E-book
1.47
drukowana A5
46.24
drukowana A5
Kolorowa
73.08
Piotr zasłynął

Bezpłatny fragment - Piotr zasłynął

1980 - 1981


Objętość:
273 str.
ISBN:
978-83-8155-122-9
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 46.24
drukowana A5
Kolorowa
za 73.08

Wyzwolenie pracy

Najpierw zabrali nam przeszłość

i dali w zamian „wyzwolenie pracy”

Potem zabrali poezję i muzykę,

podsuwając w to miejsce „wyzwolenie pracy”

Później ośmieszyli naszą filozofię i teologię

i wyzwalali nas pracą

Wolne słowa szybko zastąpili pracą,

w zamian za prawo do ukształtowania własnego charakteru

dali szansę samorealizacji w pracy

Odebrali modlitwę i kazali ratować się pracą,

zabronili śmiać się i płakać,

a radość i żal kazali okazywać poprzez wytrwałą pracę

Mówili — przecież sprzeciw i bunt

okazać możecie przez pracę

Po pieśniach i strojach ludowych przyszedł czas na chleb

i zamienili go w pracę

Zrealizowali wszystkie swoje plany związane

ze społeczeństwem i pracą,

dlaczego więc brudne człowieczeństwo przetrwało?

chyba tylko dlatego, że zapomnieli go okraść z jednego

— z prawdziwej pracy

Pierwsze dni socjalizmu marcowego

Przez całą pierwszą marcową sobotę i niedzielę

starałem się połączyć Hendrixa z Platonem i meczem futbolowym,

skutkiem czego wieczorem w pociągu

nie mogłem skupić myśli na czymkolwiek,

chore oczy leczyłem okładami powiek,

gdy mnożąca się w przedziale miłość przenikała do krwi

Pierwszy marcowy poniedziałek zabrał mi Dostojewskiego

i szepnął — dziś każdy musi przestrzegać prawa,

no, może za wyjątkiem sądu, rządu,

kontroli państwowej, wojska i MO,

dziś tylko wiecowanie to prawdziwy demokratyzm mas pracujących

Pierwszy marcowy wtorek wyjaśnił mi

zasady współżycia społecznego,

zasady centralizmu demokratycznego,

rolę frontu jedności narodu w sprawnym czołganiu się przez las

Pierwsza marcowa środa wepchnęła mnie w szarą kulę

i płynąłem jak bańka mydlana po rzece zhańbionej, nie pękając

Pierwszy marcowy czwartek układał

z kominów fabrycznych matematyczne działania,

nad dachem mojego domu demony jak dymy

rozwiązywały kwadraturę systemowego koła

W pierwszy marcowy piątek,

będąc w sprzeczności z zasadą demokracji socjalistycznej,

moja autokracja doprowadziła do rozpadu jaźni,

której fragmenty potoczyły się stromą, kamienistą, grecką drogą

niezmordowanego indywidualizmu Syzyfa

W przededniu

Mam dwadzieścia dwa lata,

ale pośród systemowych sukcesów

dorobiłem się już w życiu osiemdziesięciu ośmiu kompleksów

i tylko ich jestem godny

Mam obsesję na punkcie totalitarnych cyfr z „Trybuny Ludu”,

tak naprawdę to czuję się o wiele starszy;

czy to dziwne, że poczułem się życiem zmęczony?

Wieczorem patrzę na swoje serce

przybite gwoździem do blatu stołu przede mną,

rano, gdy jadę pociągiem, niewidzące oczy

mam nakierowane na skraj lasu,

układam wiersze o robotnikach,

zwariowane sytuacje przeskakują z jednej połówki mózgowej do drugiej

i sam nie wiem, na co jeszcze mogę się zdobyć?

Na przesłuchaniu powiedzieli, że chyba noszę w sobie zarazę,

oprócz dzikich spojrzeń, od których pękają wrzody prominentom,

nic nie oferuję społeczeństwu rozwiniętego socjalizmu

Gdy się kładę spać, w łóżku czekają na mnie majaki i koszmary,

a rano, gdy roztrzęsioną ręką szukam szklanki wody przy łóżku,

mam kolejne urojenia: wydaje mi się, że kogoś kocham

Nie pozwalają mi zrzucić winy za tę miłość,

twierdzą, iż mają świadków przeciwko mnie,

oni mogą w każdej chwili zaświadczyć,

że podglądałem nagie kobiety tańczące na ostrzu noża

Czasem widzę dziewczynę po drugiej stronie ulicy,

która w świetlistej smudze z uchylonych drzwi kościoła

stara się iść w moim kierunku,

lecz stado świń biegnących ku przepaści

blokuje jej drogę w alei,

chyba wyszedł ze mnie demon systemu

Już niedługo coś się wydarzy

Krążą słuchy na mieście,

że pojawił się jakiś wywrotowiec,

podobno wyjawił w publicznym miejscu,

o czym rozmawiamy w domach

Podniecone są wszystkie kobiety,

gdyż podziwia je jakiś niezidentyfikowany transwestyta,

ksiądz i milicjant poznali uczucia mieszane,

rozmawiając o patriotyzmie i wierze

Podobno widziano gdzieś nieprzekupnego

przedstawiciela tajnej państwowej kontroli

— już niedługo coś się wydarzy?

Młodzież zaniepokojona znalazła buntu prowodyra,

już nie zaakceptuje słusznych racji telewizyjnego dziennika

Wypada pokazywać się w pewnych miejscach,

bo tworzy się tam nowa elita,

ale czy trzeba robić wszystko z cwaniactwem dla zgrywy,

czy potraktować serio wszystkie swoje sprawy?

Tego jeszcze nie wie nikt

— lada chwila coś się wydarzy?

W inwigilowanym tłumie miasta widziano jakąś obcą postać,

ludzie poczuli na sobie dziwne spojrzenia

kogoś z zaświatów Lenina

Ludzie zaczęli z niepokojem rozglądać się dookoła,

wpatrują się podejrzliwie w każdą twarz

— już niedługo coś się wydarzy?

W zaułkach skrada się postać w krótkiej, czarnej pelerynie,

z wiązką chrustu na plecach; niektórzy mówią, że to poeta,

chociaż bardzo podobny do starca z okładki płyty Led Zeppelin IV,

na której są takie kawałki, jak „Gdy pęka tama” i „Schody do nieba”

Szukam początku wielkich słów

Stado szarych chmur sunie tuż nad kapeluszem,

niebo schodzi bardzo nisko,

deszcz wciąż szuka właściwej drogi pośród glinianych grud,

ptak szuka schronienia na moim balkonie,

ziemia znajduje rozkosz i ból

Ja przenoszę się z miejsca na miejsce pod wpływem nastroju,

zamyślony, senny stoję w oknie sam,

szukam w cudzych myślach,

szukam dla siebie początku wielkich słów,

patrząc z sennej Uroczej w kierunku wyniosłego Wawelu

Kto i kiedy?

Kiedy spotkamy w tych stronach

marzycieli niezakutych w kajdany?

Kiedy krew i łzy spłyną

z kart świętych ksiąg mojego narodu?

Kiedy sąsiedzi przestaną współtworzyć nasze haniebne klęski?

Kiedy każdy popatrzy wreszcie na siebie poprzez prawdę?

Kto zadmie w złoty róg?

Kto odnajdzie dziesięciu sprawiedliwych?

Kto wskaże najgłupszego i najmądrzejszego pośród nas?

Kto i kiedy zrzuci przestępców z cokołu?

Przepowiednie

Mam pełne kieszenie sprzecznych przepowiedni,

a przed sobą sny z ostatnich dziesięciu lat

stojące na baczność w jednym szeregu,

mój ideał wypluty przez tłum,

płynący na jego spojrzeniach

znika w masie ludzi w przejściu podziemnym,

pozostaje tam na kolejne dziesięć lat

Przed białym murem

Stanąłem przed białym murem

w wielkiej konfrontacji

na długość nosa od twarzy;

najpierw oddziałał na moje policzki chłodem,

a po sekundzie także kolorem;

wbiłem w niego z najbliższej odległości

spojrzenia obu oczu,

wzrokiem próbowałem zmiażdżyć strukturę jego

porowatej powierzchni,

skruszyć maleńkie grudki wapienne,

a mur w zamian runął na mnie ze wszystkich stron,

starając się przygnieść z zewnątrz;

zapędzony w zaułki jego białego trwania

miotałem się chwilę, szukając wyjścia

w porach betonu, pomiędzy atomami

znalazłem je poprzez swoje gorące wewnętrzne drogi,

gdy poczułem w plecach wbite,

poodrywane, postrzępione palce dłoni obcych ludzi,

a nawet strzępy ramion i części czaszek;

biała substancja — czy tylko jej biała powłoka

— wypłynęła ze mnie i przylgnęła do ściany,

po chwili wniknęła do białego muru,

przedostała się na drugą stronę jak duch

W klepsydrze cywilizacji

Tuż przed północą znikają z mojej pamięci

ślady pozostawione na Ziemi przez ludzi;

widzę siebie kroczącego dumnie w smokingu i cylindrze

przez pierwotną, dziką puszczę czwartorzędową;

w księżycowym blasku słucham niesamowitych głosów nocnych zwierząt,

dolatują mnie też jakieś nawoływania z kosmosu,

a któż tam żeruje nocą?

Moja wyobraźnia mówi mi,

że spełniają się wreszcie pragnienia atawistyczne

Tak, zawsze chciałem poznać swoje miejsca na ziemi

sprzed dziesiątek tysięcy lat,

chyba jak każdy wczesno plemienny byt

Tak, zawsze chciałem spotkać odległego praprzodka,

chyba jak każdy patriarchalny syn

Dotykałem Matki Ziemi delikatnie, z szacunkiem,

już jako mały chłopiec

słuchałem jej trwania w upale i mrozie,

widziałem ją przechodzącą przemiany jak ja,

w zgodzie z losem i na przekór sobie,

przez tysiące lat poza ciałem

Ja patrzyłem na nią, a ona na mnie

tuż przed wschodem słońca

i zimą, gdy płonął śnieg na linii horyzontu

Teraz szczęśliwy przedzieram się przez gęstwinę,

wydeptując pierwszą ścieżkę,

sam na sam z okolicą niezdeprawowaną, nieupokorzoną

Poruszam się jak mały świetlik w dziewiczym miejscu swojego dzieciństwa,

jestem sam w północnych lasach Ziemi przed czołem lodowca,

sam w dzikich, zimnych, dziewiczych górach,

dopiero teraz mogę poczuć nawet zapach ziarenka

piasku w klepsydrze cywilizacji,

w jej grocie narodzenia

Głos w dyskusji nad wytycznymi

Wiatr wdziera się do mieszkań przez każdą szparę,

w styczniową noc uderza o szybę i osuwa się w dół,

jest nieuświadamianym usprawiedliwieniem

Nigdy tu nie będzie piastował kierowniczego stanowiska,

jego poszum przynosi szepty zesłańców z Syberii,

jego dysydencki łomot o blaszany dach zdradza,

że znów ktoś dobija się do zakazanego nieba wolności

Kurz niesiony przez niego z pól pokrywa parapet,

kurz po rewolucji jest nową jakością,

kurz, zrywając z zacofaną wsią w mieście,

grzebie w swym brudzie drobnomieszczańskie bunty

W ciemnym pokoju słychać miarowe chrapanie mężczyzny,

jest to jeszcze jeden głos w dyskusji

nad wytycznymi zjazdu i plenum postępowej partii

Konflikt

Wczoraj moje boskie myśli pokłóciły się z ziemskimi,

doszło do ostrej konfrontacji,

a później do ostatecznego rozdźwięku

Pyskówka przebiegała mniej więcej tak:

„Jesteś kupą brudu na krawędzi zniszczenia,

buntujesz się, by dowartościować się w swej niewoli”

„A ja za to rzucam sobie ciebie pod nogi

każdym nowym nałogiem, spójrz na siebie,

z tym swoim sumieniem wyglądasz jak wyżęta szmata”

„A ty w swej nienawiści masz usprawiedliwienie

najwyżej na kilkadziesiąt lat,

więc cześć, czekam na ciebie tam, gdzie ono się kończy,

wynoszę się stąd, upodlony łajdaku,

zabieram tylko ze sobą łagodne serce,

zabieram kochające oczy i wrażliwe uszy,

zabieram smutną część systemów nerwowych,

zabieram radarową skórę,

zabieram krew gotową na wszystko,

zabieram mózg utkany z tęczy,

zabieram walczące w snach mięśnie i kości,

zabieram to wszystko, co należy do mnie”

„Dorze, więc ja zabieram tylko swoje — całe życie”

Czy mamy pójść z nimi?

Czy mamy pójść z nimi,

gdy mówią — idziemy właściwą drogą?

Czy mamy wierzyć ich słowom?

Cóż okaże się na najbliższym zakręcie?

Czy pójdziemy w walce?

Czy pójdziemy potulnie szukać pokoju?

Zielone łąki pozostaną za nami,

chłodny wietrzyk zmieni się w chłodną wygodę,

gorące serce popłynie rzeką roztopionego, czerwonego żelaza,

zamiast wspólnie odnaleźć się przy wielkim ogniu,

usiądziemy przy długich, długich stołach,

by wykrzykiwać cudze myśli, cudze słowa,

a w nocy śnić cudze sny

Nigdy nie zbudujemy własnej, pojedynczo wolnej komuny,

nigdy nie zaśpiewamy razem,

za to będziemy krzyczeć, wołać jak oni:

pójdźcie, wolne dzieci — idziemy po właściwej drodze

Opleciony

Opleciony pajęczyną namiętności

jak sznurem pereł i korali,

drogocennym, hebanowym spojrzeniem,

zatrzymany w pędzie dnia,

wtrącony nagle

pod prasę piękna,

pod matrycę snu

nieziemskiego jak ona

Zaglądają do kołyski

Co się dzieje na Błoniach,

gdy słońce poczyna toczyć się po stoku Kopca Kościuszki,

gdy najdziwniejszych ras psy z przeróżnej maści dziećmi

tarzają się w trawie, poszczekując i wrzeszcząc,

gdy tatusiowie jeszcze w biurowych koszulach,

z kantkami spodni połamanymi na wysokości kolan

uganiają się za małą, gumową piłką,

gdy studenci z pobliskiego Żaczka

leżą na wznak pośród poprzewracanych butelek po piwie

jak herosi na ruinach Troi,

gdy pod stadionem Juvenii nagle pojawiają się pasące się krowy

Cóż takiego wówczas się dzieje?

Wtedy pojedynczo, jakby po kolei,

z różnych stron Krakowa zaczynają przybywać przedziwne typy,

tu i tam na wolnych miejscach ławek dosiadają się

i udając, że zapadają w drzemkę niby lekko podpici lub zmęczeni,

spod przymrużonych powiek ogarniają jednak całe Błonia trzeźwym spojrzeniem,

te zblazowane, wyjęte psu z gardła sylwetki

z daleka przypominają wampiry,

widać, jak sycą się łapczywie widokiem rozgrzanych ciał,

jakby chcieli wypić całą krew polskiego plemienia,

sprawiają wrażenie, jakby niepostrzeżenie

zaglądali do kołyski, chcąc dostrzec

twarz śpiącego niemowlęcia, zanim się przebudzi ze snu mistycznego,

i odchodzą, by pisać raporty o tym wszystkim

w swoich mieszkankach służbowych na Osiedlu Podwawelskim

Beatlesowska rewolucja nad morzem

Otoczyły mnie w mojej pustelni przybrzeżnej

w Lubiewie zwartym kręgiem

piętnastoletnie hippisujące łodzianki,

zbliżyły do mojej swoje twarze tak blisko,

stojące z tyłu dotykały delikatnie mojego ramienia,

torturując sprawdzały moją realność,

całą grupą wpatrywały się we mnie

i zawisło nad nami pytanie o cenę walki z socjalistyczną szarością,

wymowę buntu młodych, kierunek odmienności,

przerażony nienazywalnością takiego nocnego spotkania

rzuciłem się w bezrozumnej ucieczce ku falom poezji,

wyrwałem się z dziewczęcych ust,

podążając przez ogień w kierunku mrocznego morza,

chcąc zgubić swój cień, skręciłem w lewo, by całkiem

zanurzyć się w jego czerni,

by w kolejnym nawrocie znów powrócić na brzeg,

by na przełaj zbaczać już konsekwentnie w prawo z drogi do siebie,

by tam w kolejnym śnie

znaleźć się na dworcu wielopoziomowym Poznań Zachodni,

by płynąć na peronach pośród robotników,

spóźniać się na pociąg odjeżdżający do fabryk strachu,

parzyć się cząstkami czasu jak gorącymi węglami,

gubić wszystkie osobiste rzeczy

Wkrótce usłyszałem, jak młody chłopak w swoje urodziny

gra na gitarze i śpiewa przy ognisku tuż obok mnie znów na plaży,

obok płonącego tak samo stosu mojej głowy,

na moje bałtyckie dno w sercu

opadały pieśni wydobywające się z jego ust,

szkice piosenek z „Białego Albumu” Beatlesów,

następujące po sobie kolejno bardziej realne niż ja

„Glass Onion”, „Ob-la-di Ob-la-da”, „Wild Honey Pie”,

wtórowali chłopakowi jego koledzy i zniecierpliwione koleżanki,

z wiatrem „Why Don`t We Do It In The Road”, „I will”, „Julia”,

gdy dochodził do „Savoy Truflle” i „Cry baby cry”,

mój pociąg pojawił się jeszcze raz,

teraz już jako ekspres ze Świnoujścia,

potoczył się z hukiem i brzękiem wprost na mnie,

zepchnął mnie znowu w morze,

byłem przed nim, gdy parł przez fale pożerające kraj,

wydało mi się, że chłopiec lub bodaj sama gitara

podjęła nowy ton, gdy ja na środku morza

zaparty nogami o piaszczyste dno

powstrzymywałem kipiel przed pędzącym ekspresem,

nagle bałwany kamienne, zwaliska gruzów przesypały się nade mną,

ceglane fale burzonych miast wyprzedziły mnie

w gorącym podmuchu cywilizacji Mędrców Wschodu

Łoskot elektrowozu wypadającego z przybrzeżnego sosnowego lasu

zmieszał się ze strzępami hinduskiej muzyki,

wyłowiły mnie z topieli syreny zawodzące: Number 9, Number 9,

czysta krew narodu rozlała się dla mnie pierwszy raz,

szatan tajniak rechotał i sapał

jak przejeżdżający pociąg z Lubiewa do Świnoujścia

Brzeg peronu

Brzeg peronu oznaczony białą linią

świeci o pierwszej po północy,

to moja droga nocnego włóczęgi

w tę i tamtą stronę, całą noc

Podświetlona smugami dworcowych reflektorów

z kłębów pary na stacji w Bydgoszczy

wynurza się potężna, wspaniała, ostatnia lokomotywa

Cudownie się porusza,

posuwa się powoli z hałasem

jak rzymski legion w bitwie,

lecz ja już niczego nie słyszę,

patrzę na nią, jakby była duchem

przesuwającym się przede mną jak obłok,

samotna znika, dysząc do końca,

zabiera wszystkie swoje mechanizmy,

pozostawiając tylko podróżnych

i włóczęgów takich jak ja,

patrzących w mrok pustej stacji,

ciężko rannych, całych we krwi,

oczekujących ukłucia mizerykordii

Wszystkie punkty świetlne w czerni

wysyłają senne proste smugi,

znacząc załomy murów,

oferując mozolnie tworzony nastrój, nawet złodziejom

wydaje się, że to jest ich jedyny cel

Na wszystkich peronach stacji

szare postacie stojące pod oświetlonymi zegarami,

połyskujące stalowe arterie oddalają się od stacji,

kierując się pomiędzy czerniejące ściany budynków nastawni,

słychać kroki przechodniów z odległych ulic śpiącego miasta,

brzeg peronu urywa się jak przepaść,

jak perspektywa mojego i lokomotyw życia

Moje więźniarki

Pragnę, by mała klatka twojego ciała

zmieniła się w większą na moje kompleksy,

patrzysz w lusterko, malujesz powieki na niebiesko,

powtarzasz po raz drugi: dlaczego jesteś taki?

W tej chwili chcę tylko patrzeć na twoje zniechęcenie,

chcę tylko widzieć twoje ukradkowe spojrzenia z lusterka,

jak nie masz wyjścia,

powtarzasz to, co wszystkie inne przed tobą,

czeszesz swoje włosy, kłócąc się z jednym kosmykiem,

gdy mówię, że jesteś w tej chwili dla mnie upiorem

— irytujesz się: dlaczego jesteś taki?

Patrzę na ciebie chłodnym wzrokiem ze swojego fotela,

próbuję odgadnąć, co powiesz za chwilę,

już wiem na pewno to: „dlaczego jesteś taki,

lepiej już sobie idź”,

poprawiasz na sobie śliczną sukienkę,

jeszcze nie wiesz, jak boję się jej klątwy,

zaczynam się śmiać tak niepohamowanie, nieopanowanie, niespodziewanie,

co mi jest? rozrywa mnie wręcz ten śmiech,

co ci jest? — pytasz też,

widzę setkę luster i tysiące dziewczyn przed nimi,

dziewczyn purpurowych, karminowych i czarnych,

śmiech do łez mnie ogranicza i poniża,

podziwiam dziewczyny w lustrach i we łzach,

wyczuwam naigrawanie się z mojego pożądania

we mnie samym,

wyprzedzam czas spojrzeniami, w których

więźniarki obrastają w dumę i nabierają chęci do walki,

w gniazdach luster kajdany biologii błyszczą,

powiedz to, powiedz to jeszcze raz ostatni:

dlaczego jesteś taki?

Łopot skrzydeł

O świcie usłyszałem,

jak skrobiąc pazurkami,

po blaszanym parapecie tuż obok przy oknie

przedreptał miejski gołąb;

sprawił, że zwróciłem uwagę

na ogromną ciszę, jaka zapanowała wokół,

ciszę poranka grudniowej niedzieli,

w odległym poszumie ulic dosłyszałem policyjne syreny

określające moją państwową samotność,

gołąb skradał się po mój ból,

delikatny łopot jego skrzydeł, gdy odlatywał,

sprawił, że dostrzegłem puste miejsce obok siebie,

ogromną wyrwę w mojej miłości,

brak solidarności

W stronę bólu

Ból jest czarno-niebieską barwą

wypełniającą moczary pamięci na samotności sztalugach,

mroczne, zdeformowane postacie znajomych

i kilka konturów odwzorowań własnej osoby

odbite od szorstkich ścian powracają do snów

bez jednego uśmiechu

Spadam ciągle po chropowatej powierzchni swojego wnętrza,

dwie metalowe kulki tkwią w obu oczach

tylko dla poznania sedna istnienia,

w końcach pulsujących, krwawo otwartych kanałów ciała

rozpoczyna się prawdziwa muzyka, pojawia się rytm

Krople zamykające w sobie kosmos

spadają z wysoka na najdelikatniejsze pęcherzyki nerwów,

esencją śmierci torturują świadomość

Samotność wciąż wzrasta w niej,

wydłuża się kępa czarnych włosów nad czołem,

rosną paznokcie i rzęsy,

marszczą brwi, zaciskają zęby

Cała wiedza, jaka wypełnia mnie, mój ogród, dom i pokój,

jest cierpieniem

namalowanym przez wspomnienie,

czarno-niebieskim obrazem

Zostań spokojny

Nie przejmuj się, gdy ktoś powie

ten facet to takie nic dobrego,

spójrzcie na niego, jak źle mu z oczu patrzy,

gdy dzieła twego życia nazwie radioaktywnym śmieciem,

nie przejmuj się, zostań spokojny i szukaj, szukaj wciąż

Dzisiaj wieczorem wracałem starą drogą

prowadzącą do drzwi mego domu,

deptałem rozbiegające się płyty chodnikowe,

patrzyłem na swoje stopy wciskające je w ziemię,

a każdy kwadratowy kawałek betonu

wstępował w zaułki mojej pamięci w odwecie,

droga czerniała umykająca w głąb mojej głowy,

każde potknięcie wstrząsało mną do tego stopnia,

że na powierzchnię moich uczuć

wydostawały się absolutne pojęcia jak zjawy,

objawiały mi się bardzo wyraźnie i zrozumiale,

sprawiając, że w każdej ideologii mogłem

uzasadniać sens marszu i drogi właśnie tej do siebie,

samotność schowała się za pazuchę zawstydzona,

każdy mój wygłup w tłumie

jawił się teraz jako społeczny precedens,

każda rozmowa, nawet bezsensowna, kiedyś przeprowadzona

powracała echem tysiąca zrozumiałych słów zachwytu,

miłosierdzie wyrastało z każdego rozdanego uśmiechu,

osobista wściekłość poczynała burzyć zło,

przy końcu starej drogi przeklęty świat zmienił się przede mną,

na progu stanąłem jak prorok,

otworzyłem drzwi wykute w mojej Golgoty skale,

wszedłem do domu nazwanego domem nauczyciela,

na stałe

Śmiecie epoki

Krąży wokół mnie nieprzydatna dziewczyna,

jej spojrzenia płyną do mnie, roztrącając ludzi na chodniku

Sama walczy ze swym zdrowiem,

maluje paznokcie u nóg czarnym lakierem

Podziwia moje obłąkańcze grymasy,

pozwala dotykać strugom jesiennego deszczu

swoich jasnych, zwariowanych loków

Podskakuje ze mną w rytm pobrzękujących łańcuchów,

jak osierocony anioł zasypia w końcu na mojej piersi,

a ja przez chwilę osłaniam ją ramieniem

Już Sokrates był dla demokratów wywrotowcem

Już Platon był terrorystą dla wielu

Już Galileusz miał sczeznąć z ręki ignorantów

Już Chrystus miał być usunięty z Ziemi jak zgniły śmieć,

szarpię ją za rękę, prowadzę ją jak on do wyjścia

z tego świata

Ramiona

Gdy widzisz swoją Panią,

która przywołuje cię we śnie,

to tylko znak, że szykują się twórcze zmiany,

ja doskonale wiem, że w Polsce to nastąpi,

dlatego nie chcę ginąć już teraz

pomimo wszelkich znaków na niebie i ziemi

Gdy twoja Pani zbliża się we śnie,

to choć twoi bliscy już widzą cię w trumnie księżyca,

umacnia się przekonanie,

że ten przyszły krach to szczęście,

że to wiara będzie się kłaniać tobie,

nie ty jej, jak teraz,

oczy niezdradzieckie,

pęd miłości,

psy prawdy pilnujący każdego dnia,

ludzie podążający za tobą,

to nie będzie sen o niej

Nie bierz do ręki kart

Nie rzucaj kości o byle co,

kamienie wyjmij z kieszeni,

ramiona otwarte,

ramiona wspólnoty,

ramiona twojej Pani

Na dnie popielniczki

Na dnie popielniczki

jest cmentarz wypalonych papierosów,

pety są jak umarli ludzie,

odurzający zapach popiołu

z tego cmentarza wnika w zmysły i w pamięć,

łączy się gdzieś z tą śmiercią we mnie,

miesza się ze smrodem rozkładających się

idei w sercu,

dociera do krematorium postaci, sytuacji, myśli,

które jest ciągle czynne,

które ciągle przerabia mój światopogląd

na ulotny, trujący dym i równie szkodliwy popiół,

mój świat,

moje istnienie,

moje ciało to wielka popielnica,

w której stale gaszony jest żar

kolejnych nadziei

Nasz współczesny wieszcz

Nasz współczesny wieszcz

powraca właśnie samotny,

w mroźną noc w swetrze przemierzając trasy

wyznaczane przez lodowe płomyki latarń miejskich,

znacząc ślady ognikami spadającymi z dopalającego się papierosa

Nasz współczesny wieszcz jeszcze nie targa kajdan na rękach,

widzi je na okruchach domowego chleba

i jest bezsilny

Nasz współczesny wieszcz

ratuje swoje wizje wolności,

chowając je w kaftanie bezpieczeństwa,

po kryjomu kładzie je czasem na ustach śpiącej kochanki

Nasz współczesny wieszcz

lewituje metr nad podłogą

w strumieniu grudniowego powietrza

wdzierającego się do pokoju przez uchylone drzwi,

ratuje sen narodu, kryjąc go w półcieniu rzęs

Nasz współczesny wieszcz

jeszcze dodaje drożdży do wina, które umarło,

krąży nad Wisłą, szukając łodzi i przewoźnika

w torbie zawieszonej na ramieniu dźwiga,

starożytne cyfry, które już nie mają wymowy symbolu

Nasz współczesny wieszcz

rozpytuje spojrzeniami o duszę swego narodu,

którą złożono do grobu

Nasz współczesny wieszcz

uzurpuje sobie pomysły na narzędzia męki, które na nowo wymyśla,

pieści dłońmi poorane zmarszczkami policzki młodego marzenia

Nasz współczesny wieszcz

jest jak pasterz wędrujący samotnie,

szukający śladów swego uprowadzonego stada

Babilon Syberię Stepy Akermanu Szwajcarię Palestynę

Ukrainę Litwę Paryż Londyn ziemię włoską

— to wszystko nawiedza nad Wisłą i Odrą

Fundament

Fałszywa światłość toczy się w czasie

z hałasem spadających kamiennych lawin,

z pulsowaniem jednego dźwięku gdzieś na krańcach gazet,

popychany, podrzucany, lecz zastygły w unoszeniu,

ty razem z nią rozpraszasz się w ciemnościach państwa

Chmury propagandy schodzą nad wnętrza cmentarzy,

wody kłamstwa podchodzą pod schody domów,

ty usiłujesz zamknąć światłość w dziecięcej piąstce,

patrzysz na swoje lustrzane odbicie jak na siebie samego

w życia przedszkolu,

ze źrenic oczu dziecka jak z bibliotek

przynosisz słowa, traktując je tak,

jakby były same w sobie słowami duszy,

rzucasz to wszystko pod fundamenty własnych światów,

by uchronić je przed zalewem obłudy dorosłych

Jak każdy człowiek

Jak każdy człowiek

jestem opakowaniem kłębiącej się elektryczności,

czuję w sobie zwoje przewodów

i przenikające się, wirujące pola magnetyczne

Jak każdy człowiek

odkrywam zmysły w każdym centymetrze skóry

i uczucia, które płyną pulsującymi światłowodami

Jak każdy człowiek

mam duszę, która ładuje się nerwicami jak akumulator

Jak każdy człowiek

mam radar, którym odbieram gniew z tysięcy kilometrów,

akcelerator burz generuje idee, które tworzą aureolę wokół mojej głowy,

każdy człowiek wychodzący z tłumu i kierujący się w moją stronę

zmienia się w spojrzenie lub falę gorąca,

każdy człowiek opuszczający mój dom

znika w tłumie, wywołując płomyki przesuwające się ponad głowami ludzi

Jak każdy człowiek

patrzę w niebo jak na fosforyzującą tarczę zegara

Jak każdy człowiek

staję się odkrywcą, analizując chorobliwe wyładowania w swojej głowie,

wieczorem boso stając na wilgotnej śródmiejskiej łące

Jak każdy człowiek

wyczuwam kontakt z tajemnicami kosmosu, spoglądając w górę,

patrząc na tajemnice nieba nieskończone

Jak każdy człowiek

wypełniam się impulsami dostarczanymi mi przez powietrze, wodę i ziemię

Jak każdego człowieka

moja dusza świeci, moje ciało drga w ciągłej agonii

Wrogowie muszą istnieć

Wrogowie zmieniają się w natchnienia twórcze,

kłując ironią w podstawę mojego nędznego życia,

to kręgi świetlne, które rozchodzą się

od obsesji i niemocy jak od rzuconego w toń kamienia,

zwiastują przyszłą burzę horyzontalną

wszelkiej przypadkowości

Wrogowie nawiedzonych dusz zmieniają się

pod naporem krwawej czerwieni

niezszarganej ziemskim brudem,

nawet bez domieszki koloru zmielonego mózgu

stają się cudowną innością w czasie pokoju

My i Wy utożsamieni ze swoją odrębną śmiertelnością

musimy być sobie wrogami,

choćby dlatego, że nagie „ja”

nie może istnieć bez upokorzeń,

ono karmi się poniżeniem, by móc obmyślać

nowe plany odwetu

Wrogowie moi zmieniają się pod moim wpływem,

wtedy mogę się cieszyć,

padać ze strachu przed własnym dziełem,

wrogowie wnikają całym kręgiem w moje

cielesne błądzące formacje duchów,

przez chwilę kochają razem ze mną,

by zaraz urągać wszystkim moim ideom

Symbole młodzieńczych zachowań

Ocean wyrzucił mnie nagiego

na brzeg nieprzyjaznego lądu,

cała plaża pokryta była wyrytymi

na piasku znakami,

poznawałem pismo, które nie mogło

być kogoś obcego,

poznawałem niezdarność swojej

młodzieńczej ręki

i swoje własne ślady stóp dziecka

Symbole młodzieńczych zachowań

przetworzone tak istniały tu cały czas,

wizerunki sennych postaci były wyryte

najgłębiej, jak na pustyni Nazca

Pod każdą widniał napis — nazwa,

umiłowane, limitowane marzenia odczytywałem tu

nagie i czyste jak ja w tym momencie

Zapadając się cały czas w sypki piach,

zostawiałem ślady, rozsypując się w nich,

wołanie o pomoc tworzyło starcze kulfony

Spojrzenia utworzyły dwie powietrzne trąby,

które przeleciały ponad plażą,

przewalając piasek, niszcząc wszystko,

uniosły mnie jak tysiące złotych okruchów,

miotały mną jak prochami po kremacji

Rozrzucony w środku lądu

skupiłem się na wyszukiwaniu

słowa dla tego przypadkowego

ułożenia kilku ziarenek

Trwałem w nich tym razem już na stałe

po tej stronie oceanu

zamknięty starością zniknąłem

w symbolach poezji naskalnej

Na spotkanie z tobą

Wystukuję nogą rytm,

nabieram powietrza w płuca,

gotuję się na spotkanie z tobą,

a teraz już nie pamiętam

twojej twarzy,

tak bardzo chcę wyruszyć

po tafli jeziora,

tak bardzo chcę przemierzać

stepy i sawanny

prowadzony spokojną ręką marzyciela

do drzwi twojego domu,

by jeszcze raz spłonąć w gorejącym krzaku

twojej twarzy i twoich rąk

Sokrates na przystanku przed Żaczkiem

O czwartej nad ranem po całonocnej imprezie

w środku kłótliwej filozoficznej dyskusji

z ciemnego kąta odezwał się Sokrates;

stwierdził, że nie może w tym kraju żyć publicznie,

musi się stale ukrywać jak zbieg,

rozgniewany tłumaczył, że na jego pytania

Czerwoni odkrzykują tysiące kpiących odpowiedzi,

a rady jego uważają za anachroniczne

Każda instytucja i organizacja ma dzisiaj prawo

sądzenia takich jak on

i dziwi się, że swoją drogą taka ilość wypitej cykuty

mu jeszcze nie zaszkodziła

Chwiejąc się, wyszedł z akademika

w zimowy poranek bez czapki i szalika prosto na mróz

w samych tylko greckich szatach

Podszedł do grupki ludzi czekających

na tramwaj, aby posłuchać ich szeptów niezadowolenia

Tu znalazł się w centrum sowieckiego życia

— obrzucono go nienawistnymi spojrzeniami

wyłącznie za to, że był sam,

nabrał więc w płuca mroźnego powietrza

i posłał w ich kierunku strumień pary z ust

Gdy odór wypitego wina zamarzł i opadł

w grudkach na ziemię, czysty obłok otoczył ich

i owionął wszystkim, co miał w gorącej niezwyciężonej duszy

Tak udało mu się roztopić skorupę klasowości

swoimi skoncentrowanymi indywidualnościami

i przeniknął śmiało do grupy z ludzkimi myślami,

poglądami i uczuciami bogów uniwersalnych

Stworzył z nimi nowe życie publiczne,

stojąc na przystanku po całonocnej imprezie

jak Mojżesz ze swoim ludem przestraszonym

w obłoku nad brzegiem Morza Czerwonego,

akurat gdy z Cichego Kącika

nadjechał tramwaj z Wojtyłą jako motorniczym

Poletko

Dałaś mi całkiem niezłe poletko,

abym mógł je uprawić i zasiać na nim ziarno,

dziś pośród ojcowskich i sąsiedzkich zbóż

rośnie moja dziwna błękitna trawa,

doglądam, jak się pnie, sikając na nią co rano

W miasteczku byłem samotnym chłopcem,

z miasta wyniosłem się już jako samotny mężczyzna,

ale dowiedziałem się, że skłóciłaś ludzi między sobą

Do miasta uciekłem jako samotny chłopiec,

lecz gdy kazałaś wrócić, byłem już samotnym mężczyzną,

ale dowiedziałem się, jak przez ciebie skłóceni są od wieków ludzie

Zdziwiony, kto ciebie tak dziwnie nazwał kobiecym imieniem,

ze szkoły wyszedłem jako mały Napoleon,

by zemścić się na twoich wrogach,

ale oni otaczali mój dom

i wciąż składali mi gratulacje i pochwały

Na wędrówkę po kraju zabrałem tłumacza,

powróciłem ze stalową drzazgą w piersi,

z gryzącym pyłem lęku w oczach

Zdrzemnąłem się na ławce w nowym parku

urządzonym na grobach powstańców

Zaangażowany, niegubiący kompleksów,

planujący nawet idiotyczne sny,

popierający komputerowy program marzeń,

piszący przemówienia, używający tylko słów,

które przedzielały dotąd przekleństwa,

przebudziłem się, twardo dzierżąc swój sztandar

wysoko ponad grą w kolory,

znając znaczenie słów „My” i „Oni”,

sztandar to było „Ty” i „Ja”

Tak zrozumiałem jak bardzo nie znoszę,

gdy tylko jeden ma rację wciąż,

dlatego gryzę się, wyszukując tysiąc innych,

zobaczyłem dyktaturę pałaców z puszek po śledziach w oleju,

francuskich wieżowców,

stalinowskich osiedli,

szwedzkich hoteli, amerykańskich kredytów,

fałszywą wdzięczność Trzeciego Świata,

małpy w szklanych klatkach patrzące beznamiętnie

na ginące kolonie jaskółek tuż obok

Zanosząc swoje długie włosy w ofierze do kościoła,

ciągle usiłuję sobie coś przypomnieć

i wołam do Jezusa: „Hej, Wolnomyślicielu!

Czyżby istniały aż tak mocne marzenia?”

Na tym poletku, które mam, ktoś kiedyś walczył i umierał

Więc nie chcę już gazet ani zgniłych, zatrutych informacji,

nie chcę wolnych sobót, szynki ani cukru w sklepach,

nie chcę spacerów po mieście, by nie patrzeć wciąż

tylko na listy gończe,

nie chcę już dłużej słuchać o pokoju

Ja pod wieczór pójdę na uświęcone krwią poletko,

położę się we wschodzących gdzieniegdzie ostach,

popatrzę w bolszewickie gwiazdy,

będę wąchał moją błękitną trawę,

czekając na swoją walkę i śmierć dla ciebie

Homer socjalizmu

Widzisz w wodzie swoje odbicie,

długo czekasz na życia łzę,

zanim odpowie ci echo życia,

odchodzisz, zanurzasz się w inną mgłę,

dlaczego, ojcze sekretarzu,

karmisz mnie kłamstwem?

Nie możesz darować mi mego snu,

jeśli twój święty dzień jest taki złoty,

jak mówisz,

to blask jego już oślepił cię,

spotykasz starca w połowie drogi,

na polnej drodze w środku dnia,

mijasz go ze złośliwym uśmiechem

on bosy i na jedno oko oślepły dawno,

a może to Pseudo Homer socjalizmu?

Racje na hałdach

Wy macie rację na składach i hałdach,

musicie ją sprzedać,

więc urządziliście wielki festyn;

przechodzę tędy i przyglądam się,

jak sprzedajecie te czerwone baloniki,

jak sprzedajecie sumienia i dusze,

jak powoli przeliczacie dzienny utarg

Przed tym straganem stanął mój żywy brat

i dał część swojej młodości

jako zapłatę za śmiech,

a ty umarły kuzynie zadowolony

zamknąłeś złotą monetę w dłoni

jak jego wieczny sen

Gdybym

Gdybym wiedział, że jestem tu naprawdę sam,

gdybym w tym pokoiku nie słyszał,

jak na korytarzu śmieje się pijana dziewczyna,

ani nie czuł się taki smutny,

gdybym nie nasłuchiwał muzyki, którą lubię,

ani tej, która jeszcze nie ma granic, bo nie zabrzmiała tu,

ani nie może być zrozumiana,

jeśli pozbyłbym się wyrzutów sumienia,

cuchnących przygód i błahych przyzwyczajeń,

gdybym nie wymienił wolności na przeznaczenie

ani nie czuł się tak oszukany,

gdybym nie wstydził się najlepszych stron swego życia,

gdybym nie porzucał w połowie drogi szans,

jeśli nie przekonywałbym gorących łez,

mówiąc im, że są wyrafinowane

Wtedy odłożyłbym ten długopis,

którym piszę wiersze, listy i posłania,

oparłbym głowę na dłoni,

zamknął powoli oczy i cichym szeptem

zacząłbym rozmowę z twoim złudnym cieniem

Gdybym wiedział, że to ty pukasz w tej chwili do mnie,

odsunąłbym krzesło i podszedłbym

do tych wynajętych, ponumerowanych drzwi

i otworzyłbym je na oścież,

gdybym wiedział, że to naprawdę ty, a nie myśl

Określam się

Określam się, idąc wciąż mrocznym korytarzem życia,

poprzez oczekiwanie na jej ciało,

poprzez obawę przed jej dzikimi ustami,

wtedy niewiele tych kwiatów widzę drżących w kropelkach rosy,

ale zaszczyty i bogactwa z wszystkich łąk niebieskich

nagle wędrują do mnie jak w tundrach renifery

Nazywam części swego życia cierpieniem,

moja bliska wciąż mnie chce zastać innego,

gdy tuli mnie i nie może mnie zmienić za nic w świecie,

walczy bezimiennie o niebo w mrocznych

korytarzach ziemskiego naszego więzienia,

przeciw strażnikom raju depczącym orchidee

Ja w międzyczasie znajduję siebie na swym miejscu

w końcu tego, który wie, kim jest,

pojącego swój Parnas

olimpijskim nektarem drżącym w kroplach muzyki

I tak w oczekiwaniu staję się władcą przeżyć,

o których ona mówi, że istnieją naprawdę,

gotowa przysiąc, gotowa umrzeć w pewności,

aż dotykając mego policzka ciepłem swojej satynowej skóry,

wątpi, usycha, umartwia się, tracąc pasożytnicze kolory

Opisuje istnienie zapachem przynoszonym

w tę ciemność we włosach,

jakiś rodzaj życia daje mi w tej zmysłowości,

w mrocznym korytarzu życia,

pośród pożółkłych łąk końca lat siedemdziesiątych,

a ja wciąż poszukuję życia w zmysłowej akceptacji

lub umieram w oczekiwaniu w ciemnościach,

w poczekalniach i korytarzu życia pośród kwiatów,

ludzi i powszechnego rozkładu

Czerwone błyski

Czerwone błyski z powierzchni chmur

jak z zaświatów z nocnych lotów samolotów

jak duchy wpadają do ogromnego, ozdobnego dzbana,

którego oczy wpatrzone są nieruchomo

we wszechotaczający czas

Pulsujące okruchy czerwonych słońc

miotają się w wydrążonym wnętrzu,

świadomość swoim nieoczekiwanym pożądaniem

ze słowem początku i początkiem słowa

odżywa, wspierając grobowe wnętrze strachu

przed ginącym światem

Pustynie naszych domów oświetla w ten sposób

gorejący nagrobkowy znicz,

ten dzban, z którym utożsamia się dzieło

mojej wydrążonej działalności obserwatora

lotów czerwonych pęcherzyków życia,

ślad irracjonalny boskich myśli

z brzegów dyskusji zwaśnionych myśli ziemskich

Samoloty w tych snach odwzorowanych

na powierzchni dzbana

płyną w czerń w chmurach w ciszy,

żyją, żyją, ożywiają pulsującymi światłami

moje wnętrze zawsze niewidzialne,

wydrążone

Dom

Zbudowano dla mnie dom,

spajając gorączką głupoty

wielkie kamienie kłamstwa;

z dnia na dzień czuję się tutaj

coraz bardziej obco

Nie szukam w nim już oparcia,

nie znajduję bezpieczeństwa,

powracając z dalekich dróg

Bezdomny wędruję, rozpinając

przed istotą chłodu namioty uosabiające

zapach ogrodu kwiatów i wilgotnych traw

dolatujący przez otwarte okno w lipcową noc

Wrażenia z naskórkowych dreszczy

przemieszczających się w górę,

z elektrycznymi zmianami z zewnętrza do wnętrza

w czasie dziecięcych kąpieli w małej wanience,

zagubienie nieznajomego w nieznanych zaułkach,

wszelkie burze, szkoły, walki, wzgórza, tęsknoty

Tak, to jest mój prawdziwy jedyny ogień domowy,

takie są wnętrza i ściany tego prawdziwego domu,

gdzie rzucony w jakieś miejsca drogi czarnej

szukam odpowiedzi na nurtujące pytania o demokrację,

neguję w modlitwach wieczornych te całotygodniowe katalogi słów

dopuszczonych do publicznego używania

przez osobę i ludzi Pierwszego Sekretarza,

sam już nie wiem, czy wyrwę się w końcu

poza ich zaklęty krąg,

czy dam się użyć partii do jakiegoś celu?

Kardynał Wyszyński mówi, żebym

tolerował Pana Gierka, mojego zabójcę,

dla dobra jakiejś Polski, która jak służąca

zmywa naczynia w kuchni kilku obcojęzycznych policjantów

Więc jak mam wracać, by żyć w obcym domu radośnie,

pozbawiony miłości przez ojca i matkę

Nie mogę być komunistycznym meblem

choćby i w salonie najznamienitszych zbrodniarzy

Chcę umierać z tęsknoty w swoim namiocie,

cierpieć w koszmarnych unicestwieniach światów,

w koronach drzew wolnej magnolii,

płonąc w rzekach krwi purpurowej i zielonej,

wszechogarniającej marzenia i sny,

kosmicznych stworów z baśni

Nie zostanę nigdy w tych warunkach

energicznym, podziwianym młodzieńcem

Demokracja staje po stronie bezmyślnych,

rozkosznych dzieci i ginących ze zmęczenia starców

Chcę, by wolność i demokracja płonęły domowymi ogniskami,

by ogrzewały zdrowe i twórcze,

a nie schizofreniczne rodziny prawdziwych ludzi;

wtedy powrócę z mojej pustyni,

wyjdę z namiotu Jozuego i zamieszkam w pałacu jak Dawid

Życie pustynne

Zawdzięczamy wam systemy totalitarne,

ogromne pustynie i wspaniałe, nieśmiałe życie pustynne

Tam przestępcy oceniają przydatność nowo narodzonych dzieci

i oddają je pod opiekę przedmiotów materialnych,

urodzeni do dzikości, szukając prawdy,

giną na urojonych kamieniach rozproszonych w kosmosie

Nazywając miłość wszelkim pożądaniem,

systemy totalitarne nie czynią nic

dla samotności, gdy kipi w prawdziwym życiu,

zmienia jedną deformację w drugą

pośród ciemnej nocy

Wspaniałość napełnia się jadem

dającym epidemiologiczne zakażenie całej pustyni,

powstają stworzenia czyhające na naszą bosą stopę,

pustynie pozostają ciągłym zagrożeniem

dla nieśmiałej duszy oazy

We wnętrzu mojej głowy

Przechadzasz się we wnętrzu mojej głowy

w tę i w tamtą stronę,

zaznaczasz każdy krok, stukając

kamiennymi obcasami swoich butów, choć

taka wielka, mieścisz się bez trudu

w małej metalowej puszce mojej głowy,

zuchwale obnosisz w czarczafie swoją jasną twarz,

zaglądasz we wszystkie zakamarki mojego mózgu,

zmuszony jestem śledzić twoją obecność

w każdej sekundzie mojego życia niesprawdzonego,

zatrzymujesz mnie w nieustannej torturze,

cierpię na klaustrofobię twojej obecności,

oszołomiony nie mogę powstrzymać krzykiem

głuchych tych dźwięków wstrząsających moimi trzewiami,

przez chwilę, gdy zatrzymujesz się, głaszczesz moje myśli,

by potem znów wyruszyć z tym kamiennym stukotem,

zasłaniając się światłem i cieniem,

nie dajesz się rozpoznać od lat ani porównać z ideałem

Dwoje ogromnych oczu

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.47
drukowana A5
za 46.24
drukowana A5
Kolorowa
za 73.08