E-book
11.76
drukowana A5
38.38
Wbrew Woli

Bezpłatny fragment - Wbrew Woli

Powieść obyczajowa


Objętość:
196 str.
ISBN:
978-83-8126-645-1
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 38.38

Rozdział 1

Są takie piękne i niepowtarzalne dni, w których wszystko wydaje się dobre, jasne i proste. Człowiek budzi się rano, trzeźwo spojrzy na świat i nagle doznaje olśnienia: Dochodzi do wniosku, że mimo wielu głupstw, które narobił — kłótni o błahostki, nieporozumień małżeńskich i zdrad, ma wspaniałe życie. Postanawia, więc, zmienić swoje postępowanie i naprawić to, co lekkomyślnie zepsuł.

W takich niesamowitych chwilach każdy wraca do — ukrytej na co dzień, pod ciężkimi pokładami gruboskórnego zobojętnienia — istoty swojego człowieczeństwa. Swojej miłości do najbliższych, do świata w którym żyje. Do swojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; do najgłębszych zasobów ludzkiej dobroci. Dobroci, która równoważy nagromadzone w nim zło i pozwala mu żyć i kochać; i z nadzieją patrzeć, w rozpościerającą się ponad nim, błękitną dal.

W takim dniu Grzegorz Kosiński — za sprawą pewnego dupka, drobnego szantażysty, który nigdy nie liczył się z ludzkimi uczuciami, bo jego serce było małe, jak główka od szpilki — doznał największego życiowego szoku.

W tym dniu spełniła się także feralna przepowiednia, wypowiedziana przed laty przez pewnego wiejskiego jasnowidza, o której już dawno zdążył zapomnieć. Wyrzucił ją z pamięci, bo nigdy nie wierzył w tego typu bzdury. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ten stary, pomarszczony, wyglądem przypominający siwobrodego capa, maleńki człowiek, w rozłożonych na stole niemiłosiernie sfatygowanych kartach do tarota, zobaczył jego przyszłość. Pozostawało to stanowczo poza zasięgiem jego racjonalnie ukształtowanego rozumu.


Tego poranka Grzegorz spał dłużej niż zwykle. Gdy otworzył oczy, wiszący na ścianie, okrągły, zabytkowy zegar ze złotymi wskazówkami, wybił godzinę ósmą. Ciepłe promienie słoneczne przebijały się przez wiszącą w oknie, cienką firankę i wesoło rozświetlały przytulną sypialnię. To sprawiło, że Grzegorz zaraz po przebudzeniu poczuł dobrą energię. Zniknęła gdzieś, doskwierająca mu zwykle o tej porze, ociężałość w kościach, miał ochotę wstać, napić się kawy i zabrać się do jakiejś roboty.

Był w domu sam, bo jego żona, Patrycja, jak zwykle gdy miała pierwszą zmianę, o szóstej trzydzieści pojechała do pracy. Nie słyszał kiedy wyszła, ani jak krzątała się po kuchni i przygotowywała sobie śniadanie. Od kilku miesięcy, nie wiadomo dlaczego, coś się pomiędzy nimi nie układało. Przeżywali pierwszy tak poważny, małżeński kryzys i dlatego zajmowali oddzielne sypialnie. Oficjalnie Patrycja wyniosła się z małżeńskiego łoża do pokoju gościnnego, gdyż miała słabe nerwy. Zaczęło jej przeszkadzać jego chrapanie i nie mogła się wysypiać. Ale on podejrzewał, że kryje się za tym coś więcej…

Prawdopodobnie oboje nie pozostawali tutaj bez winy. Po prostu, chwilowo, znudzili się sobą i po dwudziestu pięciu latach wspólnego życia przechodzili nieuniknione turbulencje, które niebawem miną i wszystko wróci do normy. Miał nadzieję, że tak się stanie, bo Patrycja — pomimo wszystko — była miłością jego życia. Jedyną kobietą, której ufał, i którą naprawdę kochał. Ona — był o tym święcie przekonany — zawsze miała o niebo lepszy charakter od niego i nigdy go nie zdradziła.

Tego ostatniego, niestety, nie mógł już powiedzieć o sobie. Jakiś czas temu, rozgoryczony obojętnością żony, podczas jej kilkudniowej nieobecności w domu, dał się ponieść emocjom. Zapomniał o przyzwoitości i pierwszy raz w życiu zdradził ją, z o wiele młodszą od siebie, ich najbliższą sąsiadką, Martą.

Marta była słomianą wdową, gdyż jej mąż na stałe pracował za granicą. Później zrobili to jeszcze kilka razy. Z tego powodu Grzegorz, słusznie, czuł się winny. Wyrzucał sobie, że — pod tym względem — okazał się słabym człowiekiem i nie wytrzymał próby charakteru. Bo, gdy tylko w jego małżeństwie coś zaczęło zgrzytać, pobiegł jak kot z podniesionym ogonem do sąsiadki, aby u niej zaspokoić swoje żądze.

Marta była młodą i bardzo piękną kobietą. Emanowała seksem i na ulicy, jak magnes, przyciągała wzrok mężczyzn. Ale przy bliższym poznaniu wychodził na jaw jej brak wykształcenia i klasy, więc nie mogła, w żaden sposób, konkurować z Patrycją.

Patrycja, jego zdaniem, pozostawała poza zasięgiem większości znanych mu kobiet. I bez względu na to, jak ułoży się ich dalsze życie, pozostanie na pierwszym miejscu w jego sercu. Była przecież matką jego jedynej córki, i nadal, pomimo upływających lat, miała w sobie coś tak uroczego i pociągającego, że nigdy nie potrafił jej znienawidzić. Stanowiła niesamowicie atrakcyjną mieszaninę radości i smutku, nocy i dnia, wschodu i zachodu słońca; mleka i miodu doprawionego odrobiną goryczy. Wszystko mógł jej wybaczyć, byle tylko codziennie rano uśmiechała się do niego i pozwalała mu oddychać jej powietrzem.

Tego ranka Grzegorz był w wyjątkowo dobrym nastroju. Na samą myśl, że wieczorem, z Ameryki, samolotem Polskich Linii Lotniczych LOT, przylatuje na wakacje do domu ich córka Jolanta — jego szczęście i radość, ogarniało go błogie zadowolenie.

Z tej okazji postanowił ostatecznie zerwać z Martą i naprawić wszystko to, co w ostatnich miesiącach popsuło się pomiędzy nim a Patrycją. Cóż jednak znaczą, choćby najszczersze, postanowienia bujającego w obłokach człowieka wobec złośliwości losu, który drwi sobie z jego decyzji. A gdy ma tylko ochotę na chwilę zabawy, brutalnie ściąga go za nogi na ziemię i z uśmiechem na ustach, bez mrugnięcia okiem, chętnie płata mu kolejnego, życiowego figla.


Około południa na drodze, jak codziennie o tej porze, pojawiła się listonoszka. Była to już niemłoda, ale bardzo wesoła i miła w obejściu kobieta o dosyć pokaźnej tuszy, która jednak — wbrew powszechnie panującej w dzisiejszym świecie opinii, że tylko ludzie szczupli są atrakcyjni — zdawała się korzystnie wpływać na jej urodę i wesołe usposobienie.

Gdy znalazła się na wysokości bramy wjazdowej do posesji Kosińskich, zatrzymała się. Chwilę gmerała w swojej olbrzymiej, przewieszonej przez ramię, służbowej torbie, po czym podeszła do przytwierdzonej do furtki skrzynki na listy. Wrzuciła coś do jej wąskiego gardła i już miała odejść, ale zobaczyła, że w ogrodzie, nad stawem, przy sztalugach, z paletą i pędzlem w rękach, odwrócony plecami do drogi, siedzi Grzegorz Kosiński.

— Dzień dobry, panie Grzegorzu — zagadnęła. Była wielką gadułą i nigdy nie potrafiła odmówić sobie przyjemności zamienienia kilku zdań ze spotykanymi na trasie swojego przemarszu ludźmi. — Kiedy mnie pan zaprosi na kawę, abym mogła wreszcie zobaczyć to cudo, które pan maluje?

Grzegorz odwrócił się. Na jego twarzy pojawił się przyjemny uśmiech.

— Dzień dobry. Dzisiaj panią zapraszam! Proszę wejść i odpocząć chwilę na moim pięknym jeziorkiem! — Lubił tę kobietę, bo bardzo solidnie wykonywała swój zawód. Nie roznosiła plotek i utrzymywała przyjazne stosunki ze wszystkimi klientami poczty na trasie swojej codziennej, bardzo długiej wędrówki.

— Dzisiaj nie mogę, bo nie zdążę wrócić przed piętnastą do firmy. Ale wrzuciłam panu do skrzynki list od przyjaciółki — zażartowała w swoim stylu. Zawsze tak robiła, gdy miała okazję uciąć sobie pogawędkę z którymś z mieszkańców.

— Jakiej przyjaciółki? — zdziwił się Grzegorz, chociaż podejrzewał, ze jest to tylko gra słów, którą prowadzi z nim dowcipna listonoszka. Odkąd zamieszkał w Gwożnicy, zdążył się już zorientować, że pani Jadwiga jest wyjątkowo przyjaźnie usposobioną kobietą i posługuje się swoim własnym, zawodowym żargonem.

— Pani Telekomunikacja zdecydowała się do pana napisać i, zapewne, podnieść cenę za swoje usługi. — Roześmiała się ze swojego dowcipu.

— Tego, po niej, zawsze można się spodziewać. Z pewnością, jak większości kobiet na tym świecie, brakuje jej do pierwszego. — Grzegorz dostosował się do stylu listonoszki. — Ale dziękuję. I proszę pamiętać, że zaproszenie na kawę nad moim stawem jest zawsze aktualne.

— Trzymam pana za słowo!

Po jej odejściu, kilka minut później, w skrzynce pocztowej, Grzegorz znalazł rachunek, o którym mówiła listonoszka oraz — ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu — jeszcze jedną białą kopertę bez nazwy adresata i naklejonego znaczka. Taki list nie mógł przyjść pocztą. Skoro jednak znalazł się w skrzynce, musiał być kierowany do niego. Grzegorz nie miał pojęcia, kto i po co go tam wrzucił.

Gdy zaciekawiony otworzył kopertę i zajrzał do środka, zobaczył zdjęcia swojej żony, sfotografowanej w towarzystwie jej przełożonego ze szpitala, ordynatora wydziału chirurgicznego, doktora Andrzeja Stachury. Autor tych fotografii nie pozostawił mu miejsca na swobodną interpretację. Na ich widok, nawet drewniany koń trojański, domyśliłby się, że nie chodzi tutaj o niewinne spotkania i pocałunki dwojga zaprzyjaźnionych osób, tylko o zdradę. To sprawiło, że nogi się pod nim ugięły. Poczuł się tak, jakby ktoś, niespodziewanie, zdzielił go kijem bejsbolowym po głowie.

Na to, co zobaczył, kompletnie nie był przygotowany. Oszołomiony i wytrącony z równowagi, próbując zebrać myśli, dowlókł się do stawu. Rzucił list na stół i — zapominając o bożym świecie — jak rażony piorunem, opadł na ogrodowy fotel.

W tej pozycji zastała go Marta, która, idąc po syna do szkoły, wstąpiła nad staw. Chciała, pod pretekstem obejrzenia obrazu, porozmawiać z Grzegorzem i chociaż przez chwilę poczuć to miłe napięcie i mrowienie w nogach, będące przyczyną ich wspólnej tajemnicy.

— Zawsze wiedziałam, że ta twoja Patrycja, to taka sama dziwka, jak wszystkie inne — powiedziała na widok leżących na stole fotografii, które nie wymagały komentarza. Przysunęła się bliżej Grzegorza i, aby go pocieszyć, położyła mu rękę na ramieniu. — Moja kuzynka z Rzeszowa, która pracuje w administracji szpitala, mówiła mi, że ona od dawna pasie konie z tym doktorkiem. Podobno cały szpital już o tym szumi. Nie chciałam ci nic mówić, bo i tak byś mi nie uwierzył, a jeszcze mógłbyś mnie za to znienawidzić. Ale teraz wszystko jest jasne!

W jej głosie można było wyczuć pewną, ledwie uchwytną, nutę satysfakcji z tego, że oto ta — tak wysoko ceniona, wyniesiona na piedestał, jedyna godna prawdziwej miłości, i niepowtarzalna Patrycja, o którą była zawsze zazdrosna — do której on, po tylu latach małżeństwa, nawet mając w łóżku o wiele młodszą kobietę, nadal tęsknił, okazała się zwykłą suką.

— Nie mów tak o mojej żonie! To nie twoja sprawa! — obruszył się.

— Dobrze! Dobrze! Masz rację! To nie moja sprawa! Nic więcej nie powiem. Ale chyba nie jesteś ślepy i sam widzisz, jak jest…

— Widzę! I co z tego?

— Nic. Tyle tylko, że od dzisiaj wiesz, na czym stoisz. Ale nie przejmuj się tym zbytnio. Jej strata! A poza tym ma już swoje lata i jej czas się kończy…

Słowa Marty wyrwały Grzegorza z chwilowego otępienia i sprawiły, że nie mógł już dłużej siedzieć, rozczulać się nad sobą i udawać, ze nic się nie stało. Musiał coś zrobić. Zacząć działać. Tym bardziej, że poczuł w głowie wyraźne ukłucie, jakiś impuls… A później pustkę; jakby na zawsze zniknęła stamtąd część mózgu odpowiedzialna za wiarę w miłość i wierność małżeńską, za wstrzemięźliwość w czynach i trzeźwy rozsądek.

Na skutek tej zapaści, w jego głowie powstało, grożące natychmiastową katastrofą, olbrzymie podciśnienie.

— Zabiję drania! — powiedział, bardziej do siebie, niż do Marty. I z jakimś, widocznym z daleka, obłędem w oczach, podniósł się z krzesła, i tak jak stał, zdecydowanym krokiem szaleńca, poszedł w kierunku stojącego na podjeździe przed domem, terenowego jeepa. Wskoczył do samochodu. Uruchomił silnik i z piskiem opon wypadł na drogę.

Jechał, jak szalony, w kierunku Rzeszowa, owładnięty pragnieniem zemsty, oprócz której, w tej chwili, nic innego nie miało znaczenia. Musiał to zrobić, aby wypełniły się, brzmiące jak wyrok, słowa tragicznej przepowiedni; słowa przeznaczenia, które dwadzieścia pięć lat temu usłyszał z ust, znanego w całej rzeszowszczyżnie jasnowidza, wiejskiego w róża, w które — w dodatku — nigdy nie uwierzył.

Rozdział 2

Patrycja obudziła się i przetarła zaspane oczy. Wyprostowała plecy i naprężyła wszystkie mięśnie, aż poczuła, że jej coś przyjemnie strzela w kościach. Delikatnie odsunęła się od męża, aby go nie obudzić i odgrodziła się od niego grubą warstwą kołdry. Na razie miała go powyżej dziurek w nosie, więc nie chciała, aby przez jakieś przypadkowe dotknięcie źle ją zrozumiał i zaczął się do niej przystawiać. Nie po raz pierwszy w tym miesiącu, musiałaby mu odmówić, a to by go obraziło.

Za oknem padał drobny śnieg. Było dosyć zimowo i mroźno, jak na połowę marca, przy — podobno — ciągle ocieplającym się klimacie. I zapowiadał się dosyć przyjemny, rześki dzień.

Pomimo śniegu i mrozu powietrze pachniało już wiosną. Przez uchylone nieznacznie okno cieniutka strużka tego ożywczego zapachu wdzierała się do sypialni wraz z ostrym jeszcze powietrzem i ćwierkaniem wróbli, wesoło baraszkujących w gałęziach, rosnącej przy domu, starej rozłożystej sosny.

Patrycja cierpiała na lekką klaustrofobię, dlatego, w przeciwieństwie do Grzegorza, nawet w zimie, lubiła spać przy otwartym oknie. Inaczej brakowało jej tlenu i odnosiła wrażenie, że się dusi.

On natomiast, nieczuły drań, mógł przez całą noc leżeć w zaduchu. Nic mu to nie przeszkadzało. Co najwyżej odrzucał na bok kołdrę i spał prawie nago, w samych majtkach. A co najgorsze, w nocy, pod kołdrą — czego najbardziej nie lubiła — pociły mu się, mocno owłosione, jak u szympansa, muskularne nogi.

Kiedyś naprawdę się kochali. Połączyło ich namiętne uczucie, ale to było już wieki temu. Dzisiaj z ich młodzieńczej, wielkiej, nieokiełznanej miłości — uważała Patrycja — zostało już tylko przyzwyczajenie; wspólny kierat, wspólny majątek i dorosła córka, Jolanta, która, po studiach, wyjechała dokształcać się i szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych Ameryki, pozostawiając po sobie syndrom opuszczonego gniazda.

Byli najbardziej niedobraną parą pod słońcem, jaką można sobie wyobrazić. Pisały o tym wszystkie horoskopy, które znalazła, buszując w internecie, w książkach i w prasie dla kobiet dla potwierdzenia swoich podejrzeń.

On, nie znoszący sprzeciwu, zaborczy, despotyczny skorpion, zaciekle broniący swojego terytorium; z naturą skrytego w sobie, cichego zabójcy, który, pod osłoną nocy, skrada się do człowieka, aby go ukąsić i wsączyć w niego swój śmiertelny jad.

Ona, nie tolerująca ograniczeń i przymusu, kochająca zmiany, ruch i podróże — wolny strzelec. Dla niej życie na uwięzi, bez poznawania nowych ludzi, bez codziennych podniet i nowych emocji traciło jakikolwiek sens.

Ogień i woda — z tego połączenia, na dłuższą metę, nigdy nie może wyjść szczęśliwy związek dwojga ludzi. A jednak, żyjąc razem, długo zadawali kłam tej prawdzie.


Patrycja wstała z łóżka. Miała na sobie na wpół przeźroczystą koszulę nocną z różowego jedwabiu i wystające spod niej, bawełniane, luźne szorty. Spojrzała w wiszące na ścianie przy łóżku, olbrzymie lustro i — musiała przyznać — spodobało jej się własne odbicie. Była szczupła i zgrabna, a na jej, ciągle jeszcze jędrnym i ponętnym ciele, nigdzie nie można było znaleźć śladu celulitu. I nikomu, kto nie widział jej metryki, nie przyszłoby do głowy, że kilka miesięcy temu ukończyła już czterdzieści pięć lat i zbliża się nieuchronnie do tej magicznej granicy, jaką dla każdej kobiety jest smutny czas przekwitania.

„Ale czy na pewno smutny? Możliwe, że to tylko taki stary, oklepany mit, nie mający nic wspólnego z prawdziwym życiem. Bo czego tu się smucić? I czego żałować? — myślała. A, poza tym, była niemal pewna, że do tego jeszcze daleko. „W dzisiejszym czasie, życie się wydłuża i wszystko przychodzi dużo później niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Przy odrobinie charakteru, kobieta, może długo zachować młodość…”

Wiele razy słyszała, jak niektórzy znawcy tematu mówią, że dla kobiety prawdziwe, dojrzałe, beztroskie życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce: Dzieci są już odchowane, dorosłe i samodzielne; mają pracę, swoje rodziny i własne kłopoty. Można, więc, przestać żyć ich problemami. Pozwolić im odcumować swoją łajby od rodzicielskiej, bezpiecznej przystani i wypłynąć na szerokie, wzburzone wody. I nareszcie, pomyśleć o sobie… Podobno nawet seks, w tym okresie życia, lepiej smakuje, niż w młodości, bo nie trzeba się zabezpieczać i drżeć przed niechcianą ciążą. Czy tak jest na sto procent, tego Patrycja nie była pewna. Ale uważała, że coś prawdy w tym musi być. Nie darmo, przecież, trąbią o tym wszystkie kobiece gazety.

„Warto by wreszcie skończyć z tą codzienną rutyną, z tym życiowym marazmem i spróbować czegoś nowego… — myślała. — Praca, dom, gotowanie obiadów; wieczory w towarzystwie podstarzałego, gnuśnego męża, który dawno przestał stroszyć pióra i w niczym nie przypomina, zabiegającego o partnerkę, bażant w okresie godowym. Spoczął na laurach! Oklapł! i wydaje mu się, że wszystko mu się należy, tylko dlatego, dwadzieścia lat temu zgodziłam się zostać jego żoną.”

Niekiedy przychodziło jej do głowy, że popełniła błąd; że była wtedy młoda i głupia, i żałowała tego kroku… Miała dopiero dziewiętnaście lat i żadnego doświadczenia z mężczyznami. Łatwo dała się zauroczyć, omamić… Zakochała się w starszym od siebie o siedem lat, przystojnym, chociaż trochę zbyt poważnym oficerze i — stanowczo za wcześnie — zgodziła się stanąć z nim na ślubnym kobiercu. A przecież miała jeszcze czas! Mogła poczekać! Wyszumieć się! Spróbować życia, a dopiero później, pod trzydziestkę, założyć sobie pętlę na szyję. W końcu była piękną dziewczyną i nigdy nie brakowało jej adoratorów: młodych, niewinnych chłopców, którzy codziennie — nawet już po ślubie — zaczepiali ją na ulicy i chcieli umawiać się na randki. Ale ona była naiwną, niepoprawną marzycielką, głupią gąską. Zakochała się i chciała założyć rodzinę…

Na szczęście wszystko w miarę dobrze się potoczyło. Przetrzymała trudne lata. Córka wyrosła na piękną pannę i poszła z domu, więc teraz, znowu, ma czas i może zająć się sobą. Sama zadecyduje, co i kiedy będzie robić. Może zrealizuje swoje życiowe marzenie i zacznie podróżować — poznawać świat.

A on, Grzegorz, niech idzie swoją drogą! Na wszystko mu pozwoli. Niech robi, co chce, byle tylko jej nie ograniczał i dał sobie spokój z tymi, niczym nieuzasadnionymi, napadami milczącej zazdrości. Niech się wyleguje do południa w domu, albo siedzi w ogrodzie, na krzesełku pod lipą i — jak stary, ograniczony umysłowo Nikifor — maluje na emeryturze te swoje prostackie, kiczowate (chociaż — musiała to przyznać — dosyć ładne) obrazki, których i tak, nikt, nigdy, od niego nie kupi. Może również całymi dniami strugać z lipowych patyków figurki szachowe. Oszukiwać się, że jest artystą i w ten sposób poprawiać swoje samopoczucie, jeżeli nie stać go na nic innego; byleby tylko jej dał święty spokój. Pozwolił normalnie żyć, i spotykać się z ludźmi. Niczego więcej od niego nie żąda!


Grzegorz obudził się. Lóżko delikatnie zaskrzypiało, gdy się przewracał na drugi bok. Ale nie otworzył oczu. Udał, że nadal śpi i jednym okiem, przez wąską szczelinę w niedomkniętej powiece, niczym leżący w szuwarach, przebiegły krokodyl, obserwował, stojącą przed lustrem, żonę.

Podobała mu się w tej krótkiej, różowej, przeźroczystej koszulce — podkreślającej bardzo dobitnie zgrabną sylwetkę i pełne piersi — i luźnych, majtkach. Zawsze miał do niej słabość. I na razie nic się, w tym względzie, nie zmieniło. Teraz także miał ochotę wyciągnąć rękę i przewrócić ją na łóżko, aby trochę z rana pobaraszkować. Ale powstrzymał się ostatkiem woli i nie zrobił tego, bo podejrzewał, że żona — jak zwykle z rana — jest w złym nastroju, więc i tak nic z tego nie wyjdzie. Szkoda się denerwować i zaczynać dzień od, nikomu niepotrzebnej, awantury. Postanowił zaczekać z tym do wieczora. Miał nadzieję, że do tego czasu wyczuwalne wyraźnie, wiszące w powietrzu, niedobre fluidy rozproszą się i żona spojrzy na niego łaskawszym okiem.

Patrycja zauważyła, że mąż nie śpi. Wiedziała, o co mu chodzi i postanowiła, przekornie, zagrać mu na nosie. Niech się denerwuje i pęknie z zazdrości, jeżeli jest taki głupi…

„Nie dla psa kiełbasa!” — uśmiechnęła się do tej myśli i z pełnym wyrafinowaniem, wyuzdanym ruchem, poruszyła biodrami, a później, zabawnym, rozkołysanym krokiem filmowej gwiazdeczki weszła do łazienki, pozostawiając za sobą otwarte drzwi.

Umyła się, zrobiła makijaż i starannie uczesała fryzurę. Po czym umalowała usta i oczy, i ciemną kredką podkreśliła linię, pięknie utrzymanych, cieniutkich brwi. Narzuciła na siebie, przylegający do ciała granatowy kostium i wsunęła na nogi popielate pantofle na wysokim obcasie. Po tych wszystkich kosmetycznych zabiegach od razu poczuła się o kilkanaście lat młodsza. Opuściło ja poranne rozdrażnienie, więc spokojnie wróciła do sypialni, pochyliła się nad mężem i delikatnie musnęła go ustami w chropowaty policzek. Nie był to pocałunek, ale coś, co w jej mniemaniu miało być rodzajem przeprosin za odtrącenie i kolejną „spokojną” noc.

W ostatnich latach zmęczyła ją ta codzienna rutyna, ten nigdy nie kończący się, monotonny kierat i kompletnie straciła ochotę na seks. Nie czując pożądania, nie chciała się do tego zmuszać tylko po to, aby sprawić przyjemność swojemu samcowi alfa. Ale czy na pewno alfa? Tego, tak do końca, nigdy nie była pewna.

Grzegorz był porządnym, przewidywalnym facetem. Rodzajem spokojnego konia pociągowego, który bez oporów, codziennie, robił wszystko co trzeba. I nigdy, bez powodu, nie buntował się i nie szarpał wędzidłem. Być może dlatego, niekiedy, odnosiła wrażenie, że — pomimo iż jest oficerem — nie ma zbyt dobrze rozwiniętych cech przywódczych. Zauważyła, że brakuje mu inicjatywy i prawdziwej, męskiej ikry — a cechy te są niezbędne, aby w krwiożerczej, bezlitosnej dżungli, jaką jest dzisiejszy świat, mógł skutecznie przywodzić stadu. Ale dzięki temu trzymał się blisko domu, więc nie musiała obawiać się, że poszuka sobie kogoś na boku i będzie ją zdradzał. Bo tego, by nie zniosła. Nie należała do kobiet zadowalający się ochłapami. Zawsze wyznawała zasadę: „Wszystko albo nic!”


Teraz, po przejściu w stan spoczynku, Grzegorz trochę rozleniwił się i zgnuśniał. Nie interesował się innymi kobietami. Taką przynajmniej miała nadzieję. Ale nie zawsze tak było…

Kiedyś próbował szczęścia… Dał się omamić tej młodej, głupiej sekretarce, z dużym tyłkiem, z dowództwa batalionu i wodził za nią wolimi oczami. Na szczęście w porę spostrzegła niebezpieczeństwo i przystopowała ten, dobrze zapowiadający się romansik podstarzałego mężczyzny z młodą dziewczyną, która — widocznie — nie była na tyle atrakcyjna, aby znaleźć sobie adoratora w swoim wieku i łasiła się na starszych mężczyzn. Zrobiła mu wtedy takie piekło, że nie wiedział, gdzie stoi, i miał wszystkiego dosyć. I — raz na zawsze — wybiła mu z głowy wszelkie marzenia o przygodach na boku. Ale adoratorka wyższych oficerów nie odpuściła. Niedługo po tym zarzuciła sieci na dowódcę batalionu i rozbiła jego małżeństwo.

— Śpisz? — zapytała zaskoczona tym, że niespodziewanie opuścił ja zły nastrój i — po raz pierwszy od wielu dni — ma ochotę zrzucić z siebie ubranie i wskoczyć na chwilę do rozgrzanego łóżka. Nie było jednak już czasu nawet na szybki numerek, bo spóźniłaby się do pracy. A na to nie mogła sobie pozwolić.

— Nie! Leżę i zastanawiam się, dla kogo tak się stroisz?

„Więc jednak, serce go zakłuło!” — pomyślała. „Jest zazdrosny! Niech poczuje, jak to jest. Ja znosiłam to przez tyle lat, gdy on, w mundurze oficera, codziennie paradował po mieście, a jego kura domowa, siedziałam w domu przy garach i dziecku.”

— Dla dobrego samopoczucia –odpowiedziała i uśmiechnęła się. — Nie powiesz mi, chyba, że jesteś o mnie zazdrosny?

— Nie! Chyba nie. Ale wiesz o co mi chodzi…

— Wiem. Ty zawsze tylko o jednym… Już ci mówiłam, że mężczyzna potrzebuje do seksu sytuacji, a kobieta przyczyny. Postaraj się przyczynę. Ugotuj dobry obiad, to może wieczorem coś pomyślimy… — Lubiła w ten sposób się z nim przekomarzać. Czuła, że teraz, gdy on siedzi w domu, wreszcie zdobyła nad nim przewagę. Praca dawała jej poczucie niezależności, kontakt z ludźmi; świadomość, że robi coś ważnego i jest potrzebna.

Nie jest już tylko uroczym, głupiutkim dodatkiem do swojego męża, do jego orderów i medali. Ozdobą jego domu, gdy zaprasza gości; kucharką i matką jego córki, ale samodzielną istotą. Człowiekiem, który ma swoje miejsce w społeczeństwie i rolę do spełnienia. I odkąd posiadała własne, oddzielne, konto bankowe, poczuła się naprawdę wolna i postanowiła, że od tej pory sama będzie decydować, kiedy, gdzie i w jakim celu zdejmuje majtki…

— Wyjęłam z zamrażalnika kawałek kury. Gdy się rozmrozi, wrzucisz go do stojącego z wodą na kuchence czerwonego garnka, są tam już warzywa i przyprawy, i będziesz gotował, tak jak ci pokazywałam, przez trzy godziny… Na drugie, jeżeli będzie ci się chciało, możesz przygotować ziemniaki i rybę w panierce. Ale tylko dla siebie. Mnie wystarczy zwyczajny rosół z makaronem i odrobiną zielonej pietruszki.

— Da się zrobić! — zgodził się i leniwie przewrócił się na drugi bok, aby, po jej wyjściu, w spokoju, poleżeć jeszcze przez godzinkę.

Od dawna odnosił wrażenie, ze Patrycja bierze odwet za te wszystkie lata, gdy on stał na pierwszym miejscu. Dwa razy do roku wyjeżdżał na te swoje poligono-wczasy, gdzie — jej zdaniem — byczył się na słońcu i do woli wysypiał pod namiotem; oddychając zdrowym, pachnącym żywicą, leśnym powietrzem. A jego praca, zupełnie niesłusznie nazywa służbą, była najważniejsza, bo zarabiał trzy razy tyle, co ona.

Ustępowała i godziła się z tą niekomfortową sytuacją kury domowej, podporządkowanej władzy koguta, który łaskawie przyzwalał na to, aby mogła pracować i przynosić do domu dodatkowe pieniądze.

Pieniądze! Zawsze liczyły się tylko pieniądze, bo trzeba było wychować i wykształcić córkę, kupić działkę i wybudować dom, aby zapewnić sobie jakieś godziwe życie na starość.

Teraz, gdy Grzegorz przeszedł w stan spoczynku, wszystko się zmieniło: On utracił swoją pierwszoplanową pozycję. Siedzi w domu, odpoczywa, bawi się, rozwija swoje hobby, dla których wcześniej nie miał czasu. Jest znowu dużym chłopcem. Pogodził się z utratą znaczenia i nie martwi się o przyszłość, bo każdego miesiąca pieniądze spokojnie, bezszelestnie można powiedzieć, wpływają mu na konto. Córka studiuje w Ameryce. A ona, Patrycja, codziennie dojeżdża do pracy. Ma swoje sprawy, swoje życie — swój odrębny świat i własne konto w banku. Kosztowało ją to wiele wyrzeczeń, ale dzięki temu jest teraz niezależna i nie musi patrzeć na mężowską łaskę. Zresztą, będąc ambitną kobietą, nie miała innego wyjścia, musiała pracować, zaocznie zrobić studia, bo w dzisiejszych czasach, z jednej pensji, nie da się żyć na w miarę przyzwoitym poziomie.

— No to pa! — machnęła ręką na pożegnanie, bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby ducha, i już jej nie było. Z korytarza krzyknęła jeszcze, że może dzisiaj się spóźnić na obiad, bo Elżbieta ma urodziny i zaprosiła wszystkich po pracy do kawiarni. Było to oczywiście małe, niewinne kłamstewko, bo w kawiarni miały się spotkać tylko wybrane osoby. Nie chciała jednak, aby Andrzej na tej podstawie zaczął snuć jakieś teorie spiskowe i przypadkiem nie odkrył, że jego żona, aby przekonać się, że jest jeszcze atrakcyjna kobietą, po raz pierwszy po tylu latach wspólnego życia, ma ochotę umówić na randkę z innym mężczyzną.


Już czwarty rok mieszkali w Gwożnicy, kilkanaście kilometrów od Rzeszowa, w pięknej pagórkowatej okolicy. Przez środek ich działki, dwadzieścia metrów od przypominającego dawny, szlachecki dworek parterowego domku, przepływał uroczy, wiosną obrośnięty kwitnącymi kaczeńcami, niewielki strumyczek, w którym od kwietnia do późnej jesieni baraszkowały żaby i przypominające miniaturowe krokodyle, maleńkie traszki. I Grzegorz planował, tego lata, wybudować na nim przydomową zaporę wodną, wyposażoną w turbinę zdolną wytworzyć dostateczną ilość prądu do oświetlenia posesji. Zamierzał w niej również hodować własne pstrągi, które mógłby łowić na sztuczną muchę i przypiekać nad wodą, na grilu, gdy będzie miał na to ochotę lub niespodziewanie wpadną do niego z wizytą starzy znajomi.

Oboje z żoną zawsze marzyli o własnym, przydomowym stawie, gdzie mogliby w lecie, w spokoju i w ciszy, pływać na łódce i moczyć nogi w wodzie. Dlatego ten strumyk, stwarzający szansę na realizację tego marzenia, zdecydował, że kupili tę działkę, aby na niej wybudować dom i na dobre wyprowadzić się z zatłoczonego Rzeszowa.

W sąsiedztwie, w ostatnich latach, jak grzyby po deszczu, wyrosło wiele innych pięknych domów, ogrodzonych solidnymi płotami z kutego metalu, ze strzyżonymi co tydzień trawnikami, w których mieszkali ludzie z miasta. Wieś znowu stała się modna.

Każdy kto mógł i kogo było na to stać, sprzedawał swoją klatkę w bloku z socjalistycznej dużej płyty — miejsce swojego dobrowolnego odosobnienia i tortur, gdyż w lecie w mieszkaniach tych panowała niesamowita spiekota, a zimą, pomimo horrendalnie wysokich opłat za ogrzewanie i ciepłą wodę, było zawsze zimno — i uciekał na wieś. Ale wieś ta miała już niewiele wspólnego z tamtą dawną, którą wszyscy pamiętali z czasów swojego szczęśliwego dzieciństwa. Brakowało w niej porannego piania kogutów, gdakania kur; bydła wypasanego na przydrożnych łąkach i dzieci, grających w piłkę na podwórkach przed domami; a zimą z krzykiem zjeżdżających na nartach, sankach i wypchanych sianem workach po nawozie z okolicznych pagórków i budujących ze śniegu prowizoryczne skocznie i przydomowe lodowiska. Przypominała raczej podmiejskie dzielnice willowe lub jakieś luksusowe hoteliki, do których codziennie, na noc i na weekendy, przyjeżdżali leniwi, tłuści ludzie z miasta, żeby odpocząć; wyspać się w ciszy i spokoju, z dala od wszelkiego zgiełku, i nic nie robić.


Na parkingu przed domem stało dwa samochody: terenowy jeep Grzegorza i maleńkie, trzydrzwiowe, czerwone audii Patrycji, z ekonomicznym silnikiem TDI. Patrycja lubiła to małe autko, gdyż — w przeciwieństwie do forda, którym jeździła wcześniej — było bezawaryjne, bardzo zwrotne i łatwe do zaparkowania na zatłoczonych parkingach. Dzięki tym cechom dawało jej poczucie bezpieczeństwa, niezależności i swobody. Codziennie dojeżdżała nim do Rzeszowa, gdzie w miejskim szpitalu pracowała jako pielęgniarka oddziałowa na wydziale chirurgicznym.

Wsiadając do samochodu odniosła wrażenie, że ostatnio zrobiła się jakaś ociężała. Niespodziewanie poczuła także na twarzy lekkie uderzenie gorąca, któremu towarzyszył łagodny zawrót głowy.

„Czyżby zaczynały się kłopoty z menopauzą?” — przemknęło jej przez głowę, ale odpędziła od siebie tą niedorzeczną myśl. Na to, było jeszcze stanowczo za wcześnie! Dlatego doszła do wnioski, że to efekt zwyczajnego przemęczenia i złego odżywiania się. Od lat wyjeżdżała z domu prawie na czczo. Rano nic jadła, gdyż nie chciała, aby jej ciało zaczęło przypominać tłusty baleron. W szpitalu, codziennie na początek dnia, wypijała mocną kawę z mlekiem, i zwykle około południa, aby nie umrzeć z głodu, przegryzała kanapkę w bufecie. Dopiero po powrocie do domu, wieczorem, przygotowywała coś razem z Grzegorzem, co od biedy, można było nazwać domowym obiadem. Nic więc dziwnego, że przy takim trybie życia żołądek jej się skurczył i nie odczuwała głodu. Pomimo to, wiek wyraźnie dawał o sobie znać i trudno jej było utrzymać dobrą formę.

Po przejechaniu kilku kilometrów poczuła się lepiej, ale nadal miała wrażenie, że coś jest nie tak. Spódnica stanowczo za bardzo wżerała jej się w biodra, a to świadczyło o tym, że musiała ostatnio nieco przytyć. Zawsze wszystko szło jej w boki, nigdy w ramiona, czy piersi, więc będzie musiała coś z tym zrobić. Postanowiła, że od dzisiaj musi się zdrowiej odżywiać i zapisze się na aerobik, albo sama zacznie ćwiczyć w domu. Bo, jak tak dalej pójdzie, to niedługo nie będzie się niczym różnić od tych swoich starszych koleżanek, którym tyłki dawno przestały mieścić się na krzesłach. Zawsze była piękną i ponętną kobietą. Znała swoją wartość. Na ulicy mężczyźni nadal wodzili za nią wzrokiem. Ale czas nieubłaganie mijał i działał na jej niekorzyść. Nie była na tyle zadufana w sobie i tępa, aby nie zdawać sobie z tego sprawy. Pomimo to, trudno jej było się z tym pogodzić. Dlatego, jak każda kobieta, łaknęła potwierdzenia, że wciąż jest atrakcyjna, kochana i pożądana. Ale Grzegorz zrobił się oschły i bardzo małomówny. Od dawna nie szeptał jej do uszu czułych słów i nie przynosił kwiatów. Oczekiwał raczej, że to ona będzie zabiegać o jego względy, i za każdym wyciągnięciem ręki, o każdej porze będzie gotowa pójść z nim do łóżka.

Tymczasem ona, targana sprzecznościami i potrzebą zmian, z nadzieją wypatrywała czegoś, co miało odmienić jej życie. Pragnęła znowu, jak wtedy, gdy miał dziewiętnaście lat, przeżywać wielkie uniesienia i żyć w atmosferze nieustającego podniecenia i szczęścia. Czuć, że ktoś zabiega o jej względy, pragnie jej i jest gotów zrobić dla niej dosłownie wszystko.

Wprawdzie Grzegorz zawsze zapewniał ją, że kocha te jej wszystkie okrągłości; w tym także, jej zdaniem, coraz bardziej rozrastające się biodra. Ale czy można mu wierzyć? Czy w ogóle można wierzyć jakiemukolwiek mężczyźnie, który, gdy jest podniecony, aby osiągnąć swój cel i rozładować seksualne napięcie, powie wszystko to, co tylko kobieta pragnie usłyszeć, a chwilę później, gdy jest już po wszystkim, wypali papierosa, przewróci się na drugi bok i zaśnie twardym snem przydrożnego kamienia.

„Na szczęście Grzegorz nie pali” — pomyślała. „Ale cała reszta pasuje, jak ulał. Wydaje mu się, że wszystko mu się należy; że z ochotą będę wyskakiwała z majtek za każdym razem, gdy tylko kiwnie na mnie palcem. Bo ma do tego prawo, tylko dlatego, że kiedyś zgodziłam się zostać jego żoną.”

Patrycja była przeciwna przejściu Grzegorza na emeryturę. Uważała, że zdejmując mundur, który doskonale podkreślał jego drapieżną urodę, stracił wiele na atrakcyjności. Obawiała się również, że w pustym domu nie będzie miał co robić przez całe dnie. Zacznie się nudzić, szukać towarzystwa miejscowych obiboków i pić; albo, jeszcze gorzej, rozglądać się za młodszymi i chętnymi kobietami. Dlatego dyskretnie próbowała mu zasugerować, że natychmiast powinien znaleźć sobie jakieś dodatkowe zajęcie. I nie podobało jej się, gdy zabrał się do malowania obrazów i strugania figurek szachowych z drewna lipowego. Podejrzewała — i miała rację — że, siedząc w domu, z czasem zrobi się zazdrosny i będzie próbował ograniczać jej wolność. A na to, żadną miarą, nie mogła się zgodzić. Nie po to, przesz tyle lat, męczyła się, dokształcała i budowała swoja pozycję zawodową, aby teraz, gdy dochrapała się odpowiedzialnego, samodzielnego stanowiska pielęgniarki oddziałowej, miała z tego zrezygnować i pozwoliła się kontrolować; wodzić na pasku i zamknąć w czterech ścianach domu.

Grzegorz, musiała to przyznać, nigdy nie żądał od niej, aby zrezygnowała z pracy, ale zrobiłby to na pewno, gdyby nie potrzebowali pieniędzy, które każdego miesiąca przynosiła do domu. A zanosiło się na to, że już niedługo jej pensja przerośnie jego emeryturę. Uważała, że Grzegorz jest zazdrosny i najchętniej trzymałby ją na smyczy, jak własnego foksteriera, dając tylko tyle swobody, aby mogła pracować i zarabiać pieniądze. Co prawda dobrze to ukrywał. Nigdy nic nie mówił i nie robił jej wyrzutów, ale czytała to w jego oczach, za każdym razem, gdy o godzinę lub dwie spóźniała się z powrotem do domu.

Niekiedy miała dość takiego życia. Wtedy żałowała, że zgodziła się na sprzedaż mieszkania, które mieli w Rzeszowie. Co prawda nie było to nic nadzwyczajnego. Ot zwyczajna dwupokojowa klatka w bloku na czwartym piętrze, bez windy. Ale teraz, raz na jakiś czas, dla odmiany, mogłaby zanocować w nim. Posiedzieć w samotności, porozmyślać, a wieczorem spotkać się z koleżankami na mieście i odpocząć od codziennych problemów, od Grzegorza i gęstniejącej coraz bardziej domowej atmosfery, w której czasami można było, bez problemu, powiesić siekierę. Jemu także takie krótkie wakacje bez żony wyszłyby z pewnością na zdrowie.

Rozmyślając w ten sposób Patrycja dojechała do rogatek miasta. Była dzisiaj w wyjątkowo podłym nastroju i być może dlatego, doszła do przekonania, że jej związek z Grzegorzem znajduje się na mocno oblodzonym, ostrym zakręcie. I albo oboje pójdą po rozum do głowy i — wspólnymi siłami — dojdą do jakiegoś porozumienia i wyjdą na prostą; albo ich małżeństwo rozpadnie się, jak przysłowiowa bańka mydlana. I właściwie, w tej chwili, nie miała ochoty dłużej walczyć. Było jej wszystko jedno: Wóz albo przewóz! Świat nie kończy się na jednym mężczyźnie! Przy odrobinie zachodu można ich, bez problemu, wodzić za nosy i wiązać w pęczki. Można również doskonale się bez nich obejść. Bo większość z nich, to zwyczajne dupki, egoistyczne samce, którzy — zanim dopadnie ich starość — nie potrafią spojrzeć dalej poza czubek własnego fiuta.


Miasto wchłonęło przylegające do niego wioski. Dzięki temu zyskało nowe tereny inwestycyjne i rozrastało się bardzo szybko we wszystkie strony. Przypominało jeden wielki plac budowy. Z każdego miejsca widać było, sterczące na tle bezchmurnego nieba, olbrzymie ramiona dźwigów, do których przytwierdzone były, przypominające ptasie gniazda, przeźroczyste, maleńkie kabiny operatorów. O tej porze, w każdej z nich, siedział już miniaturowy człowiek i za pomocą kilku drążków, podnosił, przesuwał i opuszczał wielkie ciężary. Na placach budów niezgrabne kopary i buldożery, rozkopywały i ubijały ziemię; a przypominające kontenery, czterdziestotonowe ciężarówki, przewożące kruszywo ze żwirowni i buchającą parą, gorącą masę bitumiczną, tarasowały drogi.

Budowano nową obwodnicę, budynki uniwersyteckie, osiedla mieszkaniowe i olbrzymie supermarkety.

Obserwując to wszystko, w drodze do pracy, Patrycja czuła się rozczarowana. Bo wiedziała, że za tą, widoczną dla wszystkich, fasadą, pozorem dobrobytu, kryje się wielkie oszustwo: wysokie bezrobocie i bardzo niskie płace robotników, którzy jednak mieli szczęście i pracują, oraz niewspółmierne do zasług, czasami horrendalnie wysokie dochody, powiązanych z politykami, członków zarządu i prezesów spółek oraz — tak zwanych — „niezastąpionych” menadżerów i innych szalbierzy, którzy w białych rękawiczkach, za pomocą opłacanego lobbingu, kulawego prawa, niskiej płacy minimalnej, umów śmieciowych i innych kantów, od lat ograbiają ludzi z ich pieniędzy.

Od czasu, gdy jej córka Jolanta, skorzystała z okazji i wyjechała kontynuować naukę do Ameryki, bo w kraju nie znalazła dla siebie żadnych perspektyw do dalszego rozwoju., Patrycja zdawała sobie sprawę, że w najgorszej sytuacji znajdują się młodzi ludzie, których wpuszczono w niezły kanał…

Przez lata zachęcano ich do studiowania i wmawiano, że jest to jedyna droga do osiągnięcia dobrobytu. Teraz, gdy okazało się, że większość z nich po opuszczeniu uczelni nie może znaleźć pracy, bo nie przygotowano dla nich żadnych propozycji, mogli, spokojnie, powiesić swoje dyplomy na ścianach lub podetrzeć sobie nimi tyłki.

Okazało się, że nikt na nich nie czeka z wyciągniętymi rękami. Kraj nie potrzebował tylu ludzi z tytułem magistra i inżyniera. Nie potrzebował również robotników. Dlatego, na początku dwudziestego pierwszego wieku, zrobiono z młodych Polaków towar eksportowy; i hurtowo, aby pozbyć się problemu, z dyplomami i bez, wysyłano ich za granicę, żeby tam płacili podatki i pomnażali dobrobyt innych narodów.

Patrycja uświadomiła sobie to dopiero, gdy problem dotknął ją osobiście. Do tej pory żyła w nieświadomości, w błogim zadowoleniu ludzi „dających sobie radę”. Przekonana, że wszystko idzie w dobrym kierunku i jakoś to będzie. Gonimy uciekającą, bogatą Europę, więc trzeba zaciskać pasa. Pomimo wielu problemów, ciągnących się za nami, jak kula u nogi, wad narodowych, krok po kroku posuwamy się do przodu; jesteśmy pracowici, oszczędni, opieramy się kryzysom, więc już prawie ich mamy…

Wjeżdżając na teren szpitala, Patrycja odpędziła od siebie wszystkie nieprzyjemne myśli, wszystkie zmartwienia i kłopoty. Tutaj zaczynał się inny świat — świat ludzi cierpiących i chorych, którym trzeba pomagać wrócić do zdrowia, dawać nadzieję — zaszczepiać optymizm. I to, w tej chwili, było jej najważniejsze zadanie. W szpitalu, nigdy nie pozwalała sobie na kwaśną minę.

Ponadto doszła do wniosku, że pomimo pewnych niedoskonałości, jej życie nie jest wcale złe. Cóż z tego, że w jej małżeństwie zaczyna coś trzeszczeć. Od tego, przecież, świat się jeszcze nie zawali. Codziennie spotykała na swojej drodze ludzi, którym żyło się o wiele gorzej, których przygniatały do ziemi prawdziwe nieszczęścia, a pomimo to chodzili z podniesionymi głowami, nie załamywali się i do końca starali się walczyć.

A poza tym, czekało ją dzisiaj miłe popołudnie. Konspiracyjna randka, która już teraz, gdy o niej myślała, napełniała ją pewnym miłym niepokojem i dostarczała odrobinę pobudzającej do życia adrenaliny. Więc, przekraczając szpitalną bramę, odzyskała optymizm. Poczuła się lepiej i w żaden sposób nie mogła przewidzieć, że dzisiejszy dzień zapoczątkuje coś, co całkowicie przewróci do góry nogami jej dotychczasowe, ustabilizowane życie.

Rozdział 3

Doktor Andrzej Stachura, ordynator Wydziału Chirurgicznego Miejskiego Szpitala Zrespolonego w Rzeszowie siedział za skromnym biurkiem w swoim gabinecie i uważnie przeglądał dokumentację medyczną czterdziestoletniego pacjenta.

Był to ciężki przypadek niedotlenienia serca, spowodowany chorobą miażdżycową i doktor czekał na konsultację kardiologiczną. Ale — jego zdaniem — tylko natychmiastowa interwencja chirurgiczna i wszczepienie bajpasów mogło dać pozytywne rezultaty; i ocalić człowieka od niechybnej śmierci, która, zapewne, już czaiła się w kącie za łóżkiem, aby w dogodnej chwili przerwać cieniutką pajęczynę jego życia.

Ordynator był rozdrażniony, bo musiał borykać się z problemami nie mającymi nic wspólnego z leczeniem chorych.

Aby zadowolić urzędasów z Narodowego Funduszu Zdrowia i administrację szpitalną, powinien oszczędzać pieniądze. Stosować tańsze, a tym samym gorsze, procedury i leki, i przesuwać w czasie planowane zabiegi, aby zmieścić się w przyznanym mu limicie pieniędzy na funkcjonowanie wydziału i nie zadłużać szpitala. Do tej pory nie potrafił się na to zdobyć, bo nie czuł się Bogiem! Nie chciał sam decydować, komu dać szansę, a kogo jej pozbawić — kto ma żyć, a kto umrzeć!

Stachura był wdowcem. Trzy lata temu, po śmierci żony, którą w najlepszym momencie życia dopadł rak, przyjechał tutaj z Warszawy. Chciał z dala od podniet wielkiego świata, w zapomnieniu i ciszy, pomagać ludziom; pogodzić się ze stratą i ukoić nerwy, skołatane długą, bezskuteczną walka o życie żony. W pewnym sensie czuł się winny jej śmierci, bo nie potrafił jej pomóc.

Młodsza od niego o dziesięć lat Agnieszka była miłością jego życia i nie przypuszczał, aby kiedykolwiek, jakaś inna kobieta, mogła w jego sercu zająć jej miejsce. Żałował tylko, że nie mieli dzieci, gdyż teraz mógłby patrzeć, jak dorastają, zakładają swoje rodziny i odchodzą na swoje, jak pojawiają się wnuki… Mógłby obserwować to wszystko i cieszyć się ich szczęściem. Ale — jakby na własna prośbę — został tego pozbawiony.

W młodości oboje popełnili kilka błędów. Długo odkładali decyzję o dzieciach, bo chcieli mieć czas na własne kariery, doskonalenie swoich umiejętności zawodowych i podróże. Wtedy wydawało im się, że mają przed sobą długą drogę i szmat czasu, więc zdążą ze wszystkim. Świetnie to sobie zaplanowali. Ale, gdy wreszcie uznali, że przyszła pora, okazało się, że jest już za późno. Agnieszka nie mogła zajść w ciążę i nie potrafił jej w tym pomóc żaden specjalista, chociaż wszyscy zgodnie orzekli, że trzeba próbować, bo nie widzą żadnych znanych medycznych przeszkód, które by to uniemożliwiały. A później przyszła choroba… Ślepy los zakpił z nich w najokrutniejszy sposób i udowodnił, że człowiek pozostaje nadal niewolnikiem swojego przeznaczenia. Zakładnikiem Natury. I wystarczy jeden podmuch, jedno mrugnięcie oka niewidzialnego Pana i Władcy świata (Jeżeli rzeczywiście ktoś taki istnieje a o wszystkim nie decyduje głupi przypadek?), aby jego plany, jego marzenia i nadzieje, bezpowrotnie zmienić w garstkę prochu.

Od śmierci żony, przez bardzo długi czas, Andrzej nie potrafił się otrząsnąć z doznanego wstrząsu. Żył w dziwnym transie, w beznadziejności, jakby nieświadomy do końca co się z nim dzieje; zawieszony, gdzieś pośrodku, pomiędzy bytem a niebytem, przesiąknięty uczuciem niczym nie dającej się zastąpić, bezsensownej straty.

Codziennie chodził do pracy, uczciwie wykonywał swoje obowiązki; a wieczorami i w nocy — leżąc samotnie, zlany zimnym potem w pustym łóżku, ogarnięty nieracjonalnym smutkiem — słuchał monotonnego tykania zegara. I Zdarzały się noce, w których bezgłośnie, nie roniąc jednej łzy, przesiąknięty zwierzęcym smutkiem i tęsknotą, jak bieszczadzki wilk, wył do księżyca. Nie zwracał uwagi na inne kobiety, chociaż kilka z nich, bezskutecznie usiłowało umówić się z nim na randkę i pocieszyć go w jego smutku. Ale on nie odpowiadał na wysyłane sygnały. Nie mógł i nie potrafił się na to zdobyć, gdyż nie interesowało go życie. Chodził po ulicach, pracował i na pozór, funkcjonował jak wszyscy, ale w środku, w tym co jest najistotniejsze — w duszy, był martwy; martwy jak przydrożny głaz, albo stary zasuszony, grabowy pień, którego trudno porąbać nawet najlepiej naostrzoną siekierą. I wydawało mu się, że nie warto się starać, nie warto nic robić, nie warto żyć; że niepotrzebnie wyjechał z Warszawy, bo to przecież nic nie mogło zmienić. I w tym smutku, w tym zniechęceniu i bólu pozostanie już do końca swoich dni.

Ale nie on pierwszy i nie ostatni, na tym świecie, przekonał się, że czas, mimo wszystko, leczy rany i uśmierza cierpienie. Nie żeby zapomniał! O tym nigdy nie mogło być mowy! Raczej wyglądało to tak, jakby po długiej suszy zaczął mżyć drobniutki deszczyk i bardzo powoli, padając przez wiele tygodni, rozmoczył skostniałą i spękaną, jałową ziemię.

Którejś nocy miał piękny sen: We śnie zobaczył Agnieszkę. Siedziała w sukni ślubnej, na ławeczce, w bajecznie wyglądającym ogrodzie, pośród morza przepięknych kwiatów — tak mógł wyglądać tylko boski raj — i uroczo, z zadowoleniem, przepojona jakąś emanującą z jej pięknych oczu radością i szczęściem, patrzyła na niego.

Chciał podejść do niej, wziąć ją w ramiona i pocałować, ale nie mógł tego zrobić, gdyż jakaś niewidzialna siła przymurowała go do ziemi. Nogi miał ciężkie jak z kamienia i coś go ściskało za gardło. Więc nie mógł także wymówić żadnego słowa. Stał tylko i patrzył, zahipnotyzowany widokiem swojej żony i porażony jej niesamowitą, delikatną urodą.

— Widzisz, ja żyję! — powiedziała i uśmiechnęła się tak, jak zawsze to robiła, nieznacznie rozchylając usta i odsłaniając równe, białe, bardzo piękne zęby. — I jest mi tutaj dobrze! Dlatego, proszę cię, nie płacz więcej! Idź i żyj! Masz jeszcze długą drogę do przebycia. A jak wypełni się wszystko to, co masz zapisane, znowu się spotkamy, bo jesteśmy połówkami tego samego jabłka.

Po tych słowach obudził się i od razu wiedział, że coś się w nim przełamało; że przygniatający go od śmierci żony kamień smutku, spadł mu z serca. Zaskoczony i zdziwiony tym, co się wydarzyło we śnie, pełen niedosytu, gdyż chciał śnić dalej, podszedł do okna i spojrzał na ulicę, gdzie w brzasku porannego słońca rodził się piękny, zimowy dzień. I po raz pierwszy od trzech lat, zauważył znowu, że świat nadal jest piękny. Nie stracił swojego uroku i warto żyć, choćby tylko po to, aby codziennie, od nowa, podziwiać wschody i zachody słońca; i przemierzać te same, ale jakże odmienne dla każdego człowieka, drogi.

Od tamtej nocy począł znowu, z nadzieją, patrzeć w przyszłość. Powali mijało przygnębienie, a wracała chęć do pracy, do niesienia pomocy ludziom chorym, samotnym i potrzebującym. I jedynym celem jego życia, w tamtym okresie, stała się potrzeba czynienia dobra.

Na razie nie myślał o kobietach, gdyż nie odczuwał fizycznego pożądania. I wydawało mu się, że potrafi się bez nich obejść i żyć samotnie.

Aż pewnego dnia przekonał się, że to nieprawda!

Było to pod koniec lutego. Miał wtedy dzień wolny. Ale około południa wstąpił do szpitala, aby upewnić się, że na jego oddziale nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Odwiedził dyżurnego lekarza, zerknął do pokoju pielęgniarek oraz obszedł sale chorych. Wszystko, jeżeli tak można powiedzieć, szło w dobrym kierunku. Był zadowolony z pracy swojego personelu. Nikomu, nawet gdyby usilnie szukał dziury w całym, nic nie mógł zarzucić.

Gdy już miał wychodzić, zapukał do pokoju pielęgniarki oddziałowej, Patrycji Kosińskiej, która siedziała za biurkiem i przeglądała jakieś papiery.

— Dzień dobry pani Patrycjo. Jak leci? — zagadnął, nie bardzo wiedząc, co powinien powiedzieć.

— Dziękuję, dobrze! Proszę wejść, panie ordynatorze — zaprosiła go do środka i wskazała ręką na stojący pod ścianą, mocno wysłużony fotel. — Morze napije się pan ze mną kawy? — zaproponowała. Nie było w tym nic zdrożnego. Ot zwyczajna uprzejmość, a może chęć przypodobania się przełożonemu. — Nie spodziewałam się dzisiaj tutaj pana zobaczyć.

— Wpadłem tylko na chwilę, aby zobaczyć, co się dzieje. Ale chętnie usiądę i wypiję filiżankę. Towarzystwo pięknej kobiety i gorąca kawa, na pewno, mi nie zaszkodzi — zgodził się. Po czym dwoma dużymi krokami przemierzył maleńkie biuro oddziałowej i wygodnie usadowił się na twardym, szpitalnym fotelu. — Jak pani wie, mieszkam w Rzeszowie już od ponad trzech lat, ale wciąż jestem tutaj obcy. Nie mam zbyt wielu przyjaciół i gdy nie pracuję, zwykle około południa, nie mam co ze sobą zrobić. Prościej mówiąc, doskwiera mi samotność, więc szukam kontaktu z ludźmi.

Patrycja, tak jak wszyscy z chirurgii, znała historię ordynatora. Wiedziała, że jest wdowcem, ale taktownie na ten temat nic nie napomknęła. Stachura był doskonałych chirurgiem, specjalistą wielkiej klasy. Bardzo cenionym przez współpracowników i pacjentów za wiedzę i wrodzoną delikatność w podejściu do ludzi. A szczególnie za upór i konsekwencję w starciach z administracją szpitalną i bezdusznymi urzędasami z Narodowego Funduszu Zdrowia. Gdy chodziło o dobro pacjenta, zawsze był gotów poruszyć niebo i ziemię.

A ponadto był przystojnym mężczyzną w sile wieku, otoczonym aureolą tajemnicy i ledwie wyczuwalnego smutku. Smutku, który przywiózł ze sobą z Warszawy i jeszcze się z niego nie otrząsnął. Ale dobrze się trzymał. I gdyby nie wiedziała, kiedy się urodził, nigdy by nie przypuszczała, że ten wysoki, szczupły, lekko szpakowaty, łagodny facet, o wnikliwym spojrzeniu niebieskich oczu, przekroczył już pięćdziesiątkę. Niewątpliwie miał w sobie coś pociągającego i podobał się kobietom. Niektóre z nich, szczególnie, tak zwane kolekcjonerki, które lubiły zwracać się do każdego lekarza po imieniu, od dawna ostrzyły sobie na niego zęby; i czekały na okazję, w której będą mogły na szpitalnej kozetce, rozłożyć przed nim swoje wypielęgnowane, długie nogi, albo wprost na podłodze, na materacu, dosiąść go okrakiem, chwycić za wędzidła i ujeździć, jak narowistego konia.

Ona również pozostawała pod jego urokiem, ale nie myślała o nim, jako o ewentualnej zdobyczy dla siebie. Była przecież porządną, szanującą się mężatką, która do tej pory — wbrew powszechnemu mniemaniu, że większość piguł, to spragnione seksu cichodajki, które na nocnych zmianach zabawiają się z dyżurującymi lekarzami i pielęgniarzami — pozostawała wierna swojemu mężowi i nie robiła żadnych skoków w bok.

Znała także, przynajmniej, trzy dużo młodsze od siebie, wolne dziewczyny, które miały wobec niego poważne zamiary i od dłuższego czasu, bezskutecznie, różnymi sposobami, próbowały zwabić go w swoje sidła. Doktor jednak nie zwracał na nie uwagi. Ale robił to tak, jakby nie miał pojęcia, o co im może chodzić.

Patrycja podniosła się, podeszła do stojącej w rogu pomieszczenia, przeszklonej szafki i wyjęła z niej dwie, bardzo ładne, filiżanki z chińskiej porcelany. Przecisnęła się obok doktora do okna, gdzie na szerokim parapecie stał elektryczny szybkowar i przygotowała kawę po turecku z cukrem i śmietanką. W tym czasie nic nie mówiła, a on siedział i patrzył na jej szczupłą sylwetkę. Okrągłe, wyraźnie zarysowane pod nieskazitelnie białym fartuchem szpitalnym, apetyczne biodra, w jakiś sposób, podrażniły jego wyobraźnię.

Do tej pory, od chwili przyjazdu do Rzeszowa, nie interesował się kobietami. Dziewczyny pracujące w jego wydziale, w tym także Patrycję, zawsze traktował z najwyższym szacunkiem, ale bezosobowo, jakby był wykastrowanym eunuchem, którego nie interesuje piękno kobiecego ciała i sex. Uważał, że ten etap życia ma już bezpowrotnie poza sobą.

Dzisiaj jednak coś się zmieniło. Coś w nim drgnęło. Zauważył, że Patrycja, pomimo, że jest już kobietą w średnim wieku, ma zgrabną sylwetkę młodej dziewczyny i jakiś, emanujący od niej, naturalny, babski wdzięk, który niespodziewanie zagrał mu na nosie; i po tak długim czasie uśpienia, obudził w nim mężczyznę. Sprawił, że gdy przygotowywała kawę, odwrócona do niego tyłem, nie mógł oderwać od niej oczu.

Kilka razy omiótł wzrokiem jej sięgające ramion, bardzo gęste, kasztanowe włosy, wąskie ramiona i plecy, wyraźnie rysujące się pod białym fartuchem okrągłe biodra i pośladki, oraz długie, niesamowicie zgrabne — wyglądające delikatnie, jak u rasowej arabskiej klaczy, nieco zaróżowione pod kolanami, długie nogi.

Trochę zmieszany i zaskoczony zmianą, która w nim zaszła, zastanawiał się, co to może oznaczać. Czyżby tak szybko zapomniał? Więc tylko tyle była warta jego miłość? Czy już otrząsnął się z żalu i smutku po stracie ukochanej kobiety i znowu stał się mężczyzną? Mężczyzną jakim był w młodości, który żadnej spódniczce, żadnej chętnej — starej czy młodej — cipce nie przepuszczał i był w stanie przelecieć wszystko, co miało dwie nogi i nie uciekało na drzewo…

Speszył się nieco, gdy Patrycja podeszła z gorącą kawą i pochyliła się nad nim, stawiając filiżankę na maleńkim stoliczku, przyozdobionym, wyszywaną cienkim kordonkiem, w czerwone róże, białą serwetką.

— Mam nadzieję, że będzie panu smakowała — powiedziała, nieświadomie odsłaniając przed nim piękne, zwisające w dół i figlarnie kołyszące się pod bluzką, kształtne, jak dwie olbrzymie, soczyste pomarańcze, urocze piersi.

Dzięki temu, że miała rozpięty fartuch i dekolt w bluzce, gdy się pochyliła nad stolikiem, na wysokości jego oczu, jego wzrok, mimowolnie, powędrował daleko w głąb jej stanika i dokładnie (na ile to możliwe, gdy kobieta jest ubrana) je sobie obejrzał. Były ciężkie i kształtne; i przyłapał się na tym, że ma ochotę, od spodu, wziąć je w ręce, jak dwie ulęgałki, aby poczuć na dłoniach ich wagę i twarde sutki. Ale nie to ostatecznie wytrąciło go z równowagi.

— Dziękuję — odrzekł, bezskutecznie siląc się na obojętnie brzmiące słowa, które całkowicie nie zdradziłyby jego myśli. — Jest pani bardzo miłą i uprzejmą kobietą.

— Proszę nie przesadzać z tymi komplementami, bo jeszcze w nie uwierzę i będzie kłopot. — Uśmiechnęła się, ale to, co powiedział przyjemnie ją podrażniło i poczuła, że zaczyna się czerwienić. Po czym, z uczuciem lekkiego mrowienia na całym ciele, cofnęła się szybko do swojego biurka i usiadła na krześle. — Niech pan pamięta, że nie mam już dwudziestu lat i jestem mężatką.

Gdy się pochylała nad stolikiem, stawiając przed nim kawę, do jego nozdrzy dotarł jej wyjątkowo miły zapach. Było w nim coś tak intensywnego i podniecającego zarazem, że poczuł w sobie, prawie zwierzęcy, prymitywny instynkt, objawiający się jako niesamowicie mocne, fizyczne, samcze pożądanie. Pożądanie, które, bez względu na konsekwencje, powinno zostać natychmiast zaspokojone.

Miał ochotę zerwać z niej ubranie, odwrócić tyłem do siebie i — tak, jak tysiące lat temu robili to dzikusy, jak sto lat temu i obecnie, na całym świecie, robią to współcześni barbarzyńcy — zwyczajnie ją zgwałcić.

Do tej pory, w swoim długim już życiu; nawet w pierwszych latach po ukończeniu medycyny, gdy poczuł się prawdziwym mężczyzną i szalał za kobietami, nigdy nie przytrafiło mu się coś tak intensywnego.

Co prawda nie był seksuologiem, ale kiedyś coś tam czytał o podobnych zdarzeniach. Nigdy jednak nie przypuszczał, że sam zapach kobiecego ciała — bo z pewnością nie chodziło tutaj o perfumy, ani o jej wygląd — może wywołać u doświadczonego mężczyzny, tak niesamowicie skrajne, intensywne uczucie.

Ale cywilizacja, w której wyrósł, zrobiła swoje. Nie był już, nie znającym granic, dzikusem — ociekającym krwią barbarzyńcą gwałcącym kobiety, dla którego życie i śmierć stanowiło jedność. Był tylko jego dalekim krewnym, na którym kultura odcisnęła swoje piętno; wtłoczyła go w ramki moralnych zakazów i nakazów — tego, co wypada, co można i czego nie powinno się robić. Więc, dzięki temu i niezłomnemu charakterowi, wielkim wysiłkiem woli, zdołał, w jakiś sposób, okiełznać żądzę i zapanować nad własnymi instynktami.

— Świetna kawa! — odezwał się po chwili, jakby nic się nie wydarzyło, spokojnym, ale nieco chrapliwym głosem. Miał ochotę pominąć wszelkie konwenanse, natychmiast przejść do rzeczy i bez ogródek zaproponować jej spotkanie. Po namyśle, aby nie spalić wszystkiego na panewce, postanowił jednak zaczekać na bardziej sprzyjające okoliczności. Gdyby to zrobił teraz — ponieważ był ordynatorem, a ona pielęgniarką, pracującą w jego oddziale — mogła poczuć się urażona i odnieść wrażenie, że chce wykorzystać stosunek zależności służbowej do celów prywatnych.

Patrycja instynktownie, jak każda kobieta, odgadła, co się dzieje. Wyczuła napięcie i feromony skaczące po pokoju. Nie potrzebowała słów, aby wiedzieć, że coś się pomiędzy nimi wydarzyło; coś ich połączyło, coś zaiskrzyło i od tej pory nigdy nie będą już zupełnie sobie obcymi ludźmi.

Doktor podobał jej się. Współczuła mu z powodu jego nieszczęścia i samotności. I pochlebiało jej to, że pomimo, iż silił się na obojętność — jej nie oszukał — patrzył na nią pożądliwym wzrokiem. Pochlebiało jej to, gdyż czuła się trochę zaniedbywana przez Grzegorza, który ciągle zapominał o ich wspólnych rocznicach i nie przynosił jej kwiatów; i — nie zdając sobie z tego sprawy — od dawna szukała potwierdzenia swojej atrakcyjności. W głębi duszy miała ochotę na mały flircik, który wniósłby odrobinę ożywczej adrenaliny i świeżości w jej monotonne, prawie samotne życie obok męża, którego już, chyba, przestała kochać.

„Spanie w jednym łóżku, pod dwudziestu latach wspólnego życia, z własnym chłopem, to zwyczajne kazirodztwo. Każda kobieta, z takim wieloletnim stażem, powinna mieć, zagwarantowane w umowie małżeńskiej, raz do roku, prawo na jeden skok w bok, aby się przekonać, jak to jest z innym mężczyzną” — przypomniała sobie żartobliwe słowa swojej, doświadczonej pod tym względem, najlepszej koleżanki, która przed rokiem wyjechała za, zapoznanym w internecie, trzecim mężem do dalekiej Australii.

Doktor Stachura, tajemniczy, ceniony chirurg z Warszawy, obdarzony wrodzoną delikatnością, który porzucił stolicę dla prowincjonalnego Rzeszowa, aby tutaj, w ciszy i zapomnieniu, z dala od wszelkich pokus wielkiego świata, ukoić swój ból, stanowił łakomy kąsek. Nie tylko dlatego, że był lekarzem i zajmował wysokie, kierownicze stanowisko — a więc miał władzę i pieniądze, co dla pewnego rodzaju kobiet, jest szczególnie kuszącym bodźcem. I gdyby tylko chciał, mógłby przebierać w dziewczynach jak w leżących jesienią w stodole, w wydrążonym w sianie dołku, apetycznych ulęgałkach.

Niektóre z nich, w tym także takie, które mogły być jego córkami, od dawna mu się narzucały, a nawet składały niedwuznaczne, wiele obiecujące propozycje. Ale on, do tej pory, nie wyraził zainteresowania żadną z nich. Dopiero dzisiaj, zupełnie przypadkowo, bez udziału jego woli, odezwała się w nim dzika natura prawdziwego, wygłodniałego samca. I przeżył coś — był o tym święcie przekonany — co na tym świecie, przydarza się niewielu ludziom: Po raz drugi w swoim życiu trafił na kobietę, odpowiadającą mu pod każdym względem. Kobietę, która mogła dać mu szczęście i stać się towarzyszką, czekającej go drogi… To też nic dziwnego, że zakochał się w niej od tej chwili, jak młody sztubak, jak dzieciak, który nigdy dotychczas nie miał i nie pragnął kobiety. Że tak jest, wiedział od momentu, gdy poczuł w nozdrzach jej upajający zapach i przeżył coś w rodzaju zewu krwi — prawie zwierzęcej żądzy.

Nie miał pojęcia, co Patrycja czuje do niego, ale odnosił wrażenie, że nie jest jej całkiem obojętny. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z beznadziejności sytuacji w jakiej się znalazł, bona przeszkodzie stał jej mąż. Ale już teraz wiedział, że, tak czy inaczej, będzie musiał podjąć walkę…

Patrycja, mimo woli, porównywała Stachurę z Grzegorzem. I w duchu musiała uczciwie przyznać, że zestawienie to, nie wypada korzystnie dla jej męża.

Ordynator wydawał się przerastać go pod wieloma, ważnymi dla kobiet, względami: Był przystojniejszy, bardziej zadbany i delikatniejszy w obejściu; lepiej wykształcony i — co najważniejsze — miał przed sobą przyszłość… Nie to, co emerytowany, czekający już tylko na śmierć, usiłujący udawać artystę, znerwicowany żołnierz zawodowy w stanie spoczynku.

Nigdy nie podobało jej się wyrażenie „w stanie spoczynku”, bo nieuchronnie przywodziło na myśl spoczynek wieczny.


Doktor Andrzej Stachura przyszedł do pracy o godzinie szóstej rano i z przyjemnością zasiadł w swoim gabinecie przy otwartych na oścież drzwiach. Popijał kawę, przeglądał prasę, którą przyniósł ze sobą, i rozkoszował się ciszą i spokojem oraz widokiem, pustego o tej porze, długiego, jak główna ulica w małym miasteczku, szpitalnego korytarza. Tuż obok, za przeszklonymi drzwiami oddziału chirurgicznego, drzemali jeszcze jego pacjenci i wierzyli, że on będzie w stanie przywrócić im zdrowie. On również miał taką nadzieję i wiedział, że zawsze, dla każdego, zrobi wszystko, co w jego mocy, aby tego dokonać. Ale był skromnym człowiekiem, więc doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Często lekarz, choćby najmądrzejszy, najlepiej wykształcony, dysponujący najnowszymi osiągnięciami współczesnej nauki, wobec choroby i śmierci jest bezradny. Wtedy pozostaje tylko pokora i wiara, że ktoś większy od człowieka pociągnie za sznurki i zdarzy się cud. Ale on — od śmierci żony — nie wierzył w cuda i nie liczył na nie! Przez całe swoje dorosłe życie leczył ludzi, pomagał im i dodawał otuchy, i może dla niektórych z nich był kimś, kto codziennie przyczyniał się do cudu uzdrowienia. Jednakże on wiedział, że jest tylko lekarzem — zwyczajnym konowałem, który zawiódł w najbardziej istotnym dla siebie momencie. Zawiódł kobietę, którą kochał, bo nie potrafił wyrwać jej ze szponów śmierci.

Na szczęście tamten etap życia miał już poza sobą. Długo to trwało, ale otrząsnął się z przygnębienia i od pewnego czasu z nadzieją i miłością w sercu, patrzył w przyszłość..

Nie znaczyło to wcale, że zapomniał! Pamiętał doskonale i myślał o niej bez przerwy! W każdej minucie, jakąś cząstką swojej duszy, nadal opłakiwał jej odejście i wspominał szczęśliwe dni, które razem przeżyli. Miał nadzieję, że kiedyś, gdy już dobrnie do kresu swojej drogi i przekroczy granicę Rajskiego Ogrodu, znowu się spotkają, w tamtym szczęśliwym, wiecznym życiu. W świecie, w którym nie ma cierpienia i klęski, który miłosierny Bóg, przygotował dla swoich wiernych. Aby tam trafić wystarczy uwierzyć i poprosić. Bo skoro udało się wiszącemu na krzyżu Łotrowi, to każdy może to osiągnąć… Stachura wierzył w to, wierzył w niezmierzone miłosierdzie boże, bo to była jego szansa na zbawienie. Nigdy nie był zbyt gorliwym katolikiem. Poświęcał się, nie oszczędzał sił. Pracę uważał za swoją codzienną modlitwę — swoje „Ojcze nasz i zdrowaś Mario…”

Teraz jednak, skoro pozostał tutaj i zakochał się w innej kobiecie, chciał żyć, tak jak żyją wszyscy ludzie.


Kilka minut przed siódmą zauważył idącą korytarzem Patrycję i od razu poczuł uderzenie adrenaliny, i jakieś dziwne, graniczące ze szczęściem, zadowolenie oraz przyjemne mrowienie w okolicy serca. Pomachał jej ręką na powitanie, gdy przechodziła obok jego gabinetu. Nie wstał jednak i nie wyszedł zza biurka, aby się przywitać, gdyż nie chciał jej wprawiać, w nikomu niepotrzebne, zakłopotanie, bo razem z nią, z windy, wyszło kilka innych, zdążających na poranną zmianę, pielęgniarek i jeden lekarz. Wolał poczekać do popołudnia, gdy spotkają się w kawiarni. Wtedy — jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli — postawi sprawę jasno i wszystko się rozstrzygnie. Miał również nadzieję, że po porannej wizycie na oddziale, której nigdy nie opuszczał, znajdzie kilka chwil, aby pod pretekstem jakiejś służbowej sprawy, wstąpić do jej gabinetu i zamienić kilka miłych zdań.

Patrycja uśmiechnęła się i odpowiedziała mu na powitanie skinieniem głowy. Podejrzewała nieskromnie, że ordynator siedzi przy otwartych drzwiach tylko po to, żeby pomachać do niej ręką. Od Elżbiety wiedziała, że będzie dzisiaj na jej urodzinach. To także było coś nowego, bo do tej pory, skutecznie unikał wszelkich imprez z udziałem swoich podwładnych, na które go zapraszano.


Po wizycie Stachura nie wytrzymał i wpół do dziesiątej, tak jak się tego oboje spodziewali, zaszedł do Patrycji. Osobiście omówił z nią kilka spraw, a później tradycyjnie wypili razem poranną kawę, którą ona przygotowała. Dawno już przyłapała się na tym, że przyzwyczaiła się do picia kawy w towarzystwie ordynatora i czułaby się zawiedziona, gdyby dzisiaj się nie pojawił.

Musiała przyznać, że podobały jej się te wizyty. Doktor był zawsze miły i prawił jej komplementy, a to czule drażniło jej kobiecą próżność. Robił to jednak w taki sposób, aby nie przekraczać granic przyzwoitości. Oczywiście, kilka razy, dał jej wyraźnie do zrozumienia, że mu się podoba, ale to było wszystko, na co się do tej pory zdobył. Dzięki niemu poczuła się znowu młoda, piękna i pożądana. I w duchu, jak każda prawdziwa kobieta — chociaż się jeszcze, nawet przed sobą, do tego nie przyznawała — pragnęła spróbować zakazanego owocu: zakochać się i przeżyć coś wielkiego, jakąś niesamowitą, romantyczną miłość, o jakiej można tylko marzyć lub przeczytać w książkach.

Nie ulegało wątpliwości, że to, co łączyło ją kiedyś z Grzegorzem, dawno już się wypaliło, spowszedniało i wyblakło. Teraz, gdy w domu zabrakło córki, razem trzymało ich tylko przyzwyczajenie, wspólny dom i rachunki do zapłacenia. No i może jeszcze wzajemne pretensje o różne błahostki, przyprószone kurze wspomnień, i łóżko, na które ona — coraz częściej — nie miała już ochoty.

„Trudno się spodziewać, że w piecu, w którym wypaliło się drewno, wybuchnie nagle wielki płomień” — pomyślała.

Od jakiegoś czasu Grzegorz zamknął się w sobie. Zajął się własnymi sprawami. Przestał o nią zabiegać, a nawet się nią interesować. Wolał jeździć na polowania albo udawać pieprzonego artystę. Odnosiła wrażenie, że przestała mu się podobać lub że doszedł do wniosku, że nie musi się starać i dbać o jej względy, bo jest jego własnością, jak pies, fotel ogrodowy, na którym codziennie siedzi, strzelba czy pędzle do malowania.

Uważał, że ona mu się należy, bo zapłacił za nią latami wspólnego życia — tysiącem rodzinnych kłótni, sprzeczek i drobnych codziennych utarczek, ustępstw, rozejmów i porozumień.

Gdy się nad tym zastanawiała, dochodziła do wniosku, że do tej pory zawsze ona pierwsza dążyła do porozumienia. Była tą osobą w ich małżeństwie, która wszystko wybaczała, scalała i wiązała do kupy. Teraz jednak wiele się zmieniło. Miała ochotę wreszcie przeżyć coś sama, bez jego udziału.

Pragnęła podróżować po świecie i żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim. Nie wiedziała dokładnie z czego to wynika, ale podejrzewała, że są to objawy poważnego kryzysu małżeńskiego. A może kryzys ten pojawił się dlatego, że po raz pierwszy, od czasu małżeństwa z Grzegorzem, spotkała na swojej drodze innego mężczyznę, który jej się spodobał i z jakiegoś powodu, zabiegał o jej względy.

Stachura, nie po raz pierwszy, przyłapał się na tym, że nie potrafi przeżyć dnia, aby nie zobaczyć Patrycji. Dlatego wykorzystywał każdą okazję, aby znaleźć się blisko niej. Szczególnie podobała mu się, gdy, kołysząc się w biodrach, szła korytarzem.

Obserwowanie jej sprawiało mu wiele przyjemności. Ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nie potrafi się tym zadowolić i pragnie czegoś więcej. Dlatego postanowił, że dzisiaj po południu wszystko się musi rozstrzygnąć. Postawi sprawę jasno, wyzna jej swoją miłość i zobaczy, co z tego wyniknie.

„Wóz albo przewóz! Dłużej tego nie będę ukrywał!” — postanowił.

Rozdział 4

Było piękne przedpołudnie. Grzegorz siedział w kuchni na drewnianym fotelu, który ubiegłej jesieni sam zrobił z sosnowego drewna i z trudem wywalczył dla niego miejsce pośród domowych mebli. Przez szerokie okno patrzył na, pustą o tej porze dnia, drogę i rosnące po jej obu stronach aleje starych dębów. Dębów pamiętających nie tak odległe znowu czasy, gdy droga była dużo węższa i kamienista, i spacerował po niej, mieszkający w Gwożnicy, wielki awangardowy poeta, Przyboś. Gdy codziennie słychać było turkot, jadących w pole, drewnianych, podkutych metalem chłopskich wozów, a w słoneczne dni bawiły się na niej gromady wiejskich dzieci, zgarniając małymi rączkami piasek i kurz w przypominające piramidy, piaskowe kopce.

W czasach licedalnych Grzegorz uczył się o Przybosiu na języku polskim. Podobały mu się jego wiersze i ponieważ, już wtedy, miał duszę artysty, zawsze marzył, aby oddychać tym samum powietrzem i przemierzać te same ścieżki, co on. Dlatego, gdy oboje z Patrycją zdecydowali się na wybudowanie domu na wsi, z daleka od miejskiego zgiełku, w którym będą mogli dożyć spokojnej starości, wybrali Gwożnicę, rodzinną wieś Przybosia. Wtedy nie przyszło im do głowy, że na ten sam pomysł wpadnie wielu innych, szukających swojego miejsca na ziemi, podobnych do nich ludzi.

Wiszący na ścianie, nad drzwiami, stary zegar z kukułką wybił godzinę dziesiątą. Grzegorz odłożył scyzoryk, którym z lipowych drążków, uparcie — jakby od tego zależało jego życie — codziennie rano, strugał figurki szachowe. Zgarnął i wrzucił do kosza zaśmiecające podłogę wióry i schował do szafki z narzędziami tekturowe pudełko, w którym gromadził swoje królewskie wojsko szachowe. Do pełnej talii, aby mógł rozegrać nimi partię, brakowało mu jeszcze jednej wieży, hetmanów i króli. Postanowił zrobić je na końcu, gdy nabierze już wprawy w rzeźbieniu, aby były najpiękniejsze ze wszystkich figur.

Od przejścia na emeryturę — po początkowej fazie chwilowej euforii, wywołanej świadomością, że wreszcie będzie miał dość czasu, aby poświęcić się własnym zainteresowaniom: spacerować po lesie ze strzelbą na ramieniu, malować i rzeźbić — czuł się samotny, wystawiony poza nawias toczącego się dookoła niego życia i nikomu niepotrzebny. Dlatego doszedł do wniosku, że dawniej było lepiej.

Rycerze nie odchodzili na emerytury, walczyli do końca i honorowo ginęli chwalebną śmiercią na polu walki. Dzięki temu nie mieli okazji przekonać się, jak to jest, gdy człowiek traci znaczenie i przyjaciół, z którymi spędził połowę swojego życia. Dzieci wyjadą szukać swojego miejsca na ziemi — swojej własnej drogi; a kochająca cię do tej pory kobieta, która kiedyś przysłoniła ci cały świat, zaczyna żyć własnym życiem. Oddala się od domu i odstawia cię na boczny tor, gdzie możesz dogorywać — spokojnie rdzewieć, jak stara, wysłużona lokomotywa.

Wprawdzie Patrycja nigdy nie powiedziała mu prosto w oczy: „Mam cię w dupie. To co między nami kiedyś było, nie ma już znaczenia. Wypiłeś mi tyle krwi, że ma cię powyżej dziurek w nosie.” Ale z jakiegoś powodu szczelnie zamknęła przed nim drzwi do własnego świata. Tym dała mu wyraźnie do zrozumienia, że ich ścieżki się rozeszły i już jej na nim nie zależy. Równie dobrze mogła powiedzieć: „Rób, co chcesz! Mnie to już nic nie obchodzi! Możesz żyć albo zdechnąć! Skończyć ze sobą, wieszając się na gałęzi, albo iść na dziwki, jeżeli jeszcze, co jest bardzo wątpliwe, od czasu do czasu, drgnie ci coś w spodniach. Mnie to już nie dotyczy! Nareszcie jestem wolna! Nie będę się przed nikim tłumaczyć, gdzie wychodzę z domu i o której wracam. I na co, do kurwy nędzy, wydaję swoje ciężko zarobione pieniądze. Mam dosyć! Wystarczająco się namęczyłam, przez tyle lat, czekając na ciebie z obiadkami, gdy ogorzały na twarzy, czerstwy i zadowolony, wracałeś do domu po miesięcznej nieobecności z poligonu, gdzie duzi chłopcy bawili się w wojnę. Teraz nareszcie zajmę się sobą i nigdy więcej nie będę taszczyć na plecach żadnego trutnia, któremu trzeba prać, gotować i sprzątać…”

Grzegorz bronił się przed takimi myślami. Próbował sobie wmawiać, że są one wytworem jego chorej wyobraźni, nieuczciwe i bardzo krzywdzące dla Patrycji, która starała się być dobrą żoną. Ale z drugiej strony — musiał to przyznać — w ostatnim czasie, ich współżycie nie wyglądało dobrze. I nie tylko on ponosił za to winę.

Patrycja odsunęła się od niego. Najprościej mówiąc, postawiła go w odstawkę (takie odnosił wrażenie), jakby rzeczywiście stał się jej zupełnie obojętny.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 38.38