbyś go nazwał? — ratowała atmosferę.
— Ja? — przez chwilę nie wiedział kim jest.
— Ty.
— Ja… (kto to jest „ja”). Ja bym go nazwał… Pociąg do kobiet.
Przytaknęła ruchem głowy. To było nawet rozsądne.
— Wiosna — wygiął usta, nabierając z głębokim oddechem pewności siebie. — Wiosna stanowczo mi nie pasuje.
— Coś jeszcze? — chciała wycisnąć, wydobyć z niego maksimum treści, w końcu był jej pacjentem.
— Co jeszcze? — przysunął krzesło do jej krzesła. — Ktoś na nas patrzy. Patrzy.
Dziwne. Pomyślała. Odczuwała to samo.
— Kto?
— Nie wiem kto, wiem, że patrzy.
Spojrzała mu w oczy. Głęboko.
— Skąd patrzy? — dociekała.
Makary wycelował wskazujący palec w Wiosnę.
— Z wagoniku — powiedział to ciszej niż zamierzał. Głos uwiązł mu w krtani. Odchrząknął. — Z przedziału.
Z przedziału! Dlaczego niczemu już się nie dziwi?
— Są takie chwile w życiu, kiedy całkowicie ulegam ich magii — odkryła. — Miewasz takie chwile?
— Myślę, że moje życie składa się z takich chwil — przyznał po chwili namysłu, sięgnął po filiżankę, upił kilka łyków. — Wiosna…
* * *
Jest późno. Ale na drugim piętrze starej kamienicy przy ulicy Kierkegaarda 7 pali się jeszcze światło.
Kobieta w przeciwdeszczowej pelerynie zadziera do góry głowę. W oknie na chwilę ukazuje się postać mężczyzny.
— O, pan Hanuszkiewicz też dzisiaj nie może zasnąć! — tłumaczy swojej zmokniętej suczce, z którą wybrała się na nocny spacer, piesek odpowiada skomleniem — Już, już idziemy Sonieczko… Jakaś ty mądra, jakaś mądra…
Kiedy kobieta wraz ze swoim psem znika w bramie kamienicy, światło na drugim piętrze gaśnie. Przenikliwą ciszę jesiennej nocy przerywa charakterystyczny dźwięk przekręcanego zamka. Po chwili słychać nerwowe, przyśpieszone kroki po schodach.
— Dobry wieczór, sąsiedzie! — kobieta uwalnia psa z uwięzi i z doskonale maskowanym zainteresowaniem przygląda się mężczyźnie.
— Dobry wieczór, pani Wando.
— Na spacerek? — jej szeroki uśmiech reklamuje kunszt stomatologiczno-jubilerski. — Bezsenność też panu dokucza, co?
— Szkoda słów — macha ręką. Nie lubi tej wścibskiej baby.
I już go nie ma. Kobieta z politowaniem kręci głową. — Same kłopoty z tym jego siostrzeńcem — wypowiada te słowa trochę do siebie, trochę do psa. — Takie nieszczęście, takie nieszczęście…
On, peron i ptak
Najpierw zobaczył puchacza. Potem zegar.
Puchacz — zegar — puchacz?
Co on tutaj robi? Pytanie zawisło pomiędzy dwoma istnieniami, ptaka i człowieka.
O tej porze na stacji metra nic się nie dzieje, lub dzieje się wszystko. Ptak przygląda się człowiekowi bez zbytniego zainteresowania, przymyka co chwila oczy, nieruchomy, jakby wyrzeźbiony z szarego marmuru!
Dostojny.
Z lewej jak i z prawej strony wyziera czeluść tunelu, tory giną w gęstym mroku. Tak, to bez wątpienia stacja metra. Jej magię można kroić nożem.
Człowiek zgubił sens istnienia. Ptak nie ma takich dylematów, zamyka oczy. Śpi? Nie. Jego pióra porusza delikatny powiew. Puchacz jest czujny, ufa swojemu instynktowi. Gdzieś z głębin tunelu dochodzi głuchy, metaliczny odgłos. Teraz i człowiek wyczuwa ruch powietrza na swojej twarzy.
Kamery metra rejestrują zdarzenie. Zaspany dyspozytor nie jest w stanie kontrolować wszystkich monitorów. Nawet nie zauważa postaci mężczyzny, który zbiega po ruchomych schodach. Jest pierwsza lub druga w nocy. O tej porze nie kursują już pasażerskie pociągi, a jedynie służbowe składy.
Metaliczny hałas nabiera impetu, wchodzi w kulminacyjną fazę. Puchacz zrywa się ze swojego miejsca i przelatuje tuż nad głową człowieka zbliżającego się do krawędzi peronu.
Śmierć rozwiera swoją paszczę. Człowiek przestał ufać instynktowi, a intelekt go zawiódł. Cóż, śmierć jaka by nie była, każda jest pewna. Pociąg nie zwalnia na tej stacji, pędzi jak oszalały. Wżyna się w myśli. Maszynista nie zwraca na nic uwagi, zajada się hot dogiem, a po jego brodzie krwistą czerwienią ścieka ketchup.
Jeszcze tylko krok, pół kroku i…
Biegnący mężczyzna zdążył w ostatniej chwili, bezwzględnie pociąga tego pierwszego do siebie i jest już po wszystkim! Przynajmniej na razie. Pociąg znika po drugiej stronie bytu ustępując na powrót miejsca ciszy. Zniknął tak szybko jak się pojawił.
Mężczyźni odprowadzają wzrokiem turlającą się plastikową butelkę po coca coli, która po chwili znika z ich pola, spadając na tory.
Puchacz powraca na swoje miejsce.
Mężczyźni siadają na ławce.
Irracjonalność sytuacji jest gorsza od bólu zębów.
Starszy pan łapie oddech, wyrównując go, co chwilę przykłada dłoń do swojej klatki piersiowej. Tymczasem młodszy patrzy niewidzącymi oczami przed siebie. Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co zaszło. Na jedną chwilę cisza otula ich obu.
Uspokoiwszy się starszy mężczyzna wstaje. Wzdycha, a jego westchnienie cięższe jest od miliona słów. Jest spokojny. Ściąga swój znoszony, flauszowy płaszcz, wiesza go na oparciu ławki i rozprostowując parę śnieżnobiałych skrzydeł, trzepocze nimi kilka razy, po czym zwija je, sięga po płaszcz i zakłada na siebie.
Młodszy nadal jest nieobecny.
— To be, or not to be? — Słyszy w sobie obcojęzyczną frazę. I bynajmniej nie oczekuje odpowiedzi.
Dopiero teraz zauważa starszego mężczyznę. Poznaje go. To Adam Hanuszkiewicz. Tylko kim jest Adam Hanuszkiewicz?
— Przechodziłem właśnie — Adam Hanuszkiewicz zatacza łuk ręką, a jego słowa na chwilę wypełniają przestrzeń niczym deszczowe chmury.
— Mam na imię Makary — odkrywa młodszy. — Makary.
— Tak! — starszy kładzie mu dłoń na barku. — Masz na imię Makary.
To była dobra wiadomość.
Dobry punkt odniesienia.
— Ale kim jest Makary? — pyta młodszy. Zaniepokoiło go to pytanie. Kim jest Makary? Czy to tylko logo na produkcie? Czy może coś więcej. Makary… Nie otrzymuje odpowiedzi, więc zapomina o wszystkim, a uruchomiony raz mechanizm utraty pamięci działa bezbłędnie.
Adam Hanuszkiewicz też nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie. Zbliżył się do krawędzi peronu, wyciągnął swoją dłoń i z nieukrywaną satysfakcją obserwował jak butelka po coca coli odrywa się od ziemi, aby znaleźć się w jego ręku. Ten starszy pan był bardzo dobrze zorganizowanym facetem. Wszystko musiało być na swoim miejscu. Nawet on sam. Z butelką przylepioną do dłoni podszedł do kosza na śmieci, przez chwilę zastanawiał się nad czymś, jakby kontemplując magię tego zdarzenia, po czym wrzucił butelkę tam gdzie było jej miejsce.
— Tak — mruknął pod nosem. — Makary — po czym zrobił szybki zwrot i prawie krzyknął do odwróconego plecami młodszego mężczyzny — ostatni raz ratowałem ci dupę, zapamiętaj to sobie!
Makary nie zareagował, przestał wierzyć w cokolwiek, szczególnie w słowa, te umowne wibracje, którym nadano tyle znaczeń, a poza tym miał uczucie dèjá vu, chociaż, jak sądził, nie miało ono bezpośredniego związku z groźną wypowiedzią pana Hanuszkiewicza.
Puchacz obserwując obydwu mężczyzn wtrącił swoje pohukiwania, lecz został przez obydwu panów zupełnie zignorowany. Szkoda tylko, że to sympatyczne ptaszysko nie zdawało sobie sprawy ze swojej roli kontrapunktu dla tej enigmatycznej sytuacji.
Tymczasem starszy mężczyzna nieco ukontentowany swoją ostrą wypowiedzią, stanął za siedzącym w zupełnym bezruchu Makarym i kładąc obie ręce na jego barkach powiedział:
— Wstawaj, idziemy na wódkę!
Wódka?! Makary zmarszczył czoło. Wódka…
Drezyna
Robotnik ze zmierzwioną grzywą. Pewny swojego posłannictwa. Spracowane dłonie zaciska na kole steru. Z wiarą patrzy w przyszłość.
Patrzy w przyszłość.
Przyszłość?
Nad jego głową gzyms. Na gzymsie przycupnęło kilkadziesiąt gołębi, być może są ich setki. Poruszają swoimi małymi główkami. Góra–dół–góra–dół. Ich charakterystyczne gruchanie wypełnia całą przestrzeń.
Robotnika wycięto z podłej jakości blachy, osadzono na zawiasach, aby obracał się dookoła własnej osi, wskazując kierunek historycznych zawieruch. Obok niego, na nagim, ceglanym murze, ktoś niezdarnie umieścił napis białą, olejną farbą:
RESTAURACJA PROLETARYAT. Czy to zamierzony błąd?
Makary widzi ten obraz. Nie wie tylko do czego go odnieść. Ojciec? Może…
Wódka?
— Wstawaj, idziemy na wódkę! — słyszy, a na barkach czuje dłonie starszego mężczyzny. Może to jego ojciec?
Ojcze nasz, Aniele Boży! Dziwne…
Ciężko podnosi się z ławki, tak jakby ważył tonę. Spogląda w górę, słyszy furkot gołębich skrzydeł, które zrywają się z gzymsu i giną w świetle na końcu tunelu. Tymczasem blaszany robotnik obraca się niczym wiatrak. Wiruje coraz bardziej, coraz szybciej, aż do zawrotu głowy. Makary traci siły, opada na ławkę. Siedzi. Siedząc nasłuchuje. Nie, to nie gołębie. Na peron wjeżdża drezyna. Makary otwiera usta. Puchacz oczy. Co to? Drezyna skonstruowana jest na bazie samochodu marki Warszawa, pomalowana na niebiesko z charakterystycznymi, białymi literami na obydwu bokach: MO.
— No! Wstawaj — Adam Hanuszkiewicz klepie go w plecy.
MO? Czyżby trauma? Jego ojciec był kuratorem społecznym, a on miał iść do poprawczaka. MO! Zajebiście! Makary jest podenerwowany, ale posłuszny, nie ma co wierzgać przeciw ościeniowi jak poucza apostoł Paweł. Delikatnie popychany przez starszego mężczyznę zbliża się do drezyny.
Funkcjonariusz z literkami „V” na pagonach jest jednym wielkim uśmiechem. Uśmiecha się, ponieważ wierzy w swoją firmę, której jest oddany niczym pies. Pies służy swoim panom i szczeka na obcych. Pies boi się tego, czego nie zna. Taka właśnie jest rola psa. To dobry funkcjonariusz, wskoczył nawet na peron, aby pierwszy przywitać się z Makarym. Pan Hanuszkiewicz otwiera tylne drzwi drezyny, Makary schyla się i po chwili siedzi już wewnątrz, zastanawiając się skąd zna zapach wnętrza.
— Dokąd mnie zabieracie? — zadaje banalne pytanie.
Funkcjonariusz odpowiada nie rezygnując ze swojego uśmiechu. Tak jakby ten uśmiech był przypisany do jego funkcji. Cóż z tego, skoro Makary widzi jedynie ruch jego warg. Słowa gubią się gdzieś po drodze. Ale łapie się na tym, że to mu wystarcza. Sam fakt, że funkcjonariusz nie ignoruje jego pytania.
Tak, to dobry funkcjonariusz, jeden z tych, których wycinają z socrealistycznych plakatów z lat pięćdziesiątych XX wieku.
Drezyna rusza, jadą.
Na chwilę giną w ciemnej gardzieli tunelu.
Dojeżdżają do stacji. To niepokojąca stacja. Słabo oświetlona, wręcz mroczna. Na tablicy jej nazwa. PODŚWIADOMOŚĆ. Jakże dziwna nazwa stacji. Milicjant znów porusza ustami, żegna się z Makarym jak z bratem, serdecznie, z mocnym uściskiem obydwu rąk. Funkcjonariusz znów jest za kierownicą. Funkcjonariusz ze zmierzwioną grzywką. Odjeżdża, znika. A oni zostają sami…
PODŚWIADOMOŚĆ.
Gdzieś z głębi błyska snop iskier rozświetlając na chwilę mrok. Potem znów. W pojawiającej się łunie widać pochyloną postać spawacza i kawał porządnej metalowej konstrukcji.
— Co on robi? — marszczy czoło Makary uzmysławiając sobie, że od dziecka chciał być spawaczem.
— Konstruuje nowy porządek świata — słyszy odpowiedź.
Makary chwyta Adama Hanuszkiewicza za poły płaszcza.
— Dlaczego ja niczego nie pamiętam?
Starszy mężczyzna delikatnie uwalnia się z uchwytu Makarego.
— Ponieważ o wszystkim zapomniałeś — Tłumaczy jak dziecku. — Tak było dla ciebie wygodniej. Tracić pamięć i odzyskiwać. Pozbywać się tego co złe, odzyskiwać to, co dobre.
— Tak, to ma sens. A ty? A ty kim jesteś dla mnie? Aniołem Stróżem? A może reminiscencją mojego ojca?
— Jestem zawsze tym, kim chcesz, w tym przypadku Aniołem Adama Hanuszkiewicza.
— Adama Hanuszkiewicza? Czy to ktoś, kto mi imponował? — Makary opuścił wzrok licząc przydeptane niedopałki papierosów.
— Myślę, że tak. Inaczej by mnie tu nie było. Chodź, będziemy mieć jeszcze dużo czasu na takie rozmowy — anioł objął Makarego ramieniem i ruszyli przed siebie, za sobą zostawiając spawacza, aby od czasu do czasu rozświetlał mroki na budowie nowego porządku świata.
Przesłuchanie
Wszędobylska szarość i nijakość. Tragiczna bezbarwność! Mdłe światło słabych żarówek na chwilę rozświetla kontury prześlizgujących się demonów przeszłości.
Stalowe drzwi z łuszczącą się farbą. Makary nawet nie ogląda się za siebie. Nie szuka wsparcia w Adamie Hanuszkiewiczu. Zapomniał o nim. Tak po prostu. Jakby nigdy go nie było. Stoi przed tymi masywnymi drzwiami wyczekując czegoś, czego się obawia. Boi się je otworzyć. Ale one otwierają się same, powoli, ale same. Niesmarowane od wieków zawiasy nucą złowrogie tony. Jeszcze chwila, moment i Makary znajduję się w gęstym od kurzu snopie światła.
— Wejść! — słyszy nie znający sprzeciwu głos.
Idzie. Wprost w snop światła. Nie widzi postaci kryjącej się za oślepiającą go lampą. Jego wzrok przykuwają frędzle pajęczyny zwisającej z każdego kąta tego pomieszczenia.
Krzesło. Surowe, drewniane krzesło z plamą po wysiedzeniu przez dziesiątki przesłuchiwanych ludzi. Wydaje mu się, że widzi ślady po zastygłej krwi. Ciemno-brunatne plamy.
— Siadaj! — i znów ten głos nie znający sprzeciwu.
Boi się. Strach żelazną dłonią ściska go za gardło.
Siada.
Ale odnajduję w sobie jakiś bunt. Niezgodę na taki stan rzeczy. Miota się sam w sobie, ale tylko po to, aby poddać się biegowi wydarzeń. Uścisk na gardle ustaje, a strach odchodzi zaskoczony jego metamorfozą. Postać po drugiej stronie światła przekręca lampę i Makary po chwili rozpoznaje uśmiech funkcjonariusza z drezyny.
— To pan? — próbuje rozwiać wątpliwości.
— To ja zadaję pytania!
— Ale mi chodzi o tę drezynę…
— Cisza do kurwy nędzy! — funkcjonariusz wali pięścią w biuro. Strzępy pajęczyny odrywają się od sufitu i opadają grubą warstwą na podłogę.
Milicjant już nie jest tak grzeczny jak wcześniej. Ktoś skradł mu jego przyjazny uśmiech. Tak, to niepowetowana strata. Dlatego teraz jest zły, groźny.
Makary zupełnie bez powodu wybucha histerycznym śmiechem, takim, który nie ma prawnych, a tym bardziej psychologicznych podstaw. Śmiechem, którego nie można w żaden sposób opanować.
Zna tego milicjanta, to pan Kurzawa. Przypomniał sobie to lato, tę jabłoń, w której cieniu pan Kurzawa parkował swój służbowy motocykl marki SHL.
— Proszę pana, ja tylko chciałem usiąść. W tamtych czasach mieliśmy tak szare, tak bardzo smutne dzieciństwo.
— Milczeć! — tym razem bez uderzenia w biurko, chociaż następna porcja pajęczyn szykowała się do upadku.
— Ale motor się przewrócił! Przygniótł mnie. Ledwo się spod niego wydostałem, kiedy zobaczyłem pana w oknie pokoju — kontynuował Makary. — Uciekłem do domu!
Nagle w pokoju zrobiło się jakby jaśniej, pastelowo.
— Makary ty skurczybyku, ile ja się przez ciebie strachu najadłem. Myślałem, że sobie nogę złamałeś.
— Uciekłem do domu i schowałem się pod łóżko w sypialni.
— Zestarzałeś się synu — Kurzawa skierował światło lampy w twarz Makarego.– Ile ty już masz mimicznych zmarszczek? Czy to aby ty, mój chłopcze?
— Nie wiem. Nie wiem czy ja, to ten sam chłopiec przygnieciony przez pana motor. Nie wiem.
— No dobrze już. Ja nie o tym, nie w tej sprawie. Zresztą uśmiałem się z twoim ojcem jak powiedział mi, że schowałeś się pod łóżkiem. Twój ojciec był moim serdecznym przyjacielem. Przyjacielem…
— Był?
— Dowiedziałem się — zawiesił głos — że szukasz drogi do Proletaryatu. (żeby było jak w nazwie restauracji)
— Nie, skądże, to tylko nazwa knajpy.
— To nie tylko nazwa synu. To coś o wiele więcej.
— Co?
— Być może twoje ukryte pragnienia, które, jak chce Zygmunt Freud zamiatasz pod dywan, żeby nikt się o tym nie dowiedział — mówiąc to wyprostował się nad biurkiem, a Makary mógł znowu zobaczyć jego uśmiech.
— Ja jestem zagorzałym antykomunistą! Mój dziadek był żołnierzem wyklętym — Stanowczo zaoponował Makary.
— Nie rozśmieszaj mnie, bo mam zajada — zakpił.
Makary wiedział, że odwdzięczy się Kurzawie tym samym.
Drzwi za plecami Makarego otworzyły się, a w ich świetle pojawiła się postać pana Hanuszkiewicza.
— A co ty tu robisz do licha? — spytała postać.
Makary zerwał się z krzesła i wskazał ręką pana Kurzawę, ale ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, nikogo nie zauważył. Nie było tam ani Kurzawy, ani biurka, ani tym bardziej lampy. W ostatniej chwili zauważył jedynie małego demona przeszłości, przemykającego chyłkiem pod ścianą.
— No i na co się tak gapisz?
Makary ignorując pytanie schylił się, odsunął nogę. Na pożółkłej kartce papieru odbił się czubek jego buta. Podniósł kartkę i przysunął do twarzy.
— To chyba jakiś wiersz — Zauważył.
— Nie jakiś, tylko twój. A czy wiersz? Chodź, przeczytasz sobie po drodze a wtedy zrozumiesz, że nie jesteś stworzony do pisania wierszy. — zdecydował całkiem rozsądnie pan Hanuszkiewicz.
— Tak, chodźmy, proletaryat czeka. — Zakpił Makary zastanawiając się, czy kiedykolwiek powiedział swojemu ojcu, że go kocha.
Puchacz zdziwiony jego rozterkami zamrugał oczami i przez chwilę odprowadzał ich swym mądrym wzrokiem.
Droga
Makary nie wiedział czy to księżyc, który od dziecka go hipnotyzował, czy raczej blask jupiterów oświetlających plac budowy. Równie dobrze mógłby to być plan filmowy, albo jakaś teatralna scenografia. Krzątający się w mrówczym pędzie ludzie nie zwracali na nich uwagi. Jakby ich nie było. Robotnicy w czerwonych kaskach na głowach toczyli metalowe beczki. Kilku spawaczy próbowało zamknąć w bryłę monstrualną konstrukcję. Grupa prawie nagich kobiet spacerowała po ulicy siadając na pozostawionych tam bez sensu szezlongach. Zapraszały przechodniów do somnambulicznych doznań.
— Nie patrz na te nimfy — pan Hanuszkiewicz zakrył swoją dłonią oczy Makaremu. Czyżby wiedział co w tym czasie dzieje się z Makarym. A działy się dziwne rzeczy. Makary miał wrażenie, że jego mózg osuwa się przez gardło, płuca, żołądek, aby zagnieździć się w okolicach jąder. Teraz myślał tylko o jednym. Pożądał tych kobiet bardziej niż czegokolwiek. A one wiedząc o tym, uśmiechały się i przyjmowały coraz bardziej zachęcające pozy.
— Już wiem kim jestem — odkrył Makary, pokornie godząc się na dłoń pana Hanuszkiewicza na swoich oczach. Zasłona wszak nie była szczelna. A przerwy pomiędzy palcami jedynie potęgowały pożądanie.
— A więc kim jesteś? — zapytał z nadzieją w głosie Hanuszkiewicz.
— Prymitywnym samcem. Jestem prymitywnym samcem, zaprojektowanym do podtrzymania gatunku. Oto, kim kurwa jestem! — mówiąc to strząsnął z siebie dłoń starszego mężczyzny. — Ale mam to gdzieś! — spojrzał w górę i krzyknął. — Nie myśl sobie, że będę rozpłodowym byczkiem! Jestem poetą! Jestem artystą — Podniósł w górę przydeptaną kartkę i krzyczał dalej. — Jestem twórcą tak samo jak ty! Tak samo jak ty? — zdziwił się swoją bezczelnością.
— Makary, chłopie! Co z tobą? Spokojnie, spokojnie. Bez patosu. Patos w tym miejscu jest co najmniej niewskazany. O, już dobrze. Chodź, napijemy się! — Ton jego głosu wskazywał, że świetnie się bawi.
Tymczasem Makary złożył starannie kartkę na cztery i wsunął do tylnej kieszeni spodni. Następnie zerknął nieco spode łba na Hanuszkiewicza.
— Wygłupiłem się, co?
Starszy mężczyzna uniósł brwi.
— Co? — nalegał młodszy.
— A jeżeli nawet, to co? Masz do tego święte prawo. Człowiek to nie drezyna, która jeździ tylko wyznaczonym przez dekalog torem.
I mimo, że odpowiedź była nieco wykrętna, Makary uspokoił się na tyle, że nawet nie obejrzał się wstecz, aby po raz ostatni spojrzeć na te cudowne kobiety, wyzwalające w nim najdziksze, ale jakże słodkie żądze. Szli teraz w milczeniu klucząc w gąszczu składowanych bez ładu olbrzymich rur, zdezelowanych maszyn i urządzeń budowlanych, porosłych mchem żużlowych pustaków, czerwonych i białych cegieł, skamieniałych worków z cementem, czerwonych, stojących wieszaków. Od czasu do czasu spotykali ludzi, którzy coś przenosili, układali, inwentaryzowali. A wszystko to odbywało się w niepokojących półcieniach, hipnotyzującym szumie niewidocznych maszyn lub olbrzymich wentylatorów wtłaczających powietrze w ten podziemny świat jaźni naszego bohatera.
Mnie?
Starszy mężczyzna milczał i to milczenie udzieliło się Makaremu. Ten ostatni zaufał mu bez reszty. Zresztą nie widział żadnego powodu, aby mu nie ufać. Jak można nie ufać komuś, kto wyrwał cię z paszczy śmierci. Makary zdał sobie sprawę z tego, że jego życie, o którym wie tak niewiele, od tamtej dramatycznej chwili, tak naprawdę, należy do Adama Hanuszkiewicza. Kimkolwiek by on nie był i czego by nie symbolizował. Człowiekiem, aniołem, czy bohaterem podrzędnej przypowieści.
W końcu zatrzymali się przed nieruchomymi, ruchomymi schodami. Makary, pomimo, że wytężał wzrok jak tylko mógł, nie potrafił przebić się przez ciemność, w której ginęły, hen, hen w górze.
Tu, na dole niebo jest czarne. Zawsze czarne.
— Tędy! — pan Hanuszkiewicz wskazał na schody. — Kiedyś, właściwie jeszcze całkiem nie tak dawno były ruchome — zamyślił się. — Były ruchome — powtórzył z nutą nostalgii w głosie. Po czym wracając do siebie powiedział — Proszę — i puścił Makarego przodem.
Makary postawił ostrożnie stopę na martwych schodach obawiając się, że schody mimo wszystko ruszą, kiedy odbiorą odpowiedni impuls, ale nic takiego nie nastąpiło. Oparł dłoń o gumową poręcz i postawił drugą nogę. Starszy mężczyzna szedł za nim, Makary czuł jego oddech na swoim karku, szli spokojnym rytmem, krok za krokiem, od czasu do czasu zerkając w górę, z nadzieją na rychłe światełko w tunelu. Lecz Makary nie mógł wiedzieć, że ktoś chciał zafundować mu daleką podróż. Bardzo daleką, poza świadomość. Ale póki co, jego dłoń oparta o poręcz odbierała nieśmiałe, delikatne drgania. Zmysł dotyku przekazywał te wibracje do mózgu, ten natychmiast uruchomił uśpioną, nieujarzmioną wyobraźnię.
Trzynasty brat
Makary zatrzymał się. Od jakiegoś czasu nie przemieszczał się już po schodach, stał w autystycznym zamyśleniu, tracąc zupełnie poczucie czasu i przestrzeni. Nawet ułamek myśli nie informował go o istnieniu Adama Hanuszkiewicza. Był absolutnie wyciszony. Oderwany od Boga, świata i samego siebie. W miejscu, w którym się znalazł, ciemność traciła swoją intensywność, lecz światłość nie godziła się jeszcze na żaden kompromis. Miejsce to, na minutę przed brzaskiem było krainą demonów. Makary wiedział o tym.
— Tak — pomyślał. — Dotarłem zbyt daleko, aby myśleć o powrocie. A niby dokąd miałbym wracać?
Z miejsca, w którym się znalazł, mógł jedynie iść do przodu. Ku przeznaczeniu. Lecz póki co stał sparaliżowany strachem. Strachem, który trzeba pokonać albo umrzeć!
I umrzeć tą śmiercią, która nigdy się nie kończy, a człowiek uwięziony jest w bryle wiecznego konania jak owad w bursztynie. Tak, to kraina demonów! Zawieszenie pomiędzy nocą a dniem, śmiercią i życiem. To piekło! Świat, którego demony odżywiają się twoim strachem, wiecznym strachem! I tym cenniejszy dla nich jesteś, im w większej ilości fobii się taplasz!
Makary czuł ich oddech na plecach, chociaż mógł być to również oddech starszego mężczyzny, o którego istnieniu zapomniał.
Znów!
Dlaczego?
— Bezcielesna papka! — wykrzyczał z siebie cały strach, który paraliżował każde włókno jego mięśni. — Pocałujcie mnie w dupę!
Po czym dał nura w mrok, a ślepa ciemność wyłapała jedynie nerwowy tik policzka i być może skrzywienie ust zdradzające nierozsądną desperację.
Demony rzuciły się na Makarego w swej urażonej dumie, wściekłe do bólu, gotowe rozszarpać śmiałka na strzępy. Ale Makary oswajał ciemność niczym drapieżną, czarną pumę, stając się z każdym krokiem jej władcą.
Cel, którego nie znał czekał na niego. Makary wiedział o tym. Wierzył, bo cóż innego mu zostało, że musi tam dotrzeć. Jedynie w ten sposób mógł nadać sens swojemu istnieniu. To wszystko. Tylko tyle! A ciemność rozumiała to doskonale i nie stawiała zbytniego oporu. No tak… Ale kiedy pokonujesz ciemność, prowadzony jedynie przez instynkt, a jej, zamiast ubywać, przybywa, wkrada się nie wiadomo jak i kiedy — beznadzieja… Beznadziejność po stokroć gorsza od legionów zielonookich demonów! I cóż wtedy? Co robić? Nic? Czy raczej modlić się do Boga, który ma obowiązek być, kiedy idziesz ciemną doliną! I modlisz się, ale nie tak, jak oszalały klecha! Modlisz się jak poeta, jak młody bóg. I wtedy widzisz jak z nieistnienia powstaje istnienie. Modlił się więc, tworząc wszechświaty. Modlił się nie po to, aby modlitwa stała się celem jego istnienia, lecz aby przybliżała go do celu! I spełnienia się w NIM. Tak… Wibracje stawały się coraz bardziej czytelne. Zamieniały się powoli w nierozpoznawalne tony, wzdychania, szepty.
Makary przez chwilę pomyślał nawet, że to tylko akustyczne omamy, przecież tak długo przedzierał się przez mroki totalnie samotny. Kiedy próbował odczytać je za pomocą słuchu, oszukiwały go, twierdząc, że samo poszukiwanie celu jest sensem jego istnienia. I prawie uwierzył tym kłamstwom. Zły na samego siebie, przyspieszył kroku! Obraz, który zobaczył w swojej wyobraźni to drwal, który próbuje ściąć kamienne drzewo. Ale to nie był drwal… Stanowczo nie! Nie! Nie! To bez sensu! I wtedy drwal rozpłynął się, zniknął jak mydlana bańka. A wtedy ciemność przestraszona jego determinacją, zagęściła swoje istnienie, stając się murem nie do przebycia…
Czy to już koniec? Koniec…
— Cholera! — zatrzymany przez mur zastanawiał się nad magicznym słowem. A ono przyszło samo, nagle, bez żadnego wysiłku i zapowiedzi — i tak cię pokonam, ty suko!
Ale w głębi duszy nie wierzył już w zwycięstwo. Jego desperacja nie była niczym innym jak tylko desperacją. Przegrał. Usiadł na ziemi. Oparł się plecami o mur. Umierał spokojnie, pogodzony z losem. Ale głos, który teraz usłyszał, przyprawił go o elektryczne mrowienie na plecach. Poderwał się i z ręką przy murze pobiegł, ile miał tylko sił w nogach przed siebie.
Zobaczył ich wkrótce.
Dwunastu braci!
— W co wierzycie! — krzyknął pomiędzy jednym a drugim uderzeniem młota.
Zdezorientowani jego nagłym wtargnięciem w hermetyczny świat Leśmiana, opuścili swoje młoty.
— Wierzymy w Sny — odpowiedzieli pokornie.
— A kim jesteście?
Spojrzeli po sobie.
— Jesteśmy braćmi! Ale teraz nie przeszkadzaj nam. Musimy rozwalić mur.
I biorąc jednocześnie potężny zamach uderzyli jeden za drugim. Mur zadrżał.
Uf! Piękni! Szaleni!
— Przestańcie! Na Boga, przestańcie! — krzyczał Makary — Tam nic nie ma!
Opuścili swoje młoty i spojrzeli na niego groźnie, niczym Inkwizycja na heretyka.
— Tam jest Dziewczyna! — stwierdzili imperatywnie.
— Nie! — powstrzymywał ich, póki była jeszcze nadzieja. — Znam waszą przyszłość! Zginiecie bez sensu, tak wy, jak i wasze cienie!
I wtedy, Makary usłyszał ten głos… Niesamowity głos… Głos, przy którym tuzin nagich panienek rozłożonych na szezlongach było zaledwie tłem.
Głos Dziewczyny, głos, który kochał od zawsze. Bracia uśmiechnęli się tryumfująco. Makary podążył za ich wzrokiem. Spojrzał w dół, u jego stóp leżał trzynasty młot. Podniósł go w całkowitym skupieniu, proroczym namaszczeniu. Wziął potężny zamach i uderzył w mur!
Potem jeszcze raz!
I jeszcze!
Proletaryat
— Śpisz? Halo Makary! — pan Hanuszkiewicz klepnął go w ramię. — Wysiadka.
— Zamyśliłem się chyba — Makary potrząsnął głową, strząsając z siebie resztki sennego pyłu.
— Nie ma co, masz odloty. Czy ty czasem nie cierpisz na jakąś odmianę schizofrenii? — uśmiechem maskował swoje zaniepokojenie pan Hanuszkiewicz. — To takie typowe dla poetów, schizofreników i pomocników murarzy.
Stali na słabo oświetlonym moście lub wiadukcie. Makary znał to miejsce, chociaż starszy mężczyzna zapewniał go, że są tu po raz pierwszy.
— Odnoszę wrażenie, że już tu kiedyś byłem — Makary podszedł do barierki i spojrzał w dół.
— To tylko wrażenie — Pan Hanuszkiewicz stanął obok przygryzając dolną wargę.
Lecz cieniom zbrakło nagle sił, a cień się mrokom nie opiera!
I powymarli jeszcze raz, bo nigdy dość się nie umiera…
Usłyszeli te słowa w tym samym czasie. Jakby recytował je Daniel Olbrychski. Spojrzeli po sobie nie przyznając się do przeżytych doznań. To było wewnątrz nich.
Makary sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął kartkę, rozłożył.
— Myślę, że nie jest to odpowiednie miejsce, ani pora na czytanie — powstrzymał jego zamiary pan Hanuszkiewicz.
— Tak — zgodził się z nim Makary (nie mając pojęcia, że to była pierwsza wersja tej powieści, o której wiedziała jedynie Barbara). Potem podniósł wzrok do góry kątem oka wyłapując jakiś przelatujący cień w świetle ulicznej latarni.
— Puchacz — zauważył wskazując ruchem głowy ptaka, siadającego na filarze mostu.
— Puchacz — powtórzył starszy mężczyzna, a pod jego płaszczem zadrgały skrzydła.
Gdzieś pod nimi, jak i nad, toczyło się normalne, wielopoziomowe życie metra. Istny labirynt tuneli, peronów, dojść, ruchomych jak i nieruchomych schodów, hosteli, stanowisk pracy, poetów i prostytutek.
— Długa ta nasza droga do Proletaryatu — zauważył Makary myśląc o egalitaryzmie.
— To tuż za mostem — uspokoił go pan Hanuszkiewicz.
— Oby to nie był ten, o jeden za daleko — Makary wyciszył ostatnią sylabę, zwracając głowę ku przejeżdżającej obok nich znajomej drezynie, lecz tym razem zamiast liter MO był napis: Milicja.
Milicja.
Atmosfera gęstniała niczym w obrazach Paula Delvaux, stąd te roznegliżowane panienki na ulicy.
— Paul Delvaux! — Makary wydał z siebie okrzyk z serii „eureka”. — Być może — myślał — w tych obrazach tkwi klucz do zagadki mojego istnienia?
— Słucham? — Starszy mężczyzna oderwał wzrok od zmniejszającej prędkość drezyny.
— Widzę te obrazy! — spojrzał panu Hanuszkiewiczowi w oczy. — Czuję się tak, jakbym był w jednym z nich.
— To bardzo interesujące. Bardzo — drezyna zwolniła do minimum. Starszy mężczyzna ożywił się. — Delvaux. Ale ja nie jestem Paulem Delvaux? Prawda?
— Nie. Nie jest pan — Makary kątem oka obserwował wysiadającego z drezyny milicjanta Kurzawę. — Dla mnie jest pan Mistrzem! Być może aniołem.
Jego słowa były raczej dziełem instynktu, tak typowego dla mistyków, a instynkt mistyków jest przeciwwagą do logiki empiryków i hodowców kapusty.
— Mistrzem? — delektował się tym słowem Mistrz, jakby nie do końca rozumiejąc jego znaczenia.
— Właśnie — Makary oparł się o barierkę i za pomocą mocnego odbicia wyskoczył w górę i znalazł się po drugiej stronie.
Mistrz nawet nie zdążył powiedzieć: Nie!
Kurzawa na ten widok schował kajdanki za pas i zaczął wycofywać się do pojazdu.
— I co pan najlepszego narobił! — Mistrz z wyrzutem Kurzawie. I do Makarego.– Tylko spokojnie. Spokojnie.
— Ja, ja tylko chciałem dokończyć rozmowę — Kurzawa rozłożył dłonie w geście niewinności. — Prędzej czy później i tak musimy ją dokończyć.
— A tego to ja już taki pewien, proszę pana, bym nie był! — pan Hanuszkiewicz dobitnie recytując, wskazał ruchem głowy zdesperowanego Makarego. — Dajcie mu do cholery trochę czasu na odnalezienie samego siebie. — po czym zrobił krok do przodu i dodał nieco ciszej. — W tym gąszczu znaczeń i symboli.
Kurzawa nie wiedział, o jaki gąszcz, a tym bardziej o jakie symbole chodzi, ale na wszelki wypadek wsiadł do drezyny i mrucząc coś pod nosem, niepocieszony odjechał.
— Przestań działać irracjonalnie — Skarcił Makarego Mistrz. — Dawaj łapę.
Tymczasem Makary wpatrzony w otchłań, walczył z szalonym pragnieniem skoku. Nie żeby się zabić, stanowczo nie!
Czuł, że mógłby opanować przestrzeń, unieść się na skrzydłach wiary, tej absolutnej pewności, która nie wymaga rozsądku.
— Makary — dotarł do niego łagodny głos, prawie szept pana Hanuszkiewicza.
— Ja, ja muszę.
— Wiem, wiem Makary. Ale to nie ten czas — Mistrz był już na wyciągnięcie ręki, ale Makary podjął decyzję, odepchnął się i z rozłożonymi szeroko rękoma poszybował w dół. Nie oglądał się za siebie. Nie miał pojęcia, że Mistrz rozmawiając z nim, jednocześnie ściągał z siebie płaszcz, a przy ostatnich słowach był już gotowy do lotu.
Nie wiedział też, że Mistrz leciał za nim. W dół…
Na wszelki wypadek.
Leciał za nim przed siebie, zakochany w jego szaleństwie. Potem wraz z Makarym wznosił się wzwyż. I wzwyż! Na przekór prawu grawitacji. W baśń, w nicość i we wszystko co tylko może uroić się w szaleństwie słów!
— Och Makary! — krzyczał niebu, nie mogąc dogonić tego szaleństwa. — Pamiętaj, że aniołowie pocą się ludzkim potem!
— Już dobrze synu — Złapał go za kołnierz w ostatniej chwili. Jak na swój wiek miał mocny uścisk.
Makary przeskoczył barierkę pod czujnym okiem swego Anioła Stróża. Stanął na twardym gruncie empiryzmu.
— Latałem? — spytał trawiąc wspomnienia.
— Latałeś? — zdziwił się Mistrz zapinając guziki płaszcza, następnie wytarł pot z czoła. — Co ci też przyszło do głowy?
— Wiem, wiem, że latałem — nie poddawał się Makary — Chciałem. Chciałbym.
— To już bardzo blisko, druga przecznica za mostem. Chodź. Napijemy się.
A więc wódka, pocieszycielka.
Latałem?
* * *
Obrotowe drzwi mają to do siebie, że można, przez ich szklane skrzydła zobaczyć wszystkich wychodzących.
— Pamiętasz go? — Makary nie wiedział czy Mistrz pyta o fakty, czy raczej je stwierdza…
— Tak, ale… Nie wiem, kim jest.
Człowiek, który opuszczał Proletaryat był ich znajomym. Makary był tego pewien.
Przy tym, człowiek ów, nie krył swojego zdziwienia widząc ich razem. Podniósł nawet swoją dłoń na powitanie, a może, pożegnanie, a może wyrażając swoje zakłopotanie, że znalazł się w tym śnie.
Mistrz pozwolił szatniarzowi ściągnąć z siebie płaszcz i wygładzić skrzydła, po czym podał kapelusz i szal.
— Proszę o pana kurtkę — to było do Makarego.
— Ach tak — rozsunął suwak i po chwili szatniarz podał mu numerek. Był co prawda nieco zdziwiony, że Makary nie ma jeszcze skrzydeł, ale wydawało mu się, że zobaczył jakiś ich zalążek.
Bywał w tym lokalu. Tym razem był tego więcej niż pewien. Dokładnie pamiętał tę dekadencką atmosferę, te półcienie i półnuty, zapach markowego tytoniu, szlachetnych win i zwykłej czystej wódki. Ale być może, była to jedynie, zwykła emisja jego podświadomych tęsknot.
Mistrz oparł swoją dłoń pomiędzy jego zalążkami na plecach, i naprowadzał do swojej, jak to nazwał — enklawy — w tym lokalu. Stolik, który zajmował, chroniony był przez wielką, kiczowatą, sztuczną palmę daktylową.
Mistrz schował się pod jednym z jej rozcapierzonych liści, Makaremu wskazał miejsce obok, przy przepierzeniu, oddzielających ich od następnego stolika. Nie zdążyli jeszcze usiąść na obitej ekologiczną skórą sofie, kiedy, jak spod ziemi pojawił się kelner.
— Dobry wieczór panom — powitał gości niezbyt wyszukanym zwrotem, po czym zaczął się tłumaczyć, że nie spodziewał się Mistrza o takiej porze — dla Mistrza jak zwykle anyżóweczka? — zapytał chyba na wszelki wypadek. Zdezorientowany Makary odpowiedział kiwnięciem głowy na pytający wzrok kelnera. — A może jakieś specjalne życzenie? — Naciągał słodko.
— Za to mu właśnie płacą! — usłyszał głos nasz główny bohater. Rozejrzał się wkoło. Ale widocznie był to jego, wewnętrzny głos.
Zamówił kawę. Mocną, czarną i bez cukru. Mistrz herbatę o jakiejś nieznanej nazwie. Po tym zamówieniu kelner zniknął tak jak się pojawił.
Biedny chłopak. Pomyślał o Makarym kelner, klucząc pomiędzy labiryntem stolików, półcieni, zagubionych nut, niedokończonych historii, mgieł papierosowego dymu. Tak. Biedny chłopak.
— Tamten w drzwiach, kojarzy pan? — Mistrz od tej pory zaczął stosować zamiennie obydwie formy. Per „ty” i „pan”.
— Tak.
— On chyba też ciebie zna. — Spojrzał na Makarego tak jakoś badawczo, niczym oficer śledczy, albo ojciec, kiedy jako chłopiec podprowadzał drobne z portfela.
— Dlaczego pan tak myśli?
— Najwyraźniej kiwnął do ciebie — uśmiechnął się. — Chociaż był lekko zdezorientowany widząc cię w moim towarzystwie.
I w tej właśnie chwili, opowieść ma osiągnąć swój całkiem oniryczny charakter.
Sprzedającywiersze. Sprzedającywiersze? Jak można śnić takie rzeczy?
Cóż za idiotyczna myśl błąka mu się po głowie? Ale nie narzeka. Ostatnio cierpiał na deficyt jakichkolwiek myśli.
— To był Sprzedającywiersze! — wykrzyknikiem poradził sobie z niepewnością.
— Rzeczywiście, to był on — Mistrz przerwał, aby podziękować kelnerowi za anyżówkę. — A to już dużo nam wyjaśnia. Bardzo dużo.
— To znaczy?
— To znaczy, że w tym śnie piszesz wiersze — zawiesił głos — Przynajmniej wiersze. — Podniósł kieliszek — No to, co? Za poezję! Za wpływ Księżyca!
— Za wpływ Księżyca — powtórzył bez przekonania Makary.
Wódka rzeczywiście była anyżowa i paskudna w smaku. Wie pan — Makary krzywił się niczym dziecko łykające tran. — Ja wiem, że jest poezja, wiem, ale nic nie pamiętam, niczego nie kojarzę, żadnego nazwiska, tytułu. Jakbym pływał w gęstej smole.
Anioł przeszył go swoim stalowym wzrokiem, po czym zatopił wygodnie w sofie, następnie podrapał wskazującym palcem po skroni a kciuk oparł o podbródek.
— A wiesz, że to idealny punkt wyjścia dla twórcy! — ożywił się. — Możesz tworzyć od zera, bez żadnego punktu odniesienia, jak Bóg — kusił.
— Obawiam się, że tak naprawdę nie wiem, co to poezja, co określa ta definicja, być może nawet kiedyś sam pisałem. Nie wiem — Makary zapomniał o kartce ze swoim tekstem, którą podniósł w pokoju przesłuchań.
— I oto właśnie chodzi. Nie wiesz! Wiem, że nic nie wiem! Istne katharsis. Oczyszczenie. Jesteś narodzony na nowo, twoja amnezja jest zbawienna, jesteś, jesteś. Być może powrót pamięci zabije pana, proszę pana! Tak! To jej brak będzie teraz motorem dla twojego życia. To, drogi panie żadna ułomność, to… — klepnął dłoń Makarego — Zazdroszczę ci! I jeżeli mogę cokolwiek poradzić, to nie upieraj się na jej odtworzeniu.
Oszalał.
Tak, Mistrz oszalał. Makary patrzy na niego w osłupieniu. O czym on mówi? Bredzi!
— Czy wszystko z panem ok? — zapytał na wszelki wypadek.
— Tak, tak. Nie, drogi Makary, nie oszalałem. Jeszcze nie. Zresztą, o ile mi wiadomo, nie ma szalonych aniołów, są tylko zbuntowane — nachylił się nad stolikiem i przenikając jego myśl wyszeptał: Jesteś szczęściarzem Makary, wielkim szczęściarzem. Och błoga niewiedzo! To dar od Boga. — Po czym zatopił się na powrót w swoim miejscu, a być może sam w sobie i zamilkł. Makaremu wydawało się, że zwracał się do niego po imieniu. Ale ostatnio słyszał różne głosy, tak, że nie mógł być niczego pewien, więc nie był niczego pewien.
Kelner przyniósł kawę i herbatę w filiżankach dla nieco wyrośniętych skrzatów.
Na chwilę nastała cisza, nawet muzyka przestała grać.
— Gdzie tu jest toaleta? — zapytał znikającego w półcieniu kelnera. Ten zbladł. Właśnie tego się obawiał, A więc zaczęło się!
— Po drugiej stronie szatni proszę pana — wyszeptał.
Makary nawet nie zdążył podziękować, kelner znikł niczym fantom we śnie.
— To dar od Boga — Mistrz spojrzał na niego spod swoich krzaczastych siwych brwi.
— Tak — zgodził się z tą tezą Makary. — Zaraz wracam.
— To święta prawda.
Makary machnął tylko ręką i ruszył z misją odnalezienia toalety, z nadzieją, że znajdzie w niej prawdę o sobie.
W drodze do toalety
Brakowało mu tchu, dusił się. Niczym ryba wyciągnięta z wody łapał powietrze, droga do toalety wydawała się nie mieć końca, miał wrażenie, że wszyscy, których mija, przyglądają mu się z litością, a nawet pogardą, szeptali coś sobie do uszu, kiwając głowami w jego kierunku… Na pewno wiedzieli coś o nim, czego on sam nie wiedział. Tylko co?
— Hej, ty! — Nagle ktoś szarpał go za rękaw. — Co tak pędzisz? Ludzi już nie poznajesz?
— Tu jest tak ciemno! — próbował się wyrwać. I wtedy zobaczył twarz uwolnioną z półmroku. Kaziu?
— Kazik! — ucieszył się, ale tak, jakby nie do końca. — To ty?
— A co, nie poznajesz? — uśmiechnął się.
— Cześć Kazik — Makary uciekał wzrokiem od noża tkwiącego w jego piersi.
Kazik zauważył to. Uśmiechnął się nieco demonicznie — ty zawsze byłeś kurewskim estetą, co?
— Chyba tak, Kaziu, ale nie wiem.
Kazik nie żył od lat. Zabiła go żona kumpla, w którego obronie stanął na jakiejś imprezce. Zginął za niego. Poświęcił swoje życie.
— Nic się nie zmieniłeś. — Stwierdził Kazik, a jego porcelanowa, lewa, górna dwójka, zamigotała świetlnym promykiem.
— Ty też — Makary starał się być grzeczny.
— Co ty mi tu pierdolisz! — zgasił go Kazimierz. — Nawet nie byłeś na moim pogrzebie.
— Nie byłem? Jak to, nie byłem? No tak, nie byłem. Byłem w RFN. Dlatego nie byłem.
— Rozpisz to Kaziowi na tablicy — usłyszał kolejny znajomy głos z półmroku.
To był Jacek. Zmarł na raka. Miał 21 lat. Tylko 21 lat. Boże. Wraca mu pamięć. Ale z tej mrocznej, niechcianej strony?
— Na pogrzebie Jacka też nie byłeś — wyczuł chłód w tym stwierdzeniu. — Czy też byłeś w RFN? — drwił, i w oczekiwaniu na jego odpowiedź, poprawiał sobie przekrzywiający się nóż w swojej piersi.
— Nie, nie byłem w RFN, ale nie pamiętam, gdzie byłem, w ogóle, mało co pamiętam Kaziu, wiesz…
— No zobacz, oddałem życie za przyjaciela a Maksymilianem nie jestem.
— Jakim Maksymilianem Kaziu? O czym ty mówisz?
— To były fajne czasy, co? — usłyszał głos Jacka. — Zamurowało cię? To były fajne czasy czy nie?
— Pewnie, że fajne, byliście jeszcze tacy, tacy…
— Żywi! — wyręczył go Kazik.
— No… — wyszeptał nie swoim głosem Makary
— Pamiętasz? — Jacek zanucił — We are the champions, we are the champions…
— Jasne. Queen — Makary ożywił się. (Nomen– omen)
— A wiedziałeś, że Fredek to ciota? — spytał tak, od niechcenia, przerywając nucenie.
— Że co? — Makary nie zrozumiał.
— Ciota, pedał — wyjaśniał ze stoickim spokojem Jacek.
— A ty się zawsze czegoś czepiasz! — zgromił go Kaziu.
— Nie czepiam się, wyjaśniam, coś taki nerwowy?
— To były fajne czasy co? — Jacek wrócił do pierwszego pytania.
— A co tam u was chłopaki? — Makary poszedł, va banque na idiotę.
— Nudy, nudy i jeszcze raz nudy — skwitował Kaziu.
— To moja kwestia, że tak powiem, względem dziennika telewizyjnego! — usłyszeli zachrypnięty głos. — A poza tym, to wszyscy czekamy na Sąd Ostateczny, a ten, kurwa, odwleka się z dnia na dzień. Normalnie krew człowieka zalewa.
— Kto to? — Jacek do Kazika. — Znasz go?
Kazik wzrusza ramionami.
— To chyba Jan Himilsbach — odpowiedział Makary, ale bez zbytniej pewności w głosie.
* * *
A gdzie oni się podziali? Co jest grane?
Kątem oka zauważył kelnera, skradającego się pomiędzy stolikami, pobiegł w jego kierunku, ale akurat uruchomiono agregat do produkcji mgły, i kelner zginął w oparach.
— Jak chodzisz idioto? — w gęstej mgle nadepnął na czyjąś nogę.
— Przepraszam, najmocniej przepraszam. Taka mgła, że można nogi połamać.
— W rzeczy samej — przyznał głos niepocieszony jego kajaniem.
— Janek? — opadające mgielne opary odkryły znajomą mu postać.
— Czy my się znamy? — Janek spojrzał na Makarego niczym na ostatnie pięć groszy w portfelu.
— Tak! To znaczy nie. Znaczy… Ja pana znam… Pan Jan Rybowicz? Prawda?
— Taaa — Rybowicz już nieco udobruchany. — Janek — podał mu dłoń.
W odpowiedzi usłyszał jakieś pierwsze, lepsze imię.
— Pamiętam twój debiut w „Nowym Wyrazie” — chwalił się Makary.
— Jak zostałem pisarzem — Janek uśmiechnął się na wspomnienie starych, dobrych czasów.
— Tak. Jak zostałem pisarzem. Świetny tytuł, no i dobra puenta.
— Siadaj! — zaprosił go do swojego towarzystwa. — Nie spotykam tu zbyt wielu swoich fanów.
— Może jeszcze nie ten czas? — pocieszał go, jak mógł Makary.
— Miron też tak twierdzi — przyznał Rybowicz.
— Ten Miron? — Makary z niedowierzaniem.
Janek potwierdził skinieniem głowy.
— On, znaczy Miron, ma ich tu całkiem sporo grono — Makary wyczuł jakby nutkę zazdrości w jego glosie. — Napijesz się browara? Ja stawiam.
— Dzięki.
— Daj, machnę ci — Janek pomógł mu, widząc jego zmagania z kapslem.
(Makary nigdy nie nauczy się otwierać piwa o drugą butelkę.)
— Wiesz, szedłem kupić sobie buty. To było jeszcze jak mieszkałem w Sosnowcu.
— No to, zdrówko!
— Zdrówko… No i zauważyłem ją, w witrynie księgarni przy Warszawskiej.
— Chwila, chwila, bo zamyślenie mnie jakieś ogarnęło…
— Mówię o twojej książce. „Samokontrola i inne opowiadania”.
— A!
— No i kupiłem sobie, tę twoją debiutancką książkę.
— A buty? — Janek z troską w głosie.
— Na buty zabrakło — Makary wzruszył ramionami. — A potem „Wiocha Chodaków” i cała reszta.
— To miło. A ty? Piszesz?
— Raczej tak.
— Jak to? Raczej! — zdziwił się
— Mam taką poszatkowaną pamięć. Jakby ktoś puzzle przepuścił przez maszynkę do mielenia mięsa.
— O kurwa! — przeraził się Janek. — A może to i dobrze — Kiwnięciem głowy okazał swoje niezdecydowanie. — Wiesz co ci powiem, tak naprawdę to my gówno możemy! Najpierw jest idea, pomysł! Męczy cię… Więc zaczynasz pisać. Piszesz, piszesz, piszesz… I tak powstaje brudnopis. Materiał, który po jakimś czasie ewoluuje, żyje własnym życiem, ba, zmusza autora do poprawek, retuszy, zmian! Myślę, że pisarz, najpierw ma szczątkowe poznanie swojego dzieła, ONO gdzieś funkcjonuje, ale autor nie potrafi jeszcze GO zdefiniować. To przychodzi z zewnątrz, przedstawia się w wielu odsłonach. Artysta musi to tylko wyrazić za pomocą słów, nut czy farb, to nasza rola. Ale dzieło broni się samo przed grafomanią, dyletanctwem i wszelkiej maści malkontentami! A więc dzieło powstaje samo, potrzebne jest tylko MEDIUM, dzięki któremu pojawi się w całej swej okazałości. — Zamyślił się. — Pierdolić to wszystko, pij!
— Właśnie takiego cię pamiętam.
— A co oni sobie myśleli, że miałem być ministrantem, albo urzędnikiem pocztowym! — Rybowicz widocznie rozmawiał jeszcze z kimś innym. Może z „tym” Mironem. A może prowadził wewnętrzny monolog. Makary nie mógł przecież tego wiedzieć. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Janka już nie było.
— Janku! Janie! — krzyczał w mgłę, ale nikt nie odpowiadał.
Na stoliku leżały tylko dwa zardzewiałe kapsle po piwie.
* * *
— Kiedy pijesz kawę i piwo, to powinieneś mieć świadomość ich moczopędnych właściwości.
Makary odwrócił się nie ukrywając swojego zdezorientowania. Za nim stał starszy, wysoki mężczyzna.
— Mówiłem twojej matce, że wyrośniesz na bandytę. Ha! Ha! Na bandytę — Posmutniał.
Makary znał tego człowieka. Był o tym święcie przekonany.
— Jak byłeś małym chłopcem, — mężczyzna pokazał jakim — naciskałeś dzwonek i uciekałeś spod drzwi.
— Bawiło mnie to? — dziwił się Makary.
— Albo sikaliście do butelki po mleku, opieraliście ją pod odpowiednim kątem o drzwi, potem dzwoniliście do mieszkania.
— A kiedy otwierano drzwi, zawartość butelki wlewała się do przedpokoju — uśmiechnął się na przywołane wspomnienia Makary.
— Tak, miałeś wszelkie zadatki na bandytę. Mówiłem to twojej matce, ale powiedziała, że to nie moja sprawa.
— Wiązaliśmy też sznurkiem klamki drzwiom vis a vis!
— Tak, wiązaliście. Ty i ten gruby Irek.
— Irek? On nie był gruby… Irek…
Makary przestawał z nogi na nogę.
— Dziadku gdzie tu jest toaleta? — spytał.
— A więc jeszcze mnie pamiętasz? Ile miałeś lat jak umarłem. Piętnaście?
— Jedenaście — przypomniał sobie Makary. — No i co dziadku, wyrosłem na bandytę?
— A! Wyrosłeś, wyrosłeś… Jesteś bandytą literatury.
— Jak to? — Makary na chwilę przestał odczuwać ciśnienie w pęcherzu.
— Dalej podrzucasz butelki ze szczynami pod drzwi. Tylko, że teraz to są drzwi krytyków, redakcji, wydawnictw. Wciąż lubisz wkurwiać ludzi mój wnuczku, i nadal, co gorsza, to cię bawi…
— Dziadku ja chcę siusiu!
Dziadek pstryknął palcami i było po sprawie.
Sprzedającywiersze
Otrzeźwiał przy umywalce spryskując sobie twarz chłodną wodą. Jaki Janek Rybowicz? Kaziu…? Dziadek… Umywalka była pełna wymiocin, a on czuł jeszcze ich kwaśny smak w ustach. Odkręcił wodę i wiercąc palcem w odpływie doprowadzał wszystko do porządku. Potem spojrzał w lustro i zobaczył twarz zupełnie nieznanego mu człowieka. Mężczyzna mógł mieć 35–40 lat. Ciemny blondyn z bardzo przerzedzonymi włosami, podkrążone oczy świadczyły o nieprzespanych nocach, a kilkudniowy zarost o zaawansowanej abnegacji. I to miał być Makary!? Rozmyślając nad tym, nawet nie słyszał jak ktoś wszedł za nim do toalety, i od jakiegoś czasu, bacznie go obserwował. Makary zakręcił kran, podszedł do pisuaru, a sekundę później ktoś stanął obok. Zauważył go kątem oka, i natychmiast jego czynności fizjologiczne zostały zablokowane. Był pewien, że od zawsze cierpiał na tę dolegliwość. Nigdy nie potrafił wysikać się w publicznej toalecie, jeżeli ktoś inny stał obok.
— Niech pan sobie pogwiżdże — usłyszał niezawodną, w takich przypadkach, radę.
Spojrzał na przyczynę swoich kłopotów. Był to Sprzedającywiersze. Skąd się tu wziął, do licha? Przecież wychodził. Makary nie wiedział dlaczego, ale wyluzowany jego obecnością zaczął gwizdać pierwszą lepszą melodię, która błąkała mu się po głowie.
(To była czołówka z czterech pancernych, ale przecież nie mógł o tym wiedzieć.)
— A widzi pan! — rzekł triumfująco. — Zawsze pomaga…
Makary umył ręce i podszedł do drugiej wolnej suszarki, niestety była nieczynna, więc stanął za niezbyt spieszącym się Sprzedającywiersze.
— Pamiętam pańskie „Obierki” — przestał okupować suszarkę.
— Proszę?
— Mówię o pańskim wierszu w „Art–cie”.
— A, Obierki… — strumień gorącego powietrza pieścił jego skórę. — Wie pan, że nie kojarzę.
— Jak to? — Sprzedającywiersze wyciągnął swą prawicę na powitanie, kiedy wreszcie skończył nagrzewać dłonie.
— Nie pamiętam wielu rzeczy… — Makary spojrzał w lustro. — Nawet tego łysiejącego gościa.
— Żartuje pan sobie? — przemówiło odbicie Sprzedającegowiersze.
Odwrócił wzrok od lustra, aby spojrzeć mu w oczy — mówię całkiem poważnie…
— Nic? — Wydusił z siebie po chwili milczenia.
— No, nie do końca nic — Makary zmarszczył czoło. — Wiem, że pana znam, ale nie wiem, kim pan jest, i takie tam.
— Ha! — ten pokręcił głową z niedowierzaniem. — Miał pan wypadek?
— Nie, nie wiem.
— A więc co się stało?
— Właśnie próbujemy tego dociec — Makary przypomniał sobie o istnieniu Mistrza.
— No tak. Jest pan w świetnym towarzystwie, gratuluję!
— Przepraszam, ale ja naprawdę nie wiem, kim pan jest! — wyrzucił z siebie, trochę poirytowany jego przechwałkami.
— Nie mówię o sobie — szeroki uśmiech Sprzedającegowiersze tłumaczył wszystko — lecz o panu Hanuszkiewiczu.
— A, o nim też nic nie wiem. Naprawdę. Poza tym, że przypomina mi Adama Hanuszkiewicza.
Złapał się na tym, że brzmi to cokolwiek bez sensu. Ale, dlaczego niby któryś z bohaterów powieści nie może nosić nazwiska, jakiegoś znanego reżysera z „realu”.
— Doprawdy? — nie dowierzał Sprzedającywiersze.
— Póki co nazwałem go dla swoich tymczasowych potrzeb Mistrzem, aby go nie mylić ze znanym aktorem, dyrektorem i reżyserem ze świata realnego — Adamem Hanuszkiewiczem.
— I słusznie, bardzo słusznie — uśmiechnął się mrużąc oko. — Jeżeli to kolejne przedstawienie, to gratuluję Mistrzowi pomysłu. Guru undergroundowej literatury i outsider undergroundu. Świetny pomysł, godny Mistrza!
— Niech pan sobie oszczędzi tego tam, jak mu tam? Sublimowania, ja nawet nie wiem, co to jest underground. Tu nie ma mowy o żadnej aranżacji, rzeczywistość mnie wypluła, poroniła, i wtedy pojawił się Mistrz! Mistrz, który znalazł mnie zupełnie przypadkowo na stacji metra, albo w jakiejś redakcji literackiego tygodnika, albo w jeszcze innym miejscu. — Makary zaprotestował, wyjaśnił i zaakcentował wyraźną kropką.
— Na stacji metra? W redakcji, albo zupełnie w innym miejscu? Przypadkowo? — zastanawiał się Sprzedającywiersze, którego Makary podejrzewał o sarkazm.
— Tak. Być może na stacji! Prawdopodobnie próbowałem popełnić samobójstwo — i dusząc w zarodku jego następne pytanie zakończył. — Ale niczego ponad to, co już pan wie, nie pamiętam.
— Przepraszam, jeżeli pana zdenerwowałem — Sprzedającywiersze dla odmiany uderzył w pokorną nutę.
— Nie ma sprawy, proszę postawić się w mojej sytuacji, poruszam się jak ślepiec z obrazu Bruegla, więc mam prawo być poirytowany.
— Naturalnie, ale jakby co, kiedy wróci pan do formy i wszystko sobie przypomni. — Urwał.
— Tak?
— Nic, nic. Kojarzę sobie pewne fakty — zamyślił się, aby po chwili ożywić. — A wie pan, że jedynie Mistrz, w okresie swojej niemocy twórczej, nie skusił się na moją pomoc — rzekł ni to z gruszki, ni pietruszki.
— Chyba nie za bardzo wiem o co chodzi? Gdyby powiedział pan, że mam niż intelektualny, wziąłbym to za eufemizm.
— Jak to? Przecież ja sprzedaję wiersze, czasem nawet prozę tym wszystkim, którzy cierpią na niemoc twórczą. Panu też jak do tej pory niczego nie sprzedałem. Ale jakby co, to zawsze jestem do pańskich usług. A „Obierki” jak dla mnie rewelacja, niby kolokwialny wiersz o obieraniu ziemniaków, a ile w nim emanacji dnia powszedniego, magii codzienności. Tak, widać w panu wnikliwego obserwatora, takiego rodem z podwórka buddyjskich mnichów — ścisnął jego dłoń i mocno potrząsnął. — Ale nie zatrzymuję pana, sam wolałbym być w towarzystwie Mistrza niż we własnym.
— Chwileczkę, — powstrzymał go Makary — coś mi tu nie gra!
— Mianowicie?
— Mówi pan, że sprzedaje wiersze a nawet prozę, dlaczego pan sam nie publikuje pod swoim nazwiskiem?
— Nie mogę.
— A to niby dlaczego?
— Nie mam swojego nazwiska.
— Nie ma pan nazwiska?
— I pan się temu dziwi?
— Dziwię się. Jak to można nie mieć nazwiska?
— A pan je ma?
— Ja? Ja! Ja… — adwersarz postawił go pod murem. — Myślę, że mam, tylko nie pamiętam.
— Nawet gdybym je panu przypomniał i tak nie miałoby żadnego znaczenia, czasem jest tak, że nie ma się swojego nazwiska, nawet wtedy, kiedy się je ma. — Zakończył nieco filozoficznie.
— A czy mógłby mi pan przypomnieć moje nazwisko?
— Nie mógłbym. Nie w tym miejscu. Nie w tym rozdziale. A być może nie w tej powieści.
— A to niby dlaczego? — Makary nie wie z jakich powodów, ale ponownie ma tak zwane dèjá vu.
— Ponieważ pańskie nazwisko i tak nie ma żadnego znaczenia.
— Ale przynajmniej dowiedziałbym się kim jestem.
— Makary, jakiż pan naiwny. Co najwyżej dowiedziałby się pan jak się nazywa, a nie kim pan jest.
— Mimo to chciałbym je poznać.
— Tak naprawdę, to zapamiętałem jedynie pański wiersz, być może przeczytałem pańskie nazwisko nad nim, ale niech mi pan wierzy, zapomniałem. Kojarzę pana jedynie z obierkami.
— Pięknie. Pięknie.
— Nie podoba się panu?
— Nie powiem, żebym był zachwycony.
— Ale mam coś dla pana.
— Co?
— Pańskie imię, nie sposób było zapomnieć.
— Niech pan to wreszcie wykrztusi z siebie! Na co pan jeszcze czeka?
— Makary — wykrztusił wreszcie z siebie.
— Makary? To imię nie jest mi obce. Makary? To jak imię bohatera pewnej powieści, ale nie pamiętam tytułu. Boże, nie pamiętam też autora!
— To całkiem dobre imię, niech go pan nie straci.
— Że co? Jak mogę stracić imię?
— Znam wielu którzy stracili swoje dobre imię na rzecz nazwiska.
— Ach, to gra pojęć. Dobre, zapamiętam sobie.
— W dążeniu do sławy bardzo wielu ludzi dało dupy! — skomentował brutalnie Sprzedającywiersze.
— To znaczy? — Makary złapał za klamkę drzwi, dając znak, aby rozmówca się pospieszył.
— Zaczęli pisać pod publikę.
— No i co w tym złego? — zdziwił się otwierając drzwi.
— Nic złego. Po prostu dali dupy.
Makary wyszedł nie komentując jego wypowiedzi, chociaż ta opinia nie dawała mu spokoju.
W końcu zatrzymał się kilka kroków dalej, czując jego oddech na karku.
— Po prostu czepia się pan. Że niby co? Jak książka dobrze się sprzedaje to pisarz dał dupy, a jak jest niezauważona to wszystko ok? Underground?
— Upraszcza pan. Często specjaliści od rynku wymuszają na autorze zmiany, twierdząc, że inaczej książka się nie sprzeda i…
— I?
— I autorzy idą na to. Cenią bardziej swoje nazwisko na okładce i stan konta, niż swoją autentyczność, a być może reputację. Lubią pławić się w sławie i światłach jupiterów.
— Sam bym się z chęcią popławił w sławie! — rozmarzył się nieco Makary.
— W takim razie powodzenia życzę! — skwitował ostro Sprzedającywiersze. — Ale żeby ten blichtr nie stanął panu ością w gardle — złapał Makarego za rękaw. — Makary, drogi panie, proszę tego nie brać do siebie — uśmiechnął się pojednawczo. — Tak się składa, że wiem o panu więcej niż pan o sobie. Do końca życia będzie pan bandytą literatury. A ja w tej książce robię jedynie za alter ego autora. I to na ćwierć etatu. Tak naprawdę to tylko życie jest prawdziwą literaturą, a pan potrafi je pisać. Za kilka lat napisze pan sztukę teatralną, która potwierdzi życie. I proszę sobie nie brać do serca zarzutów o proustowski elitaryzm — powiedział co wiedział, chociaż zapewne czegoś nie dopowiedział.
— Ja i elitaryzm. Też mi coś. Raczej egalitaryzm. Zresztą niczego nie potrafię i o niczym nie wiem — stwierdził grobowym głosem Makary.
— Właśnie o tym mówię — Sprzedającywiersze okazywał wobec niego nieskazitelną cierpliwość.
— Przepraszam pana bardzo — Rosły mężczyzna, (sobowtór Ryszarda Rodzika, albo on sam) przeciskał się pomiędzy nimi a kolumnami, starając się dotrzeć do toalety. Był bardzo podekscytowany, jakby wracał z piekieł Dantego, albo komisji konkursowej. Makary przylepił się do ściany robiąc mu miejsce. Kiedy odwrócił głowę, aby zadać następne pytanie Sprzedającemuwiersze, tego już nie było. Rozpłynął się jak kelner. Makary pomyślał, że jeszcze trochę i jemu uda opanować się, tę trudną sztukę rozpływania się w najmniej oczekiwanym momencie.
Zamknął nawet oczy, wierząc, że już w następnym akapicie znajdzie się przy stoliku Mistrza. Niestety, czekała go jeszcze droga powrotna, droga przez mękę, mękę tworzenia. Co prawda, już bez ucisku na pęcherz, ale zawsze…
Droga donikąd
Bywa, że nagle, bez uprzedzenia dopada cię legion demonów. To demony samotności. Wtedy człowiek staje się niewidzialny dla tego zbiorowiska zwanego szumnie „homo sapiens”. Twoją nicość, nijakość, brak charyzmy drażni ten świat ludzi sukcesu. Bolesna świadomość tego, że jesteś NIKIM, doprowadza cię do zwierzęcej nienawiści do wszystkiego, co jest CZYMŚ! Wymachując pięścią w niebo, zadajesz Bogu pytanie: — Dlaczego stworzyłeś mnie „Znikomkiem”?
Bijąc się w pierś, zapierasz się zazdrości, która wysysa szpik z twoich kości, zatruwa krew i odbiera nadzieję. A ty wykrzykujesz Bogu z pianą na ustach:
— Spójrz tylko na nich! Rozsiedli się swoimi tłustymi dupskami na wyściełanych czerwonym atłasem fotelach. Rozpychają się, popisując swymi abstrakcyjnymi teoriami! I żłopią, drogie francuskie wina, i chleją drogie skandynawskie wódki! Co gorsza, nie zważają nawet na nazwę lokalu, w którym goszczą!
Ale nawet to nie przynosi ci ulgi…
Nikt z nich nie spojrzy nawet na tego samotnego człowieka. Nikt nie poda mu pomocnej dłoni. Co najwyżej liźnie przypadkowym spojrzeniem i tyle.
Oto ludzie sukcesu. Każde ich pierdnięcie staje się dziełem sztuki, artystycznym wydarzeniem!
* * *
Czyżby więc Makary obracał się dookoła własnej osi? Czyżby miotał się w swojej bezsilności. Nie, on stoi. Stoi twardo niczym człowiek z kamienia. To cała reszta rozsiadła się na karuzeli życia i pędzi przed siebie w szalonym cwale tratując wszystko, co stanie im na drodze. Świat bije im brawa. Aplauz! Aplauz! A co z Makarym? Nic… Jest przecież niewidzialny.
— Czy nie widział pan kelnera? — pyta.
Patrzą na niego jak na żuczka turlającego swoją kulkę gówna.
— A może pan go widział? Albo pani? Zgubiłem drogę do Mistrza…
— Zajmij się swoją kulką — szydzą z niego. Ha, ha! Mają ubaw.
— To oni są wyalienowani — słyszy ciepły głos — tylko nie chcą o tym wiedzieć. Siedzą tu, okłamując samych siebie.
— Kim pan jest? — pyta rubasznego mężczyznę, który pojawił się nagle i nie wiadomo skąd.
— Jestem Pojawiającymsięwporę — mówiąc to, podał Makaremu wizytówkę.
Ten ostatni rzucił okiem i przeczytał półgłosem: Leszek Żuliński. Krytyk. Po czym zaraz o wszystkim zapomniał.
— Nigdy o panu nie słyszałem — przyznał Makary i nagle złapał się na tym, że myśli o akapitach. Akapity?
Pojawiającysięwporę posiadał niezwykłą umiejętność widzenia niewidzialnych ludzi i zadawania bezpośrednich pytań.
— A czy już wiesz, kim jesteś? — zadał bezpośrednie pytanie.
— Chyba nie do końca proszę pana.
— A może wiesz chociaż kim byłeś?
— Nie, tego też nie wiem.
— W takim razie, powiedz mi, kim chciałbyś być? — naprowadzał.
— To akurat wiem. Wiem, kim chciałbym być.
— Kim?
— Chcę być tylko inny, różny, od tych tu! — Makary zatoczył ręką szeroki łuk.
— W takim razie, wiesz już kim jesteś — stwierdził Pojawiającysiewporę.
— A kim byłem proszę pana. Mam kłopoty z pamięcią i zapomniałem, kim byłem!
— To proste. Zawsze byłeś tym, kim chcesz być. Pamięć nie ma tu nic do rzeczy.
— Jak to?
— Pamięć to tylko archiwum danych, przechowalnia informacji. Pamięć to nie świadomość, nie myl tych dwóch pojęć. Często z powodu negatywnych doświadczeń, które przechowywała twoja pamięć, stawałeś się jednym z nich — Pojawiającysięwporę skinął na królów życia.
— Nie pamiętam — zauważył z mieszanką ulgi i smutku w głosie.
— I dobrze, że nie pamiętasz. Gdybyś pamiętał, wstydziłbyś się… — westchnął. — A być może znienawidziłbyś samego siebie. To dobrze, że nie pamiętasz.
— Co oni tutaj robią?
— Co robią? Wydaje im się, że Są… Większość z nich nie wie, że w zasadzie niczym się nie różnią od muszki owocówki… To smutne, ale taka jest prawda o ich życiu.
— O ich życiu? — powtórzył Makary. — Przecież są królami życia! Lśnią w światłach ramp!
— Życie to tylko dłuższa chwila… Spójrz na tamtego tam… — Pojawiającysięwporę wskazał smutnego mężczyznę, który usiłował zamaskować swój smutek, sztucznym uśmiechem. — Znalazł się tu przypadkowo. Szukał swojego raju, a znalazł się w piekle. To przypadkowy turysta życia. Jest już zmęczony udziałem w tym wyścigu szczurów.
— Kim on jest?
— To Patrzącywścianę.
— Patrzącywścianę? — zdziwił się Makary.
— Tak. To on. Szuka alternatywnego świata. Rozumiesz mnie?
— Nie, nie za bardzo.
— Alternatywnego nie znaczy abstrakcyjnego. Mdli go od abstraktu, którego nie można dotknąć, ale z drugiej strony, dotykał już wszystkiego.
— I co? Szuka rozwiązania, którego nie ma?
— Wierzy, że jest. I ta wiara trzyma go przy zdrowych zmysłach.
— Oby się nie zawiódł.
— Nie zawiedzie się.
— Wie pan, zgubiłem drogę, pogubiłem się w tym labiryncie form, szkół, aktualnych trendów… Z chwilą, kiedy przestałem zaskakiwać siebie, zrozumiałem, że nie jestem już wstanie kogokolwiek zaskoczyć.
— To nie tak Makary. Każdy z nas ma swoją opowieść. Magia jest przestrzenią pomiędzy zielonym i uschłym liściem. Opowiedz historię tej przestrzeni. Pisarze zdobywają barykady szturmując drzwi i okna. To targowisko próżności. Cała reszta jest w rękach speców od marketingu. Zobacz, oni sprzedają to, co inni chcą kupić.
— Ja słyszę pańskie słowa, ale obawiam się, że nie pojmuję ich przesłania.
— Bądź sobą Makary. To deficytowa umiejętność. Jeżeli jesteś wariatem, bądź nim aż do bólu.
— To znaczy?
— Odpowiedź znajdziesz w sobie.
— Kim jest Adam Hanuszkiewicz?
— To twój stryj Makary.
— Nie pamiętam go, nic o nim nie wiem. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że mój ojciec nie miał brata.
— Nic bardziej mylnego. To twój stryj, a właściwie… Tak, to twój stryj.
— O nic więcej nie pytam, o nic więcej już nie pytam, i tak mam już wystarczający mętlik w głowie. Chcę tylko trafić tam, skąd przyszedłem, nic więcej.
— Chcesz wrócić na peron?
— Nie. Nie! Jeszcze nie teraz. Nie! Chcę znaleźć drogę do Mistrza, do tej enklawy, pod ochroną rozcapierzonej palmy, do smaku anyżowej wódki, do konwersacji o poezji, pamięci, patosie, pasztecie, pierdnięciu.
— W takim razie idź prosto. Idź prosto przed siebie. Nie skręcaj ani w lewo, ani w prawo. Nie trącaj nikogo. Nie powielaj cudzych pomysłów. Bądź magiem prozy i pisz! Pisz o przestrzeni pomiędzy robotnikiem a poetą, pensją a zasiłkiem dla bezrobotnych, tym, co zrozumiałe i niepojęte. Rozumiesz?
— Nie! Nic nie rozumiem… Nic…
— I właśnie tego się trzymaj Makary!
Mistrz
Olbrzymia, kolorowa, mydlana bańka zakończyła swój żywot głuchym „pyk”.
Makary ocknął się z zamyślenia…
— No! Nareszcie — Mistrz rozłożył ręce, wcześniej chowając małe naczynko z mydlinami z boku donicy. — A alkohol wietrzeje.
— Przepraszam — Makary zdziwiony swoim nagłym pojawieniem, spoczął na swoim miejscu. — Miałem pouczającą prelekcję. — Przypomniał sobie.
— W toalecie?
— Tak. (Makary zrozumiał, że tylko w toalecie można być prawdziwym sobą) Spotkałem Sprzedającegowiersze.
— O? Widziałem jak wychodził, zresztą ty też, widocznie miał ważny powód, aby wrócić, ale wypijmy.
Wypili.
— Nie smakuje mi ten anyż — przyznał Makary. — Mam skojarzenia z jakimś innym krajem, ale mniejsza o to.
— I co, jesteś zadowolony z rozmowy?
— Czy zadowolony, nie wiem. Za to wiem jak mam na imię.
— Makary — Mistrz odpowiedział za niego
— Tak! Skąd pan wiedział?
— To pan traci pamięć, nie ja? — odpowiedział nieco wykrętnie.
— O nie! — Zaprotestował Makary grożąc palcem. — Wie pan o mnie więcej niż mówi, to nie fair!
— Tak pan sądzi?
— Tak sądzę! Właśnie tak sądzę, kurwa mać!
Mistrz widocznie miał dobrą zabawę, uśmiechał się pod nosem, sącząc drobnymi łyczkami swoją herbatę w miniaturowej filiżance.
— Uspokój się Makary. Musisz sam dojść do tego, kim jesteś.
Makary zdziwiony reakcją na jego mało wyszukany wulgaryzm zamilkł, i próbując znaleźć spokój ducha postanowił czekać na rozwój wypadków. Mistrz wiedział o nim dużo więcej niż mógł sobie wyobrazić, ale tylko z jemu ważnych powodów nie chciał tego ujawniać. Coś było z nim nie tak. Tylko, co? Nie wiedział.
— Po co to cała szopka? — spytał wreszcie. O ile słodka niewiedza bywa czasem błogosławieństwem, o tyle w tym przypadku była niczym ość w gardle.
— Czekasz na życiorys instant? Taki, co wlewasz do kubka, zalewasz wrzątkiem i bełtasz?
— Ale ja bez przerwy tracę pamięć, nawet, kiedy ją odzyskuje — zauważył słusznie Makary.
— I chwała Bogu. Być może gdybyś jej nie tracił, ponownie chciałbyś popełnić jakieś głupstwo.
— Co ja takiego zrobiłem, że nie chce mi się żyć? — zapytał tak na wszelki wypadek.
— Problem w tym, że nie chce ci się żyć, ponieważ czegoś nie zrobiłeś! Do czegoś nie doszedłeś.
— Jak to, nie zrobiłem, nie doszedłem? — nie krył, że zbił go tym stwierdzeniem z tropu. Po czy westchnął, ocierając się o rozpacz. Pomyślał, że Bóg może zrobić z nim, co zechce. I jakichkolwiek nie zakładałby masek cynizmu, nie był wstanie poradzić sobie z tą otchłanią rozpaczy. Fatalizm, którego był wyznawcą powodował, że czuł się fatalnie, a smak anyżowej, greckiej wódki raczej go pogłębiał. A może pognębiał. Mówiąc po ludzku — Czuł się fatalnie.
— Nie chciałbym teraz o tym mówić, powiem tylko, że potrzebujesz takiej psychicznej dekompresji, rozumiesz?
— Staram się.
— Twoje doświadczenia nakładały się przez kilka dziesiątek lat, warstwa po warstwie, powoli, przyzwyczajałeś się do świata i samego siebie, nie mogę teraz tego wszystkiego, co z ciebie wyleciało załadować łopatą, nie da się. A poza tym musimy zrobić wstępną selekcję. Słuchasz mnie?
— Selekcję? — ocknął się z zamyślenia.
— Być może skorzystasz z szansy, aby uwolnić się od niechcianych wspomnień.
— A są takie?
— Być może.
— Mam rodzinę?
— A któż jej nie ma?
— Chodzi mi o żonę, dzieci.
W tym miejscu Mistrz powiedział coś, co Makary natychmiast wrzucił do śmietnika podświadomości.
— A więc mam?
— To nie chodzi o to czy masz, czy nie. To są suche fakty. Chodzi o ciebie. Kim ty jesteś, a nie, co masz, czego nie, i w jakich relacjach z tym jesteś, rozumiesz? Co ci to da, kiedy teraz mówię ci, że masz żonę, dzieci? A nie mówię, i nic nie powiedziałem — Mistrz obserwował uważnie jego reakcje. — Teoretyzuję tylko, aby naświetlić ci problem. Pomyśl, jakie zadałbyś kolejne pytanie, kiedy powiedziałbym ci, że jesteś żonaty?
— Kim jest moja żona, jak wygląda? — zgadywał.
— No właśnie. Najpierw musisz znaleźć siebie, i jeżeli udźwigniesz ten ciężar, cała reszta przyjdzie sama. Ustalmy priorytety. Szukamy ciebie, a dokładniej to ty szukasz samego siebie. A więc co już masz?
— Buddyzm Zen? Nie, przepraszam. Adama, Hanuszkiewicza — próbował zbagatelizować problem, ale chyba mu to nie wyszło. Przynajmniej nie tak, jakby tego sobie życzył.
— Ok, dalej!
— Jestem.
— Dalej!
— Mam na imię Makary i napisałem wiersz „Obierki”.
— Ok, ale to nie jest mój ulubiony wiersz — uśmiechnął się. — Dlatego jeszcze nic nie kupiłem od Sprzedającegowiersze, nie ta estetyka. Co jeszcze?
— Obrazy Paula Delvaux?
— Świetnie.
— Pytanie, czy chciałem popełnić samobójstwo, ponieważ straciłem pamięć, czy straciłem pamięć, ponieważ próbowałem popełnić samobójstwo? O ile chciałem popełnić samobójstwo, albo, co gorsza, czy ja miałem jakąkolwiek pamięć. Pytania się mnożyły. Były to raczej retoryczne pytania, ale niezaprzeczalnie miały wyjątkowy talent do mnożenia się.
— A propos pamięci, przypomniała mi się pewna anegdota, może w tej chwili nie na miejscu. Oczywiście, że nie na miejscu. Ale bardzo zabawna. Pewnego razu Honoriusz Balzak wychodził z restauracji chwiejnym krokiem a po chwili za nim wybiegł garson i woła — Mistrzu, Mistrzu, zapomniał pan zapłacić. Balzak przystanął, odwrócił się na pięcie i ze stoickim spokojem odpowiedział — Chłopcze ja właśnie po to piję, aby zapomnieć — Mistrz uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Balzak? To pisarz prawda?
— Tak. Pisarz…
— Francuski?
— Francuski. Brawo!
— Ale miał jakiś związek z Polską.
— O tak! — Mistrz nie krył entuzjazmu.
— Balzak? Dlaczego przypominam sobie pewne rzeczy, a innych nie potrafię? Nie uważa pan, że to dziwne?
— Nie jestem psychologiem, więc nie będę wypowiadał się na ten temat — skwitował.
— Kurwa, nie wiem czy mam żonę, czy mam dzieci, czy znałem Rybowicza, a wiem o jakimś tam Balzaku!
— Ja w twoim wieku wolałem kupić książkę i chodzić w dziurawych butach — Mistrz uległ nostalgii. — Kto wie, może i dla ciebie literatura stała się chorobliwą obsesją.
— Kto wie? Ty wiesz! Ty! — wykrzyczał Mistrzowi w twarz nie dbając już o konwenanse.
— Zamknij się, ludzie patrzą! — rzekł stanowczo.
— Mam w dupie ludzi. W dupie, ach — zakończył monosylabą.
— Analizuj swoje reakcje na różne bodźce, to chyba najlepszy sposób poznawania samego siebie — zauważył z przekąsem Mistrz — Chociaż z drugiej strony, nie ma co się utożsamiać z emocjami, one pojawiają się i znikają, a ty jesteś. — Mistrz prawdopodobnie był mistrzem ciętych ripost.
— Cóż, poniosło mnie, przepraszam. Może masz rację z tą selekcją wspomnień. Kiedy zobaczyłem swoje odbicie w lustrze, ciężko było mi zgodzić się z tym faktem, jestem nosicielem zupełnie obcej twarzy — Makary chwytał powietrze niczym ryba wyrzucona na brzeg. A poza tym zaczął rozczulać się nad sobą, co nie było wcale pierwotną intencją autora.
— Nie demonizuj. To jest twoja twarz, zapewniam cię — Mistrz strzelił palcami na kelnera, który właśnie wyłaniał się z mgły, pokazując dwa palce w kształcie litery „V”.
Kelner, rzecz jasna nie był członkiem Solidarności i znak ten, jako bardzo dobry profesjonalista, odczytał bezbłędnie jako Vodka. I to Vodka dwa razy! Makary w głębokiej konspiracji wyciągnął nogi spod stolika i zaczął analizować stan swojego obuwia. Był fatalny.
— Muszę sobie kupić nowe buty — oświadczył.
— Tylko nie przechodź obok księgarni w drodze do sklepu obuwniczego — ostrzegł Mistrz
Kelner postawił przed nimi kolejną porcję alkoholu.
— No, to za nowe buty! — Wzniósł toast Mistrz.
— Za buty!
Anyż! Jak Mistrzowi mogła smakować ta wódka?
A Makary? Z jakim krajem ją kojarzy? Co przypomina mu ten specyficzny smak? Makary obudź się z błogiego letargu amnezji. Słońce, plaża, morze, anyż. A tak swoją drogą, ciekawe czy ma rodzinę?
— Cóż, mój przyjacielu, będziemy chyba zwijać żagle, zapraszam cię do siebie — Mistrz złożył banknot na pół i wsunął pod spodek z filiżanką. Wstał. — Chodźmy.
— Chodźmy? Tak po prostu? — Makary obudził się z letargu.
— Masz inny pomysł?
— Nawet pana nie znam.
— Daruj sobie pana, skoro już jesteśmy na ty. Wstawaj! Wsta–waj!
Mistrz jak na swój wiek, wstał bardzo zdecydowanie i nie oglądając się za Makarym ruszył w stronę wyjścia, wystukując rytm obcasami o marmurową podłogę.
Makary wstał, niepotrzebnie ociągając się, gdyż nie było nikogo, na kim, jego ociąganie zrobiłoby jakiekolwiek wrażenie. Na chwilę utkwił wzrok w wystającym spod filiżanki banknocie, przez sekundę walcząc nad pokusą wyciągnięcia go stamtąd. I wtedy pomyślał o selektywnej odbudowie swojej pamięci. Odwrócił się na pięcie i dogonił Mistrza. Ten nie odwracając głowy rzekł rozbawionym głosem:
— Miałbyś na nowe buty, co?
W pierwszym odruchu chciał zaprotestować przeciwko jego insynuacjom, ale zaraz zrozumiał ze wyszedłby na jeszcze gorszego idiotę niż był w rzeczywistości.
— Na buty! Nawet nie wiem czy starczyłoby mi na buty — tłumaczył się jak idiota, którym myślał, że nie jest.
— Zapewniam cię, że tak! I to bardzo dobre.
Odczarowana dorożka
Szatniarz pomógł Mistrzowi założyć płaszcz tak, aby nie uszkodzić lotek, i po kurtuazyjnym pożegnaniu znaleźli się na zewnątrz Proletaryatu. Deszcz, o ile padał, przestał padać.
Powietrze było wilgotne, ale bardzo rześkie. Niebo częściowo rozchmurzone migotało światłem gwiazd, za kłębiastej szarej chmury właśnie wyłonił się księżyc.
— Pięknie prawda? — usłyszał głos Mistrza.
— Tak — odpowiedział Makary zachwycony nową dekoracją.
— Brakuje tylko zaczarowanej dorożki, co?
— Tak — rzekł nieco zamyślony, po czym spojrzał na Mistrza i powtórzył — Tak.
I wtedy usłyszał stukot końskich kopyt. Był coraz głośniejszy. Dorożka wyłoniła się z półmroku, konik parsknął dwa razy, a dorożkarz zawołał: PRRRRRR!
— Jest i dorożka — Mistrz bawił się doskonale. — Czyż życie nie jest piękne.
— Dobry wieczór Mistrzowi — odezwał się dorożkarz ściągając swój śmieszny cylinder i ignorując skromną postać Makarego. — Do domu Mistrz sobie życzy?
— Do domu też, ale najpierw przejażdżka.
— Trasa jak zwykle?
— Jak zwykle, póki nie pada, panie Stanisławie A to mój przyjaciel — przedstawił Mistrz — Makary.
— Makary? — zdziwił się pan Stanisław. — To tak, jak temu chłopaczkowi, którego przygniótł mój motor.
— Potem, panie Stanisławie, potem — przerwał Mistrz zajmując miejsce w dorożce — pogadamy.
Makary usiadł obok z niesamowitym przeświadczeniem, że wkracza w magiczną przestrzeń zbliżoną do realizmu, a w jego głowie ujawniło się nazwisko, Gałczyński.
Pan Stanisław strzelił lejcami i konik ruszył z gracją w nieznane.
— Makary to bardzo rzadkie imię — wrócił do tematu pan Stanisław od czasu do czasu odwracając głowę. — Jest taki ruski święty, Makary.
— Prawosławny — Mistrz poprawił braki w erudycji pana Stanisława.
— Przecież mówię — upierał się przy swoim pan Stanisław.
Mistrz dał swojemu młodszemu towarzyszowi kuksańca w bok i szepnął do ucha:
— Będziemy mieli wykład na temat wyższości socjalizmu nad kapitalizmem.
— Wszystko słyszałem — triumfował pan Stanisław.
— A pan — teraz zwrócił się bezpośrednio do Makarego. — Jakie ma zdanie?
— To zależy, o co chodzi? — odpowiedział niepewnie.
— Socjalizm był dobry czy zły, na ten przykład?
— Wie pan co, ja mam luki w pamięci — spojrzał na Mistrza, aby wziął go w swoją obronę.
— Jak to luki? No wio… — dorożkarz zerknął na niego spode łba. — Nie wiem jak to jest z panem, ale znam takich, co teraz plują na Polskę Ludową, która ich wykształciła, a oni teraz mają luki!
— Polska Ludowa — Makary poczuł metalową obręcz na głowie, ale nic nie potrafił sobie przypomnieć, oprócz nazwiska, Gałczyński.
— Panie Stanisławie, proszę nie męczyć Makarego, on ma rzeczywiście problem z pamięcią.
— Skoro pan tak twierdzi — rzekł nieco uspokojony, po czym sięgnął do kieszeni i wyciągnął zmiętą paczkę tanich papierosów. — Wiem, że Mistrz nie pali, a pan?
— Nie wiem, ale chyba nie.
— Jak pan zapali to będzie pan wiedział — podsunął Makaremu paczkę pod nos.
Spojrzał na Mistrza, ten wzruszył tylko ramionami. Makary wyciągnął papierosa bez filtra i złapał pudełko z zapałkami. Zapalił i zaciągnął się dymem, papieros był mocny, ale nie na tyle, aby się zakrztusić.
— Mur beton palił pan! — stwierdził pan Stanisław, odbierając ode niego zapałki. — To robotnicze.
— Robotnicze? — palenie papierosa stawało się coraz przyjemniejszym zajęciem.
— Tak się nazywają, robią je z najgorszego tytoniu, są tanie i mocne z dużą zawartością nikotyny i ciał smolistych. — Pan Stanisław kpił w żywe oczy z zarządzenia ministerstwa zdrowia i innych ciał społecznych.
— Trucizna — beznamiętnie stwierdził Mistrz. — Ale nie potępiam, sam paliłem, nawet po trzy paczki dziennie.
— Wiecie co mnie najbardziej w tym kapitalizmie wkurza? Że wielkimi literami piszą na papierosach PALENIE ZABIJA.
— A co, nie zabija?!
— A jak tak w mordę jeża, zwalniają setki ludzi z fabryk i wywalają na bruk, to co? Albo co było z Jaśkiem Wiśniewskim, znał go pan przecież, chłop pół życia przerobił w fabryce garów i się powiesił z tego wszystkiego, jeszcze mu nawet parę miesięcy zasiłku dla bezrobotnych zostało. Załamał się chłop i powiesił się, żonę i czwórkę dzieci zostawił, nawet chyba o tym Olgerd pisał, ale pewny nie jestem.
— Trójkę — poprawił Mistrz.
— A co to za różnica, a „te”… — pan Stanisław nie mógł znaleźć odpowiedniej inwektywy. — Niby tak troszczą się o zdrowie człowieka, palenie zabija, tfu!
Polska Ludowa? Coś mu to mówi. Socjalizm, kapitalizm. Bóg, Honor, Ojczyzna.
— Na ten przykład. Mieszka u nas w kamienicy. W oficynie znaczy. Kobita z czwórką dzieci, pokój i ślepa kuchnia tylko.
— Z czwórką? — upewniał się Mistrz.
— Tak, z czwórką! No! Wio stara!
— A!
— Ona ma córkę, też jej Zosia jest, tylko, że po innym ojcu, artyście ponoć.
— A co z jej mężem? — wtrącił swoje trzy grosze, dziwnie podekscytowany Makary.
— Wyjechał parę lat temu do Anglii, jeszcze jak w blokach mieszkali. Podobno jakąś babę tam poznał i został. Wtedy jeszcze wizy były, ale nie ważne, zresztą ciągle miał jakieś gorzkie żale o tego artystę. No wio, stara! Chodzi o to, że jakby roboty nie stracił w tych garach, to siedziałby może na dupie, i do dziś wszyscy, e! Niech oni lepiej napiszą, że kapitalizm zabija, a nie palenie.
Nikt nie podjął tematu. Mistrz widocznie znał już na pamięć całą retorykę pana Stanisława, a Makary, cóż, w jego głowie niczym na rozpędzonej karuzeli ścigały się trzy słowa: Bóg, Honor, Ojczyzna. Instynkt podpowiadał mu, że Polska Ludowa to pojęcie dla niego pejoratywne, ale wywody pana Stanisława, wydawały mu się bardzo interesujące. Wyrzucił niedopałek papierosa na ulicę i zapytał:
— No i co z tą kobietą?
— Co? Nic! Dostała eksmisję z bloków, jak stary przestał funty z Anglii słać. Pracowała u prywaciarza w sklepie, na pół etatu niby, ale tak naprawdę po osiem, dziewięć godzin. Na życie to może i od biedy jej starczyło, ale nie na opłaty. Zalegała z czynszem, więc ją wywalili. A nasz Mistrz jest piewcą kapitalizmu — zakończył z nieukrywanym zarzutem.
— Panie Stanisławie, jestem jednakowym wrogiem zwyrodniałego kapitalizmu jak i socjalizmu, z tym, że własność prywatna to świętość i kropka.
— Dobrze, że jeszcze jest nas w kamienicy kilku ze starej daty, bo mnie panie już ósmy krzyżyk idzie, tak, że pomagamy kobiecie, jak kto może — zignorował tłumaczenie Mistrza. — Bo młodzi panie przed komputerami siedzą. No wiśta! Coś ty taka dzisiaj osowiała? Poza robotą i komputerem to świata nie widzą. Nawet się panu nie ukłonią, nikt nikogo nie zna.
Makarego zatkało, bynajmniej nie z powodu wywodu pana Stanisława, nie mógł uwierzyć własnym oczom, wjechali na peron!
— Albo na ten przykład ta stacja, kiedyś to ona nazywała się, Majowa, a teraz stacją samobójców, dobrze, że człowiek już stary i niewiele mu zostało, bo jakby miał dłużej żyć w takim świecie to tylko wziąć silny rozpęd i rzucić się pod służbowy skład. Bo wie pan.
Makary oderwał wzrok od pleców pana Stanisława, aby wpatrzyć się w miejsce, z którego trzeba wziąć rozbieg. Potem spojrzał w górę gdzie całkiem niedawno widział puchacza. Ptak siedział na swoim miejscu. Dopiero teraz Makary zauważył, że to nie dorożka. A pan Stanisław to nie kto inny jak Stanisław Kurzawa. Makary nie wiedział, dlaczego, ale myśl o samobójstwie jakoś nie pasowała do jego osobowości. Chyba prędzej byłby zdolny do morderstwa. A może już kogoś zabił? I dlatego chciał skończyć z sobą! Kurzawa uśmiechał się do jego myśli. Chwila, czy facet, który pisze wiersze może być zdolny do morderstwa? Wątpił. Ale pewności nie miał, i mieć nie będzie dopóki nie wróci mu pamięć.
— Ja już ci przywrócę pamięć! — Kurzawa zanosił się od śmiechu. — Niby taki mądrala, a dał się nabrać na starą sztuczkę z zaczarowaną dorożką.
A jeżeli powrót pamięci przyniesie jakieś okropne fakty? Co mu chciał zasugerować Mistrz wspominając o selektywności? Czy jego pojawienie się na peronie było dziełem przypadku? A co takiego miał na myśli Sprzedającywiersze imputując Mistrzowi „przedstawienie”. Czy to jakaś gra? Samsara? Nirwana? I dlaczego prześladuje go ten puchacz? Czy to, co teraz właśnie przeżywa, to nie daj Boże, jakiś strumień podświadomości. O strumieniu świadomości już chyba słyszał, ba, był pewny, że on już dawno przebrzmiał. Albo jestem — myślał — pod działaniem jakiś psychotropów, a sztab psychiatrów w tym czasie robi sobie notatki. No i co z tą psychodramą? Jaką psychodramą? I kto to jest Gałczyński?
— Panie Kurzawa — Makary wyrwał się z lepkich macek szalonych myśli. — Czy ja jestem może jakimś królikiem doświadczalnym?
Kurzawa. Pan Kurzawa. Myśli.
NA GAŁĘZIACH! ZAMIAST LIŚCI! BĘDĄ WISIEĆ! KOMUNIŚCI!!!
— Ładna piosenka. Podoba ci się Makary, co?! — Kurzawa nie był dziś w dobrym humorze, chociaż jego, naturalnie przyjazny uśmiech, błąkał się gdzieś po zmęczonej twarzy. — Siadaj, musimy dokończyć naszą rozmowę.
— Postoję! — wycedził przez zęby Makary.
— Siadaj, kurwa! — tak, Kurzawa nie był w najlepszym nastroju.
Gałczyński? Makary odkrywał w sobie obraz ojca. Ojciec? Widzi go jak stoi na trybunie honorowej. Widzi dwa pochody, komunistyczny i antykomunistyczny. Ojciec ma czerwony krawat i znaczek pierwszomajowy w klapie marynarki. A potem ta regularna bitwa z ZOMO! Huk petard, gazy łzawiące, wycie syren, armatki wodne. Boli go głowa! Ojciec.
Bolą go plecy, ma zdrętwiałą wargę, rusza mu się górna jedynka. Oberwał?
Spojrzał na Kurzawę.
Nie usiadł!
Kurzawa nie był na tyle głupi, jak ci gliniarze z kawałów. Próbował wziąć go na huki. Nie udało się. Trudno. Wiedział, tak wiedział, że Makary da się zabić, żeby tylko zrobić ojcu na złość.
Tak, Kurzawa wiedział, że Makary wie, że on wie, dobra. Dobra.
— Widzę, że się nie pokochamy — Kurzawa westchnął jakoś tak ciężko, głęboko, prawdziwie.
Makary czuł, jak zbiera w nim złość. Patrzył na siedzącego za biurkiem pana Kurzawę, i nagle zobaczył twarz zomowca, który walnął go pięścią w twarz. Widział ten jego uśmiech półgłówka. Makary w tej chwili był gotowy go zabić! A więc, czyż go nie zabił w myśl nauk Mistrza z Nazaretu? A teraz kolega jego ojca siedzi za biurkiem, pamiętającym być może czasy Bieruta, i go magluje! Boże, jaki ten świat jest popierdolony!
— Co mi tu pan pierdoli? Ślepy pan jest, panie Kurzawa, czy co? Nie widzi pan, jak ja wyglądam? Jeden skurwysyn z pańskiej firmy o mało mnie zabił a ja mam was kochać? — zamilkł przestraszony mocą swoich słów. — Sami, kurwa, dolewacie oliwy do ognia — dokończył już nieco ciszej.
Kurzawa wystukiwał ołówkiem rytm na biurku. Może ten rytm przynosił mu jakieś ukojenie. Widać było, że jest spięty, i tylko przez wzgląd na przyjaźń z ojcem Makarego powstrzymywał się od bardziej kategorycznych reakcji.
— Posłuchaj no młody człowieku — Kurzawa starannie dobierał słowa. — Nie przeczę, ten bydlak, który cię tak urządził to rzeczywiście kawał skurwysyna! — wstał. Bawił się jeszcze przez chwilę ołówkiem, po czym odłożył go do przybornika. Spojrzał odważnie w oczy Makaremu, a jego, już słynny uśmiech zaczął powracać na swoje miejsce. — Myślisz, że skurwysynów nie ma po twojej stronie? Słuchaj uważnie, co ci teraz powiem. Być może, ta znienawidzona przez was komuna padnie. Jako miłośnik historii sam wiesz, że nie takie imperia padały, tak. Może być — obszedł biurko. — Słuchasz mnie chłopcze? Może być, że kiedyś to ty będziesz siedział za tym biurkiem. Makary! — westchnął widząc brak jakiejkolwiek reakcji. Ale nie poddał się. — I będziesz maglował jakiegoś młodego komunistę, który ma w dupie nowy, kapitalistyczny porządek świata… Hm… Boję się Makary, że z bagażem nienawiści, od której o mało co nie pękniesz, będziesz gorszy od tego skurwysyna, który skopał ci dupę. — zamyślił się i siadłszy za biurkiem wziął się za ponowne wystukiwanie rytmu za pomocą służbowego ołówka. — Stary, nienawiść jest zawsze taka sama, niezależnie od koloru sztandaru, który ją firmuje. — Kurzawa spojrzał na Makarego, czekając na jego reakcję. Ale ten stał jak słup soli. — I powiem ci jeszcze jedno… — uśmiechnął się pod nosem. — Musiałem wypuścić twoich pokrzykujących na ulicy kolesiów… No, żeby mi komisariatu ze strachu nie zasrali.
— To chwalebne z pana strony, i klasa robotnicza w osobie waszej sprzątaczki, będzie miała mniej do roboty. Tak, to bez wątpienia chwalebne.
Kurzawa udał, że nie słyszy.
— Ale ty oczywiście jesteś inny! Tak! — zapalił papierosa i pchnął paczkę klubowych w jego kierunku, dając znak głową żeby usiadł i zapalił. — Jesteś jak twój ojciec, stary, uparty kozioł. A wasz problem polega na tym, że stoicie po obu stronach barykady.
Makary usiadł wygodnie i zapalił — słucham. Słucham.
Zanosiło się na dłuższą pogawędkę. Kurzawa bez wątpienia wychowany był na dziełach Makarenki, a Makary robił za jednego z „bezprizornych”, których system ma obowiązek odzyskać.
— To co? Jak to będzie? Według słów waszej demokratycznej piosenki, będziecie nas wieszać na gałęziach w charakterze liści. Wiesz co Makary, przełóżmy to na jesień.
— Nie rozumiem?
— Co to za liść? Czerwony! Jesienią to jakość ujdzie, no i długo nie będziemy wisieć. A potem przyjdzie zima i śnieg wszystko przykryje.
— Trudno, nasza do was nienawiść, to wasza zasługa!
— Tak. Tak! Owszem, nasza, za trzęsienie ziemi w Japonii też jesteśmy odpowiedzialni. Nie wiedziałeś o tym?
— Ha, ha — Makary próbował parodiować głos Piotra Fronczewskiego.
— No dobra. Musimy zakończyć naszą miłą konwersację. Może kiedyś jeszcze porozmawiamy. Gdzieś przy piwie, bo teraz Makary, odnoszę wrażenie, że myślisz raczej obolałą dupą, a nie głową. Jesteś wolny.
— Jak to wolny? — zaprotestował. — Nie wsadzi mnie pan na 48?
— Nie — Kurzawa wzruszył ramionami. — Nie uważasz, że i tak macie aż nadto męczenników? Nie mieścicie się już w panteonie, a po co później macie się użerać pomiędzy sobą w walce o stołki?
— Ale…
— A teraz, czy mógłbyś łaskawie zejść mi z oczu — prawie poprosił.
Makary podszedł do drzwi, po czym wrócił, aby zgasić ostentacyjnie niedopalonego papierosa.
— Prędzej czy później panie Kurzawa, i tak będzie zmuszony mnie pan zamknąć.
— Spierdalaj Makary! — Skomentował jego proroctwo. — I nie przeginaj pały, dobrze ci radzę!
Makary wrócił bez komentarza do drzwi.
— A, i jeszcze jedno! — Kurzawa zawiesił na chwilę głos. — Ty nie walczysz z komuną Makary!
— O! — udał zdziwienie. — A z kim? Z wiatrakami?
Kurzawa wziął głębszy oddech, odłożył ołówek, którym cały czas wystukiwał rytm i spojrzał na niego niesamowicie zimnym wzrokiem.
— Ty walczysz ze swoim ojcem.
W odpowiedzi Makary trzasnął drzwiami jego biura, a cała pajęczyna oderwała się od sufitu i legła na podłodze.
Kurzawa wyskoczył za Makarym.
— Chcę żebyś o tym wiedział gówniarzu. Żebyś żył z bolesną świadomością tej prawdy! Gdyby to twój stary był w opozycji, to ręczę ci, żebyś siedział po uszy w PZPR! Wypuść go Adaś.
Pan Hanuszkiewicz siedzący w dyżurce nacisnął dzwonek. Makary pchnął kratę i po chwili znalazł się na peronie.
Przez chwilę miał wrażenie, że widzi na ścianie cień swojego ojca, ale pewności nie miał. I mieć nie powinien, a więc nie miał…
— Śpisz? — wyrwało go z odrętwienia pytanie Mistrza.
— Nie, nie śpię, myślę…
— No i co z tego, że każdy ma teraz paszport w szufladzie, skoro nie ma pieniędzy na wczasy. Ja za komuny co roku jeździłem z moją Balbiną i dziećmi, raz nad morze, a raz w góry. Dwa razy to nawet byliśmy w Bułgarii. Paszport, wielka mi rzecz, teraz to i na dowód można przecież jeździć po tej „job twoju mać” unii — Makary zastanawiał się, ile to cennych informacji o Polsce Ludowej stracił z powodu swojego zamyślenia. Pan Stanisław kontynuował nie zważając na to, czy jest słuchany, czy też nie.
— Panie, jak kto służył ojczyźnie to od władzy ludowej jeszcze medal dostał, a kto rył pod nią to i słusznie do pierdla szedł. A teraz to niby co? Sprawiedliwość niby i demokracja! Albo na ten przykład ta Zosia, co u nas w oficynie mieszka, jak razem ze swoim pracowali w fabryce to mieszkanie w bloku po trzech latach dostali, i jeszcze fabryka dała pożyczkę na kredyt do spółdzielni. A jak fabrykę zamknęli, roboty zabrakło to przyszedł kapitalizm i Zosię eksmitowali. Panie kapitalizm jest dobry, ale dla kapitalistów, a ta dzisiejsza władza to im, znaczy kapitalistom z ręki je, i jeszcze merda swoim świńskim ogonkiem.
— Coś dzisiaj jest pan wyjątkowy cięty na naszą demokratycznie wybraną władzę — zżymał się Mistrz.
— Ja tam za demokracją nie jestem, władza powinna być silna, ale sprawiedliwa, kto tam kiedyś słyszał o narkotykach w szkole? A teraz panie wszystko wolno, wolność panie jest! Wprowadzili religię do szkół, nawieszali krzyżyków i myśleli, że to załatwi problem. A teraz panie to dopiero wylazł problem. Dzieci na religię mówią „rela” czy jakoś tak, a pod krucyfiksem dilerzy sprzedają narkotyki. Panie, jak moje dzieci chodziły do szkoły, to wszyscy w granatowych mundurkach, białych kołnierzykach i tarczą szkolną na rękawie. A do czasów Gierka to wisiały nawet portrety Gomułki i Cyrankiewicza. Krzyż panie był tam gdzie jego miejsce, w kościele i religia też, kto chciał szedł, moje dzieci też chodziły, bo nie zabraniałem. A narkotyków nie było.
— Trzeba by, panie Stanisławie zrobić bilans plusów i minusów, i wtedy by wyszło, co jest lepsze.
— E tam! — uciął krótko. — Koń jaki jest, każdy widzi. Na papierze Mistrzu to wszystko za każdym razem dobrze wychodzi i wzrost gospodarczy, i budownictwo mieszkaniowe i, wszystko, ale to na papierze. Koń jaki jest, każdy widzi, po co mi papier, że moja Baśka to krowa, skoro ja widzę, że to koń, a dokładnie klacz. Mówili panie, że nasz polski socjalizm miał ludzką twarz i to święta prawda była! A jaką twarz ma teraz nasz polski kapitalizm? Wszyscy panie pielgrzymują albo do Watykanu, albo Częstochowy i co? I gówno. Kiedyś pielgrzymowali do Moskwy i był porządek. Albo na mecze jak się szło, panie… Ja pamiętam jak młody Włodek Lubański zaczynał piłkę kopać. Na mecz panie to szło się całą rodziną, z dziećmi. To majówka była, sielanka panie… A teraz bandyci stadiony opanowali, szalikowce jakieś, a Mistrz mi tu o demokracji, za przeproszeniem, pierdoli!
— To cena transformacji ustrojowej, za jakiś czas wszystko będzie jak trzeba — zapewnił Mistrz.
— No, chyba, że komuna wróci. Ja bym tu się zatrzymał, lać mi się chce, a parę drzewek jest i ustronnie… PRRRRR — zakończył swój polityczny wywód tak, jakby z francuska, po czym, jak na swoje lata, zwinnie zeskoczył z kozła i stanął pod pierwszym drzewkiem.
— A pan Makary jakiś taki małomówny, to prawda z tą pamięcią? — zapytał jakby z potrzeby mówienia raczej.
— Niestety, z tego, co pan mówił, niczego nie kojarzę — zastanawiał się czy dalej będzie miał blokadę z powodu sikania w towarzystwie. Ale nie!
— Może to i czasem lepiej pewnych rzeczy nie pamiętać — rozmarzył się dorożkarz.
— A co, panie Stanisławie, sumienie troszkę gryzie, jakieś grzeszki z poprzedniego ustroju przeszkadzają? — spytał nieco zaczepnie Mistrz. — Może jakiś kwitek się podpisało, co?
Pan Stanisław nic nie odpowiedział, zapiął rozporek a następnie poły płaszcza i sięgnął po papierosy, poczekał aż Makary skończy i poczęstował robotniczym.
— Mistrz jest fajny człowiek, znam go od lat — przypalił mu papierosa chroniąc od wiatru zapałkę w garści. — Ale niech pan nie wierzy wszystkiemu co mówi.
— Musicie na mnie poczekać, prostata — Mistrz przerwał ich konspirację.
Makary pokiwał głową, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Moje życie dobiega końca — Kurzawa wypuścił dym w niebo. — Przez cały czas służyłem wiernie ludowej ojczyźnie, nie szczędząc czasu ani sił, a teraz okazało się, że jestem zdrajcą i sprzedawczykiem — splunął — Może to i lepiej, lżej będzie umierać.
— Co też pan!
— Taka jest kolej rzeczy, człowiek rodzi się, cierpi i umiera.
— No, już idę.
Zajęli, każdy swoje miejsce. Makaremu zrobiło się jakoś smutno po tym, co usłyszał od pana Stanisława, jego słowa uruchomiły pamięć, zobaczył jakieś ciepłe obrazy ze swojego dzieciństwa, pochód pierwszomajowy, sklep nabiałowy w małym miasteczku, ale wszystko jakby nieme i szczątkowe, tak, że niczego nie mógł być pewien, oprócz tego „ciepła” właśnie, i wtedy po raz pierwszy przyszła mu ta myśl. Jeżeli odzyska pamięć napisze powieść o czasach pana Stanisława. Nie rozumiał tego do końca, ale jednego był pewien, że nie jest to impuls powodowany chwilą, ale zamiar, który nosił w sobie od dawna, a pan Stanisław jedynie o tym przypomniał.
— Piękna noc, prawda — zauważył Mistrz i zażądał potwierdzenia.
— Tak, piękna — potwierdził Makary.
— Noc jak noc — skomentował pan Stanisław- i tyle.
* * *
Sprzedającywiersze stał z zadartą głową obserwując od pewnego czasu znieruchomiałe wskazówki zegara na starej ratuszowej wieży. Nie wiedział, która była godzina, albowiem czas stanął. (Jancio Wodnik niestety mylił się w tej kwestii). Zatrzymał się nurt rzeki. Pan Bóg zdrzemnął się na chwilę, odpoczywał i miał do tego święte prawo. Oprócz Sprzedającegowiersze na rynku nie było żywej duszy, a on, kiedy już się upewnił, że czas rzeczywiście stanął w miejscu, najnormalniej w świecie włożył do swojego podręcznego odtwarzacza kasetę z Bolerem Ravela i poprawiając sobie słuchawki na uszach, podrygując do taktu, ruszył przez nikogo nie niepokojony, w sobie tylko znanym kierunku. Przy pomniku Wieszcza skręcił w Pasaż, minął Wały i po niespełna kilkudziesięciu krokach zatrzymał się przy obskurnej kamienicy, której elewacja była systematycznie obsrywana przez parę białych gołębi. Przy kamienicy stała dorożka. Koń był niczym wyrzeźbiony z marmuru, tylko spostrzegawcze oko mogło zobaczyć nikłe kłębuszki pary wydobywające się z jego nozdrzy. Dorożkarz z opuszczoną głową poruszał miarową sumiastymi wąsami niebezpiecznie przechylając się do zadka konia, tak, że Sprzedającywiersze chcąc nie chcąc musiał przywrócić go do bezpiecznej pozycji. Lewa dłoń Mistrza wisiała bezwładnie poza dorożką a prawa ledwo trzymała laskę, która za moment mogła upaść na podłogę. Po niemych ruchach jego warg można było wyczytać, że Mistrz deklamuje wiersz Leśmiana pod tytułem Dziewczyna. Młodszy z mężczyzn natomiast bezceremonialnie oparty o ramię Mistrza pochrapywał sobie w najlepsze.
Sprzedającywiersze uśmiechał się pod nosem. Delikatnie uwolnił Mistrza od skrzydeł, a w dłoń włożył laskę realności. Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym pstryknął palcami i tyle go widziano. Upadająca z rąk Mistrza laska była bolesnym powrotem do rzeczywistości.
— Jesteśmy na miejscu — stwierdził raczej zdziwiony niż uradowany podnosząc laskę z dna powozu.
— Koń sam trafił! — pochwalił się dorożkarz. — Bo ja chyba zasnąłem… — spojrzał w niebo. — Noc w pełni, gdzie tam jeszcze do brzasku — ziewnął na ludowo.
Pod kamienicę, w której mieszkał Mistrz zajechali w całkowitym milczeniu, słychać było jedynie odgłos podków, który wbijał się w ciszę uśpionego miasta. Makary był tak bardzo zmęczony, że zasypiał w pół zdania i stracił całkowicie poczucie rzeczywistości, które z takim trudem powoli odzyskiwał.
Gabinet
Mistrz mieszkał na drugim piętrze oficyny. Makary szedł za nim obserwując wyszorowane do białej deski schody i finezyjne kształty barierek wykutych z żelaza. Schody skrzypiały głucho pod ciężarem ich ciał, pamiętały zapewne czasy wyglansowanych butów epoki Franciszka Józefa. Klatka schodowa tonęła w żółtawym świetle bardzo słabych żarówek, lecz było wystarczająco jasno, aby Mistrz mógł trafić kluczem do dziurki w drzwiach. Wkrótce otworzył węższe skrzydło drzwi i natychmiast uderzył ich znajomy biblioteczny zapach, tak typowy dla antykwariatów, a nawet zwyczajnych księgarń.
Makary miał świadomość, że wchodzi w magiczny świat. Mistrz zapalił światło. Stał na wprost otwartych drzwi pracowni Mistrza, na lewo była łazienka a za nią w głębi kuchnia. Na prawo od gabinetu ujrzał zamknięte drzwi wiodące do drugiego pokoju. Przedpokój był zabudowany pawlaczami. Niemodna już, nieco wyblakła tapeta przytłaczała swymi ciemnymi nenufarami, trzy czaszki z porożami sarny przymocowane do ściany na drewnianych tarczach służyły jako wieszaki na palta. W rogu stał wiklinowy kosz na parasole i laski. Gabinet Mistrza opanowany był przez regały z książkami, które sięgały aż do sufitu, a więc gdzieś powyżej trzech i pół metra. Na wprost drzwi duże podwójne okno z opuszczoną słomkową roletą. Po lewej stronie okna skórzana ciemna sofa i dwa solidne fotele okute złotymi ćwiekami. Po środku ciemny masywny stolik, w kącie stojąca lampka nocna z czerwonym abażurem. Masywny jak cała reszta żyrandol imitujący trzy naftowe lampy wisiał na stalowych łańcuchach z dwa i pół metra nad podłogą wyłożoną parkietem w jodełkę. Ale to wszystko to tylko nic nie znaczące detale, uwagę Makarego przykuwały regały z książkami, były ich tysiące.
— Jeżeli jest niebo to powinno właśnie tak wyglądać — powiedział nie ukrywając zachwytu. Atmosfera mieszkania Mistrza była jakby żywcem wyjęta z filmów Romana Polańskiego. Coś niesamowitego. Mistrz usiadł z widoczną ulgą i głośnym westchnieniem na jednym z foteli, a Makary ruszył między regały, czytając tytuły książek. Żadnej nie ośmielił się wziąć do ręki. Człowiek nie byłby wstanie przeczytać jednej setnej tego zbioru choćby żył nawet sto lat. Wynikało z tego niezbicie, że Mistrz kochał mieć książki, należał do tych ludzi, którzy chodzą w dziurawych skarpetkach tylko po to, aby zaoszczędzić na książkę. Niewątpliwie był znawcą literatury, jej dozgonnym miłośnikiem z tą bolesną świadomością, że nie zdąży przeczytać wszystkiego choćby nie wiem jak się starał. Tę niepowetowaną stratę rekompensował sobie świadomością posiadania tego, co w literaturze najcenniejsze.
— Czy w drugim pokoju też są książki? — spytał kończąc wędrówkę pomiędzy regałami.
— Nie uważasz mnie za snoba?
— Choćby nawet, to w pozytywnym znaczeniu.
— Sam sobie za każdym razem zadaje to pytanie, kiedy wchodzę do księgarni. A co do twojego pytania to, oczywiście są tam i książki, ale przede wszystkim jest tam mój współlokator. To Prorok, bardzo ciekawa postać, właściwie pójdźmy do niego. To taka podróż w czasie, na pewno ucieszy się z naszej wizyty.
Poszli.
Prorok leżał w trumnie ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma niczym któryś z Ramzesów. Wyglądał dostojnie i figlarnie zarazem. Trumna stała bezpośrednio na podłodze, jak każdy mebel służący do spania. Wieko oparte o ścianę w rogu pokoju przy oknie było porośnięte bluszczem czy czymś w tym rodzaju. Pokój w swym wystroju był bliźniaczo podobny do pokoju Mistrza nie licząc tego ekscentrycznego akcentu, jakim bez wątpienia była trumna. Nad nią wisiał telefon, nad telefonem wielka reprodukcja obrazu Paula Delvaux „Wiosna”. Makary poznał go od razu, właśnie ten motyw wiercił mu dziurę w pamięci. Różnica polegała tylko na innych wymiarach. Ten miał mniej więcej dwa metry na dwa z ogonkiem, a ten, który błąkał się w jego myślach był o połowę mniejszy. Jak się miało okazać obraz ten odgrywał kluczowe znaczenie w długiej opowieści Proroka.
Pod oknem stało biurko najzwyklejsze na świecie, nad nim lampka, walizkowa maszyna do pisania, kilka leksykonów, i jakieś dokumenty. Roleta również była opuszczona i w tym pokoju. W powietrzu unosiły się odrobinki kurzu i zapach mocnej wody kolońskiej o niespotykanej już nucie. Stara olbrzymia trzydrzwiowa szafa stała po przeciwnej stronie, tuż przy niej, nadszarpnięty zębem czasu, owalny stolik i trzy krzesła a’la Ludwik XVI. Oczywiście były też regały z książkami i oprawionymi rocznikami gazet. Oprócz tego bogaty zbiór żelazek zarówno z duszą jak i na węgiel, moździerzy, wypchanym ptaków i leśnych drapieżników. Uwagę Makarego przykuł puchacz, wydawało mu się nawet, że ptak zamrugał oczami. Na podłodze leżały mocno wydeptane skóry z dzika. Wzrok przykuwał też ogromny instrument dęty leżący na szafie. Była to tuba lub bas w każdym razie z tych, który zakłada się na szyję, aby udźwignąć ich ciężar.
Kiedy zbliżyli się do trumny, Prorok nagle otworzył oczy, co spowodowało mimowolne dreszcze na ciele Makarego. Mimo, że był uprzedzony o fakcie, iż Prorok nie jest nieboszczykiem.
— Bo widzi pan, podejrzewano, że jestem schizofrenikiem, ale ja od początku wiedziałem, że to wierutna bzdura — wygramolił się z trumny i witając się z nimi po słowiańsku, na niedźwiedzia z głośnym cmoknięciem w ucho, czym sprawił ich niejako w zakłopotanie, ponieważ od dawna przestali uprawiać takie zabobony.
— Siadajcie panowie — Wskazał krzesła, po czym wszedł do szafy jednymi drzwiami, aby po chwili wyjść drugimi z pętem kiełbasy i trzema literatkami. (A tak naprawdę, to jestem ciekawy etymologii tego słowa, czy rzeczywiście pochodzi od słowa „literatura”, a nie na przykład, nie daj Boże, od „litra”? ).
— Nie pytam, nigdy o nic nie pytam — Prorok położył kiełbasę na dyżurnej paterze i rozstawił szkło. Po czym przystawił krzesło to szafy i z tuby instrumentu wydobył litrową butelkę jasia wędrowniczka.
— Proszę tylko nie wierzyć pozorom — tłumaczył. — Jasiek już dawno wywędrował, a wakat po nim zajął samogon. Moim zdaniem o niebo lepszy, ręczę za jego jakość — wyciągnął korek zębami i sepleniąc, dalej zachwal jakość bimbru. Nalał po dobrej secie i zatykając butelkę usiadł do stołu.
— Ja bym poprosił coś do przepicia — poprosił nieśmiało Makary.
Prorok spojrzał na niego jak na profana smarującego hostię masłem. Makary w pokajaniu spuścił wzrok i zamknął dziób. Prorok po krótkim namyśle ponownie przysunął krzesło do szafy, ściągnął instrument, założył sobie na szyję, usiadł na krześle i zaczął dąć jakiegoś bawarskiego, a może czeskiego marsza. Zaskoczony całą sytuacją Makary zerknął na Mistrza, ale ten jak gdyby nigdy nic, wystukiwał nogą takt, a kiedy zauważył zdziwienie w oczach Makarego nachylił się do niego szepcząc:
— Prorok wcale nie jest idiotą on tylko go kreuje.
Po czym wrócił do wystukiwania rytmu. Makarego uspokoiło to całkowicie. Nagle marsz urwał się w pół nuty, Prorok odłożył instrument na szafę, usiadł na krześle i uniósł szkło.
— Bardzo się cieszę, że wreszcie mogłem pana poznać jeszcze przed moją śmiercią. Wypijmy! — postanowił bez zbędnych wyjaśnień.
Wypili, samogon był mocny, ale łagodny w smaku. Prorok ułamał kawałek kiełbasy i ruchem głowy zachęcił ich do tego samego. Kiełbasa była znakomita! Kompozycja przypraw doskonała, rewelacja!
— Jak to się zwykło mówić, nie każdy, kto wygląda na idiotę jest nim w rzeczywistości, ja miałem tę wątpliwą przyjemność uchodzić za takiego od wczesnego dzieciństwa. Kiedy miałem skończone 20 lat mój wygląd tak się nie spodobał komisji wojskowej, że jednomyślnie i bez wątpliwości postanowiono umieścić mnie w zakładzie dla psychicznie chorych na obserwacji. Moja matka cichutko popłakiwała siedząc obok mnie w ambulansie, kiedy zawożono mnie do dalekiego miasta. Nie było się w rzeczy samej, z czego cieszyć, jej syn był wariatem. Był to dla niej cios, ale postanowiła znosić to dzielnie. W izbie przyjęć zabrano mi do depozytu wszystkie dokumenty i niebezpieczne rzeczy, a przybyły pielęgniarz czekał aż pożegnam się z matką, aby zaprowadzić mnie żwirowaną alejką do bloku F na oddział zamknięty. Mama odnalazła przystanek PKS, ale miała jeszcze dwie godziny, więc pozwiedzała sobie jeszcze miasteczko, po czym pojechała do domu. Ojciec wrócił z pracy, odgrzał wczorajszą grochówkę, usiadł, wziął gazetę. Nie mógł się jednak skupić na treści, ponieważ myśl, że ma syna kretyna nie dawała mu spokoju. Przez kilka dni odzywał się do mamy tylko służbowo jakby to ona ponosiła winę za to, że jego pierworodny nie ma wszystkich klepek pod sklepieniem. O, jakże bardzo się mylił. A więc szedłem za milczącym pielęgniarzem, który nie spuszczał mnie z oczu, żwirowaną aleją do bloku F. Było piękne lipcowe popołudnie, ptaszki świergotały w najlepsze a w powietrzu unosił się zapach impregnowanych podkładów. Czułem się wyśmienicie oczekując dnia pełnego wrażeń. I nie pomyliłem się. Weszliśmy na trzecie piętro szóstego oddziału. Drzwi do gabinetu lekarza były zamknięte, więc udaliśmy się na salę i umieszczono mnie w dyżurce pielęgniarzy. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w tych błąkających się bez celu po świetlico-jadalni pensjonariuszach. Jeden z nich łudząco podobny do młodego Karola Marksa podszedł do mnie i zapytał czy nie mam papierosa. Kiedy go poczęstowałem utworzyła się natychmiastowa kolejka i gdyby nie Dziadek pozbyłbym się całej paczki.
— Wypierdalać! — przegonił ich Dziadek i częstując się papierosem, kazał mi je schować i nie częstować tych debili. Dopiero teraz zauważyłem, że Dziadek nie był w piżamie, tylko we własnych ciuchach. Dziadek był głuchy i dlatego tak krzyczał. W tym właśnie czasie pojawił się starszy pielęgniarz gładząc się po łysiejącej gruszkowej głowie.
— Właź! — pokazał mi wagę.
Wszedłem, a on mnie zmierzył i zważył notując gdzie trzeba.
— Tu masz piżamę, przebieraj się — powiedział zmęczonym głosem.
No i tu był problem. Chciałem w tym miejscu panom przypomnieć, że miałem 20 lat i byłem zaprawionym w boju dzieciakiem ulicy.
— Nie będę ubierał żadnej pieprzonej piżamy — oświadczyłem stanowczo.
On nawet na mnie nie spojrzał.
— Jeszcze się nie przebrałeś? — zirytował się po chwili.
— Kiedy bracia Wright pracowali nad swoim samolotem to też im kazano przebierać się w piżamy? — zapytałem nie licząc na jego błyskotliwość.
— Jaki samolot? Co ty gadasz?! — zaniepokoił się moją psychiczną kondycją.
— Mówię żeby poczekać na lekarza, bo gdyby miało się okazać, że niepotrzebnie tu przyjechałem to na cholerę przebierać się wte i wewte?
— Niech ci będzie — zgodził się po chwili namysłu.
Prorok przerwał i sięgnął po samogon.
— Na pewno zastanawia się pan, dlaczego to opowiadam? — nalewał drżącą ręką.
— Po prostu słucham, ludzie opowiadają różne rzeczy.
— Gdybym nie opowiedział tej historii, ona nigdy by się nie wydarzyła.
— Chciał się pan zapewne powiedzieć, że gdyby ona się nie zdarzyła, to pan nigdy by jej nie mógł opowiedzieć — ośmielił się poprawić.
— Mylisz się młody człowieku, wymyślamy niestworzone historie, aby mogły się dziać w rzeczywistości, bez naszej pracy świat przestałby istnieć. To wielka odpowiedzialność. Nigdy nie pomyślałby pan aby rzucić się na tory, gdybym tego nie wymyślił. Ale napijmy się i przegryźmy kiełbaską, czyż to, co swojskie nie jest wspaniałe?
Jego twierdzenia zrodziły w Makarym wiele wątpliwości, co do zapewnień Mistrza, że wszystko jest w normie. Zrozumiał, że jego historia od chwili, kiedy ją pamięta toczy się poza wszelką kontrolą i logiką. Stacja metra, puchacz, Kurzawa, Proletaryat, pan Stanisław ze swoją ciężką jak kamień realną opowieścią, i teraz ta gościna w pokoju Proroka. To tak jakby dwie równoległe rzeczywistości w jakimś momencie zaczęły przeplatać się ze sobą tworząc niesamowite mutacje kodu DNA. Umysł Makarego przyzwyczajony do tej pory do ostrego rozgraniczenia faktów od fantazji buntował się na taki stan rzeczy, to się nie mogło dziać! Nie w taki sposób.
— Pokażę panom moje pierwsze opowiadanie, nigdy dotąd niepublikowane. Napisałem je po kilku dniach pobytu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych. Prorok przerwał, i spojrzał na młodszego z mężczyzn.
— Czy mógłbyś to przeczytać, nie wiem gdzie są moje okulary — po czym podał mu pożółkły maszynopis.
— Ale? No, zgoda — Makary nie miał bladego pojęcia jak ma zareagować.
— Po raz pierwszy będzie odczytane publicznie, to dla mnie wielka chwila, po tylu latach oczekiwań. — Prorok prawdopodobnie sobie kpił, ale Makary nie był tego do końca pewien, więc na wszelki wypadek zaczął czytać.
Przed i po
Nikt nie wiedział od jak dawna siedział przed ścianą.
Siedział na krześle i patrzył w ścianę.
Długo. Długo. Bardzo długo…
Ale ściana ani drgnęła.
Bolały go oczy. (Niektórzy twierdzili, że nie patrzy w ścianę, lecz poza nią, ale to kwestia interpretacji.) A więc bolały go oczy. Zamknął na chwilę powieki, aby mieć je szeroko zamknięte i wtedy ktoś zapukał w okno.
Otworzył oczy… Do pokoju wszedł przez okno Wchodzącyprzezokno.
— Bolą cię oczy? — stwierdził raczej niż zapytał Wchodzącyprzezokno.
— Tak jest! — odpowiedział trąc oczy.
— Czy zauważyłeś?
— Nie, nie zauważyłem.
Wchodzącyprzezokno o nic więcej nie pytał. Przełknął ślinę. Tylko. Spojrzał na ścianę. Ściana jak to ściana. Stała. Stała po prostu i skomplikowanie zarazem.
— Bądź przeklęta! — rzekł ścianie Wchodzącyprzezokno. Ale ściana nie zareagowała.
— A tam za tą ścianą, spotkam się z Nieznaną. Ściana się rozpłynie, za ścianą myśl zginie — intonował sobie pod nosem Patrzącywścianę.
Drzwi starej szafy zaskrzypiały. Wchodzącyprzezokno spojrzał w stronę szafy, mimo że gardził konformistami.
— Dzień dobry — z szafy ostrożnie wyjrzał Chowającysięwszafie. — Czy już ją zobaczył?
— Nie, nie zobaczył! — fuknął Wchodzącyprzezokno.
— Dawno się pana nie widziałem — uśmiechnął się nieco anemicznie Chowającysięwszafie.
— Bo siedzisz w tej szafie jak… — wchodzącyprzezokno zamiast sprecyzować jak, machnął tylko ręką.
— A może Ona — Chowającysięwszafie przeraził się własnej myśli i przyłożył, na wszelki wypadek dłoń do ust.
— A może Ona w ogóle nie istnieje, co? — droczył się Wchodzącyprzezokno.– I prawdę mówiąc jest mi to zupełnie obojętne. Chociaż osobiście wierzę w Jej nieistnienie.
Chowającysięwszafie skulił się jeszcze bardziej, co w jego położeniu było już całkiem niezłym wyczynem.
— A, jeżeli nawet istnieje, to tak jakby nie istniała — spojrzał na Patrzącegowścianę. — Tyle czasu już patrzy i co? I nic!
— I nic — wyprostował się na chwilę Chowającysięwszafie.
— O! — jęknął Patrzącywścianę.
— Co? — spytali, jeden z trwogą a drugi z nadzieją.
— O, jak mnie oczy bolą.
— Niech pan odpocznie w mojej szafie — zaproponował pro forma Chowającysięwszafie. — Może ja troszkę popatrzę?
— Na co? — drzwi otworzyły się z hukiem, oznajmiając, że do pokoju wszedł Impertynent.
— Na–na ścianę… — wyjąkał Chowającysięwszafie.
Impertynent spojrzał z prostacką pogardą na całą trójkę.
— Wszyscy jesteście wariatami. Łącznie z panem, panie Włażącyprzezokno.
— Wchodzący — poprawił zupełnie zignorowany Chowającysięwszafie.
— Włazisz pan przez okno i mieszasz ludziom w głowach. Raz pan zachęcasz innym razem zniechęcasz. Raz mówisz pan mądrze, a raz głupio. Raz jesteś pan zimny, a innym razem gorący!
— A pan jesteś cham! — uśmiechnął się inteligentnie Wchodzącyprzezokno.
— Tylko bez takich! Ty! — rozindyczył się Impertynent.
— Myślisz pan — wszedł mu w słowo Wchodzącyprzezokno. — Że jak wchodzisz pan przez drzwi, to już jest wszystko w porządku. Chowającysięwszafie też wchodzi przez drzwi i nie jest cham.
— Ale–ale on wchodzi przez drzwi w szafie! — oponował Impertynent.
— Drzwi to drzwi. Pan wchodzi przez drzwi i on wchodzi przez drzwi. Ja… Jedynie, ja jestem oryginalny. Chociaż gdybym miał zaliczyć wszystkie moje wejścia drzwiami, okazałoby się, że mam ich więcej od was panowie! — podkreślił wykrzyknikiem z nieukrywaną satysfakcją.
— A co mi tu pan! Ja wchodzę przez drzwi całe życie. Kilkanaście, a może więcej razy dziennie. A pan? Cha–cha! Przez okno! Jak złodziej! Kto pana widział jak wchodzisz przez drzwi? Pytam! Kto?
— Cicho — próbował przerwać kłótnię Chowającysięwszafie.
— Ja wchodzę przez okno dla fantazji, a nie jak pan, przez drzwi żeby przypodobać się motłochowi. Trzeba mieć swój styl, drogi panie.
— Panowie — błagał Chowającysięwszafie.
— Styl? Złodziejski styl i jeszcze się mądrzy!
— Zamknąć mordy! — Nie wytrzymał Chowającysięwszafie.
Umilkli zdziwieni.
— C o się stało? — Spytali zgodnie.
— Ściana rozpłynęła się na chwilę — relacjonował z przejęciem Chowającysięwszafie — Patrzącywścianę wstał i przeszedł na drugą stronę. Zostawił tylko to… — Wskazał puste krzesło, na którym leżała kartka papieru.
Impertynent podszedł do krzesła podniósł kartkę i przeczytał:
— Przed i poza… To chyba tytuł — zauważył słusznie, po czym zaczął czytać… –Ale bzdury! — Skomentował po skończonej lekturze.
— Coś w tym jest — dodał Wchodzącyprzezokno.
— A jak dla mnie, to rewelacja — ożywił się Chowającysięwszafie.
Park
Nie wiedział gdzie jest. Otworzył oczy i nie wiedział gdzie jest! Leżał na dmuchanym materacu, przykryty kocem i mnóstwem książek. Na piersiach ciążyła mu Biblia, otworzył ją i utkwił wzrok w jej wersetach:
— Waszych nowiów i świąt nienawidzi moja dusza, stały mi się ciężarem, zmęczyłem się znosząc je.
Spojrzał na nagłówek. Księga Izajasza. Zamknął Biblię i odłożył na podłogę. Czuł, co prawda nieugaszone pragnienie, ale nie było to bynajmniej pragnienie jakiejkolwiek lektury. Zaczął uwalniać się od książek, czytając tytuły i odkładając na bok. Tomasz Mann „Doktor Faustus”, Soren Kierkegaard „Pojęcie lęku”, Julio Cortazar „Gra w klasy”, Elias Canetti „Auto da fe”, Bolesław Leśmian „Poezje”, Isaac Bashevis Singer „Sztukmistrz z Lublina”. Zmęczony czytaniem, podniósł się z materaca, a reszta książek spadła z niego w artystycznym nieładzie. Na wysokości jego oczu zobaczył dwie puste półki. W pośpiechu zaczął zbierać książki i upychać je na swoje miejsce. W drodze do łazienki przypomniał sobie sen o Strugaczu. Spojrzał na twarz śpiącego na sofie Mistrza i już wiedział, kim był Strugacz, problem w tym, że nie wiedział kim jest Makary. Pragnienie ugasił zimną wodą prosto z kranu, a następnie włożył głowę pod ożywczy strumień. Tego mu było trzeba. Wyprostował się z westchnieniem ulgi, wziął pierwszy, lepszy ręcznik i zaczął wycierać kark i głowę, z uwagą przypatrując się swojemu odbiciu w lustrze. Powoli zaczynał przyzwyczajać się do swojej twarzy. Spróbował nawet rozmasować wory pod oczami, ale bezskutecznie. Dłonią przejechał po kolącym zaroście zastanawiając się czy zapuszczać brodę czy raczej się ogolić. Nie wyglądał na faceta piszącego wiersze: zacięte, wąskie usta, głęboko osadzone piwne oczy emanujące cynizmem, wysokie czoło przeorane pługiem czasu, cera ogorzała jak u marynarzy.
— Cześć — przywitał się z odbiciem w lustrze. — Kim ty, kurwa, tak naprawdę jesteś?
Było to odbicie niejakiego Mirosława G. Majewskiego, które Makary przyjął za własne.
Oparł się o umywalkę i przyłożył nos do lustra.
— Jeżeli tak wyglądają poeci to znaczy, że poezja umarła.
Facet po drugiej stronie lustra potwierdził jego tezę.