E-book
14.7
drukowana A5
53.13
Wieloświat

Bezpłatny fragment - Wieloświat


Objętość:
260 str.
ISBN:
978-83-65236-05-0
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 53.13

Od Autora

Wielu ludzi, tych bardziej dociekliwych i kreatywnych, których cechuje umiejętność rozwiązywania zawiłych i skomplikowanych zagadnień nowatorskich, zapewne zadają sobie pytanie.

— Czy równolegle światy to tylko fantastyka? Czy też może istnieją naprawdę i można podróżować między nimi?

Zdaniem wielu astrofizyków przemieszczenie się z jednego alternatywnego świata do drugiego jest możliwe. Pierwszym, który wyłożył regułę o egzystencji innych alternatywnych rzeczywistości, był amerykański fizyk, Hugh Everett, dokumentując to zjawisko w swojej naukowej pracy — Teoria Uniwersalnej Funkcji Falowej. Za nim poszli inni uczeni, twierdząc, a nawet opierając się na faktach, że istnieje nieskończona ilość równoległych wszechświatów, gdzie w niektórych z nich te same zdarzenia biegną tym samym torem, w innych trochę inaczej, a jeszcze w innych całkowicie zmieniają bieg.

Być może człowiek nie jest jeszcze gotów, chcieć poznać zastępczy bieg swojego życia, a także odmienną rzeczywistość alternatywnego świata, z pewnością bojąc się przykrych tego konsekwencji i rozczarowania. Dla tych odważnych, którzy czują pewien niedosyt i chęć ryzyka, niech będzie pociechą, że podobno eksperyment znajduje się w fazie intensywnych badań, a dla pozostałej rzeszy mniej bojowych i niedowiarków to, że wszystko nadal kręci się wokół fantastyki literackiej.

Rozdział I

Tego dnia adwokat Wendych obudził się nieco wcześniej niż zwykle. Dochodziła szósta. Zaspany ziewnął szeroko, przeciągnął się kilka razy, aż zatrzeszczały mu wszystkie kości, po czym wyskoczył pospiesznie z ciepłego łóżka.

— Brr, ale ziąb — powiedział głośno do siebie.

W jego wymowie wyraźnie dało się słyszeć charakterystyczne, francuskie — r.

— Nie ma Beatki, to i człowiek nie ma się, do kogo przytulić. — Zatrząsnął się z zimna, szukając oczyma papci.

Nie znalazłszy ich, boso podszedł do okna i bez zbytniego przekonania sprawdził pod parapetem kaloryfery.

— Jasny gwint, chłodne — mruknął ze złością, gładząc palcami dłoni ledwo letnie żeberka grzejnika. — Do diabła, nie spieszy im się z tą naprawą.

Wczorajszego dnia była jakaś poważniejsza awaria, dlatego teraz grzały tylko na ćwierć gwizdka.

„Trzeba się hartować, Apolinary” — pomyślał, przestępując z nogi na nogę.

Podniósł żaluzje i otworzył okno na oścież. Do mieszkania wdarło się rześkie i mroźne powietrze lutowego poranka. Wendych wziął kilka głębokich wdechów, po czym prawie że na palcach, by jak najmniejszą powierzchnią stopy dotykać zimnej podłogi, poszedł do kuchni i nastawił wodę na herbatę. Kiedy przechodził koło kuchennego stołu, niespodziewanie potknął się o coś miękkiego.

— Patrzcie państwo, a one sobie tutaj tak spokojnie leżą — powiedział głośno do siebie, wsuwając zziębnięte stopy w ciepłe, filcowe papucie.

Przypomniał sobie teraz, że wstawał w nocy, aby napić się wody. Widocznie musiał je tu zostawić.

— Skleroza nie boli — fuknął lekko podirytowany.

Następnie, mamrocząc coś jeszcze pod nosem, udał się do łazienki. Tam stanął przed dużym, okrągłym lustrem, które tak po prawdzie ni w ząb nie pasowało do tak małych rozmiarów pomieszczenia mieszczącego w sobie łazienkę i zarazem ubikację, i delikatnie przeciągnął dłonią po brodzie i policzkach. Pomyślał, że tygodniowy zarost w niczym mu nie przeszkadza, a wprost dodaje mu uroku, ale dzisiaj powinien go zgolić, gdyż właśnie w tym dniu za niecałe dwie godziny będzie ważyć się los oskarżonego o morderstwo człowieka, którego on, Wendych, był pełnomocnikiem z urzędu.

To był nieciekawy przypadek. Młody mężczyzna w porywie nagłej zazdrości zabił swoją narzeczoną. W czasie prowadzonego śledztwa, chłopak, a właściwie to trzydziestopięcioletni mężczyzna, od razu potwierdził swoją winę, ale później zaciął się w sobie i nic więcej powiedzieć nie chciał. Motyw był jawny, winny przyznał się do zabójstwa, podkreślając, że zrobił to z pełną świadomością i premedytacją, więc dla prokuratora była to tylko formalność w przedstawieniu aktu oskarżenia. Jednakowoż o wiele trudniejszą rolę w całej tej sprawie miał obrońca oskarżonego.

Wendych, można powiedzieć świeżo upieczony i jeszcze niedoświadczony adwokat po udanej aplikaturze, w tym konkretnym wypadku musiał wyzwolić cały swój intelekt, całą swoją prawniczą i psychologiczną wiedzę, aby wpłynąć na decyzję sędziego i ławników i chociaż w pewnym stopniu przekonać ich do zmiany kwalifikacji prawnej czynu, a co za tym idzie, do częściowego złagodzenia kary. Najgorszym było to, iż Wendych miał mało pozytywnych argumentów dotyczących samej zbrodni i szczegółów jej przebiegu, by móc skutecznie bronić swojego klienta. Owszem, kilka razy odwiedził go w więzieniu, żeby ustalić linię obrony, a przynajmniej znaleźć jakiś tam punkt zaczepienia, ale tamten milczał jak zaklęty, w ogóle nie chcąc współpracować z adwokatem.

— Tak! Coś z tym musimy zrobić, Apolinary. — Wendych westchnął głęboko, przybliżył twarz do lustra, aż od jego oddechu pojawiła się na tafli para i wpatrzył się uważnie w swoje odbicie. Zawsze lubił się sobie przyglądać. Patrząc na siebie, zastanowił się, czy chciałby być kimś innym. Nie, żeby zaraz w sensie powierzchowności, czy też płci. Nie! Z tych przywar był całkowicie zadowolony. Raczej w sensie osobowości, która, jak zawsze twierdził, jest przewodnim i przewyższającym sposobem postrzegania świata. Indywidualnie, samosterująco i niezależne.

— No, bo na przykład, mieć umysł podrzędnego kleryka, lub wyższej rangi dostojnika kościelnego. Być ortodoksyjnym teistą i postrzegać świat pod kątem religii, Boga i Jego boskich przykazań. Albo mieć właściwości wrodzone wybitnej jednostki, głowy państwa, przywódcy czy też reformatora i wpływać decydująco na losy ludzkie, lub zmieniać pojęcia danej dziedziny. Albo też mieć osobowość maniakalnego mordercy i patrzeć na innych jego oczyma, odczuwać to, co on odczuwa i myśleć jego mózgiem — konkludował, zerkając na swoje odbicie w lustrze. — Być kimś innym? — Przekrzywił na bok głowę. — Może i tak, lecz z tych pierwszych półek, tych wysokich. Natomiast z tej ostatniej, najniższej i wynaturzonej? Nie, nigdy w życiu! — zaprzeczył stanowczo. — Zbyt mocno kocham bliźniego, szanuję go i podziwiam, a w niektórych skrajnych wypadkach jestem bezinteresowny i wrażliwy na ludzką biedę i cierpienie. Nie! Taki wizerunek do mnie zupełnie nie pasuje.

Jednak po dłuższym fascynowaniu się sobą, doszedł do wniosku, że trochę oszukuje sam siebie, gdyż tak, jak i w innych osobowościach, jego własne jestestwo, niestety, ulegało częstym pokusom i było podatne na wszelkie wyróżnienia i pochwały, a także na zamożność i posiadaną fortunę.

„I tutaj właśnie kończy się skromność, bezinteresowność i altruizm” — pomyślał, podsumowując tym swoje wywody. — „Pieniądz! Ta wszechobecna mamona od wieków rządziła i nadal rządzi całym światem, ludzkim sumieniem i mentalnością. Jest panem dobra, a zarazem zła w całym znaczeniu tego słowa i popycha do wszelakiej niegodziwości i wyrachowania. Jej nadmiar eliminuje szlachetność, uczciwość i dobroć. I niestety, pieniądz jest potęgą na miarę globalną”. — Odetchnął z ulgą, jakby zrzucił z siebie nadmiar odpowiedzialności za grzechy całego świata. — I to ona, i on jest winny wszystkiemu, nie ja — dorzucił żartobliwie, pukając zgiętym palcem w szklaną taflę.

Przez chwilę zapatrzył się w lustro. W jego głębie, próbując dopatrzeć się w niej czegoś innego.

— To są te niby równolegle rzeczywistości? Te równolegle światy, którymi faszeruje nas fantastyka? Tu i tam? — Powątpiewał na głos.

Kiedyś czytał w jakiejś książce, że wpatrując się intensywnie w zwierciadło, można ujrzeć w nim ducha zmarłej osoby, a nawet porozmawiać z nią telepatycznie, wykorzystując witalne siły umysłu i percepcje ponadzmysłowe do przesyłania na odległość informacji, obrazów i myśli, a nawet emocji i uczuć, ale jego wzrok wyłuskał z bliźniaczej głębi tylko swojego lustrzanego sobowtóra. Wydało mu się, że w twarzy tamtego Wendycha po drugiej stronie lustra, widzi nie tylko idealną symetrię ciała, inteligencję i polot, lecz także zarozumiałość, pychę i próżność. Złapał się na tym, że właściwie, to podoba się sam sobie, nawet ze wszystkimi wewnętrznymi wadami, a tym bardziej, zewnętrznymi zaletami. Zanalizował egoistycznie i doszedł do wniosku, iż nie wygląda na swoje trzydzieści sześć lat. Jeszcze raz musnął dłonią po zaroście, jakby zastanawiał się ciągle, czy zgolić go, czy też dać temu spokój. Po krótkim namyśle zdecydował ostatecznie, że jednak nie będzie się golił. Krótko przycięty wąsik à la Zorro w połączeniu z subtelnym zarostem, jeszcze nie brodą, pasował mu jak nigdy dotąd. To wszystko nadawało w jego wyglądzie więcej powagi, dostojności, a przede wszystkim dorosłości, do której tak tęsknił, będąc dzieckiem, a którą teraz, na rzecz tamtej beztroski, oddałby bez wahania do lamusa.

„W tym konkretnym wypadku tylko mowa końcowa może być alfą i omegą w całej rozprawie i zadecydować o ostatecznym wyroku”. — Wrócił myślami do dzisiejszej wokandy. — „Bronić kogoś, nie będąc przekonanym o jego niewinności, a zarazem potępiając czyn, którego dopuścił się podejrzany, to diabelnie trudny i skomplikowany przypadek, nawet dla doświadczonego prawnika. No, może nie aż tak mocno trudny, jakby to ktoś określił, z moralnego punktu widzenia, który notabene, był dla niego, Wendycha, zaiste tylko drugoplanowym, ale z jednej prostej przyczyny, to jest braku pozytywnych punktów zaczepienia dotyczących sfery emocjonalnej oskarżonego, jego działaniu w afekcie. Kiedy podejrzany potwierdza swoją niezbitą winę i przyznaje się do niej, to adwokat musi nastawić się na jedynie słuszne i wskazane kierunki obrony, pierwszy, związany z niepoczytalnością jego klienta, co tym razem nie wchodziło w grę, ponieważ oskarżony był w pełni władz umysłowych, czego udowodnili biegli psychiatrzy, drugi, o wiele bardziej skomplikowany i wymagający od prawnika dużych umiejętności oratorskich i dogłębnej wiedzy o psychice człowieka, by móc ukierunkować sędziego i ławników w odpowiednią, co do zaistniałej sprawy stronę. Nieładnie mówiąc, zamydlić im oczy, podświadomie zmieniając ich tok myślenia, a także postrzeganie rozpatrywanego przez nich przypadku. A tak po prawdzie, to w mało doskonałym polskim prawie sądowniczym praktycznie to sędzia był tym pierwszym, a zarazem ostatnim w podejmowaniu wszelkich decyzji i orzekaniu wyroku”.

Wendych występował już w kilku sprawach, w których udział brali, tak zwani, ławnicy. Przez chwilę ogarnął go pusty śmiech, gdyż zaobserwował wówczas, że ta, pożal się Boże marionetkowa ława przysięgłych, to pajace niemające większego pojęcia o prowadzonej wokandzie. Prawie zero aktywnego uczestnictwa i zaangażowania.

— Chociaż trudno zarzucić tym ludziom jakiegoś tam wstecznictwa, braku inteligencji i opieszałości — powątpiewał. — Zapewne nie mają oni wystarczającego dostępu do akt odnośnie do danego procesu, przynajmniej nie na takich samych zasadach jak sędzia i prokurator. Ponadto w chorym od dawna polskim sądownictwie masa spraw jest odwlekana i odraczana na kilka miesięcy, a nawet lat. Jaką oni mają szansę zapoznania się z danym przypadkiem i czy go później będą pamiętać? — mruknął.

Wendychowi śmiać się chciało z tak szeroko komentowanej w mediach, tak zwanej deklaracji wiary, którą to władze kościelne za wszelką cenę starały narzucić lekarzom. Na całe szczęście tylko nieliczni z nich podpisali owy cyrograf boskiej lojalności. Mało tego. Czytał ostatnio w jakiejś katolickiej prasie artykuł, w którym autor tychże wypocin, zdawać by się mogło świętszy od samego papieża, rozwodził się szeroko nad zasadnością deklaracji i dalszym jej rozszerzeniem na inne grupy zawodowe.

— Kurwa mać, jak oni sobie wyobrażają tę głupotę i niedorzeczność. — Zaklął siarczyście. — Tak swoją drogą, jeżeli prawnik miałby się kierować deklaracją wiary, to w rzeczywistości nie miałby kto bronić potencjalnych podejrzanych, których oskarża się o przestępstwa kryminalne. Winnych bądź też niewinnych. Takie odgórne postawienie sprawy i zmuszanie prawników, aby kierowali się własnym sumieniem i popierali je osobistymi przekonaniami, które narzucałaby im jakaś tam religia i jej przykazania, prowadziłoby do chaosu, samosądów i bezprawia. Bo wówczas, kto z tych oskarżonych, którzy byliby skazywani w trybie doraźnym, natychmiastowym, mógłby rzetelnie przedstawić wymiarowi sprawiedliwości jakiekolwiek dowody i samemu dowieść swej niewinności? — żachnął się. — Zresztą, łańcuszek bezprawia ciągnąłby się o wiele dalej. Prokurator, ława przysięgłych, sędzia. Ci wszyscy ludzie zgodnie z deklaracją wiary, a co za tym idzie, własnej i przymuszonej woli, według doktryny interpretowaliby kodeks karny i według niej skazywaliby pozbawionych obrony podsądnych, z własnej i nieprzymuszonej woli. Paradoks!

Dalsze przemyślenia przerwał mu ostry gwizd czajnika. Wyskoczył szybko z łazienki i wyłączył gaz, po czym wrócił, aby dokończyć poranną toaletę. Tym razem, bez zbytnich filozoficzno-prawnych rozważań, błyskawicznie się z tym uporał. Po niespełna pięciu minutach, jeszcze w piżamie, siedział przy stole, zajadając ze smakiem, obłożoną chudą szynką, świeżą chrupiącą bułkę i każdy jej kęs popijając gorącą, peruwiańską herbatą. Tu trzeba przyznać, że Wendych aż nazbyt przesadnie dbał o swoje zdrowie i dlatego w codziennej diecie, oprócz innych zdrowotnych specyfików, stosował tenże wyśmienity napitek. Z praktyki wiedział, że zawiera on korzystną mateinę, która działa pobudzająco na układ nerwowy, nie powodując przy tym wypływu z organizmu cennych składników, a ponadto nie przyczynia się do wzrostu ciśnienia krwi. Za czasów studenckich, wkuwając nocami prawniczą wiedzę, zamiast palić marihuanę, czy też brać inne pobudzające prochy, jak to robili jego koledzy z roku, Wendych pił peruwiańską herbatę, która podobnie jak i narkotyk, lecz bez żadnych ubocznych skutków, usprawniała i poprawiała bystrość umysłu.

Wendych przełknął kęs bułki i włączył laptop, po czym kliknął ikonę folderu na ekranie, otworzył dokument i jeszcze raz pobieżnie przejrzał swoją końcową mowę. Tak gwoli przypomnienia, aby z niej żaden szczegół przypadkiem mu potem, tam na sali sądowej, nie umknął z pamięci.

— Jak na tak trudną i skomplikowaną sprawę, jest całkiem niezła — pochwalił sam siebie, zachłystując się przy tym resztką herbaty.

W tym momencie zadzwoniła komórka. Toccata i fuga d — moll Jana Sebastiana Bacha zabrzmiała w pokoju przyjemnym dla ucha organowym sopranem i basem.

Wendych przepadał za muzyką epoki baroku. Szczególnie uwielbiał właśnie Toccatę i dlatego pozwolił sobie na umieszczeniu jej w swoim telefonie komórkowym pośród innych muzycznych dzwonków. Gdy ktoś dzwonił, nie od razu odbierał rozmowę. Choćby się paliło, musiał przez jakiś czas delektować się płynącą z aparatu, organową muzyką Bacha. I tym razem dopiero po krótkiej chwili leniwie sięgnął po leżący na stole smartfon i rzucił okiem na wyświetlacz.

— Beata Korczewska — widniało na dużym i dotykowym ekranie aparatu.

— Beatka doskonale zna moją miłość do niej jak i do muzyki Bacha i zapewne nie będzie zła za te chwilę czekania na odbiór — pomyślał błogo.

Wendych poznał Korczewską kilka lat temu, będąc nad morzem na wczasach, i od razu zadłużył się w niej nieomal po same uszy. Zresztą pamiętał dobrze ten moment, kiedy ją ujrzał po raz pierwszy. Śliczna dziewczyna o apetycznych krągłościach z rozwianymi na wietrze kasztanowymi włosami, oczami jak niezapominajki, a przede wszystkim, długimi aż do samej ziemi, zgrabnymi nogami, którymi mogłaby się poszczycić każda modelka, szła bałtycką plażą zamyślona i zapatrzona w pieniste grzywacze, przyciągając pożądliwy wzrok innych męskich plażowiczów. Natomiast ona, wykorzystując swój czar i nieprzeciętną urodę, stąpała po gorącym piasku lekko, zalotnie i dumnie niczym piękna łania. Dopiero wieczorem udało mu się do niej zbliżyć i zagadać. Miał dużą konkurencję i choć po raz pierwszy w życiu był pełen wątpliwości, spośród szerokiej rzeszy zalotników, dziewczyna wybrała właśnie jego. Zachód słońca, wieczorna bryza, a potem potańcówka na molo i romantyczny, gitarowy utwór Carlosa Santany, Europa. Wtedy, onieśmielony jak nigdy dotąd, poprosił ją do tańca i tak już od tej pory pozostali nierozłączną i zakochaną w sobie parą. Prawdę mówiąc wcześniej miał kilka przelotnych znajomości, nawet romansów, lecz tamte dziewczyny były dla niego tylko jakby rozkosznym smakiem, przyjemnym łechtaniem podniebienia i niczym sezonowy owoc, co to z początku jest słodki jak miód, pachnie świeżością i ugasza pragnienie, lecz w miarę upływu czasu, traci wilgoć, harmonię i zapach.

Uśmiechnął się do swoich wspomnień i uruchomił przycisk odbioru połączenia.

— Słucham cię kochanie? — spytał ciepło, a na jego twarzy zagościł szczęśliwy uśmiech.

— Jak się miewasz mój ty, Apolinary? — zaszczebiotał w słuchawce pieszczotliwy kobiecy głos. — Jak dajesz sobie beze mnie radę, mój ty nieboraku? Strasznie stęskniłam się za tobą — wyartykułowała seksownie, pobudzając jego wyobraźnię i zmysły.

— Ja za tobą także, Beatko — odpowiedział z takim samym uczuciem w głosie.

— Kochany jesteś! — podkreśliła. — Jutro wracam — zaznaczyła.

Korczewska musiała wyjechać na pewien czas w sprawach służbowych i niestety, przez okres jej nieobecności w domu, Wendych ze wszystkim musiał radzić sobie sam. I choć mu się wcale nie uśmiechało, to przez te kilka dni był zmuszony sam sobie usługiwać.

Chwilę jeszcze rozmawiali, jak to stęsknieni za sobą młodzi ludzie, którzy nie widząc się jakiś czas, pragną, choć w kilku zdaniach, przekazać sobie tęsknotę, miłość i erotyczny dotyk.

— Całuję cię mój ty Apolinary!

— Całuję cię moja ty Beatko!

Wendych kochał bardzo Korczewską. Miał do niej ogromną słabość i tylko jej pozwolił mówić do siebie tak zdrobniale, Apolinary. Wszędzie indziej znali go, jako Ryszarda. Nieraz zastanawiał się nad swoim pierwszym imieniem i nawet miał do swoich rodziców ukryty żal, że wybrali mu właśnie takie, a nie inne miano.

— No, bo w końcu, cóż to jest za godność, Apolinary — żachnął się, odkładając telefon. — Chociaż! — zastanowił się, pocierając dłonią czoło. — Historia znała sławnych ludzi o tym imieniu. No na przykład, Apolinary Kurowski, pułkownik Powstania Styczniowego, albo Wilhelm Apolinary Kostrowicki, francuski poeta polskiego pochodzenia — rozważał głośno. — A czemuż nie może być, Mecenas Apolinary Ryszard Wendych? — spytał sam siebie. — Takiś mądry, a nie wiesz, czemuż by nie. Powiem ci! Też nieźle brzmi, Apolinary, Ryszard Wendych — dodał, przywołując uśmiech na twarz.

Stojący na komodzie stary, zabytkowy zegar z czytelnym cyferblatem z kości słoniowej i inkrustowanymi srebrem wskazówkami zakrztusił się dawno nienakręcaną sprężyną, po czym ostatkiem sił, jakby chciał komuś zwrócić uwagę na swój sędziwy, zegarowy wiek i przebyte mechaniczne choroby, wyrzucił z siebie siedem słabych uderzeń. Ostatnie uderzenie urwał w połowie.

Rozprawa rozpoczynała się o dziewiątej. Przy porannym natężeniu ruchu dojazd samochodem do miejsca, gdzie znajdował się budynek sądu, przeważnie zajmował Wendychowi dobre czterdzieści minut. Wziąwszy pod uwagę posypaną solą i niezbyt śliską nawierzchnię, miał jeszcze trochę czasu dla siebie i następny dylemat na głowie.Co ma na siebie włożyć?

Wendych, oczywiście dzięki Korczewskiej, ubierał się modnie i stylowo, a zarazem elegancko i niekrępująco. Niestety dzisiaj, musiał zrezygnować z typowo młodzieżowej mody i ubrać się nieco inaczej jak zwykle. Tym razem wymagała tego powaga sytuacji. Bał się tylko, że przy jego sposobie bycia, no i nieobecności Beaty, która, nawiasem mówiąc, zawsze doradzała mu, w co ma się ubrać i praktycznie rozpieszczała go jak dziecko, podstawiając mu pod nos wszystko gotowe, wyprane i czyste, teraz, pozbawiony jej opieki i gustu, może coś przeoczyć w swoim wyglądzie, albo, co gorsza, zapomnieć, aby przygotować sobie odpowiedni ubiór. Pełen obaw podszedł do szafy, otworzył ją i odetchnął z widoczną ulgą. Na wieszaku pysznił się jego nowy garnitur i niedawno kupiona, stylowa biała koszula z dopasowanym do niej krawatem. Na ten widok przyszło mu na myśl częste powiedzenie Beaty, która przy każdej nadarzającej się okazji mawiała — pamiętaj kochanie, że odpowiednia koszula, to wizytówka każdego dżentelmena, a krawat, jest jego prawdziwie męską biżuterią. — No i wyczyszczone buty! — dodawała, uroczo wydymając usta. — Musisz wyglądać schludnie, a zarazem elegancko, gdyż później, mój drogi Apolinary, nie będę, świeć za ciebie oczami — ostrzegała żartobliwie.

„Jakie to szczęście, że dałem się Beacie namówić na kupno tychże potrzebnych rzeczy” — pomyślał skruszony. — Przynajmniej dzisiaj. No może nie tylko dzisiaj — powiedział głośno, korygując poprzednią myśl. — Będę miał, co na siebie włożyć — dodał, sięgając po wieszak.

Wendych, jak zresztą większość mężczyzn, nie cierpiał chodzić do żadnych sklepów, a już na pewno nie do tych z ciuchami. Zdejmować, zakładać na powrót, przymierzać po kilka razy z rzędu. Nie! Za cholerę nie! Było to ponad jego męskie siły. Na całe szczęście Korczewska, jak rzadko która kobieta, była wyrozumiała i niezmiernie cierpliwa. Wprost ze stoickim spokojem wysłuchiwała jego narzekań, niedorzecznych argumentów i uzasadnień, po czym spokojnie i bez nerwów prowadziła go za rękę jak niesforne dziecko do wybranego salonu handlowego i tam robiła swoje.

— Tak to już jest z nami, mężczyznami. — Wendych westchnął nostalgicznie, po czym ubrał koszulę, następnie nałożył na siebie idealnie dopasowany do sylwetki garnitur, zawiązał krawat, włożył buty i zadowolony przejrzał się w wiszącym w przedpokoju, dużym lustrze.

— Ujdzie?! — stwierdził pytająco i niepewnie.

Do pełnego szczęścia brakowało mu jeszcze oceny Korczewskiej, od której i w tym wypadku był całkowicie uzależniony.

— A niech tam! — Z rezygnacją machnął ręką, jakby sprawę uważał za zakończoną i zerknął na stojący na komodzie zegar. Było piętnaście po ósmej. — Zbieraj się Apolinary — zamruczał do siebie. — Najwyższy czas się zbierać.

Podszedł do okna i starannie je zamknął. Przy okazji powtórnie sprawdził grzejnik. Żeliwne żeberka wydawały się nieco cieplejsze. Jeszcze raz rzucił okiem na mieszkanie, po czym wdział na siebie płaszcz, do którego kupna przekonała go także Karczewska, następnie zabrał ze stołu teczkę z dokumentami, zamknął drzwi na klucz, przekręcając dwukrotnie patent i, szorując dłonią po plastikowej okładzinie poręczy, szybko zbiegł po schodach. Musiał mocno pchnąć wyjściowe drzwi, bowiem dźwignia zamontowanego na nich samozamykacza już od kilku dobrych dni nie działała tak, jak potrzeba, zacinając się i blokując wyjście. Widocznie olej znajdujący się w korpusie urządzenia pod wpływem niskich temperatur musiał mocno zgęstnieć.

Kiedy wyszedł na zewnątrz, od razu zorientował się, że na powietrzu było o wiele zimniej, aniżeli myślał tam w domu. Zmarznięty śnieg w promieniach lutowego słońca iskrzył się i mienił tysiącem drobniutkich i kłujących w oczy ostrych igiełek. Kilkunastostopniowy mróz szczypał mocno w uszy, nos i policzki. Przytupnął nogami, jakby do rozpędu i pośpiesznie ruszył w stronę garażu. Trochę się potrudził, zanim zmarzniętymi rękoma otworzył zaszronioną kłódkę przy jego drzwiach. Wsiadł do samochodu i wcisnął kluczyk w stacyjkę.

"Nowy akumulator na coś się jednak przydał" — pomyślał, odpalając zimny, dieslowski silnik za pierwszym obrotem rozrusznika.

Jak wcześniej przypuszczał, na, nie do końca odśnieżonej szosie, panował niewielki ruch. Minął ostatnie zabudowania swojej miejscowości i wjechał na drogę biegnącą przez las. Po obu stronach szosy gęste korony świerkowo-bukowego lasu uginały się pod ciężarem mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy twardego szronu. Chociaż jeździł tą drogą prawie każdego dnia i znał ją bardzo dobrze, to jednak dzisiaj coś go zastanowiło i zaniepokoiło w tym zimowym i leśnym krajobrazie. Coś dziwnego, czego nie mógł sobie w tej chwili wytłumaczyć, zajaśniało dziwnym światłem skumulowanym na przestrzeni kilkuset metrów, tuż nad wierzchołkami ośnieżonych drzew. Coś, co wyglądało jak skręcona w spiralę ogromna perłowa kolia wirująca z niepojętą wprost szybkością wokół własnej osi. Pod wpływem siły odśrodkowej owa spirala wyrzucała na zewnątrz widoczne, jakby jonizujące promieniowanie, które, wdzierając się do wnętrza auta, powodowało u Wendycha dziwny dyskomfort, tym bardziej że mijające go przed chwilą auta gdzieś nagle zniknęły, jakby rozpłynęły się w jakiejś mgle, której właściwie na drodze nie było. W pewnej chwili jego samochód samoczynnie zwolnił, po czym raptownie się zatrzymał, tak, jakby ktoś przez pomyłkę wcisnął z całych sił pedał hamulca. Jednocześnie światła auta przygasły, a silnik, gubiąc swój dotychczasowy równy rytm, zarzęził dziwnym dźwiękiem, potem zakrztusił się i zgasł. Podenerwowany Wendych dopiero teraz zaciągnął ręczny hamulec, po czym błyskawicznie uwolnił się z pasów bezpieczeństwa i wyskoczył na zewnątrz. Tymczasem zjawisko, tak jak szybko i nie wiadomo skąd się pojawiło, równie szybko zniknęło bez śladu. Natychmiast wszystko wróciło do normy. Reflektory auta na powrót zaświeciły silnym blaskiem, a na drodze pojawiły się inne pojazdy. Wendych postał chwilę zdezorientowany, przecierając oczy, po czym wsiadł na powrót do samochodu i niepewnie przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik natychmiast zaskoczył i zaczął równo pracować.

Wendych wrzucił bieg i ruszył w kierunku miasta.

— Dziwne — mruknął do siebie, dodając lekko gazu.

Po niespełna pół godzinie dojeżdżał do rogatek.

— „Jak komuś powiem o tym dziwnym zjawisku, to mi nie uwierzy, albo uzna mnie za wariata” — pomyślał, skręcając w uliczkę prowadzącą do gmachu sądu.

Monumentalny budynek wymiaru sprawiedliwości jakoś nie pasował tutaj do otaczającej go wokół, nowoczesnej architektury, lecz swoim wyglądem, sam w sobie, idealnie spełniał funkcję, do jakiej go w przeszłości przeznaczono. Na dwóch okrągłych i bliźniaczych wieżyczkach, które zamykały z obu stron przednią fasadę, stały niewielkie i kamienne figury przedstawiające grecką boginię sprawiedliwości Temidę trzymającą w jednej ręce wagę, w drugiej zaś miecz. Zapewne architekt chciał nadać miejscu jeszcze więcej powagi i godności, a także uwiarygodnić samą budowlę w oczach ludzi szukających w jej murach sprawiedliwości.

„Tylko, dlaczego projektant nie umieścił na oczach Temidy opaski symbolizującej bezstronność trybunału?” — pomyślał Wendych, wjeżdżając powoli na sądowy parking. — „Czyżby wybiegł myślami do przodu, aż do dwudziestego pierwszego wieku i zrobił to umyślnie?”

W tym czasie, kiedy Wendych wysiadał ze swojego auta, pod główne wejście budynku sądu podjechała więźniarka, z której dwóch rosłych konwojentów wyprowadziło skutego kajdankami więźnia.

Wendych rzucił okiem na zegarek na przegubie dłoni. Dochodziło wpół do dziewiątej, a on musiał jeszcze przed rozprawą porozmawiać z podejrzanym.

Zamknął samochód i szybko wbiegł do budynku sądu.

— Dzień dobry, panie mecenasie — przywitał go szatniarz, odbierając od niego płaszcz. — Nieźle dzisiaj przymroziło. Co? — zagadnął, łypiąc na niego swoim lekko przekrwionym okiem.

— Ano, nieźle, całkiem nieźle mrozi — odrzekł Wendych. — Trochę się spieszę, panie Antoni — rzucił niecierpliwie na odczepne.

— Rozumiem. — Szatniarz kiwnął ze zrozumieniem głową. — Chciałem tylko powiedzieć, że przytransportowali pańskiego klienta — poinformował usłużnie, uśmiechając się pod sumiastym wąsem.

— Wiem, wiem! Widziałem! — potwierdził Wendych.

Pokonując po kilka stopni naraz, wbiegł piorunem na drugie piętro, po czym bezzwłocznie udał się do pokoju przeznaczonego do aresztantów. Pilnujący więźnia rosły policjant o twarzy bez wyrazu i zimnych oczach otworzył mu drzwi i wpuścił go do środka. Oskarżony stał tyłem do wejścia i patrzył apatycznie w okno. Nawet nie zareagował, kiedy Wendych wszedł do pokoju.

— Hm — chrząknął Wendych, uprzedzając tym więźnia o swojej obecności. — Chciałem z panem chwilę porozmawiać przed rozprawą — powiedział.

— Nie mamy, o czym, mecenasie — odburknął tamten jakby od niechcenia, ciągle stojąc tyłem. — Chyba wszystko już sobie wyjaśniliśmy — dodał i dopiero teraz odwrócił się w stronę prawnika.

Szczupła i prawie chłopięca twarz patrzyła na Wendycha oczami pełnymi niewymownego cierpienia, bólu i umierającej nadziej.

— Panie Szczerbiec. Dlaczego pan nie jest ze mną szczery — spytał Wendych, świdrując go wzrokiem, jakby chciał mu nim wydrzeć odpowiedź. — Dlaczego nie chce się pan bronić?

— Z jednego i prostego powodu, panie mecenasie. — Szczerbiec zamierzał zrobić mały krok do przodu, ale ciasno zapięte na jego nogach kajdanki nie pozwoliły mu nawet na ten minimalny manewr, przez co potknął się, zachwiał, lecz szybko odzyskał równowagę. — Wyrzuty sumienia — mówił dalej coraz bardziej podekscytowany. — Wyrzuty sumienia, które wgryzają się w mózg, pustosząc go od środka jak jakiś ohydny robal, jak rak, nowotwór zżerający od wewnątrz i tak już chore trzewia. Z tym łatwo się umiera, panie mecenasie, lecz niepodobna z tym żyć. — Przełknął głośno nagromadzoną w ustach ślinę. — Ja wiem, że nie ułatwiam panu sprawy, w wręcz ją pogarszam, ale nic na to nie poradzę i …

— Pan nie jest jakimś tam zabójcą, który morduje z premedytacją — przerwał mu ostro Wendych. — Przecież to, co pan uczynił, można zakwalifikować, jako działanie w afekcie — powiedział. — Wszak kodeks karny odwołuje się do oceny moralnej działania w afekcie. Opierając się na tym, co pan mi dotychczas powiedział, wszystko wskazuje na to, że działał pan w stanie silnego i emocjonalnego wzburzenia. Działał pan w afekcie, panie Szczerbiec. — Podkreślił stanowczo, próbując go przekonać do swoich racji. — Tylko musi pan ze mną współpracować, musi mi pan pozwolić działać. Jeszcze mamy czas. Na dobrą sprawę postępowanie można odroczyć na jakiś czas.

— Za późno, mecenasie — wyszeptał zbielałymi wargami Szczerbiec. — Za późno — powtórzył głośniej, wyciągając w stronę Wendycha skute ręce, jakby chciał tym gestem ostrzec o swoim nieodwracalnym postanowieniu i rezygnacji. — Wie pan, co to jest zazdrość? — spytał go znienacka cichym głosem, patrząc mu prosto w oczy. — Nie jakaś tam, zwyczajna, dziecinna podejrzliwość! — zaprzeczył. — To ta miłosna, zrodzona z kochania i zaborcza zazdrość, panie mecenasie, jest diabelnie niebezpieczną i skuteczną bronią. Można rzec, jest przewrotnym orężem z miłością. Sama nie pozbawia życia. Jest na to zbyt mądra, aby zabić, lecz popycha do zabójstwa, perfidnie wskazując narzędzie zbrodni. Miłosna zazdrość otumania umysł i ciało, nie pozwalając rozdzielić granicy między dobrem a złem. Ona najpierw spaja tę granicę, a potem eliminuje ze świadomości jak niepotrzebny nikomu śmieć. Stajemy się wtedy bezwolnym narzędziem w jej ręku. W języku prawnym pan, panie mecenasie, nazywa to działaniem w afekcie. Ja nazywam to zbrodnią. I tym się właśnie różnimy między sobą. Ironią losu, ja, zbyt mocno wszedłem w rolę gorliwego prokuratora, a pan, w rolę nieskazitelnego obrońcy.

Przez ten czas Wendych z niepokojem, a zarazem z widocznym podziwem patrzył na oskarżonego, nie unikając jego wzroku. — Panie Szczerbiec — żachnął się, kiedy ten skończył mówić. — Wnioskuję z tego, że pan chce koniecznie umrzeć — powiedział łagodniej. — Ale w tym wszystkim jest jedno niewielkie, ale. W Polsce, panie Szczerbiec, zniesiono karę śmierci. Chyba pan o tym dobrze wie? Prawda?

Szczerbiec nic nie odpowiedział.

— No właśnie — przytaknął sobie Wendych, uznając oczywistym milczenie więźnia. — Jeszcze jedno! Czy jest pan osobą wierzącą? — zapytał po chwili.

Szczerbiec spuścił oczy na podłogę i mimowolnie pokiwał głową.

— No właśnie — powtórzył Wendych, nabierając w płuca haust powietrza. — Zadowoli pana dożywocie? — wyrzucił z siebie pytanie, chociaż zabrzmiało to jak nagana. — Czy w tym czasie, jako praktykujący katolik poradzi pan sobie z poczuciem winy i z własnym sumieniem, co to, jak pan mówił, raz nieodpowiednio ruszone wgryza się w ciało i duszę, powodując ból i cierpienie? Nie panie Szczerbiec, pan tego może nie wytrzymać. Dożywocie, którego pan tak pragnie i którego pan się tak domaga, to całe pozostałe pana życie spędzone w więziennych kazamatach. Nic, tylko kotłujące się w głowie szaleńcze myśli. Samotna egzystencja za kratami bez krzty nadziei i wiary w lepsze jutro. Napięta do granic możliwości monotonia pańskiej świadomości i własnej wartości. Monotonia, która jedynie skończyć się może nie wcześniej, jak u schyłku życia, pańskiego życia, panie Szczerbiec, bez wcześniejszej możliwości samounicestwienia siebie, własnej eutanazji. Większej psychicznej udręki nawet sam Bóg nie zdołałby wymyślić. Czy tego pan pragniesz? Czy o taką pokutę panu chodzi?

Szczerbiec i tym razem nic nie odpowiedział. Zacisnął zęby, odwrócił się tyłem i niewidzącym wzrokiem patrzył w okno, jakby tam po jego drugiej stronie szukał innej rzeczywistości, innego alternatywnego świata. Świata bez przemocy, morderstw i zazdrości. Przede wszystkim tej obsesyjnej zazdrości. Po krótkiej chwili otrząsnął się z marazmu, przeniósł wzrok na Wendycha i nieco przytomniej spojrzał na niego.

— Czy jest pan żonaty, panie mecenasie? — spytał go znienacka.

Zaskoczony Wendych w pierwszym momencie nie wiedział, co mu odpowiedzieć.

— Co to ma do rzeczy, panie Szczerbiec? — żachnął się po chwili. — Do czego pan zmierza? — Zmarszczył brwi.

Więzień zbył jego pytanie, jakby go nie słyszał, albo je lekceważył. Nieomal wbił rozpalony wzrok w Wendycha i patrzył na niego dłuższy czas.

— Czy pan kocha swoją żonę, mecenasie? — sam ponownie zapytał. — A gdyby to pana dotknęło? Gdyby to pan znalazł się na moim miejscu? — wyrzucał z siebie podekscytowany. — To, co by pan zrobił, panie mecenasie? Jakby pan postąpił?

Wendychowi wydało się w tym momencie, że przenikliwe spojrzenie Szczerbca brutalnie zrywa osłonę jego własnej osobowości, próbując na siłę wyciągnąć na światło dzienne i obnażyć jej najgłębsze i skrywane przed światem mroczne instynkty, o których on sam, mecenas Wendych, nawet nie wiedział i nie przypuszczał, że takowe może posiadać. Pod wpływem sugestii Szczerbca samoistnie wyobraził sobie nagą Beatę w ramionach innego mężczyzny. Niespodziewanie obraz ten wyzwolił w nim coś, jakby jego drugie ja, jego drugie ego, coś, o instynkcie drapieżcy, zaborcze i na wskroś przesiąknięte złem. Przez moment, aż do bólu zacisnął dłonie w pięści, aż poczuł w nich ból, i zadrżał z nienawiści. Złapał się na tym, że zaczyna bać się sam siebie.

„Co się ze mną dzieje?” — pomyślał przerażony, czując w sobie narastający strach. — „Nie, to niedorzeczność”. — Otrząsnął się, wyrzucając z siebie zgryzotę. — Panie Szczerbiec, tu nie o mnie chodzi, a o pana — powiedział po chwili ze ściśniętym gardłem, opanowując wzburzenie.

— Wiem, panie mecenasie — odrzekł spokojnie Szczerbiec. — A więc życzę panu, żeby pan nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji jak ja. — Uśmiechnął się smutno. — A co do mnie, mecenasie? Wie pan, ja już pogodziłem się ze swoim losem — dodał cicho, lecz stanowczo, odwracając wzrok w drugą stronę.

— Pański wybór — rzucił zdawkowo Wendych. — Mimo wszystko będę próbował pana bronić — powiedział, kierując się ku wyjściu.

— Pański wybór — usłyszał jeszcze za plecami głos Szczerbca.

Wendych nie przypuszczał, że proces Szczerbca przyciągnie tak wielu ludzi. niewielka sala sądowa nieomal pękała w szwach. Pośród zebranej publiczności, oprócz rodziny zamordowanej dziewczyny, jej rodziców, sąsiadów i znajomych oskarżonego, oraz wszędobylskich reporterów, w większości byli tam bezstronni widzowie, co to z natury czerpią przyjemność z sensacji i cudzego nieszczęścia. Prokurator o wyglądzie i manierach angielskiego lorda odczytał akt oskarżenia, po czym skomentował go w kilku dosadnych słowach.

Wendych od razu zauważył, że w prokuratorze drzemie prawdziwy demon przesadnej i maniakalnej sprawiedliwości.

„Tacy wredni i demoniczni ludzie rodzą się raz na tysiąc lat” — pomyślał, widząc po mimice i gestach oskarżyciela, że ten ponad miarę wczuwa się w swoje słowa, powtarzając je nieomalże obsesyjnie i upajając się nimi, nieomal jak narkotykiem. — Jeżeli ten człowiek miałby niezbite dowody, to nawet własnemu ojcu by nie przepuścił i bez mrugnięcia oka wsadziłby go do pierdla — mruknął pod nosem, dając tym wyraz pogardy dla prokuratora.

Rozdział II

Szczerbic siedział zgarbiony na ławie oskarżonych i apatycznie patrzył w podłogę. Choć na sali sądowej był on numerem jeden, to po jego wyrazie twarzy i zachowaniu można było wywnioskować, że ci wszyscy zebrani tutaj ludzie, cała ta obecna rzeczywistość, jest od niego odległa o dziesiątki lat świetlnych. Że, to nie chodzi tutaj o niego. Że z nim nie ma nic, a nic wspólnego i dotyczy kogoś zupełnie mu obcego. W pewnym momencie na pytanie sędziego, czy rozumie konsekwencję swego czynu i czy się do niego przyznaję, podniósł lekko zdziwiony wzrok z podłogi i nieco przytomniej spojrzał przed siebie. Nic nie powiedział, tylko charakterystycznym gestem głowy skwapliwie potwierdził, że tak, po czym na powrót wbił oczy w podłogę i popadł w odrętwienie. Do jego udręczonego umysłu znów wdarł się koszmar tamtych dni, coś, jak dawno temu rzucony przez kogoś bumerang śmierci, który powraca do właściciela i z niesamowitą siłą uderza w niego ogromem popełnionej zbrodni. Szczerbiec teraz dopiero uzmysłowił sobie, że wówczas nie miał żadnych dowodów zdrady Klaudii. To jego chora wyobraźnia je wymyśliła i spotęgowała do niewyobrażalnych rozmiarów.

Klaudia była pełna uroku, wdzięku i seksapilu. Trzeba przyznać, że mężczyźni chętnie zawieszali na niej wzrok. Może niektórzy z nich zbyt widocznie i natarczywie to robili. Tego Szczerbiec nie lubił. Do szaleństwa kochał Klaudię i każde dwuznaczne spojrzenie innego mężczyzny, powodowało u niego niekontrolowaną wprost wściekłość. Próbował z tym uczuciem walczyć, lecz było to ponad jego siły. Dziewczyna dość długo była cierpliwa i znosiła jego zaborczą miłość i chorobliwą zazdrość, aż w końcu tego nie wytrzymała. Pewnego wieczoru, kiedy wcześniej wracali z jakiegoś przyjęcia, którego Szczerbiec w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, Klaudia oświadczyła mu, że od niego odchodzi. Błagał, prosił ją, lecz ona była stanowcza. Wtedy popadł jakby w jakąś furię. Stracił panowanie nad sobą i podniósł na nią rękę. Zawsze nienawidził damskich bokserów i nimi pogardzał, lecz wówczas stał się jednym z nich. Klaudia padając, walnęła głową w krawężnik. To spowodowało pęknięcie czaszki i silne wstrząśnienie mózgu. Żyła jeszcze jakiś czas, ale obrażenia doprowadziły u niej do silnego obrzęku mózgu, czego następstwem był zgon. Kiedy dziewczyna nie dawała znaku życia, Szczerbiec wpadł w panikę. Od tej chwili działał jak w amoku. Zaniósł ją do stojącego nieopodal samochodu, wrzucił do bagażnika i wywiózł w ustronne miejsce za miasto. Tam ją zakopał, po czym wrócił do domu i jakby nic się nie stało, położył się spać. Potworny lęk, taki, co to wyłazi z każdego kąta umysłu, każdego zakamarka pamięci, obudził go w środku nocy, wysupłując z mroku pokoju przerażający obraz wydarzeń wczorajszego wieczoru. Klaudia z rozłupaną czaszką, wokół mnóstwo krwi i jakiś młody mężczyzna pochylający się nad martwą dziewczyną. Z początku wydawało mu się, że to jest nadal koszmar, lecz po chwili zrozumiał z przerażeniem, że tym mężczyzną, który podnosi Klaudię, wrzuca ją do bagażnika samochodu, wywozi za miasto i tam zakopuje, jest on, Roman Szczerbiec. On, człowiek o światopoglądzie zbudowanym na wartościach chrześcijańskich, zabijając, złamał wszelkie ich przykazania. W owej chwili dotarło do niego, że jego świat się zawalił.

„Dlaczego tak się musiało stać?” — Coś, w rodzaju rażącego i bolesnego błysku zaatakowało wówczas jego podświadomość, budząc umysł z głębokiego letargu.

Już nie czekał do rana. Poszedł na policję i tam oświadczył, iż z premedytacją zamordował swoją dziewczynę. Właśnie tak powiedział, że z wyrachowaniem i premedytacją zabił, a potem ukrył zwłoki.

Teraz i tutaj na sali sądowej, Szczerbiec pragnął tylko jednego. Najwyższej dla siebie kary. Pomyślał jeszcze, że właśnie tego będzie się domagał w ostatnim słowie. Słysząc pod swoim adresem przesadne oskarżenia prokuratora, nie żywił do niego nienawiści i nie miał najmniejszego żalu. Ani do oskarżyciela, ani do sędziego, ani do tych wszystkich ludzi, którzy wypełniali po brzegi sądową salę i wpatrywali się w niego, niczym w zaszczute i niebezpieczne zwierzę, co to, aby nie zagrażało ludzkiej populacji, musi być bezzwłocznie zabite, unicestwione i wyeliminowane ze społeczeństwa na zawsze. Przymknął oczy i próbował przeanalizować swoje dotychczasowe życie. W nieprzychylnej i wrogiej dla niego atmosferze sali sądowej i z piętnem na sumieniu nie było to dla niego łatwe. Resztkami zachowanej pamięci, którą tu w więzieniu próbował wyrzucić z siebie, jako już niepotrzebną i nieprzydatną w bezkresnym marazmie dalszego życia, wrócił myślami do najprzyjemniejszych chwil swojego dzieciństwa i beztroskich szkolnych lat. Wychował się w rodzinie, która zawsze podkreślała swoje arystokratyczne pochodzenie i patriotyzm, a już szczególnie po roku osiemdziesiątym dziewiątym ubiegłego wieku, kiedy to w europie środkowej i wschodniej zawaliły się ostatnie bastiony totalitaryzmu, przynosząc upragnioną, jak się wszystkim wówczas zdawało, demokrację.

— Romanie, przynajmniej ty jeden z rodziny powinieneś zostać prawnikiem — mawiał jego pradziadek, biorąc go na kolana. — Kiedyś zapewne nadejdzie czas, że odzyskamy to, co niesłusznie zagrabiono naszej familii.

Pradziadek mawiał jeszcze jedno — honor i ojczyzna.

Szczerbiec mógł tylko przypuszczać, dlaczego jego pradziadek w tym wszystkim pomijał Boga. Nawet, będąc już dorosłym, tak do końca nigdy nie mógł zrozumieć pradziadka, który, pomimo że komuniści zabrali mu to, co przed drugą wojną światową było jego własnością, wstąpił w ich szeregi i ich popierał. Nigdy też nie próbował oceniać przodka, ani go rozgrzeszać z jego nowatorskiego światopoglądu, ale niezbitą prawdą było, że jego pradziadek miał niebywałą umiejętność przystosowawczą. To nie było na modę noszenia płaszcza na dwóch ramionach, to nie była dwulicowość, jak wówczas mawiano. U pradziadka, to było coś całkowicie innego, coś, co eliminowało w tym wszystkim podstępność i fałsz. To był pradziadowy honor. Honor, który pomimo tłumienia, pomimo doznanych krzywd, obelg i innych niegodziwości, zawsze i wszędzie był stawiany na najwyższym piedestale. Honor, który z pokolenia na pokolenie przechodził i zakorzeniał się w jego rodzinnej tradycji, aż po dzisiaj. Honor, który na tej sali umarł i powtórnie powinien się narodzić. Powinien powstać jak Feniks z popiołów. Szczerbiec zakrył rękoma twarz, próbując na siłę powstrzymać się od łez cisnących mu się do oczu, by nie okazać tym cierpienia, jakie nim targało.

„Mając trzydzieści siedem lat, nie jest tak łatwo pogodzić się z myślą, że trzeba umrzeć” — pomyślał z goryczą. — " Umrzeć! Klaudia była młodsza, a już tego doświadczyła. Umarła! To ja ją zabiłem i jestem mordercą. Niezasługującym na litość mordercą”. — Zacisnął pięści. — „Dlatego poczucie własnej godności, które odziedziczyłeś po przodkach, musisz zachować do samego końca. Musisz pominąć niebo i Boga, w którego wierzysz. Romanie Szczerbiec, aby odrodzić i odzyskać swój honor, musisz to zrobić. Musisz się unicestwić i podążyć za Klaudią".

— Czy tylko na tym opiera się twoja wartość, Romanie? — Głos Klaudii, który nagle usłyszał w swojej świadomości, był gniewny i karcący.

— Klaudia! Co? gdzie? — wstrząsnął się na ciele i zaczął błądzić wzrokiem po sali, jakby tam jej szukał.

— Jak to się ma do twojej wiary? — pytała dalej, a on powrócił oczyma na podłogę i słuchał. — Czemu służy twój teizm i do czego i kogo on się odnosi i odwołuje?

— Klaudio! — próbował coś powiedzieć, czemuś zaprzeczyć, ale z jego gardła wydobył się tylko szept. Wydało mu się, że Klaudia go nie słucha i tylko mówi i mówi do niego. — Romanie! Samobójstwo to nie honor. Samobójstwo to tchórzostwo. To zerwanie więzi z Bogiem. Ani On, ani ja, nie wymagamy od ciebie, żebyś to właśnie uczynił. Ja ci już przebaczyłam, lecz On jeszcze czeka. Ja ciebie Romanie już rozgrzeszyłam, ale On nadal ma nadzieję. Rozważ to dobrze, bowiem reszta zależy tylko od ciebie i od tego, w co naprawdę wierzysz.

Rozdział III

Po postępowaniu dowodowym i całej z tym związanej procedurze głos zabrał oskarżyciel. Był całkowicie pewien wygranej. Z nieukrywaną satysfakcją szeroko rozwodził się nad stopniem wynaturzenia i zdemoralizowania oskarżonego, oraz jego zbrodniczej bezwzględności. W pewnym momencie tak się w sobie zacietrzewił, że przestał nad sobą panować. Dopiero sędzia, nieco zniesmaczony jego wulgarnymi epitetami, musiał przywołać go do porządku. Prokurator kiwnął jakby lekceważąco głową w geście zrozumienia i mówił dalej. W końcowym momencie przerwał na chwilę, jakby celowo chciał podgrzać napiętą atmosferę wśród licznie zgromadzonej publiczności, po czym zażądał dla oskarżonego najwyższego wymiaru kary przewidzianego w kodeksie karnym za tego rodzaju popełniony czyn. Na sali rozległ się głośny pomruk aprobaty. Sędzia stuknął drewnianym młotkiem o blat sędziowskiego stołu, uciszając tym zebranych.

— Proszę teraz obrońcę oskarżonego o zabranie głosu — powiedział. — Proszę bardzo, panie mecenasie — zwrócił się do Wendycha.

Wendych podniósł się z siedzenia, popatrzył dłuższą chwilę na tryumfującego oskarżyciela, potem wzrok przeniósł na oskarżonego, a następnie na sędziego.

Wysoki sądzie — zaczął. — Pan prokurator stwierdził przed chwilą w swej krasomówczej mowie, jakoby oskarżony był człowiekiem na wskroś wyzutym z wszelkich uczuć, jakoby oskarżony był człowiekiem złym, okrutnym, zagrażającym otoczeniu i tak dalej i tak dalej, gdyż nie chcę tutaj przytaczać bardziej nietaktownych i niepasujących do powagi wysokiego sądu określeń, jakimi nie tak dawno jeszcze raczył nas wszystkich tu obecnych mój szanowny kolega. Muszę powiedzieć, iż całkowicie nie zgadzam się z panem prokuratorem, jak i kierowanymi pod adresem mojego klienta przymiotami jego cech osobowych. Wysoki sądzie. — Odwrócił się w stronę ławy oskarżonych i wskazał ręką na Szczerbca. — Mamy przed sobą człowieka, który nie jest jakimś tam zbrodniarzem wojennym, nie jest wynaturzonym zabójcą, jak to sugerował oskarżyciel — powiedział. — Mamy przed sobą tego oto człowieka, którego nieszczęściem, wielkim nieszczęściem jest to, że zabił. — Przerwał na moment, wodząc wzrokiem po sali. — Lecz nie popełnił tego przerażającego czynu, jako w pełni tego słowa znaczenia zabójca, ani też jako zdeprawowany morderca. Tak, zabił, ale dlaczego to uczynił? Uczynił to w porywie nagłej zazdrości. Zabił w afekcie. A, że nie posiada on tak okrutnych cech charakteru, jakie przypisał mu pan prokurator, ten oto oskarżony targany wyrzutami sumienia już za życia sam skazał się na psychiczną śmierć. Sam skazał się na najwyższą karę, nie podejmując wobec siebie żadnej obrony, a także nie przyjmując tejże obrony od innych. Nie to, żebym usprawiedliwiał jego postępek, ale świadczy to o tym, że podejrzany nadal zachował w sobie człowieczeństwo i w dalszym ciągu w nim drzemie wszystko to doskonałe i dobre, czym szczyci się każdy przeciętny śmiertelnik. Jest to niezaprzeczalnym dowodem, że ten oto człowiek w pełni rozumie i potępia swój czyn, co tłumaczy jego podstawa i zachowanie w czasie prowadzonego śledztwa, a także potem i obecnie. Podsądny nie mataczył, nie oszukiwał, nie uciekał się do wykrętów i nie ukrywał przed wymiarem sprawiedliwości. Jeszcze tej samej tragicznej nocy sam zgłosił się na policję i od razu przyznał się do winy. Teraz, świadomie chce ją odpokutować i jedynie ważnym jest dla niego, by wymierzona mu kara była jak najsurowsza. Wysoki sądzie. — Przeszedł się wzdłuż sali, kierując wzrok, na, jak mu się wydało, wystraszonych ławników. — Czy tak zachowuje się typowy zbrodniarz wyzuty ze wszystkich uczuć? — spytał, świdrując oczyma jednego z nich, jakby z jego wzroku chciał wyczytać zrozumienie tego, co przed chwilą powiedział i akceptację zwartego w wypowiedzi przesłania.

Sprowokowany ławnik ocknął się nagle z letargu i odwzajemnił spojrzenie, ale jakby patrzył na adwokata niewidzącym wzrokiem, obracając nerwowo w palcach na wpół rozkręcony, gruby i przezroczysty długopis, który w pewnym momencie rozleciał się na dwie połowy i upadł ze stukiem na blat stołu, wywołując u sędziego niekontrolowany grymas twarzy.

„Nie ma co! Ten człowiek nadaje się tylko do przebierania grochu” — pomyślał Wendych o nieobecnym duchem ławniku, widząc, jak ten spogląda z obawą i przepraszająco na podenerwowanego sędziego.

— Czy tak zachowuje się typowy zbrodniarz wyzuty ze wszystkich ludzkich uczuć? — powtórzył głośniej Wendych, tym razem kierując pytanie wprost do sędziego.

Ten, pomimo wielu lat doświadczenia, umiejętności dialogu i wyjścia z każdej kłopotliwej sytuacji, o dziwo, zmieszał się niczym początkujący stażysta, tym samym zdradzając mimiką twarzy, że jego umysł podświadomie przyjął, przetworzył i zaakceptował w pełni argumenty adwokata.

Wendych wyśmienicie znał grę twarzy. Tej trudnej sztuki nauczył go pewien pokerowy szuler, którego wybronił kiedyś przed więzieniem. W podzięce, tenże właśnie szuler, z niezwykłą precyzją i z najdrobniejszymi szczegółami wprowadził Wendycha w arkana pokerowych zagrywek, przekazując mu swoją wiedzę odnośnie do samej gry, blefowania, a, co najważniejsze, czytania z mimiki i gestów współgraczy, jaką ci w danej chwili mają kartę.

„Nauka nie idzie w las” — pomyślał, taksując przeciągle wzrokiem sędziego.

Teraz, jako pokerowy praktyk wiedział dobrze, że w sprawie Szczerbca obrał właściwą drogę. Jeszcze przez kilkanaście minut utwierdzał skład sędziowski w przekonaniu co do słuszności przytoczonych przez siebie argumentów, po czym złożył wniosek o zmianę kwalifikacji prawnej dokonanego przez oskarżonego czynu.

Po krótkiej konsultacji z ławnikami sędzia przychylił się do propozycji Wendycha i aby dokładnie przeanalizować akta sprawy, zarządził jej odroczenie, wyznaczając jej kolejny termin za miesiąc.

— No cóż, panie mecenasie — zwrócił się do Wendycha, kiedy razem opuszczali salę rozpraw. — Przedstawione przez pana dowody nie są kluczowe i decydujące w sprawie, ale mogą rozproszyć niektóre trapiące wszystkich wątpliwości, co niewątpliwie przełożyć się może na sam wyrok i to ewidentnie korzystniejszy dla samego oskarżonego.

— Nie wątpię w to, panie sędzio — odrzekł Wendych, rzucając w stronę prokuratora uszczypliwe spojrzenie. — Nie wątpię w to — powtórzył, klepiąc po przyjacielsku idącego z boku ławnika, który zaskoczony taką poufałością prawnika, zatrzymał się na moment z nikłym rumieńcem na twarzy.

Wendych, jako pełnomocnik z urzędu, był w pełni usatysfakcjonowany tym, co dotychczas udało mu się zrealizować odnośnie do prowadzonego postępowania. Z tą myślą na chwilę wszedł do pokoju aresztantów. Już od samego progu przywitała go niezadowolona mina Szczerbca.

— Coś tak pan wystawił nos na kwintę, panie Szczerbiec? — rzucił, szczerząc wesoło zęby. — Głowa do góry. Sprawy przybierają dobry obrót, a ja jak dotychczas jestem zadowolony z takiego obrotu.

— Zależy, dla kogo sprawy przybierają dobry obrót — odparł Szczerbiec półgębkiem. — Być może dla pana, bo dla mnie nie bardzo — żachnął się.

— Wiedziałem, że pan będziesz wybrzydzał. — Wendych nerwowo poprawił krawat, widząc na jego twarzy gniew. — Ja jestem cierpliwy, ale zrozum pan w końcu jedno — powiedział dobitnie. — Takim postępowaniem nie przywrócisz pan nikomu życia. Skazując się na potępienie i tak, pomimo że pan to zrobisz, będziesz przez innych nadal oczerniany i obrzucany błotem tak samo, jakbyś pan tego nigdy nie uczynił, jakbyś przed nikim się nie ukorzył. Zaręczam panu, że nikt z ludzi nie zrozumie i nie pojmie, albo też nie będzie chciał zrozumieć i pojąć pańskiego gestu i poświęcenia.

— To pies ich jeb… — Szczerbiec przerwał w pół słowa. — To pies z nimi tańcował — poprawił się szybko, odwracając się tyłem do rozmówcy, jakby tę swoją argumentację uważał za zakończoną.

— Nie ułatwiasz mi pan sprawy. — Wendych westchnął głośno, kierując się ku wyjściu. — Nie ułatwiasz — powtórzył karcąco.

— Przepraszam, panie mecenasie — rzucił przez ramię Szczerbiec, kiedy Wendych otwierał drzwi. — Niech się pan nie gniewa, lecz coś sobie przyrzekłem i nie chciałem zmienić zdania, ale ona dała mi tam na sali sądowej znak, że jeszcze nie czas.

— Nie rozumiem. — Wendych zatrzymał się w pół kroku, spojrzał za siebie i zmarszczył brwi. — Co pan chce przez to powiedzieć? Kto i jaki znak, panie Szczerbiec? — spytał z lekka zaniepokojony stanem jego umysłu.

— Nieważne, panie mecenasie — odrzekł Szczerbiec, patrząc w okno. — Nieważne. Przemyślałem to wszystko. Pan ma zupełną rację. Spróbuję zagrać według pańskiego scenariusza. — Odwrócił się w stronę Wendycha, a na jego twarzy zagościł jakby nie do końca wymuszony cień uśmiechu.

— To dobrze! Skontaktuję się z panem — odrzekł z ulgą zaskoczony Wendych, potakując głową. — To bardzo dobrze — mruknął do siebie uradowany.

Kiwnął stojącemu przy drzwiach policjantowi, że skończył rozmowę z aresztantem, po czym zabawnie pogwizdując jakąś znaną sobie melodyjkę, szybko zbiegł na dół po schodach i udał się do szatni.

Podstarzały szatniarz Antoni nudził się w swoim królestwie pełnym płaszczy i innej garderoby pozostawianej na przechowanie przez sądowych urzędników, a także różnych petentów załatwiających swoje sprawy w sądzie. Dlatego każdy bez wyjątku, kto znalazł się w zasięgu jego wzroku, był dla niego chwilowym wybawieniem z otaczającej go tam nudy, jak i potencjalnym rozmówcą tego niezmiernie gadatliwego i ciekawskiego szatniarza.

— Ho, ho. Sprawa musiała nabrać pozytywnych rumieńców, panie mecenacie. Co? — spytał z wścibska, widząc wesołą minę Wendycha, a jego przekrwione oko mrugnęło zawadiacko w stronę adwokata. — Nie wygląda pan na pokonanego — dorzucił skwapliwie.

— Żebyś pan wiedział, panie Antoni — odparł Wendych. — Żebyś pan wiedział — powtórzył z uśmiechem, odbierając płaszcz.

Pchnął ciężkie, wyjściowe drzwi i wyszedł na zewnątrz budynku. Na dworze delikatnie prószył śnieg. Migocące w powietrzu gwiezdne drobinki białego puchu pod wpływem nagłego podmuchu wiatru wirowały wokół jak oszalałe, osiadając na twarzy adwokata i wciskając się za kołnierz jego niedopiętego płaszcza. Stojące na wieżyczkach figury Temidy z zasypanymi śniegiem oczodołami, teraz dopiero nabrały swojego charakterystycznego wyglądu symbolizującego niezależność i bezstronność instytucji, którą z takim poświęceniem reprezentowały.

„Przemijająca i chwiejna bezstronność, i zależna od kaprysów pogody”. — Wendych wziął głęboki oddech, jednocześnie przysłaniając dłonią usta, jakby nie chciał nałykać się mroźnego powietrza. — Jutro, kiedy zniknie, ta, nietrwała i prowizoryczna zasłona, polska Temida i tak na powrót stanie się stronnicza, jak zresztą nasze całe sądowe prawo — mruknął.

Chwilę postał przed budynkiem sądu, obserwując spod z lekka przymkniętych powiek, jak z przeznaczonego dla więźniów bocznego wyjścia dwóch konwojentów wyprowadza Szczerbca. Ten, zauważywszy adwokata, dyskretnie pomachał mu skutymi kajdankami rękoma, po czym z ociąganiem wtaszczył się do więźniarki i przytknął twarz do zakratowanego, tylnego okienka samochodu.

Wendychowi wydało się, że oczy więźnia zaiskrzyły się nagle dziwnie przewrotnym blaskiem, który wraz z oddalającą się więźniarką zanikał z wolna w śnieżnej zadymce. Zamyślony, patrzył jeszcze chwilę w tamtym kierunku, następnie wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i go odblokował. Na wyświetlaczu, w górnej części ekranu startowego, pokazała się ikonka nowej wiadomości poczty głosowej. Włączył tryb odczytu i ruszył wolno w kierunku parkingu, trzymając telefon blisko ucha.

— Kochanie, udało mi się wcześniej przyjechać i jestem już w domu — usłyszał ciepły głos Beaty. — Kupiłam sobie nową koszulkę nocną, no wiesz, mój ty Apolinary, taką mocno przejrzystą, taką, jaką ty lubisz. Jestem bardzo stęskniona. Czekam w ciepłym łóżeczku i całuję cię mocno — wyszeptała zachęcająco.

Wendych, nieco podniecony brzmieniem głosu Beaty, w pierwszym momencie chciał do niej oddzwonić, ale machnął tylko ręką w geście rezygnacji z tego pomysłu. — Nie, teraz nie będę jej zawracał głowy — powiedział do siebie, wchodząc na parking. — Zapewne jeszcze śpi? Nie będę jej budził.

Przymknął powieki i wyobraził ją sobie śpiącą na łóżku w zwiewnej i seksownej koszulce, przez którą prześwitywały dyskretnie jej ponętne, kobiece wdzięki. W tym erotycznym wyobrażeniu jego dłonie zaczęły błądzić po jej nagim ciele, odkrywając w nim na nowo dziewczęcą niewinność. Na samą tę myśl, pomimo przeszywającego zimna, przeszedł przez jego ciało gorący dreszcz rozkoszy, podnosząc w nim adrenalinę do niebezpiecznego poziomu, a jego dotąd uśpiona męskość, wybudziła się z letargu niekontrolowanym i młodzieńczym pożądaniem. Uśmiechnął się do swych wewnętrznych, erotycznych obrazów, studząc w sobie, prawie że na siłę, aż nazbyt mocno wybujałą wyobraźnię.

„To będzie gorąca noc” — pomyślał błogo, podchodząc do samochodu.

Oczyścił przednia szybę z zalegającego ją śniegu, po czym zdjął płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Następnie wsiadł do auta, odpalił je i wolno wyjechał z zaśnieżonego, sądowego parkingu. Coraz gęściej padający śnieg, co chwila przysłaniał widoczność. Zanim dotarł do szosy biegnącej przez las, śnieżna zamieć rozszalała się na dobre. Zaczęło zmierzchać. Ostre światła jadących z naprzeciwka pojazdów raziły go w oczy, nie pozwalając, maksymalnie skoncentrować się na jeździe. Zwolnił do trzydziestki i aby nie zjechać z zaśnieżonej i niewidocznej teraz szosy, pochylił się nad kierownicą i nieomal przylgnął nosem do przedniej szyby, wypatrując z trudem zarysów jezdni.

„To chyba było gdzieś tutaj” — przypomniał sobie o zadziwiającym i niezrozumiałym dla niego zjawisku, jakiego doświadczył w tym miejscu dzisiaj rano, jadąc do sądu.

Jeszcze bardziej zwolnił, podniósł wyżej głowę i odruchowo spojrzał ponad ośnieżone i rozkołysane wiatrem korony drzew, w miejsce, w którym owy ewenement wówczas wystąpił, lecz tym razem nic nadzwyczajnego tam nie ujrzał.

— Cholera! Jeżeli to nie był jakiś omam, to do diabła, co to mogło być? — mruknął, powracając szybko wzrokiem na jezdnię.

Nagle z naprzeciwka, może z kilkadziesiąt metrów przed nim, jakby spod ziemi, wyłoniło się silnie i pulsujące światło, które oślepiło go do tego stopnia, że musiał na chwilę przymknąć oczy.

— Kurwa mać! — zaklął wściekle, uchylając powieki i przysłaniając je dłonią. — Co za idiota jedzie na długich światłach? — krzyknął głośno. — Przecież mnie do diabła widzisz!

W odruchu nagłej złości także przestawił przełącznik świateł z krótkiego na długie.

— W masz, cholero jasno! Nie czyń drugiemu, co tobie nie miłe — mruknął z satysfakcją. — Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie — dodał mściwie. — Zobacz ofiaro, jakie to przyjemne.

Pomimo tak wyrazistego odzewu z naprzeciwka nie było żadnej reakcji. Mało tego. Owe rażąco jaskrawe światło, które Wendych wziął za odblask reflektorów innego pojazdu, nie tylko, że nie przygasło, lecz w błyskawicznym tempie rozrosło się do rozmiarów ogromnej kuli, która zwiększając jeszcze bardziej swój świetlisty strumień i zmieniając jego barwę, zajęła prawie całą szerokość zaśnieżonej szosy. Następnie, ta gigantyczna świetlna kula zaczęła wirować wokół własnej osi. Z początku wolno, potem coraz szybciej i szybciej. Po pewnym czasie i pod wpływem siły odśrodkowej owa wirująca i kulista bryła skręciła się w ogromną, różnokolorową i eliptyczną spiralę, a jej wewnętrzna materia rozpłynęła się na boki niczym plastelina, tworząc dziurę, coś w rodzaju długiego leja, jakby głębokiego i ciemnego tunelu bez końca. Teraz Wendych doznał tego samego uczucia dyskomfortu jak i poprzednim razem. Pomyślał, że wówczas rano, kiedy ujrzał po raz pierwszy to nadnaturalne zjawisko, najprawdopodobniej zostało ono w jakiś niezrozumiały dla nikogo sposób przerwane w połowie cyklu i dlatego udało mu się wyjść cało z opresji, lecz tym razem było zupełnie inaczej. Wpatrując się w owy tunel i przerażony, z całej siły wcisnął nogą pedał hamulca, chcąc zatrzymać auto. Brutalnie zdławiony silnik zakrztusił się i zgasł, ale samochód ciągnięty jakąś niepojętą siłą, jechał dalej, nabierając coraz większej szybkości. Wendych próbował uwolnić się z pasów bezpieczeństwa i wyskoczyć, ale nie miał już na to czasu. To coś, czego nie umiał określić, było tuż przed nim na wyciągnięcie ręki i niby przeogromny magnes z potworną siłą wciągało samochód do środka. W chwili, kiedy auto znalazło się tuż przy samym wlocie wirującego tunelu, do uszu wciśniętego w fotel, zdezorientowanego Wendycha, doszedł charakterystyczny dzwonek jego telefonu komórkowego. W tej chwili Wendych odniósł nieodparte wrażenie, że czas się zatrzymał, a Toccata i fuga d — moll Jana Sebastiana Bacha tym razem zabrzmiała, aż nazbyt groźnym i złowróżbnym tonem. Z trudem wyciągnął z kieszeni komórkę, która dzwoniła i dzwoniła, jakby ten ktoś, kto chciał się z mim skontaktować, z góry wiedział, w jakich jest teraz tarapatach.

Pomimo wszystko zdążył rzucić jeszcze okiem na wyświetlacz.

— Beata! Kochanie! — krzyknął głośno, wciskając przycisk odbioru.

W tym momencie wirujący lej wessał w siebie auto, które wraz z przerażonym Wendychem znalazło się w jego środku i przekraczając tę, zdawać by się mogło, magiczną granicę dwóch światów, pomknęło z ogromną szybkością w głąb niekończącego się tunelu. Przez jakiś czas przed oczami Wendycha błyskawicznie przelatywały świetliste kręgi obracających się niezwykłą szybkością ścian leja, po czym ujrzał, jak wszystko wokół zlało się w jedną ognisto czerwoną kulę, która skumulowaną w sobie energią, niczym supernowa w próżni wszechświata, eksplodowała bezdźwięcznie milionem różnobarwnych, jonizujących cząsteczek. W tym momencie Wendych zgubił poczucie czasu i przestrzeni.

Rozdział IV

Śnieg drobnymi płatkami wirował w powietrzu, osiadając cienką warstwą na stojących w rzędzie samochodach.

Wendych ocknął się z omdlenia i ze zdziwieniem rozejrzał się wokół siebie, próbując pozbierać do kupy kotłujące się w głowie myśli.

— Gdzie ja do diabła jestem? — mruknął jeszcze nie całkiem świadomy gdzie się znajduje i co się z nim dzieje.

Po dłuższej chwili zorientował się, że wszystko wygląda tak samo, jakby się nic nie wydarzyło, a on nadal siedzi w swoim samochodzie na fotelu kierowcy, jest przypięty pasami i trzyma w ręku telefon komórkowy. Nagle, tuż za sobą usłyszał głośny klakson samochodu, który powtórzył się kilka razy. Zadygotał na całym ciele, po czym obejrzał się przestraszony, z tego wszystkiego wypuszczając z dłoni telefon. Za nim znajdowało się kilka pojazdów. Dopiero teraz zauważył, że jego własne auto stoi na środku zaśnieżonej drogi i tamuje ruch.

— Już! Już! — Włączył silnik i zjechał na pobocze, po czym odpiął pasy, wysiadł z samochodu i stanął tuż obok niego.

— Jasna cholera! — zaklął pod nosem, lustrując wzrokiem okolicę i przenosząc go z miejsca na miejsce. — Co się ze mną działo?

Patrzył jak urzeczony na ten sam świerkowo-bukowy las, na te same znajome mu drzewa, które jak i przedtem uginały się pod ciężarem śniegu, prósząc co chwila białym puchem w nagłych podmuchach wiatru. Patrzył na niczym nieróżniącą się drogę, w której, pomimo leżącego na niej śniegu, znał każdą niezałataną dziurę i każdy jej wybój.

„Wszystko jest identyczne. Nic się nie zmieniło” — pomyślał. — „No, może tylko ten padający śnieg stracił nieco na swej poprzedniej intensywności. Nic poza tym”.

A jednak coś, czego któryś z kolei raz nie potrafił sobie wytłumaczyć, zaprzątało jego głowę, będąc dla niego irracjonalne i niemieszczące się w granicach zdrowego rozsądku. Nie wiedział, co o tym ma sądzić i jak to rozgryźć. Jednak im dłużej się nad tym zastanawiał, tym trudniej było mu to wszystko objąć rozumem i poskładać w jedną całość. Przymknął oczy i jak pijany zachwiał się od nadmiaru przebytych wrażeń, opierając się ręką o maskę samochodu.

— Halo! Panie! Dobrze się pan czujesz? — Koło stojącego na skraju szosy samochodu Wendycha zatrzymało się któreś z kolei przejeżdżające auto. Słusznej postury osobnik, siedzący z przodu na fotelu pasażera, opuścił boczną szybę i wystawił głowę na zewnątrz. — Panie, słyszysz mnie pan? Dobrze się pan czujesz? — powtórzył głośniej pytanie.

Mężczyzna ubrany był w szarą i rozpiętą pod szyją, ciepłą kurtkę. Spod kołnierzyka czarnej koszuli wystawała mu koloratka.

— Co? Tak. Nie. Nic mi nie jest — odpowiedział Wendych zdławionym głosem, plątając słowa.

Zaniepokojony osobnik podciągnął, najwyżej jak tylko mógł, zamek swojej kurtki, wygramolił się z samochodu i ostrożnie podszedł do Wendycha, przypatrując mu się uważnie.

— Naprawdę nic panu nie jest? — spytał ponownie, chcąc się widocznie dodatkowo upewnić, czy ten dziwnie wyglądający gość, nie jest przypadkiem pijany.

— Dziękuję panu. Naprawdę nic mi nie dolega — rzucił zniecierpliwiony Wendych podenerwowany nadmiarem troskliwości intruza.

Ten, ze zrozumieniem pokiwał głową i oglądając się co chwila za siebie, jakby się bał, że stojący na poboczu tajemniczy jegomość może go skrzywdzić, wsiadł szybko do samochodu i coś poszeptał z kierowcą, wskazując palcem na Wendycha, po czym, pomimo śliskiej nawierzchni, auto ruszyło pełnym gazem, oddalając się szybko.

Wendych, nieco zdziwiony, jak i zaskoczony nagłym pośpiechem tamtego człowieka, patrzył jakiś czas za znikającym w mroku pojazdem. Nagle przypomniał sobie, że dzwoniła do niego Beata, a on nie zdążył odebrać telefonu.

— Telefon! — żachnął się. — Gdzie jest mój telefon? — Skupił się, marszcząc czoło. — Już wiem! — Uprzytomnił sobie nagle.

Szarpnął drzwi samochodu, usiadł za kierownicą i sięgnął ręką pod siedzenie.

— Jest! — krzyknął uradowany, wymacując zmarzniętymi palcami dłoni aparat.

Zatrzasnął za sobą drzwi, włączył ogrzewanie, gdyż w samochodzie zrobiło się zimno i pospiesznie wystukał numer telefonu Beaty.

— Przepraszamy, nie ma takiego numeru. Sprawdź dokładnie numer i spróbuj ponownie — odezwał się miły, kobiecy głos.

Podenerwowany Wendych, myśląc, że się pomylił, tym razem wybrał numer z listy kontaktów i ponownie wcisnął przycisk połączenia.

— Przepraszamy, nie ma takiego numeru. Sprawdź dokładnie numer i spróbuj ponownie — odezwał się powtórnie automat.

Wendych, dla pewności spróbował jeszcze raz się połączyć, lecz skutek był taki sam jak poprzednio.

— Nie ma takiego numeru — informował go ciągle tak samo automat.

— Jak to, kurwa, nie ma takiego numeru? — wrzasnął do słuchawki, wiedząc, że i tak mu nikt po tamtej stronie lini, przynajmniej tu i teraz, nie odpowie na to nurtujące go pytanie.

Przetarł ręką zimne czoło, jakby szukał sensownego rozwiązania. Nie znalazłszy, jak mu się wydało, nic mądrego w tej kwestii, wrzucił bieg, po czym buksując kołami, z trudem wyjechał z zalegającej pobocze śnieżnej zaspy i ruszył w kierunku domu.

„Czym ja się martwię”? — konkludował w myśli, wpatrzony w drogę. — „Coś tam musiało siąść u operatora w sieci, dlatego włącza się bez przerwy ten pieprzony, damski automat”. — To, zdawać by się mogło, dość sensowne wytłumaczenie chwilowo go uspokoiło.

W tym czasie przestało padać. Ciemne, śniegowe chmury rozpierzchły się po wieczornym niebie i zrobiło się nieco jaśniej. Nawet gdzieniegdzie pojawiły się gwiazdy.

„Zanosi się na tęgi mróz” — pomyślał.

Wybystrzone niebo o tej porze roku i szczególnie w nocy, zawsze wróżyło znaczny spadek temperatury.

Wendych wrzucił czwarty bieg i mocniej przycisnął pedał gazu. Chciał być już koniecznie w domu. Teraz o niczym innym nie marzył jak o wygodnym i ciepłym łóżeczku. Oczywiście, także koniecznie z oczekującą go w nim Beatką ubraną w zwiewną i seksowną, nocną koszulkę.

„Tak, żeby było się do kogo przytulić, albo też wtulić się w nią mocno i pieścić ją, aż do utraty tchu, aż do pobudzenia zmysłów w miłosnej ekstazie, aż do obopólnej rozkoszy ciała i duszy”. — Przez głowę przelatywały mu gorące i niezbyt skromne myśli.

Rozmarzony erotycznymi wyobrażeniami nawet nie zauważył, kiedy podjechał pod sam garaż. Zatrzymał samochód, po czym odruchowo włączył długie światła, jak to robił za każdym razem, żeby lepiej widzieć. Tym razem, dłużej jak zwykle i z narastającym niepokojem przyglądał się garażowym wrotom. Coś go w ich wyglądzie mocno zastanowiło.

„Przecież nie mam do cholery jasnej zaniku pamięci, ani jakiejś tam pieprzonej starczej sklerozy” — pomyślał, wlepiając zdziwione oczy w konstrukcję i materiał, z którego wykonane były wrota. — Jasny gwint — mruknął poddenerwowany. — Przecież te wrota, moje wjazdowe wrota do mojego własnego garażu, były drewniane. Przynajmniej dzisiaj rano, kiedy wyjeżdżałem stąd do sądu.

Wendych, aż nazbyt dobrze znał drzwi do swojego garażu zrobione z solidnego drewna. To były drewniane, dwuskrzydłowe, otwierane na zewnątrz i ze standardowymi okuciami wrota, które sam zamówił i nie chwaląc się, sam montował. Tyle razy je potem otwierał i zamykał, wyprowadzając i wprowadzając samochód do garażu.

„A te tutaj są stalowe”. — pomyślał zszokowany. — „Dlaczego są stalowe, a nie drewniane”?

Wyskoczył z auta i nie dowierzając jeszcze, rozejrzał się wokół, czy przypadkiem się nie pomylił i nie podjechał pod inny podobny garaż, których tutaj było dość dużo. Po chwili, zlustrowawszy dokładnie pobliskie otoczenie, bezapelacyjnie wykluczył przeoczenie.

— Nie! Tutaj nie ma mowy o żadnej pomyłce — zamruczał do siebie.

Znajdował się przy swoim garażu.

— Do diabła! Co tu jest grane? — żachnął się, do reszty zbulwersowany faktem. — Przecież nikt w tak krótkim czasie ich nie podmienił.

— Czyżbym tracił zmysły? — przeraził się, trąc palcami dłoni czoło.

— Kłódka! Musi sprawdzić zamknięcie. — Spróbował złapać się ostatniej deski ratunku. — Że też od razu o tym nie pomyślałem — powiedział do siebie głośno.

Wyciągnął z kieszeni klucze i szybko podbiegł pod drzwi. Jeden rzut oka wystarczył, żeby się przekonać, że klucze, które trzymał w ręku, w tym przypadku są nieprzydatne, gdyż w tym samym miejscu, gdzie poprzednio założona była kłódka, we wzmocnionej blasze wbudowany był mechanizm standardowego, patentowego zamka.

— Kurwa mać! Teraz, to mnie już chyba nic nie zdoła tutaj zaskoczyć — warknął do siebie rozeźlony.

Dla pewności, aż do bólu przejechał zmarzniętym palcem po oszroniałym, zewnętrznym pierścieniu obudowy zamka, oraz po otworze na klucz. Nawet na siłę wcisnął w niego paznokieć. Poniekąd miał jeszcze cichą nadzieję, że to, co tutaj widzi i czuje, jest jakąś chwilową fatamorganą, która z niezrozumianych względów zawładnęła jego umysłem, powodując chorobliwe paranoje. Zrozumiawszy wreszcie, że wszystko, co tutaj widzi i dotyka, jest na wskroś prawdziwe i realne, zmełł w ustach przekleństwo i wyłączył silnik samochodu. Następnie wziął z tylnego siedzenia płaszcz, otulił się nim szczelnie i pełen złych przeczuć, nie spiesząc się, jakby bał się następnych, dziwacznych i niezrozumiałych dla niego niespodzianek, wolno podążył w kierunku bloku. Przyzwyczajony do ciężko chodzącej dźwigni mechanizmu samozamykacza, z całej siły szarpnął do siebie wejściowe drzwi na klatkę schodową, aż te z hukiem walnęły o ścianę.

— Cholera! Znów coś tu nie pasuje. — Wystraszony hałasem odskoczył i wzdrygnął się cały. — „Przecież tu był samozamykacz” — pomyślał, patrząc na puste miejsce, w którym jeszcze dzisiaj rano zamontowany był mechanizm powodujący automatyczne domknięcie drzwi.

— Beata! Co z moją Beatą? Jeżeli wszystko znika z mojego życia, to… — zająknął się. — Jeżeli jej tam nie będzie, to co wtedy?

Zadarł do góry głowę i chwilę patrzył przerażony na schody. Potem, pędzony jakąś wewnętrzną siłą, która jeszcze dodawała mu nadziei, pędem wbiegł na piętro, pokonując po dwa stopnie naraz i zdyszany stanął przed drzwiami swojego mieszkania.

— Klaudia i Roman Szczerbiec — przeczytał na wiszącej na drzwiach niewielkiej, ozdobnej wizytówce.

W tym momencie korytarz, drzwi, tabliczka ze znanym mu przecież nazwiskiem, wszystko to zawirowało wokół niego. Poczuł się jak na wielkiej i odpustowej karuzeli, na której będąc nastolatkiem, tylko raz się przejechał i to z opłakanym skutkiem, gdyż w czasie tego szaleńczego kręcenia się wokół, wymiotował dalej, aniżeli widział. Oparł się plecami o ścianę i niezależnie od woli, machinalnie wyciągnął rękę przed siebie i wcisnął przycisk dzwonka. Więcej już nic nie pamiętał.

Do rzeczywistości przywołał go delikatny ucisk czegoś zimnego na klatce piersiowej, coś jakby dotknięcie chłodnego metalu, który przemieszczał się po jego ciele z miejsca na miejsce. Ostrożnie i powoli uchylił powieki. Zorientował się, że ma rozpiętą koszulę i leży na dość szerokiej kanapie, a nad nim pochyla się jakaś młoda kobieta z ciemnymi włosami upiętymi w niski kok. W jej uszach tkwiły słuchawki lekarskiego stetoskopu, którym z uwagą i skupieniem osłuchiwała jego serce. Nagle za jej plecami rozległo się ciche chrząknięcie. Wendych nastawił ucha i spojrzał odruchowo w tym kierunku. Spostrzegł, że tuż za kobietą stoi jakiś wysoki mężczyzna z gazetą w ręku. Cień lampy stojącej w narożniku pokoju dość mocno przysłaniał jego twarz. Choć po części była ona dla Wendycha niewidoczna, to jednak zdawała mu się skądś znajoma. Wytężał umysł, lecz w konturze twarzy widział zbyt mało szczegółów, aby ją rozpoznać.

— Czy pani jest lekarzem? — spytał, na powrót przenosząc wzrok na kobietę.

Ta, spojrzała na niego nieomal wrogo, a w jej oczach czaiła się nieprzychylność i pogarda.

— Tak. Jestem również lekarzem — odpowiedziała chłodno, wyjmując z uszu słuchawki i wieszając je sobie na szyi. — Gdyby nie przysięga Hipokratesa i jej etyczne normy, które nawiasem mówiąc, jako lekarz muszę niestety przestrzegać, nigdy bym panu nie pomogła — dodała, wstając.

— Dlaczego? — spytał z nieukrywanym zdziwieniem.

— Roman! — Kobieta zwróciła się w stronę mężczyzny. — Wyjaśnij temu panu dlaczego?

Osobnik nazwany przez nią Romanem wyszedł z cienia i zbliżył się do kanapy.

Wendych uniósł głowę i spojrzał na niego osłupiałym wzrokiem, i aż otworzył usta ze zdziwienia. Teraz widział wyraźnie twarz tego mężczyzny. Czy to możliwe? Tak! To była bezspornie twarz Romana Szczerbca oskarżonego o morderstwo z premedytacją. Człowieka, którego bronił dzisiaj rano w sądzie, a który w tej chwili powinien znajdować się w więziennej celi, a nie tutaj w tym mieszkaniu.

— To istna paranoja — wystękał, unosząc się na łokciach i próbując usiąść. — Co, to pan? — wymamrotał, świdrując tamtego oczyma, jakby jeszcze nie był pewien jego tożsamości. — Skąd się pan tu znalazł w moim mieszkaniu? — spytał.

— To nie jest pańskie mieszkanie — obruszył się Szczerbiec, czyniąc zaprzeczający gest ręką. — Coś się musiało panu pomylić. To ja tu mieszkam, panie profesorze Wendych — odrzekł nieco spokojniej. — Razem z moją żoną Klaudią — dodał. — Natomiast mnie pan znać nie może, bo skąd? — Ni to spytał, ni powiedział.

— Zaraz, zaraz! Jak to pan powiedział? — Wendych usiadł na kanapie i dotknął dłonią swojego czoła. — Powiedział pan, profesorze? Skąd to przypuszczenie, że ja jestem profesorem? — spytał.

— Skąd? — Szczerbiec z dystansem usiadł na kanapie obok Wendycha i podał mu gazetę.

— Stąd, panie profesorze. Niech pan czyta — powiedział do niego.

Wendych odruchowo wziął od niego gazetę i przytrzymał ją w ręku, ale nawet na nią nie spojrzał.

— Człowieku! Co ja mam do cholery czytać?

— Tutaj! — Szczerbiec wskazał palcem artykuł na pierwszej stronie czasopisma, a potem nieco niżej, na zamieszczoną tam fotografię.

Wendych dopiero teraz spojrzał na czasopismo i przybliżył je do oczu.

— W podwarszawskiej wilii znanego astrofizyka profesora Apolinarego, Ryszarda Wendycha, znaleziono zwłoki jego żony Beaty. Policja posiada niezbite dowody, iż najprawdopodobniej zabójcą jest jej mąż, profesor Wendych — przeczytał przez ściśnięte gardło. — Na miejscu zbrodni…

W tym miejscu załamał się głos. Zmiął gazetę i rzucił ją z wściekłością na podłogę.

— Nieprawda — wyszeptał zbielałymi wargami. — To jest nieprawda! — powtórzył. — Ja miałbym zamordować Beatę? Dlaczego? To niedorzeczność, to niedorzeczność — gadał do siebie w kółko, wodząc oczami po pokoju.

Szczerbiec podniósł gazetę, wygładził ją pieczołowicie dłonią, następnie przeniósł się na krzesło stojące przy stole i bezlitośnie czytał dalej.

— Na miejscu zbrodni policja znalazła list, w którym profesor dokładnie opisał swój czyn i wyjaśnił pobudki, jakie nim kierowały. Niestety sam profesor zniknął jak kamfora. Policja..

— Dosyć! Niech pan już dalej tego nie czyta — przerwał mu Wendych. — Nie rozumiecie, państwo, że to jest wszystko nieprawda. To znaczy, przypuszczalnie może być prawdą — poprawił się szybko. — Ale ona, ta domniemana prawda, mnie nie dotyczy. Ludzie kochani! Ja nie jestem astrofizykiem, profesorem Apolinarym Wendychem — prawie krzyczał z emocji. — Ja jestem adwokatem, Apolinarym Wendychem, i pracuje tu niedaleko na ulicy Jana Pawła Drugiego w kancelarii adwokackiej oferującej porady prawne i usługi prawnicze. — Starał się mówić szczegółowo, opanowując nerwy. — Można to wszystko przecież sprawdzić — dodał już mniej przekonywająco.

— Panie profesorze. — Szczerbiec spojrzał przenikliwie na Wendycha. — A kimże jest ten Jan Paweł Drugi i gdzie jest ulica o takiej nazwie? — spytał, nieufnie, ściągając brwi. — Tutaj w tym mieście takiej ulicy nigdzie nie ma i nie słyszałem, żeby kiedykolwiek była. Prawda moja droga? — Popatrzył pytająco na żonę.

— Pan żartuje. Jak to nie ma? — Ożywił się Wendych. — Czwarta przecznica od rynku.

— Czwarta przecznica od rynku pan mówi? Tam? — Szczerbiec uniósł brwi. — I owszem mój panie — odrzekł. — Tam, na piętrze rzeczywiście są kancelarie adwokackie, ale ta ulica, panie profesorze, jest ulicą Stanisława Lema, a nie, jak pan przed chwilą powiedział, Jana Pawła Drugiego.

— Jest pan zupełnie pewien? — żachnął się Wendych. Właściwie, to już się niczemu nie dziwił.

— Pewien? W stu procentach — odrzekł Szczerbiec. — Ponieważ tam ja pracuję. Jestem prawnikiem, panie profesorze i urzęduję w kancelarii prawnej właśnie na ulicy Stanisława Lema.

— No tak! — Wendych bez przekonania pokiwał dwukrotnie głową. — Jeżeli powtórzy mi pan jeszcze, że nie wie, kto to jest Jan Paweł Drugi, a właściwie, kim był Karol Wojtyła, pomyślę, że to ja zwariowałem, a nie pan. I niech mnie pan, do jasnej cholery, nie tytułuje jakimś tam profesorem. Mówiłem już panu i chyba wyraźnie, że nim nie jestem — dorzucił gniewnie.

— Może panu chodzi o Jana Pawła Pierwszego. O papieża o nazwisku Albino Luciani — wtrąciła się dotąd milcząca pani Szczerbiec. — O ile mi wiadomo, papieżem został wybrany, bodajże, w siedemdziesiątym ósmym roku i był nim do połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. To jest, aż do swojej śmierci.

— Albino Luciani? — powtórzył Wendych. — Owszem, wiem o kogo pani chodzi, lecz jego pontyfikat trwał zaledwie trzydzieści trzy dni, a potem umarł. Jak podał Watykan, oficjalną przyczyną jego śmierci był zawał serca. A jak było naprawdę? — Wzruszył ramionami.

— Dziwne — wzdrygnęła się pani Szczerbiec.

— Owszem dziwne — potwierdził Wendych. — No tak! To, według państwa, kto jest obecnie papieżem? — nie odpuszczał.

— Pochodzący z Nigerii czarnoskóry kardynał Dont Morgan, który przybrał imię Konstantyna I — odrzekła pani Szczerbiec, patrząc dwuznacznie na męża.

— Jak to? Nie, to nie może być prawdą — zaprzeczył Wendych.

— A jednak — rzucił Szczerbiec. — No dobrze. To według pana, kto jest teraz suwerenem Państwa Watykańskiego? — spytał.

— Kto? Jorge Mario Bergoglio jako Franciszek od trzynastego marca dwa tysiące trzynastego roku.

Szczerbiec rozłożył ręce i pokręcił głową w geście zaprzeczenia. — Widocznie żyjemy w dwóch światach — powiedział.

— No dobrze. Może dajmy na razie temu spokój, bo i tak nie dojdziemy w tej kwestii do konsensusu. — Wendych pomacał się nerwowo po kieszeniach, szukając czegoś. Po chwili z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął skórzany portfel, a z niego dowód osobisty i podał go Szczerbcowi.

— Proszę! Oto dowód stwierdzający moją tożsamość — powiedział.

Szczerbiec wziął w rękę mały dokument i obrócił go w palcach, sprawdzając bez przekonania zawarte w nim dane.

— Dowód jak dowód — powiedział, oddając go z powrotem. — Z niego samego nic nie wynika. — Zrobił gest ręką wzbudzający wątpliwość. — Na podstawie tegoż dokumentu, jest pan nadal Apolinarym Ryszardem Wendychem. A tak właściwie, to powinienem zawiadomić policję — dopowiedział z przekonaniem, sądząc, że człowiek ten dostał pomieszania zmysłów i bredzi od rzeczy, albo coś jeszcze gorszego z nim jest.

— Jeżeli twierdzi pan, że jest prawnikiem — odezwała się pani Szczerbiec. — To powinien przyznać pan rację mojemu mężowi i oddać się w ręce policji — próbowała go przekonać.

Z praktyki lekarskiej wiedziała dobrze, że z takimi ludźmi zawsze trzeba postępować delikatnie i po dobroci.

— A tak po prawdzie, byłoby najlepiej, żeby pan sobie stąd poszedł. Nie ma powodu do obaw. Jest pan zdrowy i poza tym krótkim omdleniem właściwie nic panu nie dolega — skwitowała zimno.

Wendych spojrzał na nią przeciągle, ale jakby jej nie słyszał.

— No właśnie! — ożywił się nagle. — Że też od razu o tym nie pomyślałem — żachnął się. — Oczywiście! Legitymacja adwokacka! — Wyciągnął z przegródki portfela drugi dokument i wręczył go pani Szczerbiec.

Ta wzięła od niego legitymację i od niechcenia rzuciła na nią okiem.

— Okręgowa Rada Adwokacka — zaczęła czytać bez przekonania. — Stwierdza, że pan Apolinary Ryszard Wendych jest członkiem izby Adwokackiej w….

— Wszystko można umiejętnie podrobić — przerwał jej Szczerbiec, przyglądając się bardziej uważnie na Wendychowi i już nieco mniej podejrzliwie.

— No tak! Państwo mi nie wierzą i mają do tego pełne prawo — wyrzucił z siebie Wendych jakby przyduszonym głosem. — Nie wiem, co tutaj się dzieje i co się ze mną stało w przeciągu tych kilkunastu godzin, lecz wiem także, że uznajecie mnie państwo za jakiegoś tam profesora Wendycha. Że jestem mordercą i postradałem zmysły, albo tylko sfiksowałem. No cóż! Zapewne będąc na państwa miejscu, sam bym się tak zachował, i nie żywię o to do was pretensji, ale pozwólcie mi państwo, coś sobie wytłumaczyć. Dajcie mi szansę, bowiem, tak na marginesie, nawet i mordercy daje się czas, aby oczyścił się z zarzucanego mu czynu, bądź wytłumaczył motywy, które nim kierowały. Wierzcie mi, że jeszcze wczoraj byłem obrońcą takiego właśnie człowieka, mordercy, a nawet udało mi się przekonać skład sędziowski do powtórnego rozpatrzenia jego sprawy. Jak więc mówiłem, jeżeli pozwolicie mi się państwo wytłumaczyć, być może wtedy uwierzycie w to, co mówię, albo też, czego bym nie chciał, uznacie mnie za jeszcze większego wariata. — Przerwał na chwilę, jakby chciał do kupy poskładać myśli i znaleźć tę wypadkową, która tłumaczyłaby, może nie do końca logicznie, jego obecną sytuację, w jakiej się nieopatrznie znalazł. — Panie Szczerbiec. — Musiał teraz koniecznie chwycić się czegoś, w co uwierzyłby sam, a zarazem innych przekonał do swojej teorii. — Panie Szczerbiec — powtórzył dobitnie. — Widzi pan! Powiem teraz coś dziwnego. Żeby do końca nie oszaleć, muszę odwołać się do fantastyki naukowej i wyodrębnić z niej nieprawdopodobną, a zarazem prawdopodobną teorię wieloświatów. Pamiętam, że w szkole średniej trochę się tym zagadnieniem interesowałem. Otóż więc, zakłada ono, że istnieje niezliczona ilość światów, bądź też wszechświatów, w których życie każdego z nas toczy się równolegle i w każdym z tych światów, bądź też wszechświatów, jest ono nieco inne, lub całkowicie odmienne, gdyż zmierza innym torem. Nie jestem w tej branży fachowcem i być może lepiej zobrazowałby to mój odpowiednik, profesor Wendych, który jak mówicie, jest astrofizykiem w tym świecie, lecz ja postaram się, oczywiście na tyle, na ile mam wiedzy, to zagadnienie przekazać po swojemu. Właściwie, to dopiero teraz zaczyna mi się to wszystko układać w odpowiedni ciąg zdarzeń, które prawdopodobnie spowodowały, że pojawiłem się tutaj nieproszony.

— No dobrze, dobrze — przerwał mu szyderczo Szczerbiec. — To niby, kim ja tam jestem w tym pańskim świecie? — spytał.

— Widzi pan, panie Szczerbiec, nasze losy, moje i pana, w jakiś przedziwny i zadziwiający sposób wiążą się ze sobą — odrzekł Wendych.

Wstał z kanapy i przespacerował się po pokoju, po czym podszedł do znajdującego się pod oknem kaloryfera i położył dłoń na jego żeberkach.

— Słabo grzeją — stwierdził. — Widocznie nie do końca usunęli awarię. Prawda? — spytał i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. — Powiem teraz panu szczerze i bez obrazy. W moim świecie jest pan, niestety, mordercą, panie Szczerbiec, a ja, jestem pańskim obrońcom z urzędu.

Szczerbiec, słysząc taką niedorzeczność, parsknął głośnym śmiechem. — Paradoksalne! — fuknął. — To, co ja takiego strasznego zrobiłem? Kogo zabiłem? — spytał.

— Co pan takiego zrobił? — odpowiedział poważnie Wendych, nie zważając na jego śmiech. — W porywie nagłej zazdrości, w afekcie, zamordował pan swoją narzeczoną, Klaudię Lubicką.

W pokoju zapadła głucha cisza, przerywana jedynie cichutkim bulgotaniem w kaloryferze wody.

— Skąd pan, na Boga, zna moje panieńskie nazwisko? — Głos pani Szczerbiec zabrzmiał nerwowo i dziwnie nieswojo, chociaż usiłowała nadać mu normalne brzmienie.

— Z wokandy, pani Klaudio! Z wokandy! — odrzekł Wendych. — Z akt postępowania dowodowego, które jeszcze dzisiaj… — urwał i zawahał się. — Albo też wczoraj, szczegółowo wertowałem przed rozprawą — poprawił się po chwili. — Cholera! Pogubiłem się w czasie. Właściwie, to, jaką mamy datę? — spytał.

— Czwarty lutego, dwa tysiące czternastego roku — rzucił Szczerbiec, spoglądając na zegarek. — Jeżeli to pana zainteresuje i w czymś więcej pomoże, to w tej chwili jest godzina dwudziesta pierwsza pięć i trzydzieści dwie sekundy — dodał kąśliwie.

— W takim razie jeszcze dzisiaj. — Pokiwał głową Wendych, nie zwracając szczególnej uwagi na widoczną złośliwość ze strony Szczerbca. — Powiem pani więcej. — Podszedł do siedzącej na kanapie pani Szczerbiec. — Pani ojciec ma na imię Jan, a pani mama Weronika — powiedział. — I jeszcze powiem pani więcej. Powiem coś, co może panią całkowicie przekonać, co do prawdziwości moich słów. Panieńskie nazwisko pani mamy brzmi, Kołecka — zaznaczył. — Weronika Lubicka z domu Kołecka — powtórzył, dla pewności akcentując ostatnie zdanie. — Czy teraz mi pani, choć trochę wierzy? — spytał, stając tuż nad nią. — Jednego tylko nie jestem pewien. Czy tutaj, w tym świecie, pani rodzice żyją? — spytał niby sam do siebie, jednak na tyle głośno, że jego pytanie dotarło do uszu siedzącej na kanapie kobiety.

Pani Szczerbiec uniosła do góry głowę i osłupiałym wzrokiem długo patrzyła na Wendycha.

— Kim pan jest? — wykrztusiła wreszcie przez ściśnięte gardło zdławionym głosem, a po jej policzkach spłynęły dwie wielkie krople.

Na samo wspomnienie rodziców łzy same cisnęły jej się do oczu, powodując nieomal fizyczny ból po stracie najbliższych osób. Były to dla niej zbyt świeże rany. Choć minął rok od tamtej tragedii, ona jeszcze nie mogła pogodzić się z tą bezsensowną i przedwczesną śmiercią swoich ukochanych rodziców. Ponadto, jej ściśle ukierunkowany umysł nie potrafił przetworzyć tych wszystkich zawiłości, dziwnych i niezrozumiałych teorii rodem z komiksów i powieści fantastycznych, teorii, które tu i teraz wygłasza ten tutaj człowiek, prawdopodobnie morderca, znany jej tylko z pierwszych stron gazet. Człowiek, który brutalnie wchodzi teraz butami w jej prywatne życie.

„Tylko, skąd on może wiedzieć i znać tyle szczegółów”? — zastanowiła się, spoglądając wilgotnymi oczyma na Wendycha, a jej spojrzenie, dotąd groźne i nieufne, jakby złagodniało i nabrało barwy.

— Czy, czy — zająknęła się, przełykając głośno ślinę. — Czy tam, w tym pańskim świecie, oni żyją? — spytała cichym i miękkim głosem.

— Tak! W tym moim świecie oni żyją — odrzekł Wendych, potwierdzając swoje słowa kiwnięciem głowy. — Jeszcze dzisiaj widziałem ich na sali sądowej. Tylko że tam, w tym moim świecie, to pani nie żyje. Pani rodzice tam żyją — powtórzył. — Czy mam ich może pani opisać? — spytał.

— Niech sobie pan daruje. Nie trzeba — odrzekła pani Szczerbiec.

Nagle ogarnęła ją niepewność.

„A jeżeli to wszystko tutaj jest tylko zręcznie zagraną mistyfikacją” — pomyślała. — „Przecież logicznie rzecz biorąc, jakieś tam równoległe światy istnieją tylko w fantastyce, która, nawiasem mówiąc, jest jakby paliwem wyobraźni, a co tutaj dopiero mówić o przemieszczaniu się pomiędzy owymi światami. Chociaż, nie jest to niemożliwe, ale” — zastanowiła się przez chwilę. — „Nieraz i logika może być złudna” — podsumowała swoje rozważania i jakby się zawahała. — Moi rodzice, panie Wendych, będzie rok temu, jak zginęli w wypadku lotniczym — wyrzuciła z siebie gwałtownie jednym oddechem.

Specjalnie pominęła słowa — tutaj, w tym świecie.

Bała się, że jeżeli je użyje, to uwierzy w to całe szaleństwo.

— Przykro mi — powiedział ciepłym głosem Wendych.

Jako dobry obserwator i znający grę twarzy od razu zauważył w pani Szczerbiec jakby niezdecydowanie. Poczuł w sobie coś w rodzaju wewnętrznej ulgi, widząc, że kobieta jest skłonna dać się przekonać, co do jego hipotezy. Był teraz pewien, że jeżeli nadal będzie używał podobnych i emocjonalnych argumentów, znajdzie w niej sprzymierzeńca.

— Posłuchaj mnie, Klaudio, i bądź ostrożna w ocenie — odezwał się oschle milczący od dłuższego czasu Szczerbiec. — Nie wiem, moja droga, czy możemy ufać temu tutaj panu. Zauważ na to, że ten pan jest bardzo dobrym psychologiem i tak długo będzie się starał grać na naszych uczuciach, aż uznamy to wszystko za prawdę.

— A cóż ja bym miał za interes, nachodząc państwa i opowiadając takie niestworzone rzeczy, które na poziomie dzisiejszej nauki i w pojęciu przeciętnego człowieka są abstrakcją — odpalił Wendych, wzruszając przy tym nerwowo ramionami. — Powtarzam, jaką ja mogę mieć z tego korzyść. Załóżmy, iż w tej patowej dla mnie sytuacji, jeżeli mi nie uwierzycie, to z dwojga złego, albo uznacie mnie za profesora Apolinarego Wendycha, który jest mordercą w tym alternatywnym świecie, lub uznacie mnie za kompletnego wariata. Wówczas, albo zawiadomicie policję, albo też szpital psychiatryczny. Jak więc państwo widzicie, w obu tych przypadkach jestem zupełnie przegrany. Czy, to nie jest argument, że was nie okłamuję i mówię szczerą prawdę? — spytał i nie czekając na odpowiedź, mówił dalej. — Nie, nie oczekuję od was, abyście wszystkiemu do końca dali wiarę, gdyż przyznaję, że ja sam nie mogę tego wszystkiego ogarnąć rozumem. Teraz rozumiecie państwo sami, iż jestem zdany na waszą łaskę i proszę was tylko o pomoc. Pomoc w odnalezieniu mojego sobowtóra, profesora Apolinarego Wendycha. Tak po prawdzie, to nikt oprócz was mi nie pomoże i nie będzie chciał ze mną rozmawiać, a on, może być dla mnie jedyną deską ratunku w obecnej rzeczywistości.

— No, a pana rodzice? — spytał Szczerbiec. — Na nich chyba może pan liczyć. Przecież, jak pan twierdzi, w tym świecie, czy też w tamtym, z którego pan przybył, zapewne jesteście sobie bliscy.

— To nie jest takie proste, jak się może państwu wydaje. — Wendych zastanowił się chwilę. — Zrozumcie państwo, że nawet im, moim rodzicom, nie mogę pokazać się na oczy, ponieważ nie wiem, czy będą chcieli ze mną rozmawiać, jako z Wendychem mordercą, bo inna alternatywa mojej bytności w tym tutaj świecie najprawdopodobniej będzie dla nich nie do przyjęcia — powiedział. — Ponadto nie wiem, czy oni tutaj żyją, a jeżeli nawet tak, to czy mieszkają w tym samym miejscu. Mówiąc szczerze, gdyby Wendych z tego świata nie był podejrzany o zabójstwo i poszukiwany, zapewne byłoby mi o wiele łatwiej — dodał.

Szczerbiec otworzył usta i chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie rozległ się ostry dźwięk dzwonka u drzwi.

— A kogóż tam niesie!  — Podniósł się z krzesła, wyszedł do przedpokoju, po czym podszedł do drzwi i odruchowo spojrzał przez otwór judasza na korytarz.

— A, to pan, panie Antoni — powiedział, widząc znajomą i poczciwą twarz mieszkającego piętro wyżej sąsiada. — Chwileczkę, już panu otwieram. — Przekręcił dwa razy zamek i uchylił drzwi. — Coś się stało, panie Antoni? — Wyszedł na zewnątrz i specjalnie nie do końca domknął za sobą drzwi, tak, aby widział, co dzieje się w mieszkaniu. — Co tam panie Antosiu się stało? — powtórzył, podając sąsiadowi rękę.

— Nie, nic takiego, panie mecenasie. — Pan Antoni serdecznie odwzajemnił uścisk, jednocześnie pokręcił szybko głową, że wszystko jest w porządku. — Tylko chciałem panu powiedzieć, że nie wprowadził pan samochodu do garażu. Może pan zapomniał? — Patrzył na Szczerbca, filuternie mrużąc przekrwione oko i podkręcając sumiaste wąsisko. — Mróz się wzmaga, to i szkoda akumulatora, panie mecenasie, a i znów zaczęło nietęgo sypać. Rano będzie ciężko odśnieżyć maszynę. — Zadyszał i przetarł dłonią po czole, jakby chciał pokazać, jak można się przy tej robocie zmęczyć.

Pan Antoni pracował w sądzie, jako szatniarz, a, że posiadał przesadne zamiłowanie do porządku i zdolność wścibiania nosa w nieswoje sprawy, tutaj w bloku był kimś w rodzaju samozwańczego dozorcy. Oczywiście, jak to on sam siebie nazywał, społecznego ciecia. W niektórych wypadkach pan Antoni zbyt mocno wczuwał się w tę zaszczytną rolę, jaką sobie z góry przypisał, często wysyłając pisemne doniesienia do administracji osiedla na tego, czy innego niesfornego lokatora, który nie przestrzegał należycie osiedlowego regulaminu dotyczącego porządku. Najbardziej dał się we znaki miejscowym wyrostkom, co to niekiedy po klatkach schodowych popijali wino, a potem porzucali puste butelki, zaśmiecając nimi korytarz. Ci zaś, nie pozostawiali dłużni i odwzajemniali mu się pięknym za nadobne. Dlatego pan Antoni z tą niesforną częścią osiedlowej społeczności pozostawał w ciągłym konflikcie, ale w sumie większość mieszkańców darzyła go sympatią.

— Ależ, kochany panie Antoni — żachnął się żartobliwie Szczerbiec, udając zdziwienie. — Przecież zna pan moje auto — powiedział i się uśmiechnął domyślnie, widząc jawną dociekliwość i wścibskość szatniarza, który zapewne wiedział już, że Szczerbiec ma gościa. — A ten samochód, co stoi przed garażem, należy do mojego kuzyna, który dzisiaj przejazdem zatrzymał się u nas na noc — powiedział gwoli wyjaśnienia i żeby uciąć plotki.

— A, a! — Pan Antoni z aprobatą pokiwał głową. — No, bo wie pan. Niedawno na tym dukcie w lesie widziano tego, no! — Zniżył głos do szeptu. — No wie pan, tego profesora Wendycha, czy jak mu tam, co to zamordował swoją żonę. No, pisali o tym w gazecie. Mówię panu, od tego dobrobytu w dupie im się wszystkim przewraca. No, bo wie pan…

— Zaraz, panie Antoni. — Szczerbiec przerwał jego wywody. — Mówi pan, że tam na tym leśnym dukcie widziano tego człowieka? — spytał trochę od niechcenia. — Kto go tam widział?

— Już panu mówię, panie mecenasie. — Pan Antoni chwycił za rękę Szczerbca i delikatnie przyciągnął go do siebie, po czym pochylił się w jego stronę. — Widział go syn mojego znajomego — powiedział mu do ucha. — Co to wyuczył się za księdza, no wie pan, w tym, no, no — jąkał się przez chwilę, nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa.

— Seminarium duchownym — wyręczył go Szczerbiec.

— Właśnie! — przytaknął nieomal radośnie pan Antoni. — I co to mieszka przy Placu Zbawiciela, no tam, na tej ulicy Solidarności. Mieszka, no wie pan, ojciec tego syna, co to wyuczył się za księdza — zaczął się nagle w tym wszystkim gubić.

— Już dobrze, panie Antoni — przystopował sąsiada Szczerbiec.

Prawdę mówiąc, to nie miał zamiaru wysłuchiwać jakichś tam zawiłych opowieści, wiedząc, że szatniarz znany był z niekonwencjonalnych i zagmatwanych wyjaśnień, które z początku były zrozumiałe dla rozmówcy, lecz w miarę dalszych wywodów traciły sens i logikę.

— Mimo wszystko dziękuję panu za troskę. Dobranoc panu — powiedział.

Poczekał chwilę, aż pan Antoni wejdzie na swoje piętro, po czym wszedł do mieszkania i zamknął drzwi, przekręcając patent dwa razy i tak silnie, że aż coś zgrzytnęło w jego mechanizmie.

— Cholera jasna — zaklął pod nosem, sprawdzając, czy czegoś przypadkiem nie uszkodził w zamku, lecz wszystko było w porządku. — „Wpakowałem się w to gówno po pachy, a na dodatek wciągnąłem w to Klaudię” — pomyślał. — Teraz nie mogę wydać tego człowieka, bo jeszcze oskarżą mnie za ukrywanie mordercy. Jestem w kropce! — mruknął do siebie. — Jak on to powiedział, ten Wendych? — Zastanowił się chwilę. — Nasze losy w jakiś przedziwny i zadziwiający sposób wiążą się ze sobą i są na siebie zdane. — Wzruszył ramionami. — Może i on ma rację. Aktualnie tu i teraz zapewne tak jest. — podsumował swoje wywody, wchodząc do pokoju.

— Kto to był, Romanie? — spytała go podenerwowana żona.

— Kto? Sąsiad z góry, moja droga — odpowiedział. — Wiesz, ten szatniarz, który pracuje w sądzie na Sobieskiego. To cholernie wścibski facet. Lubi podglądać. Wyobraź sobie, że przyszedł mi powiedzieć, że nie wprowadziłem samochodu do garażu — powiedział, spoglądając jednocześnie na Wendycha. — To zapewne pański samochód tam stoi przed moim garażem? — spytał go.

— Tak, tak! To moje auto. — Wendych złapał się nagle za głowę. — Cholera jasna by wzięła. Zupełnie o nim zapomniałem — podirytował się, machinalnie przeczesując włosy palcami prawej ręki.

Lewą natomiast natychmiast włożył do kieszeni, wyciągnął z niej kluczyki i położył je na rozprostowanej dłoni, jakby chciał się sam upewnić, że to rzeczywiście jego auto stoi przed garażem Szczerbca.

— Oto i one — powiedział.

— Kluczyki, jak kluczyki — żachnął się Szczerbiec, zerkając na żonę. — To niestety dowodzi, że ten nasz cieć wie, że mamy gościa.

Wendych spojrzał na niego zaniepokojony.

— I co teraz? — spytał ściszonym głosem.

— Spokojnie — odrzekł równie cicho Szczerbiec. — Nie ma na razie powodu do paniki. Powiedziałem mu, no, temu cieciowi, że przyjechał do nas mój kuzyn.

— I co? — zaciekawiła się pani Szczerbiec.

— To moja droga, że nasz sąsiad to łyknął — odpowiedział Szczerbiec i odwrócił się w stronę Wendycha. — Czy ktoś więcej pana widział, tam na drodze w lesie — spytał go, patrząc przenikliwie na niego.

Wendych jakiś czas się zastanawiał, błądzac oczami po pokoju.

— Tak! Tak — przytaknął nagle. — Wydaje mi się, że to był jakiś duchowny, jakiś ksiądz. Widziałem na jego szyi koloratkę. — Dopiero teraz uzmysłowił sobie dość dziwne zachowanie tamtego człowieka na szosie, jego wystraszone spojrzenie, a potem pośpieszny odjazd, jakby się czegoś przeraził. — „Poznał mnie i wziął za tego profesora Wendycha. Wendycha mordercę” — pomyślał.

Szczerbiec musiał myśleć podobnie, gdyż zerknął na gościa z niepokojem, jakby odgadł jego myśli.

— Siadaj pan. — Wskazał mu krzesło. — Musimy się teraz zastanowić, jak wybrnąć z tej pasywnej sytuacji i co dalej mamy robić — powiedział do niego. — Klaudio kochanie, zrób nam herbaty i może coś do jedzenia — zwrócił się do żony.

— Oczywiście!

Przez jakiś czas w pokoju zaległa cisza, tylko z kuchni dochodziły niewyraźne odgłosy krzątaniny pani Szczerbiec, jak i aromatyczny zapach świeżo parzonej herbaty. Nagle w tej ciszy, Wendych usłyszał znajome i charakterystyczne uderzenia zegara wybijającego godzinę dwudziestą trzecią. Zaskoczony odwrócił się błyskawicznie w kierunku, skąd dochodził tenże specyficzny dźwięk i spojrzał tam z osłupieniem. Na kredensie stał ten sam, co u niego w tamtym równoległym świecie i pokoju, stary, zabytkowy zegar z czytelnym cyferblatem z kości słoniowej i inkrustowanymi srebrem wskazówkami.

Czasomierz, krztusząc się zegarową godziną, z trudnością wyrzucał z siebie każde kolejne uderzenie.

Rozdział V

W niewielkim laboratorium przeskok iskry elektrycznej na malutkim kondensatorze strumienia zasilającym przesyłowy panel zabrzmiał niczym trzaśnięcie biczem.

Tak przynajmniej skojarzył go sobie profesor Wendych. Powolnym ruchem ręki zdjął z nosa nieco przyduże okulary, złożył je i wsunął w futerał leżący na biurku, po czym przetarł dłonią zmęczone oczy. Aby się odprężyć i chwilowo odpocząć od zawiłych wzorów i formułek, ścisłym umysłem naukowca przeanalizował sam dźwięk.

— No, bo czym jest trzask bicza? — spytał głośno sam siebie. — Właśnie, panie profesorze, trzask bicza — powtórzył. — Jest on niewątpliwie falą uderzeniową wytworzoną przez samą jego końcówkę, która porusza się w danej chwili z prędkością ponaddźwiękową.

Jednak nie to zaprzątało głowę naukowca. Miał wszechstronne zainteresowanie, lecz przede wszystkim z nauk ścisłych interesowała go i pasjonowała fizyka, a konkretnie mechanika kwantowa i kwantowa teoria wieloświatów, czy też światów alternatywnych. Wendych już od dziecka posiadał umysł geniusza. W szkole podstawowej miał w tejże dziedzinie więcej wiedzy w małym palcu, ba, brudu za paznokciem, aniżeli jego nauczyciel fizyki w głowie. Był człowiekiem na wskroś praktycznym, ale także i wizjonerskim. Miewał jakby wizje przyszłości. Nie takie, jak Nostradamus czy jakiś tam, nie przymierzając, jasnowidz. Nie! Wizje przyszłości profesora Wendycha miały charakter na wskroś naukowy, a poza tym odkrywczy. Jego mózg był zawsze pełen nowatorskich projektów czegoś, czego jeszcze nie wynaleziono, lub, co było dopiero w powijakach, co dopiero się nieśmiało wykluwało z kokonu wiedzy. Można powiedzieć, owa wizjonerska część umysłu Wendycha, oprócz tej szczególnej, Einsteinowskiej, była idealnym połączeniem umysłu Leonarda da Vinci i Juliusza Verne, lecz bezsprzecznie jego konikiem, a także miłością, którą stawiał na równi z miłością do swojej żony Beaty, była mechanika kwantowa.

Wiszący na ścianie niewielki portrecik żony profesora Wendycha sprawiał nieodparte wrażenie, jakby jej uśmiechnięta twarz mówiła do niego wyrozumiale.

— Apolinary, nie mam ci za złe, że muszę się tobą dzielić, lecz jedynie to cię usprawiedliwia, a mnie uspakaja i pozwala spać spokojnie, jest to, iż twoją drugą miłością jest fizyka, a nie inna kobieta. Bo tego drugiego bym nigdy nie zniosła.

— Tak, moja Beatko. Jesteś w moim życiu tylko ty — powiedział, wpatrując się w portrecik żony. — A teraz wybacz, bowiem czeka na mnie fizyka — dodał, przenosząc wzrok na blat biurka, gdzie obok laptopa leżały zapiski z zawiłymi wzorami i obliczeniami.

Wendych zgadzał się z innymi naukowcami, że dwie cząstki zwane fotonami bądź elektronami, mogą bytować niezależnie od odległości, jaka je dzieli, nawet tej astronomicznej, co zresztą potwierdził w swoich pracach, opisując, że polaryzacja tychże cząsteczek będzie zawsze przeciwna, pomimo że znajdować się będą one w różnych odległych częściach wszechświata, lecz Wendych poszedł dalej. Można rzec o milowy krok naprzód. Dowiódł niezbicie, że owa cząsteczkowa osobliwość, jak ją sam nazywał, może korelować i tu, w tym świecie, i poza tym światem, w innym alternatywnym wymiarze czasu i przestrzeni.

Wendych zastanawiał się nieraz, co Einstein miał na myśli, nazywając kwantowe splątanie upiornym oddziaływaniem na odległość.

„Einstein miał i nie miał racji”. — Rozważał w wolnych chwilach, choć zawsze twierdził, że nie ma dwóch racji jednocześnie. — „Może to wydawać się komuś dziwne, ale teoria względności nie ma tu nic do rzeczy, a zarazem ma. Splątanie nie zanika wraz z odległością” — konkludował. — Tak przynajmniej przewiduje teoria kwantów”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 53.13