E-book
14.7
drukowana A5
57.78
Vastertilie. Historii Ciąg Dalszy

Bezpłatny fragment - Vastertilie. Historii Ciąg Dalszy


Objętość:
339 str.
ISBN:
978-83-8104-435-6
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 57.78

Prolog

— Jak ja dawno tu nie byłam… — Lara rozgląda się z nostalgią po przytulnym wnętrzu kawiarni, podczas gdy kelnerka stawia przed nią wysoką szklankę z wielką kawą. — Powiem ci tak szczerze, że się stęskniłam. Chociaż Arlesiie jest wspaniałe, to pewnych rzeczy mi tam brakowało…

— Chyba każdy tak ma — wzrusza ramionami Bastian. — Każdemu będzie brakowało części jego świata, bez względu na to, skąd pochodzi. Chociaż nam to w sumie brakuje więcej, tu nie macie większości tego, co na Vastertilie jest codziennością.

— Ale za niczym nie tęskniłam tak bardzo, jak za tym — dziewczyna wskazuje na szklankę z jej ulubionym americano. — Nie ma lepszej kawiarenki w Long Beach od Berlin Coffee House. A wyborem Dion zawsze była white chocolate mocha… — urywa. Wie, że jakiekolwiek zmianki o przyjaciółce, która zaginęła chyba już równy rok temu, łatwo wytrącają chłopaka z równowagi…

— Nie przejmuj się aż tak — on dosłownie odczytuje jej myśli. — Wiem, jak ciężko jest ci się pilnować i doceniam to, że robisz to ze względu na mnie, ale nie mogę wiecznie tak reagować. Kochałem ją i myślę, że ciągle ją kocham, ale muszę zrozumieć, że to, co się stało, się nie odstanie. Nie odnajdę jej, ani nie wrócę jej życia, jeżeli coś złego jej się stało. I muszę przywyknąć, że już nigdy jej nie spotkam… Co wcale nie będzie łatwe…

Na moment zapada ciężka do zniesienia cisza.

Każde z nich myśli o czymś innym. Lara zastanawia się, jakim cudem już (a z drugiej strony tylko) rok minął od tamtych wydarzeń, które wywróciły jej (i nie tylko) świat do góry nogami… Wiadomość o istnieniu Vastertilie, podróż tam, poznanie Ertexa i wiążące się z tym inne sprawy… Potem jeszcze Dion zniknęła jak kamfora, nikt nie wie, co się z nią stało. W międzyczasie ona sama została królową, żoną kogoś, o kim myślała, że ją kocha bezgranicznie… I równocześnie ciągle ją zdradzał. Tego nie mogła już znieść. To było najgorsze, co mogło jej się przytrafić. Nienawidziła, kiedy jej mężczyzna nie poświęcał uwagi wyłącznie jej. I dlatego postanowiła z nim zerwać, wziąć rozwód… Nie było to specjalnie trudne, szczególnie że dowody zdrady łatwo znalazła, Bastian jej w tym pomógł. Takiego przyjaciela powinien mieć każdy…

Ale jedno jest pewne. Bardzo się zmieniła. Już nie jest taką beztroską siedemnastolatką, jaką była rok temu… I teraz łatwiej jej przychodzi zrozumieć pewne sprawy. Na przykład to, dlaczego Ognistowłosy nie chciał jej powiedzieć, cóż takiego wpłynęło niszcząco na związek jego i Dion. To była ich prywatna sprawa, nie miała prawa wściubiać w to nosa. I choć z początku za wszelką cenę próbowała się dowiedzieć, cóż to takiego, szybko przestała. Jako królowa jakby nie było potężnego państwa szybko nauczyła się cenić prywatność zarówno swoją, jak i cudzą…

Za to myśli Bastiana oscylują wokół dziewczyny, którą kiedyś kochał. Która przez jakiś tydzień była jego. Dla której zrobiłby wszystko… Ale mimo wszystko zostawił ją po wyznaniu, że to właśnie ona jest zaginioną przed dwoma laty królową, Luminą der Soltarie. Tej decyzji do teraz nie potrafi sobie wybaczyć, tym bardziej, że wtedy widział ją po raz ostatni. I, co gorsza, jest niemalże przeświadczony, że stało się z nią wówczas coś bardzo, ale to bardzo złego…

— A co tam u ciebie i u Ertexa? — Ognisty próbuje rozwiać swoje przypuszczenia, które, jak zwykle w takich sytuacjach, pojawiają się w jego głowie.

— A jak ma być? — dziewczyna wzrusza ramionami. — Ciągle mnie zdradza, i tyle. Myślał, że ta dwutygodniowa podróż na Stertilie, ze zwiedzaniem takich cudownych miejsc może wpłynąć na nasze małżeństwo… Głupota, ja takich rzeczy nie wybaczam. A potem, jak już dostanę rozwód i część majątku, bez najmniejszego problemu znajdę sobie jakieś mieszkanie, może jakiegoś sympatycznego chłopaka… — mówiąc to zerka znacząco na przyjaciela. Oczywiście on nie zauważa ukrytej aluzji.

Lara wzdycha w duchu. Wie, że to nie ma najmniejszego sensu, ale i tak nie mogła się powstrzymać. W sumie już dawno zauważyła, że jedyną osobą, która go interesuje, jest jego była. Jej najlepsza przyjaciółka, której najprawdopodobniej nie ma już na jakimkolwiek świecie. I bez względu na to, jak by się nie starała, nie umie trafić mu do serca… Przecież właśnie z tego powodu tak bardzo zależało jej, żeby pojechał z nią i jej mężem na tą wyprawę, była w stanie nawet zgodzić się na to, żeby razem z nimi zabrała się czwórka najlepszych przyjaciółek Dion, a po pewnym czasie również świetnych przyjaciółek Bastiana — Aira, Iora, Mistral i Leira. Ale oczywiście nic nie poskutkowało, tak samo jak i to, że od dawna rozmawia z nim kompletnie o wszystkim, skarży się na Ertexa… Jemu nie robiło żadnej różnicy, że ona jest królową, nawet, jeżeli wkrótce nią być przestanie… W sumie to już się robi trudne do zniesienia. Nigdy wcześniej nie zależało jej na żadnym chłopaku tak bardzo, jak na nim, ale też nigdy wcześniej żaden chłopak nie ignorował jej tak bardzo, jak on. Gdyby nie znała go tak dobrze, i nie wiedziałaby, że ktoś skradł mu serce już na zawsze, pewnie myślałaby, że jest gejem albo coś w tym rodzaju…

— Myślisz, że uda nam się spotkać z Rori? — po chwili królowa przerywa ciszę. — Dziewczyny na pewno byłyby uszczęśliwione…

— Nie wiemy przecież nawet, czy tu mieszka — Bastian wzrusza ramionami. Dzisiaj jest bardzo mało rozmowny.

W sumie nic dziwnego. Akurat wypada pierwsza rocznica panowania von Sheenów na tronie Arlesiie, i równocześnie pierwsza rocznica zaginięcia Luminy (czyli Dion dla niektórych)… — Ale jeżeli właśnie tutaj znalazła sobie miejsce na tym świecie, to pewnie ją znajdziemy…

Znowu pomiędzy nimi zapada milczenia. Dzisiejszy dzień dla wszystkich jest ciężki, choć właściwie nikt tego nie mówi. Lumie przeżywają rocznicę, chłopak też, dla Lary i jej męża jest pierwsza rocznica ślubu i ich rządów, połączona z planowaniem rozwodu i podziału wszystkiego tak, żeby było dobrze… Jednym słowem nikt nie jest szczęśliwy…

Ich uwagę na moment odwraca wejście do baru dziewczyny. W miarę wysoka Japonka o typowej dla tej narodowości urodzie podchodzi do baru i z uśmiechem opiera się o ladę.

— Ja tradycyjnie po espresso i white chocolate mochę, na wynos. Największe — informuje.

— Witaj, Ayumi — barman uśmiecha się do niej. — Dzisiaj ty przyszłaś? A nasza słynna pisarka?

— Czeka na zewnątrz, dzisiaj moja kolej — dziewczyna wzrusza ramionami. — Nie będę się kłócić, w końcu dzisiaj ma paradę, musi się mentalnie nastawić…

— W takim razie pozdrów ją ode mnie — chłopak kiwa głową, podając jej dwa papierowe kubki. — I powiedz, że wszyscy ją kochamy!

— Przekażę — odpowiada tamta, idąc do drzwi. Moment później już jej nie ma.

Lara uśmiecha się lekko do siebie na wspomnienie niemalże identycznych sytuacji w związku z Dion. Dokładnie tak samo wymieniały się, która z nich ma danego dnia iść po kawę…

Kilkanaście minut później dzwoneczki nad wejściem znów się rozdzwaniają. Tym razem do środka wchodzi czwórka pięknych, wyjątkowo modnie ubranych dziewczyn. I jak zawsze, w każdym miejscu na jakimkolwiek świecie, wszystkie spojrzenia kierują się na nie…

— Nie zgadniecie, co się stało — Iora staje tuż obok nich. — Wiecie, kogo spotkałyśmy? Rori!

— Nigdy bym nie przypuszczała, że akurat tu znalazła swoje miejsce dla tym świecie — z szerokim uśmiechem i pewną ekscytacją stwierdza Mistral. — Parę słów ze sobą wymieniłyśmy, bo strasznie się śpieszyła… Ale dzisiaj jeszcze się spotkamy, wspominała, że będzie na paradzie. Ale na serio mega szybko się zwinęła, a jeszcze jak wspomniałyśmy jej, że jesteśmy tu z wami i Ertexem to tym bardziej…

— Co ze mną? — odzywa się charyzmatyczny, męski głos i chwilę później obok czwórki dziewczyn staje przystojny dwudziestoczterolatek, bacznie mierząc wszystkich spojrzeniem.

— Nic, nic — niechętnie odpowiada Aira. Tak się składa, że obecny władca Arlesiie nie cieszy się u nich choćby odrobiną sympatii, odkąd próbował zabić ich najlepszą przyjaciółkę, Luminę der Soltarie. I mają dziwne przypuszczenia, że przyłożył też rękę do jej teraźniejszego zaginięcia…

— Skoro nic, to chodźmy już stąd — zarządza Ertex. — Śpieszy mi się trochę…

— A można wiedzieć do czego? — ktoś staje za jego plecami.

Wszyscy z zaskoczeniem patrzą na nieznajomego. Wysoki, oszałamiająco przystojny chłopak o oliwkowej karnacji, z czarnymi włosami i czerwonymi końcówkami (przez co wyglądają zupełnie tak, jakby się żarzyły) i złotobrązowymi oczami bez skrępowania odwzajemnia spojrzenia siódemki bardzo zaskoczonych osób.

— Ty chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia… — rzuca mąż Lary, mierząc go czujnym wzrokiem.

— Doskonale o tym wiem — tamten uśmiecha się jakby pogardliwie. — Ertex Ardien von Sheen, ostatnio w oszałamiającym tempie wspinałeś się po drabinie społecznej, aż w końcu zostałeś królem Arlesiie… Który to tytuł jakieś półtora tygodnia temu został ci odebrany przez kogoś, komu należał się prawnie.

Milczenie, jakie teraz zapada, wyraźnie odzwierciedla poziom zaskoczenia wszystkich.

— Ale tą rozmowę chyba lepiej byłoby dokończyć na zewnątrz — proponuje nieznajomy, odsuwając się do tyłu i umożliwiając wszystkim dojście do wyjścia.

Kiedy obok niego przechodzi były król, szepcze mu coś do ucha. Nic więcej nie potrzeba, by na twarzy drugiego pojawiło się wyraźne niedowierzanie, połączone z odrobiną strachu i pewną dozą szacunku…

— To o co chodzi? — pyta Lara, kiedy wszyscy są już na zewnątrz.

— Właściwie to jest temat na dłuższą rozmowę — władczym tonem odpowiada jej głos jakiejś kobiety.

Wszyscy odwracają się w kierunku, z którego dobiegł.

— O mój Boże… — szepcze Leira, a pozostałe lumie wydają się być jeszcze bardziej zaskoczone tym, co widzą.

Bastian z szeroko otwartymi ustami wpatruje się w stojące przed nimi postacie.

Za to Ertex… Ertex tuż po wyjściu z kawiarenki i dostrzeżeniu tych osób staje dosłownie jak słup soli. Otwiera usta, najwyraźniej mając zamiar coś powiedzieć, blednie i… osuwa się na ziemię.

— Ocućcie go — rzuca Soacrit der Soltarie, razem z żoną podchodząc do nieprzytomnego i nachylając się nad nim. — Musimy bardzo poważnie z nim porozmawiać na niezwykle istotne tematy…

Rozdział I

— White chocolate mocha, wedle zamówienia — Ayumi podaje mi papierowy kubek z pyszną, parującą kawą. — To jak, chcesz się jeszcze gdzieś przejść, czy idziemy do domu?

— Chyba wolałabym iść do domu — stwierdzam po chwili namysłu. — Wiesz, muszę zabrać się jeszcze za dokończenie kostiumu, przygotować kilka słów do powiedzenia przy ostatniej bazie parady… W końcu przydałoby się podziękować tym wszystkim ludziom, którzy kupili moją książkę i sprawili, że wybiłam się na pierwsze miejsce w popularności i ilości sprzedanych tytułów…

— A właśnie, wracając do twojej książki… — dziewczyna patrzy na mnie uważnie.

Wzdycham, biorąc swoją deskę, do tej pory opartą o mur. Doskonale wiem, czego mogę się teraz spodziewać… Tą rozmowę, w takiej czy innej formie odbywałam setki razy, odkąd moja pisanina wyszła drukiem. Nastolatka ciągle nie może mi darować końcówki…

— Wytłumacz mi, dlaczego musiałaś zabić główną bohaterkę?

Wiedziałam, że to pytanie teraz padnie.

— Bo takie jest życie — wzruszam ramionami. — Nie wszystko idzie tak, jak byśmy chcieli, bez względu na to, jak bardzo byśmy się starali.

— Ale przecież mogłabyś ją wskrzesić — Japonka nie ustaje w próbach przekonania mnie, że zabijając główną postać swojej opowieści popełniłam jeden z największych błędów, jakie tylko mogłam zrobić. — Przecież ty możesz wszystko, autorzy są dosłownie Bogami w wymyślonych przez siebie światach… Czy dla ciebie byłby to aż taki problem?

— Żebyś wiedziała, że byłby. Wyobraź sobie, że w życiu tak nie ma. Nie możesz cofnąć jakiegokolwiek zdarzenia, bez względu na to, jak byś się nie starała. Rzadko kiedy, a właściwie to chyba nawet w ogóle nikt nie ożywa i nie wraca do świata żywych — wzruszam ramionami, ruszając w kierunku domu, w którym mieszkam razem z Ayumi i moją ukochaną, najlepszą przyjaciółką ever.

— Czyli skoro wspomniałaś, że takie jest życie… — dziewczyna udaje, że się zastanawia, a ja tylko przewracam oczami. No nie… Ona znowu zaczyna… — To znaczy, że przyznajesz, iż w tej książce spisałaś swoją historię? Wiesz, nie dziw się, że o to pytam, w końcu skoro nazwałaś główną bohaterkę dokładnie tak, jak ty się nazywasz…

— Po pierwsze, nie mogłam spisać swojej historii, skoro jeszcze tu stoję — uśmiecham się do niej z politowaniem, skręcając w prawo, w jedną z bocznych uliczek. — Sama przecież przyznałaś, że główna bohaterka nie żyje. A poza tym ona nazywa się Lumina der Soltarie, a ja jestem Lumina McKinley.

— Ale ona używa twojego nazwiska na Stertilie, czyli na tej Ziemi, tak jakby — dziewczyna nie daje za wygraną. — Czyli to możesz być ty, wszystkie warunki są spełnione. Wyglądasz tak samo, nazywasz się prawie tak samo, zachowujesz się tak jak ona, smocze oczy też masz… Wszystko się zgadza.

— A skąd wiesz, czy to nie jest po prostu katarakta? Poza tym tak się składa, że ja mam tatuaż na prawym ramieniu, i to spory, a u niej niczego takiego nie było — wskazuję na to miejsce na swoim ciele.

Od pewnego czasu znajduje się tam duży, konturowy tatuaż, przedstawiający czarnego smoka z rozpostartymi skrzydłami, zionącego ogniem. Jeżeli mam być szczera, to nawet do końca nie wiem, jakim cudem się na mnie znalazł. Tak, wiem. Niektórzy pewnie powiedzieliby, że spiłam się w trupa na jakiejś imprezie i to jest pamiątka po takiej nocy. Ale tak się składa, że to o wiele bardziej skomplikowana historia…

— Tatuaż mogłaś sobie zrobić w każdej chwili — Ayumi wzrusza ramionami. — To nie jest problem. W swojej wersji historii też mogłaś siebie uśmiercić, bo powiedzmy tak było wygodniej. Czy to jest aż tak skomplikowane?

Wzdycham tylko. Mam nadzieję, że wyraźnie przedstawia mój punkt widzenia na temat argumentów przyjaciółki.

Prawda jest jednak taka, że mam już dość wymyślania coraz to nowych argumentów, albo odświeżania starych, byle tylko mi uwierzyła. Kiedyś pewnie to mi się znudzi, a wtedy przez przypadek mogę się wygadać.

Bo tak się składa, że ona ma rację. Opisałam swoją własną historię, ze wszystkimi, choćby najmniejszymi szczegółami — od paru godzin przed przylotem gryfa do mojego domu, do momentu, w którym Ertex strzelił do mnie z impulsatora. W jednym tylko się myli. Ja wcale nie sfingowałam swojej śmierci. Ja… wiem, że ciężko to z siebie wydusić, ale jestem stuprocentowo pewna, że umarłam. I potem jakimś cudem wróciłam do życia, ale pod pewnymi względami będąc całkowicie inną osobą…

„Dlaczego ona nie chce mi powiedzieć prawdy?” — z lekkim rozbawieniem i odrobiną rezerwy obserwuję myśli idącej obok mnie mojej współlokatorki. — „Przecież ja doskonale wiem, że ta historia musi mieć jakieś swoje źródło, nie może być tak po prostu wyssana z palca…”.

Oj, Ayumi, Ayumi, ty nawet nie wiesz, ile masz racji… Cieszy mnie tylko jedna rzecz. Mianowicie to, że Rori nie zabrała się jeszcze za czytanie, choć książka w sprzedaży jest już od pewnego czasu… Inaczej miałabym ostrą awanturę. Ale inaczej tego nie mogłam opisać. Musiałam wypisać całą prawdę, która we mnie siedziała. Pomogło mi to w uporządkowaniu kilku spraw z przeszłości, choć większości i tak ciągle nie rozumiem…

— Znowu się zawieszasz — Japonka szturcha mnie w bok.

— Tak, sorry — mityguję się. — Wiesz, że czasem tak mam…

— Wiem, znam cię już przecież rok. A właśnie… wspominałaś o paradzie. Masz już jakiś kostium? Pamiętaj, że ty musisz się przebrać za główną bohaterkę. Co przy twoim wyglądzie będzie banalnym zadaniem — dodaje po pobieżnym zlustrowaniem mnie wzrokiem.

— Ale ze zrobieniem kostiumu może być już gorzej — uśmiecham się smutno.

— Nie gadaj, że nic nie masz! — nastolatka aż przystaje z zaskoczenia.

— Mam, tylko muszę odrobinę to dopracować, bo obawiam się, że nie całkiem się w ten kostium zmieszczę… — zamyślam się na moment. Kiedy mierzyłam go rok temu, i tak był lekko ciasnawy, a teraz może być tylko gorzej, bo w moim wyglądzie przez ten czas też sporo się zmieniło również i pod tym względem…

— A z cechami lumii? Poradzisz sobie? Wiesz, w końcu musisz zrobić ogon, uszy…

— To już najprostsza rzecz — mój uśmiech znacznie się poszerza. — O to się nie martw, ten aspekt wyglądu mam dopracowany już do perfekcji.

Przez moment przygląda mi się z lekką nieufnością, zastanawiając się przez to, co chcę powiedzieć. Wiem o tym doskonale, w końcu potrafię czytać w jej myślach, jak i w myślach każdego innego człowieka czy na tej, czy na innej Ziemi. Z początku sprawiało mi to niemałą trudność, jak tylko sobie przypomnę chwile na zjeździe lumii… Ale teraz mam już nad tym całkowitą kontrolę.

— To może chodźmy do domu? — proponuję jej po chwili, ponieważ przez cały czas stoi i jakoś tak dziwnie się na mnie patrzy.

— Spoko, nie ma problemu — otrząsa się i zaczyna iść za mną. — Ja przecież też muszę sobie jeszcze zestawić ciuchy na after party…

* * *

— To jak, Lu, ubierasz się w kostium tutaj, w domu, czy poczekasz na paradę? — Ayumi pyta, stawiając swoją deskę w przedpokoju, pomiędzy tą należącą do mnie, i tą Rori.

— Część na pewno, ale części nie jestem pewna — stwierdzam po jakiejś sekundzie namysłu, wrzucając balerinki do szafki z butami. — Co do cech wyglądu lumii, to z pewnością je sobie załatwię teraz. Co do reszty, to nie mam bladego pojęcia…

— Spoko, rozumiem — dziewczyna kiwa głową. — Słuchaj, to ja już się zabieram za szykowanie, i w sumie tobie też bym to radziła… — jej głos zanika po tym, jak zatrzaskuje drzwi do swojego pokoju. Kiedy tu się przeniosłyśmy, ja i Rori, z początku rozdzieliłyśmy między siebie pokoje na górze. Siłą rzeczy ja dostałam mój stary, a lumia — ten, który należał do Lary. Kiedy potem dobiła do nas Ayumi, trafiła się jej jedyna wolna sypialnia na parterze.

A właśnie, Ro… Rozglądam się po kuchni, gdzie ona zazwyczaj urzęduje. Tam jej nie ma. Czyli albo jest u siebie, albo jeszcze nie wróciła… W końcu ona też chyba planuje się jakoś przebrać na tą paradę…

Po chwili jestem już na górze.

Na pukanie do zamkniętych drzwi pokoju nikt nie odpowiada, więc w tym momencie mam już pewność, że przyjaciółka ciągle bawi na mieście. W takim razie spokojnie mogę już zabrać się za szykowanie stroju, bo tak się składa, że choć teoretycznie jest już gotowy, to muszę jeszcze odrobinę go podrasować. W końcu od momentu, w którym go ostatnio mierzyłam, minął już rok… A od tej pory trochę ciała tam i ówdzie mi przybyło.

Wchodzę do siebie i dokładnie zamykam za sobą drzwi. Oprócz tego zasłaniam też okna, żeby nikt nie widział, co się tutaj dzieje…

I pierwszą rzeczą, którą potem robię, jest powrót do mojej właściwej postaci.

Kiedy patrzę na swoje odbicie w lustro, na moją twarz wpływa lekki uśmiech. Uwielbiam taką siebie. Pełną tajemnic, gotową na praktycznie wszystko… A tak się składa, że tego pierwszego mam w sobie nieskończenie wiele. Wystarczy tylko, żebym spojrzała tylko w swoje oczy, ze smoczymi źrenicami. Albo na zdobiący moje prawe ramię tatuaż. Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem tam się pojawił, ale za to jestem stuprocentowo pewna, kiedy. Wyniosłam go jeszcze z Vastertilie, stanowi małą pamiątkę po wydarzeniu, które pokazało, że jestem, jak już wspomniałam, gotowa absolutnie na wszystko…

Z lekkim podnieceniem przykucam przy łóżku i wyciągam spod niego spore pudełko, wykonane ze złotego kartonu. Zdejmuję pokrywkę, po czym kolejno rozkładam na dywanie części garderoby. Rękawiczki, peleryna, sama suknia, buciki… wszystko wykonane z najlepszych jakościowo materiałów. Jednym słowem, mój strój koronacyjny w pełni. No, prawie. Brakuje jeszcze jednej, niezwykle ważnej części… Ale to potem…

Z największą ostrożnością zaczynam pierwszą przymiarkę. Muszę w końcu wiedzieć, co jeszcze poprawić, bo na pewno będzie co… I dlatego właśnie suknię wciągam jako pierwszą. Spodziewam się, że w połowie suwak nie da się zapiąć i nawet nie mam najmniejszego zamiaru robić tego na siłę, żeby niczego nie zepsuć. Ale o dziwo, wchodzi bez problemu… Czyli jakimś cudem ta część stroju musiała się rozciągnąć… I dobrze, bo zapewne przy poprawkach spędziłabym parę ładnych godzin, a efekt najpewniej byłby tragiczny. Nie mam aż takich umiejętności, by móc poprawiać prace najlepszego projektanta w Arlesiie, Mitteriana Elevaio…

Oczywiście na mierzeniu sukni nie poprzestaję. Kolejne są pantofelki, w które również wchodzę bez problemu, ale tym się akurat nie martwiłam. Tak samo jak rękawiczkami.

Na koniec zarzucam na plecy pelerynę i po raz kolejny staję przed lustrem.

Na widok tego, jak wyglądam, po policzku spływa mi łza, którą jednak szybko ocieram. To prawda, że ten strój dokładnie pokazuje, kim jestem w rzeczywistości — pewną siebie lumią, na dodatek wychowaną i przeznaczoną do panowania nad królestwem na innym świecie. Świadomość, że przez większość czasu (i zapewne do końca życia tak będzie) muszę udawać kogoś całkowicie innego, wcale nie polepsza sytuacji… Bo taka jest prawda. Tutaj, na Stertilie, właściwie jestem królową na wygnaniu, bez najmniejszej nadziei, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę swoją ojczyznę… Choć przyznaję, na to wygnanie trafiłam całkowicie na swoje życzenie. Ale przecież nie mogłam pozwolić, żeby Ertex wybił większość odmiennych. Musiałam się poświęcić dla dobra ogółu. To, że teraz żyję i tu stoję, to niepojęty cud, który mimo wszystko przynosi mi sporo cierpienia… Bo inaczej nie mogę określić tego, jak się czuję z dala od mojego świata. I choć również tym razem jest to moja całkowicie nie przymuszona niczym decyzja, teraz jest inaczej. Aczkolwiek gdyby ktoś zapytałby mnie, na czym ta różnica polega, nie byłabym w stanie odpowiedzieć…

Ale, stwierdzam po krytycznym przyjrzeniu się swojemu odbiciu, są pewne różnice. Między innymi ten tatuaż. Ile ja bym dała za dowiedzenie się, dlaczego tam się pojawił, kto lub co go tam zamieściło. Czyżby to był jakiś rodzaj naznaczenia? Czy to właśnie po tym poznaje się wygnańców?

Przyklękam przy pudełku i z niemalże nabożną czcią wyciągam z niego coś jeszcze. Nie zakładam tego od razu, tylko delikatnie odwijam przedmiot z aksamitu, którym był zabezpieczony. Potem kładę na łóżko na wysokości moich oczu. Nie miałam okazji tego zwrócić do pałacu, jak planowałam zrobić, gdyby wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak chciałam jeszcze przed wiadomością od mojego ex. A z resztą, teraz nie robi to już żadnej różnicy. Nawet, jeśli korona na głowie obecnego króla byłaby oryginałem, i tak by się nie świeciła. Robi to tylko na głowie prawowitego władcy, czyli w tym wypadku mnie, bo przecież ja ciągle żyję. Jednym słowem, nikt nie zauważyłby nawet najmniejszej różnicy. A tak… Tak to zabrałam ją sobie na pamiątkę i teraz leży przede mną, czekając, aż ją założę, by z początku móc rozbłysnąć wręcz oślepiającym blaskiem, który potem zmieni się w delikatne światełko, pochodzące z głębi największego z kamieni szlachetnych, rubinu…

Tak, oczywiście, że biorę ją na paradę. Mam w końcu przebrać się za główną bohaterkę swojej książki, w jej najbardziej charakterystyczny strój… A skoro ja sama jestem bohaterką tego, co napisałam i moim najbardziej charakterystycznym strojem jest to, co aktualnie mam na sobie, plus jeszcze korona rodu der Soltarie, leżąca tuż obok mnie, to nie ma innej opcji, z całą pewnością to założę.

Ostrożnie siadam na dywanie, uważając, żeby nic nie pognieść ani nie zaciągnąć, podciągam kolana pod brodę i ukrywam twarz w dłoniach.

Aż ciężko sobie wyobrazić, że dzisiaj wypada rocznica tylu ważnych dat… Cztery lata temu zginęli moi rodzice, miesiąc później zajęłam ich miejsce… Trzy lata temu miał być mój ślub z Ertexem, który jednak się nie odbył, ponieważ chłopak (potem dowiedziałam się od niego, że jest półsmokiem) chciał się ze mną ożenić tylko i wyłącznie dla tronu, a potem się mnie pozbyć… I dlatego za pozwoleniem Estive’a (chyba można tak powiedzieć) uciekłam z kraju po raz pierwszy. Aż w końcu rok temu poświęciłam życie za większość odmiennych. Dosłownie same smutne daty, choć niektórzy nie są ich świadomi…

Jest jeszcze jedno, czego nie potrafię zrozumieć, a mianowicie dlaczego teraz mogę obchodzić tą rocznicę. Dlaczego jeszcze żyję… I ilekroć cofam się wspomnieniami do tamtych wydarzeń sprzed roku, w wyniku których tyle rzeczy się u mnie zmieniło, nigdy nie potrafię znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Co więcej, same pytania wciąż się mnożą i teraz już nie potrafię się kompletnie w niczym odnaleźć…

I chociaż wracanie do tamtego momentu nic mi nie daje, nie mogę się powstrzymać, żeby co jakiś czas robić to ponownie…

Rozdział II

Szeroko otwieram oczy, rozpaczliwie próbując złapać oddech. Nie wiem, dlaczego. Po prostu mam dziwne wrażenie, że inaczej nie uda mi się nabrać powietrza…

Gwałtownie siadam, od razu się krzywiąc. To był błąd — całe moje ciało protestuje eksplozją bólu. Chyba nie ma niczego, co by w jakiś sposób się nie odzywało… I, co gorsze, kompletnie nie wiem, co teraz się stało. Jakby ktoś/coś wymazał/o mi kilka ostatnich chwil przed utratą przytomności…

Prawą ręką dotykam swojej skroni. To takie okropne uczucie, nie wiedzieć, co się z tobą działo przed chwilą…

I nagle spada na mnie olśnienie. Uderza mnie niczym piorun. Coś mi się wydaje, że chyba wolałabym jednak trwać w tej błogiej nieświadomości…

Bo teraz pojawia się pytanie za pytaniem, ale tak właściwie wszystko sprowadza się tylko do jednego — jakim cudem ja jeszcze żyję? W tym momencie już bardzo dokładnie pamiętam rozmowę z Bastianem, to, jak mnie wystawił, bo wcześniej nie powiedziałam mu o mojej prawdziwej pozycji społecznej… Spotkanie z Jack’em też wyraźnie utrwaliło się w mojej pamięci, podobnie dyskusja z Ertexem i wszystko, czego się od niego dowiedziałam… Jak również moja oferta oddania życia za większość odmiennych. Potem dziwny szelest w krzakach i wystrzelony przez półsmoka impuls, który miał mnie zabić… Dlaczego jednak tego nie zrobił? Co poszło nie po jego myśli?

A może… Może on mimo wszystko wcale nie chciał mnie zabić… Tym bardziej, że mówiłam, iż to jest mój własny wybór. Może zrobił mi na przekór, albo chciał mnie skrzywdzić jeszcze bardziej… Bo jedno jest pewne — jeżeli tak właśnie postąpił, jasno dał mi do zrozumienia, że mam zniknąć z Vastertilie. A to jest najgorsze, co mógłby mi zrobić… Pozostanie na Stertilie bez najmniejszej nadziei na powrót, nadziei na zobaczenie tego wszystkiego, tych wszystkich cudów tego świata…

Ale w takim razie… dlaczego widziałam wystrzelony w moim kierunku impuls? Dlaczego na moment urwał mi się film? Coś musiało się przecież stać, bo bez żadnego powodu nie straciłabym przytomności…

Nie, ja już tego nie rozumiem… To powoli robi się zbyt skomplikowane na moje obecne możliwości myślowe, tym bardziej, że teraz jestem lekko przymroczona… Nie wątpię, że to właśnie wina tego, co się stało przed chwilą. A to, że jeszcze bardziej tego nie rozumiem, wcale nie polepsza sytuacji…

Przynajmniej jednego w tym momencie jestem pewna. Mianowicie tego, co powinnam zrobić.

Bez względu na to, co się stało, muszę jak najszybciej wyjechać z Arlesiie, zniknąć z Vastertilie… A tak się składa, że mam doskonały sposób na to, żeby się stąd wydostać i to na dodatek nie sama…

Wstaję, po czym przykładam dłoń do miejsca na karku, tam, gdzie jest mój implant i od razu łączę się z Rori. Dziwne… Zawsze najpierw wyskakuje mi holograficzny ekran, a dopiero potem mogę wybrać połączenie, ewentualnie zrobić wiele innych rzeczy, nigdy nie dzieje się to intuicyjnie… Już nawet pomijając fakt, że ostatnio cały ten system strasznie mi zamulał…

Lumia odpowiada dosłownie błyskawicznie

— Hej, kochana, wszystko w porządku? — w jej głosie słyszę wyraźny niepokój. — I jak tam rozmowa z tym twoim Bastianem? Bo chyba nie dzwonisz do mnie bez powodu…

— Właściwie, to mam powód — z początku ignoruję jej pytanie. — I to bardzo poważny…

Ona jednak nie odpuszcza i chyba ma zamiar wydusić ze mnie to, czego chce.

— Lu, ja słyszę, że coś jest nie tak. On z tobą zerwał, prawda?

Nie mam najmniejszej ochoty ciągnąć tego dalej, ale wychodzi na to, że muszę jej coś powiedzieć…

— Tak, ale to nie istotne…

— Co ja najlepszego narobiłam — przerywa mi swoim jękiem. — Mogłam się go o to nie pytać… W sumie wydawał się być porządny…

— Nie, no coś ty, mordko, to wcale nie jest twoja wina — uspokajam ją, choć w głębi duszy mam całkowicie odwrotne zdanie. Przyjaciółkę ratuje tylko fakt, że zrobiła to niechcący… — Po prostu najwyraźniej nie był mnie wart, ot co… Jeżeli ktoś nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego od razu nie mówię o sobie wszystkiego, każdej informacji, z której się składam, to ma poważny problem. Powinien mnie obdarzyć zaufaniem na tyle, żeby wiedzieć, że jeżeli coś ukrywam, to albo mam konkretny powód, albo czekam na właściwy moment, żeby o tym poinformować. A skoro on tak nie zrobił, to jego problem.

— Lu… — Ro chyba niekoniecznie daje się nabrać na moje wywody. — Jeżeli masz do mnie pretensje, to nie bój się i mi o tym powiedz, jak się nie obrażę. I uważam, że wcale nie powinnaś ukrywać swoich prawdziwych emocji, w końcu na stówę coś do niego czułaś…

— A dlaczego uważasz, że ja ukrywam swoje emocje? — protestuję.

— Gdybyś ich nie ukrywała, powiedziałabyś mi wprost, że to, iż z tobą zerwał, ciebie boli, a nie płakałabyś po cichu — argumentuje wilczyca.

— Ja przecież nie płaczę… — moje protesty przybierają na sile. Równocześnie ocieram spływającą mi po policzku łzę.

— Nie kłam — Rori zna mnie już na tyle dobrze, żeby wiedzieć, co w danym momencie czuję. — Ale to nie ważne, o tym pogadamy kiedy indziej, jak się spotkamy… kiedyś… Ale właśnie, mówiłaś, że masz jakiś ważny powód?

— Właściwie to tak… Tylko nie jestem do końca pewna, czy w tym momencie dam radę ci to sensownie wytłumaczyć… — zaczynam się plątać, po czym natychmiast karcę się w myślach. Dobra, powiem jej o tym wszystkim prosto z mostu…

— Mów, tylko szczerze — żądania przyjaciółki jeszcze bardziej popierają mnie w moim zamiarze.

Wzdycham i ocieram płynące mi łzy, wiedząc, że teraz w niczym nie pomogą, po czym znów kładę lewą dłoń na karku, tam, gdzie mam implant, nie chcę przecież, żeby coś przez przypadek przerwało połączenie akurat w takim momencie…

— Widzisz… właśnie przeprowadziłam bardzo poważną rozmowę, może nawet najpoważniejszą w moim życiu. Można powiedzieć, ze wynegocjowałam jeden z najlepszych kontraktów, jakie kiedykolwiek mogły mi stanąć na drodze, i to na dodatek startując z pozycji całkowicie przegranej. Pamiętasz, jak wspominałam ci o planach Ertexa dotyczących wybicia wszystkich odmiennych?

— Pamiętam — odpowiada ostrożnie. — I co w związku z tym? Co to ma niby wspólnego z tym kontraktem, o którym przed chwilą wspomniałaś?

Rozmyślnie ignoruję jej pytania. Wiem, że zada ich mnóstwo, kiedy tylko powiem cokolwiek więcej, więc teraz choć spróbuję zacząć opowiadać.

— Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby mu przeszkodzić. Chciałam się ujawnić i tym sprawić, że jego plan spaliłby na panewce, ale nie wyszło. W jakiś sposób, nie będę wnikać, jaki, się ubezpieczył. I teraz pozostało mi tylko jedno. Złożyłam mu ofertę nie do odrzucenia. Życie za życie. Ja za wszystkich innych odmiennych…

— Jeżeli ten drań stoi obok ciebie i przykłada ci impulsator do głowy, to przekaż mu, że przy najbliższej okazji go zabiję — przerywa mi Rori. Po głosie wyczuwam, że jest wściekła.

— Mordko, ja nie dzwonię, żeby się pożegnać — od razu ucinam jej spekulacje. — Przyjął moją ofertę już jakiś czas temu. I teraz właściwie nie wiem dlaczego ciągle żyję. W każdym razie jedno jest pewne. Oszczędzając mnie dał mi bardzo wyraźnie do zrozumienia, że mam się stąd zmywać. I właśnie to mam zamiar zrobić. Można w sumie powiedzieć, że oddałam życie za lumie, ymuli i teyów, bo moje życie na Vastertilie właściwie już nie istnieje… — urywam, bo dopiero teraz dociera do mnie głębia tego, co zrobiłam.

Przez całą rozmowę z moim ex działałam na adrenalinie, nie zastanawiając się nad swoim działaniem. Oczywiście mój trzeźwy osąd nie powoduje tego, że żałuję podjętej przez siebie decyzji, o nie, co to, to nie. Ale… jakoś do tej pory nie pojmowałam, że zdobyłam się na coś, na co wiele osób by się nie odważyło…

— Lumino der Soltarie, czy ja dobrze rozumiem? — Ro chyba też właśnie to pojęła. — Zgodziłaś się oddać własne życie w zamian za kilkanaście tysięcy osób, które były w śmiertelnym niebezpieczeństwie?

— Właściwie… to tak — kiwam głową, choć ona nie może tego zobaczyć.

Przez moment po drugiej stronie jest tylko cisza. Dopiero po paru niezwykle długich minutach lumia ją przerywa.

— Muszę powiedzieć, że od dawna byłam przekonana, iż jesteś wspaniałym materiałem na królową — mówi głosem drżącym ze wzruszenia — ale dopiero teraz pojęłam, jak bardzo nadawałaś się na to miejsce. Drugiej takiej osoby Arlesiie już mieć nie będzie, mogę być tego pewna. Szkoda, że dopiero teraz wyszło to na jaw… Ale właśnie, mordko, skoro masz nie żyć, a jednak żyjesz, to co chcesz zrobić? Mimo wszystko wracasz na tron?

— Co to, to nie — zaprzeczam gwałtownie. — Nie złamię umowy, bez względu na to, co się stanie. Tak więc muszę stąd zniknąć, tak szybko, jak tylko jest to możliwe. I w związku z tym mam do ciebie takie drobniutkie pytanko… Czy twoja propozycja, żebym pojechała z tobą na Stertilie, wciąż jest aktualna? Jakby co to mogę zaoferować w zamian dom, w którym będziemy mieszkać, posiadam takowy w całkiem sympatycznym miejscu na tamtym świecie…

— Jednym słowem chcesz dobrowolnie zrezygnować z tego wszystkiego do końca życia? — Rori jest zaskoczona.

— Nie mam wyboru — wzdycham. Czy jej naprawdę tak trudno jest to zrozumieć? — To mogę z tobą jechać, czy nie?

— Oczywiście, że możesz — zdziwienie mimo wszystko jej nie opuszcza. — Czyli że co mam powiedzieć dziewczynom?

— Nic! Nie mów im, że ze mną rozmawiałaś, że ze mną wyjeżdżasz, w ogóle nic — zastrzegam gwałtownie. — Cała Arlesiie uważa mnie za zmarłą, tylko nasze kochane „siostrzyczki” i Bastian wiedzą prawdę. Gdyby dowiedzieli się, że zawarłam z Ertexem taką a nie inną umowę i teraz zwijam się na Stertilie, nie skończyłoby się to dobrze. Niech więc oni też stwierdzą, że zaginęłam, albo że mój ex coś mi zrobił… Co z resztą pokrywa się nawet z prawdą, teraz powinnam nie żyć… W każdym razie, dla nich mam być martwa. Jeżeli ktokolwiek z nich do ciebie zadzwoni, nie mów im o mnie, dobrze?

— Spoko, spoko, rozumiem — lumia natychmiast mnie uspokaja. — Nie martw się, nikomu o tym nie powiem. To w takim razie gdzie się spotkamy?

— A gdzie proponujesz? — pytam, po czym zdejmuję dłoń z karku i jej wierzchem ocieram czoło. Jest dziwnie mokre…

Ale moment później całkowicie co innego odwraca moją uwagę…

— …to co ty na to? — głos przyjaciółki przywraca mnie do rzeczywistości.

— Mordko, możesz powtórzyć? — proszę.

— Mówię, że możemy się spotkać przy wejściu na most prowadzący do pałacu — powtarza, przybierając lekko zniecierpliwiony ton. — Za jakieś pół godzinki, bo mordki się odezwały, że ciebie szukają… Powiedziałam, że jestem już w drodze do furtki i nie mogę im w tym pomóc. To jak, pasuje ci?

— Spoko, może być — przytakuję, rejestrując z tego tylko tyle, że mam się z nią spotkać za pół godziny przy wejściu na most do Pearle Kiry. Właściwie nie zwracam uwagi na to, co ona mówi. Zdecydowanie bardziej zaabsorbował mnie fakt, że na moich palcach jakimś cudem pojawiła się krew…

— To ja już kończę, kochana — dodaje Rori, najwyraźniej wyczuwając, że wiele ze mnie nie wyciągnie, bo właśnie przestałam kontaktować. A przynajmniej na tyle, ile potrzeba do sensownej rozmowy.

— Spoko, lovki, kiski i uściski, mordko, do zobaczenia za pół godziny — odpowiadam, po czym od razu się rozłączam. I, co dziwne, teraz też nie pojawia się żaden ekran. Właściwie nic się nie pojawia. Dziwne. Czyżby coś popsuło się w moim implancie?

Albo też xeriońscy naukowcy wymyślili nową technologię i właśnie przesłali wszystkim użytkownikom aktualizację. W końcu to też nie jest najmniej możliwa opcja.

Ale w tym momencie po raz kolejny rzuca mi się w oczy czerwona (teraz już trochę zaschnięta) ciecz na moich palcach. To dziwne… Skąd to się bierze?

Ułamek sekundy później czuję, jak po karku i potem po plecach płynie mi cienka, dość ciepła strużka… czegoś.

Gdy tego dotykam, okazuje się, że to krew. Czyli muszę mieć gdzieś jakąś ranę…

Przesuwam dłonią w górę tego strumyczka i okazuje się, że faktycznie coś tam jest. A dokładniej okrągłe wgłębienie w moim ciele, wielkości średniej monety. Co ciekawe, wcale mnie nie boli. Ale za to potwornie krwawi, zupełnie, jakby coś mi stamtąd dosłownie wyrwano, i uszkodzono na przykład tętnicę… Ale jedno jest zastanawiające — kto i w jakim celu to zrobił? I czy ma to jakikolwiek związek z tym, że Ertex chciał mnie zabić/dać mi do zrozumienia, że mam się stąd wynieść? Może w taki sposób się naznacza wygnańców? Nie mam pojęcia — tym akurat nie interesowałam się nigdy… Takie przypadki w końcu zdarzały się wyjątkowo rzadko. W sumie ja jestem chyba jedyną, którą wysiudano z kraju, a wręcz ze świata, w przeciągu całego mojego życia…

W każdym razie moment później moją uwagę przykuwa mały, srebrny krążek, leżący w zakrwawionej trawie. Mniej więcej tam, gdzie wcześniej miałam głowę, gdy jeszcze leżałam…

Z zaskoczeniem przykucam i biorę to coś do ręki. I tu moje zaskoczenie osiąga szczyt — przecież doskonale pamiętam, jak kiedyś Estive pokazał mi implanty. To było niesamowite uczucie — zobaczyć taki krążek, nie ważący praktycznie nic, a całkowicie zmieniający czyjeś życie… Do tamtej pory byłam świadoma tylko jego istnienia, ale wtedy zobaczyłam go na serio, w realu. A teraz, w tym momencie, identyczne, zakrwawione urządzenie leży mi na dłoni.

Łapię je w dwa palce i przybliżam implant do oka. W pewnym miejscu jest wzór cząsteczki DNA właściciela, wraz z jego imieniem i nazwiskiem. Mój nauczyciel, oprócz urządzeń, pokazał mi też standardowe wzory. Widziałam, jak wygląda kod genetyczny lumii, ymula, teya i zwyczajnego człowieka… A to coś tutaj… jest całkowicie inne. Potrafię tylko rozpoznać, że jest w tym odrobina zwykłego człowieka, tak około dwóch procent, a reszta to osiem procent lumii i dziewięćdziesiąt procent czegoś, czego nigdy nie widziałam…

Ale, co ciekawe, o wiele bardziej zaskakuje mnie podpis — bardzo, bardzo wyraźnie na urządzeniu wygrawerowano: „Lumina der Soltarie”.

Dopiero po chwili orientuję się, że patrzę na mój własny implant.

Dość szybko łączę fakty — skoro jest zakrwawiony, to jakimś cudem ktoś lub coś musiało mi go wyciąć. Ale z drugiej strony jest to kompletnie niemożliwe — inaczej czułabym ból. Wygląda to raczej tak, jakby mój organizm uznał go za coś obcego, coś, co trzeba usunąć — i to właśnie zrobił.

A skoro nie miałam implantu, doskonale tłumaczy to, dlaczego nie pojawił się ekran przy wywoływaniu Rori. Tylko w takim razie, dlaczego udało mi się z nią porozmawiać? Jakim cudem? Przecież jest to możliwe tylko i wyłącznie za pomocą tych małych urządzeń…

Od razu w mojej głowie pojawia się kolejny argument, tym razem, o dziwo, atakujący moje stwierdzenia. W końcu kiedy byłam na zjeździe, nie miałam go włączonego. A mimo to bez najmniejszego problemu udało mi się podsłuchiwać rozmowy przyjaciółek (czego przecież nawet w standardzie nie ma), wniknąć w myśli Ro, zobaczyć to, co przeżywała, a w reszcie przekazać dziewczynom rozgrywającą się w mojej głowie legendę podczas jej opowiadania…

Nie, tego jest już zbyt wiele. Nie potrafię tego ogarnąć, bez względu na to, jak bardzo bym się starała. Może Estive dałby radę… ale jego już nie ma.

Ta wzmianka przynosi ze sobą jeszcze jedno pytanie. Co on takiego wspaniałego we mnie zauważył, że aż był gotów złamać złożoną przysięgę i nie tylko mnie oszczędzić, ale co więcej wychować? Nauczyć tego wszystkiego, co umiem? Sprawić, że jestem taka, jaka jestem?

Nie, błagam, stop! Takie myślenie do niczego nie prowadzi, co najwyżej zapędzi mnie w taką ilość pytań, że już kompletnie niczego nie będę umiała zrozumieć… A jak na razie, pewnie znalazłoby się jeszcze coś, co jest dla mnie stuprocentowo jasne i zrozumiałe, jak na przykład to, że lumie mimo wysiłków nie potrafią zmienić się w wilki… A wiele już próbowało, nawet ja. Bez rezultatów.

I nagle czuję, jak implant w mojej dłoni się rozgrzewa. Co jest?! Zdążam go jeszcze wyrzucić, gdy w ułamku sekundy zamienia się w małą kulę ognia i wyparowuje. Na trawę spada tylko kilka skrawków gorącego popiołu, w tym jeden na moją stopę. Intrygujące… wcale nie czuję gorąca, tylko delikatny dotyk…

Przez chwilę próbuję zrozumieć to, co właśnie się stało. I nawet nie zauważam, że zaczynam się cofać… A przynajmniej dopóki nie wpadam do jeziora.

Od razu podnoszę się i, na kolanach, będąc ciągle w wodzie, ocieram sobie oczy.

Pierwszą myślą jest to, że moje wpadnięcie tutaj zdecydowanie zburzyło spokój mieszkańców tego zbiornika. Podobnie jak wiele wydarzeń zburzyło mój spokój…

Tylko w przeciwieństwie do mojego życia wodna toń bardzo szybko się uspokoi, uśmiecham się ponuro. Choć obserwacja niemalże błyskawicznego wygładzenia się jeziora jest, nie powiem, ciekawa…

W przeciągu kilku sekund wszystko wraca do normy. Mogę spokojnie patrzeć na swoje odbicie, na dodatek oświetlane jeszcze ogromnym księżycem (wniosek — ciągle mamy dziesiąty czerwca, bo o północy, jedenastego, pełnia płynnie przejdzie w nów). Wygląda ono, nie powiem, nieco upiornie. Wręcz śmiertelnie blada lumia, z błyszczącymi oczami, mokrymi włosami, lekko przyklapniętymi uszami… I z ciągle płynącą z karku cienką strużką krwi. O dziwo, nie biegnie ona po plecach, jak być powinno, tylko odwraca swój kierunek, by po moim prawym ramieniu dotrzeć do wody… To z jednej strony piękne, a z drugiej straszne — taki cienki, czerwony strumyczek przecinający tatuaż na moim prawym ramieniu…

Natychmiast zrywam się na równe nogi. Ja przecież wcześniej nie miałam tatuażu! I nigdy nie chciałam mieć! W takim razie, jakim cudem znalazł się w tym miejscu? I, co gorsza, wcale nie jest to takie malutkie, słodziutkie serduszko, które łatwo byłoby ukryć. To ogromny, ciągnący mi się od ramienia mniej więcej do łokcia, przerażający smok, rozpościerający swoje skrzydła i zionący ogniem. Może i jest zrobiony nieco schematycznie, czarnymi konturami, ale mimo wszystko budzi pewne emocje… Choć, moim zdaniem, jest piękny… U kogoś na pewno bym się nim zachwycała. Ale teraz? Teraz to takie trochę dziwne… Tym bardziej, że ja się o niego nie prosiłam. Sam się pojawił, ewentualnie ktoś coś takiego mi zrobił. Może Ertex, w końcu miał do tego możliwość. Naznaczył mnie, jako osobę wygnaną… Taką, która jest na czarnej liście smoków… W końcu, to moim zdaniem pasuje. I to jak najbardziej.

Po raz kolejny zerkam na smoka na moim ramieniu. Teraz moja reakcja nie jest aż tak drastyczna. I, po prawdzie, tym razem zaczyna mi się nawet podobać. Ma w sobie to coś. Jakąś drapieżność, grozę, tajemniczość… Czyli wszystkie cechy, które cenią sobie lumie. A na dodatek z nim mój wygląd nabiera charakteru. Może nawet… z nim jestem bardziej sobą.

W takim razie, jakkolwiek to się stało, nie ma nad czym rozpaczać. Sama bym sobie tego nie zrobiła, a tak zyskałam coś, mimo wszystko, po dłuższym zastanowieniu fantastycznego.

Uśmiecham się lekko. Choć tyle pożytku z tej całej sytuacji.

Ale tak czy owak muszę się stąd zwinąć. I to najszybciej, jak to możliwe. Szkoda, że, jak już wspominałam, lumie nie potrafią przemienić się w prawdziwe wilki… W tym momencie bardzo by mi się to przydało…

Rozglądam się dookoła i szybko podejmuję decyzję. Pójść mogę tylko tam, skąd przyszłam, i skąd przyszedł Ertex. To jedyna droga. Teraz pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nikt mnie nie zauważy…

Szybkim, ostrożnym truchcikiem zaczynam biec, a właściwie wręcz przemykać pomiędzy drzewami i krzakami.

Dość krótki okres czasu zajmuje mi dotarcie do skał, oddalonych o jakiś kilometr od miejsca, w którym zaczęłam podążać wyznaczoną przez siebie trasę. I właśnie tutaj, teraz czuję coś, co każe mi się zatrzymać. Coś w rodzaju przemożnego odruchu, który sprawia, że całkowicie bezwolnie wbiegam na te skały i staję bokiem do księżyca.

Jakie jest moje zdziwienie, gdy z mojego gardła wydobywa się przeciągłe, ponure wycie…

Korzystając z tego, że księżyc ciągle świecił, doskonale pokazuje mój wygląd, zerkam na powierzchnię jeziora, ciągnącego się aż tutaj. I po raz kolejny nie wierzę w to, co widzę. Na skałach, zamiast czarnowłosej lumii, z tatuażem na prawym ramieniu stoi szara, wręcz srebrnobiała wilczyca (prawdziwa!!!), z przyklapniętym prawym uchem i wiszącym na szyi kryształem rodowym der Soltarie.

Mam ochotę przetrzeć sobie oczy, żeby to złudzenie znikło… ale niespecjalnie mogę. I dlatego, na ułamek sekundy przed nowiem (i równocześnie nowym dniem) zbiegam ze skały i podchodzę do wody. Wadera robi dokładnie to samo…

Gdy podchodzę do wody i się nad nią nachylam, zamiast swojego normalnego odbicia widzę zwierzę. Nic innego. Ale… Jak to? Przecież nie raz i nie dwa sprawdzałam, że nie ma najmniejszych szans, by to zrobić, by się przemienić tak całkowicie… A z resztą nie tylko ja, dziewczyny też…

A jednak, mimo wszystko, wbrew wszelkim zasadom, regułom i możliwościom, stoję tutaj, nie w postaci dziewczyny, nie w postaci lumii, ale jako wilczyca, najprawdziwsza w świecie wilczyca… Musiałam się w nią zmienić, przecież wcześniej byłam sobą… W sumie teraz też jestem sobą, ale nieco inną… Bardziej dziką, wydobyłam z siebie moją zwierzęcą naturę…

I chyba mogłabym stać tutaj w nieskończoność, gdybym nagle nie usłyszała szelestu w krzakach. I tu też reaguję instynktownie — błyskawicznie zrywam się do ucieczki, kierując się ku wyjściu z pałacu. O tym, czy dam radę zmienić się w lumię z powrotem, pomartwię się, jak będę już tuż przy bramie…

* * *

— Lu, Lu! — do rzeczywistości przywraca mnie potrząsanie za ramię.

— Co jest? — podnoszę głowę i lekko nieprzytomnym wzrokiem mierzę stojącą obok mnie Rori.

Dziewczyna przez chwilę się mi przygląda.

— I znowu odpływasz — raczej stwierdza niż pyta.

— Nie dziw mi się — wzruszam ramionami. — Wiesz, że nienawidzę nierozwiązanych spraw. A we mnie kryje się takich wiele…

— Wiem o tym, ale to chyba nie powód, żebyś zachowywała się aż tak?

Wzdycham ciężko. Co racja, to racja, Ro nie wie o większości moich problemów. Nigdy nie mówiłam jej tego, co naprawdę stało się podczas mojego spotkania z Ertexem. Wie tylko tyle, czego dowiedziała się podczas naszej rozmowy. Oprócz tego nie wie o moich kontaktach z Mirt’Oshimem i jeszcze o wielu, wielu innych rzeczach…

— Co chciałaś mi powiedzieć? — pytam.

— Właściwie to tyle, że nie musisz iść na paradę. Wiem, jak bardzo tego nie chciałaś, mordko, więc załatwiłam to z twoim managerem — stwierdza wymijająco. Łatwo zauważam, że coś przede mną ukrywa, ale nie wnikam, cóż to takiego. Najważniejsze, że udało mi się już jedno osiągnąć…

— Serio? — zrywam się na równe nogi.

— Serio, serio — kiwa głową. — Tak więc do after party masz wolne, ale tam już się stawić musisz…

— To ja w takim razie idę na plażę, muszę jeszcze trochę potrenować przed zawodami w przyszłym tygodniu — błyskawicznie zrzucam z siebie mój strój koronacyjny. Pod spodem ciągle mam bikini…

— Biegnij, mordko, biegnij — uśmiecha się moja przyjaciółka. — Ayumi powiedziała, że idzie na randkę, więc z tobą nie pójdzie.

— Spoko, dzięki za informację — kiwam głową, uśmiechając się lekko. Jak to jest, że ona wiedziała, że miałam zamiar zabrać Japonkę ze sobą… Ale to dobrze, nie muszę iść do jej pokoju i się dopytywać. — To ja już lecę! — oznajmiam, zbiegając po schodach, chwytając deskę z przedpokoju.

Stojąc na podwórku, rozglądam się wesoło z uśmiechem na twarzy, po czym raźnym krokiem ruszam w kierunku plaży.

Rozdział III

„Wracaj natychmiast do domu” — głos Rori wdziera się do mojej głowy akurat, kiedy wyskakuję ponad szczyt fali i mam zamiar zrobić piękne 360. Całkowicie mnie tym rozprasza i ledwo udaje mi się nie spaść z deski i jakoś sensownie wylądować. O obrocie nawet nie ma mowy.

„Co się stało?” — odpowiadam, wyłapując jej implant. Zawsze myślałam, że tutaj te małe urządzonka nie działają, a to nie prawda. Po prostu zachowują tylko i wyłącznie funkcję rozmów. Rori się to jak najbardziej przydaje, może mnie złapać w każdej sytuacji… Choć, gdybym nie chciała, to nie dałaby rady. Po prostu nie widzę potrzeby blokowania tej możliwości. I tak w moje myśli nie wejdzie… W przeciwieństwie do mnie. Ja nie mam najmniejszego problemu z czytaniem w myślach jakiegokolwiek człowieka, jakiejkolwiek lumii, zapewne ogólnie kogokolwiek poza smokami. A przynajmniej tak przypuszczam.

„Musisz się wybrać na after party, zapomniałaś?” — usłużnie przypomina przyjaciółka, choć w jej głosie słyszę coś, co mówi mi, że jest na coś zła. I to tak na serio, ktoś musiał ją porządnie wkurzyć… Ciekawe kto… W pracy przecież nie ma problemów, sama mi mówiła, że uwielbia tę robotę. Ayumi poszła na randkę z chłopakiem, a poza tym szczerze wątpię, żeby ona akurat mogła zdenerwować Ro. Ja też nie zrobiłam nic złego, a chłopaka moja kochana mordka nie ma, żeby to akurat on mógł się jej narazić… Od czasów wpadki z Mishleinem stwierdziła, że nie chce się angażować w związki. I bardzo mądrze. Mnie osobiście zachowanie Bastiana też troszkę zraziło. Najpierw Ertex, potem on… Choć oczywiście nie da się porównać skali tego, co jeden i drugi mi zrobili. Ale mimo wszystko jak na razie straciłam ochotę na związki. Co nie zmienia faktu, że wcale nie zapomniałam spotkania z Jack’iem i liczę na to, że kiedyś poznam podobnego do niego chłopaka.

„Aha, dobra, spoko — przytakuję. — To w takim razie ja już idę” — oznajmiam, po czym zrywam połączenie.

Siadam na desce i z lekkim rozżaleniem patrzę na nadchodzące fale. Są takie piękne… A ja akurat muszę lecieć do domu, bo wszyscy autorzy bestsellerów, nawet, jeżeli udało im się wymigać od parady, to na after party muszą być…

Specjalnie to mi się nie chce. Najlepiej bym tu została, o, albo jeszcze lepiej — Ayumi jakiś czas temu wspominała, że na strychu znalazła jakąś mega starą książkę, najwyraźniej kupiłam ją razem z domem. Teraz mogłabym zakopać się pod kocysiem, na moim kochanym łóżeczku, i zabrać się za czytanie… Po prostu tyle, nic więcej nie chcę. Ale wychodzi na to, że muszę zaczekać z tym jeszcze do jutra…

Trudno, nie mam innego wyjścia, wzdycham lekko. I właśnie dlatego odwracam deskę w stronę plaży i zaczynam tam płynąć. Czasami tak myślę, jak to byłoby cudownie, jak by się chciało tak, jak się nie chce…

Po chwili staję na piasku i zaczynam iść w kierunku miejsca, gdzie zostawiłam torbę i ręcznik. Jestem w pełni świadoma tym, że swoim wyglądem zwracam uwagę większości facetów w moim otoczeniu, ale zdążyłam już przywyknąć. Każda lumia zdążyła do tego przywyknąć, bo tak dzieje się bez względu na to, czy jest w ludzkiej, czy lumijnej postaci. A ja mam bardzo skrajną urodę — kruczoczarne włosy z mlecznymi pasemkami, jaśniutka skóra, fioletowe oczy ze smoczymi źrenicami i duży tatuaż smoka na prawym ramieniu… Wyjątkowe i niespotykane połączenie. Cóż… Ja pod wieloma względami jestem wyjątkowa, uśmiecham się.

Moment później sięgam po swoje rzeczy, przerzucam sobie ręcznik przez szyję i zaczynam iść w kierunku domu. Po drodze może uda mi się mniej więcej ogarnąć, co i jak mam ubrać na tą imprezę. Bo jedno jest pewne — trzeba mieć część swojego kostiumu, najbardziej rozpoznawalną, a reszta wedle uznania. Ja zdecydowałam się na koronę, w sumie to jest chyba najbardziej oczywisty wybór w mojej sytuacji. Ale co z resztą? Co mam do tego dobrać, żeby wyglądało względnie dobrze?

* * *

Kilkanaście minut spokojnego spacerku później staję przed domem. I od razu wyczuwam bijącą od niego dziwną, niepokojącą atmosferę, która sprawia, że zatrzymuję się w pół kroku przed nim. Nie wiem czemu, po prostu jest coś, co nie pozwala mi tam wejść. Coś, czego się boję. A przecież mój instynkt, odkąd zaczął się odzywać tuż przed wybuchem Selumie, nigdy się nie pomylił…

Mimo to jednak przemagam się i wchodzę do środka. Od razu czuję się jeszcze gorzej. Ale przecież nie mogę tak ot wyjść. Musi być jakieś sensowne wytłumaczenie na całą tą sytuację, i może nawet na całkowite jej rozwiązanie.

— Dziewczyny? — pytam podniesionym tonem, żeby wszyscy mnie usłyszeli.

— Lu, poczekaj! — Ayumi natychmiast zbiega ze schodów i łapie mnie za rękę.

— Coś się stało? — patrzę na nią z zaskoczeniem.

Przyjaciółka rozgląda się wokoło i oznajmia przyciszonym głosem:

— Rori jest wściekła. Nie mam pojęcia, co ją ugryzło, ale aż tak źle to jeszcze nigdy nie było. Lepiej schodź jej dzisiaj z drogi, jeżeli chcesz przeżyć.

— Serio aż tak źle? — nieźle mnie zaskoczyła. Tym bardziej, że Ro zazwyczaj bardzo ciężko jest zdenerwować. Do tej pory widziałam ją wkurzoną tylko w dwóch momentach. Po pierwsze, kiedy dowiedziała się, że Estive jest smokiem, a po drugie, kiedy Ertex razem z Larą weszli na teren Selumie. Poza tym prawie nigdy nie była na kogoś zła w takim całkowitym tego słowa znaczenia. Nie mam pojęcia, co musiało się stać, żeby aż tak się teraz wściekła…

— Jeszcze gorzej — szepcze Japonka, po czym mija mnie i bezszelestnie znika w swoim pokoju. Rozumiem ją w zupełności. Lumii, która jest w stanie totalnej furii, lepiej schodzić z drogi. Już nawet nie wspominając o tym, że każda z nas dostała zaproszenie na after party całej tej imprezy i musi się wyszykować. A na imprezę takiego formatu trzeba wymyślić coś tak całkowicie ekstra… I do tego potrzeba ciszy, spokoju i czasu. Z tego, co nastolatka przed chwilą mi powiedziała, wyraźnie wynika, że spokoju nie będzie. Cisza może owszem, ale taka wnerwiająca, bardziej coś w rodzaju ciszy przed burzą. Z kolei czasu to już na serio nie mamy…

Unoszę głowę do góry i patrzę na widoczny z tego miejsca kawałek górnego piętra. Przez chwilę się waham — wiem, że znajdę tam przyjaciółkę i nie jestem do końca pewna, czy ryzykować jakąkolwiek konfrontację z wściekłą lumią w ludzkiej postaci.

Ale jestem też w pełni świadoma, że to mnie nie ominie. I właśnie dlatego w końcu wzdycham i decyduję się wdrapać po schodach. Jeżeli będę miała szczęście, to może nawet jak na razie jej nie spotkam… Bo nie chciałabym jej podpadać przed imprezą, żeby nie zepsuć sobie wieczoru.

Jedno jest pewne — muszę zaryzykować…

Okazuje się, że mam farta — udaje mi się przejść do pokoju bez choćby zauważenia mojej BFF czy też zostania przez nią zauważoną.

Zamykam drzwi za sobą i z oddechem ulgi się o nie opieram. W tym pomieszczeniu czuję się odrobinę bezpieczniej, przynajmniej tu nie ma aż takiej złej atmosfery, jaka panuje w całym domu. Tu jestem u siebie, i czuję się choć odrobinę jak u siebie…

To teraz najważniejsze pytanko brzmi, jak mam się ubrać na imprezę? To musi być coś w moim stylu, tajemnicze, piękne, eleganckie… i nieco mroczne. Odrobinkę. I do tego kobiece. Pełna gama wręcz sprzecznych stylów… Ale wiem, że coś takiego mam w swojej szafie na sto procent.

Za to jednego (a właściwie dwóch) elementów mojego stroju jestem pewna. Każda osoba, która powinna brać udział w paradzie, musiała przygotować sobie przebranie za jednego ze swoich głównych bohaterów. Ja chciałam się przebrać sama za siebie, w mój strój koronacyjny, oczywiście razem z koroną i wyglądem lumii. Za to na imprezę trzeba mieć tylko jeden atrybut swojej postaci. Ja zdecydowałam się na dwa — na koronę i cechy wilczycy. Plus tradycyjnie rodowy kryształ, ale jego zawsze trzymam pod bluzką, więc po pierwsze, nikt go nie zauważy, a po drugie to standardowa część każdego mojego zestawu.

Ułamek sekundy zerkam w lustro i na moją twarz od razu wpływa szeroki uśmiech. Taką siebie lubię. Wyjątkową wilczycę, jedyną w swoim rodzaju. Z jednym uchem przyklapniętym, tatuażem smoka na ramieniu i smoczymi oczami…

Otwieram swoją szafę i pobieżnie oglądam to, co mam w środku. Moment później uśmiecham się jeszcze szerzej — właśnie znalazłam coś godnego uwagi. I dlatego właśnie wyjmuję wieszak, na którym mam moją koronkową narzutkę. Wygląda mniej więcej tak, jak zwykły T-shirt, tylko długości mniej więcej do pępka i przezroczysty. Kupiłam ją za grosze, urzekła mnie wyglądem tych czarnych, koronkowych róż. Już wielokrotnie się przekonałam, że wyglądam w niej fantastycznie. I tu się przydaje mega jasna karnacja… Ale oczywiście nie mam zamiaru zakładać jej tak po prostu, na nagie ciało. Dlatego właśnie pod spód zakładam króciutki, skórzany, złoty top, akurat zakrywający mi piersi.

Oglądam się w lustrze, próbując wymyślić, co mogę do tego dodać. A w sumie… Skoro iść na całość, to iść na całość. I, mając to na uwadze, wyciągam czarną, rozkloszowaną, skórzaną spódniczkę długości do pół uda.

Okręcam się wokoło. Tak, to jest to. Ale jeszcze brakuje butów, wiadomo, że bez butów to nie ma pełnego stroju…

Rozglądam się po pokoju, w poszukiwaniu pudełek. W końcu sobie przypominam, że przecież przy ostatnim generalnym sprzątaniu poukładałam je pod łóżko… Czyli czeka mnie pełzanie po podłodze, żeby cokolwiek wydobyć spod spodu…

Na całe szczęście po chwili udaje mi się wyciągnąć to, czego szukałam — długie za kolanko, wiązane szpile. Czarne, skórzane, z platformą, o łącznej wysokości może koło piętnastu, do dwudziestu centymetrów. Idealne do całej mojej stylki…

Wciągam je na nogi (ciężko idzie, ale na pewno łatwiej, niż za pierwszym razem, teraz już nabrałam wprawy…) i znów zerkam w lustro. Świetnie, idealnie. Strój zawierający wszystko, czego oczekiwałam. Tajemnicę, piękno, elegancję i mrok. To teraz brakuje tylko jednego — mojej korony…

— Lu, idziesz?! — do moich drzwi zaczyna dobijać się Ayumi.

— Już, poczekaj sekundę! — odkrzykuję, po czym natychmiast biorę tą ozdobę i zakładam sobie na głowę.

Efekt jest taki, jak się spodziewałam — ogromny rubin na samym środku natychmiast rozbłyska oślepiającym światłem. Aż muszę przymknąć oczy. Mam tylko nadzieję, że nikt z sąsiadów tego nie widział…

Moment później korona po prostu świeci. Środkowy klejnot zaznacza swoją obecność, otaczając moją głowę delikatnym blaskiem…

— Lu! — tym razem Ro dopomina się o moje wyjście.

— Już! — odpowiadam, po czym wychodzę z pokoju i staję z nimi twarzą w twarz.

Rori tylko znacząco unosi brew, widząc mój strój, ale zauważam, że ona też wyszykowała sobie „przebranie” lumii. Za to mieszkająca z nami Japonka… Ona otwiera szeroko usta, widząc moją postać. Widać nie spodziewała się czegoś takiego.

— Ty… Ty… — udaje się jej tylko wydusić.

— Co ja? Miałam się przebrać za główną bohaterkę i dlatego dobrałam sobie właśnie taki kostium — wzruszam ramionami. — Szykowałam go mnóstwo czasu, możesz mi wierzyć. Ale powiedz mi tak szczerze… Ogon i uszy nie wyglądają zbyt sztucznie?

„Serio?” — głos mojej przyjaciółki wyraźnie mówi mi, że ją dobijam.

Ostentacyjnie ignoruję jej wypowiedź.

— Sztucznie? Dziewczyno! — Ayumi jest mega zaskoczona i podekscytowana równocześnie. — Przecież to… To wygląda, jakby było prawdziwe! Ty wyglądasz, jakbyś była prawdziwa, dosłownie Lumina der Soltarie, kropka w kropkę! I jeszcze na dodatek ta korona… Skąd ty ją masz? Jak ją zrobiłaś?

— Nie chcesz wiedzieć — mrugam do niej porozumiewawczo, po czym uśmiecham się tajemniczo.

— Zrozum, nawet nasza Lu chce mieć jakieś sekrety w zanadrzu — Ro przewraca oczami. Czyli… Czyżby to na mnie była taka zła? Ale niby za co? Z tego, co pamiętam, to nie miałam okazji jej wkurzyć niczym, tym bardziej, że ponoć kiedy zrobiła się taka wściekła, to mnie nie było w domu…

— Nikt nie zdradza szczegółów wszystkich swoich sztuczek — wzruszam ramionami. — Tak więc ja też tego nie zrobię — oznajmiam, zbiegając po schodach na parter.

— Dzisiaj ja prowadzę! — wydziera się Ayumi. Tak na wszelki wypadek. Ale ta profilaktyka jest zrozumiała — każda z nas uwielbia siedzieć za kierownicą czerwonego Porsche 911, w wersji cabrio…

— To w takim razie ja zajmuję tył — stwierdzam, po czym wybiegam na zewnątrz i wskakuję na tylną kanapę. Cała moja… I dobrze. To świetne, wygodne miejsce, będzie gdzie odpocząć, jak będziemy wracały do domu. Bo zanosi się na długą, męczącą, choć z pewnością interesującą imprezę…

Po chwili do auta wsiadają też przyjaciółki. I atmosfera od razu robi się cięższa. Co jest?! Nie, ja się na serio zastanawiam, co takiego podpadło Rori, że emanuje aż taką wściekłością…

Zapominam o tym niemal od razu, kiedy Japonka wdusza pedał gazu i nasze Porsche z piskiem opon wyskakuje z podwórka na ulicę. Choć mamy do pokonania tylko kilka kilometrów, ona z pewnością przedłuży tą trasę, robiąc rundkę po całym mieście. W pełni zrozumiałe — wszystkie uwielbiamy jeździć tym samochodem, a co najważniejsze, uwielbiamy prędkość.

Tak więc jak na razie spycham troski w bok i mam zamiar tylko i wyłącznie cieszyć się jazdą…

Rozdział IV

Nasze Porsche z piskiem opon zatrzymuje się przed naszym ulubionym klubem. Tak się składa, że to właśnie tutaj odbywa się after party po wielkim festiwalu, na który rok w rok zjeżdżają się wszyscy najpopularniejsi pisarze. W tym roku impreza przeszła wszystkie poprzednie lata — pojawiła się J. K. Rowling, Christoper Paolini i wielu, wielu innych autorów bestsellerów. Każdy z nich miał się przebrać za jednego ze swoich głównych bohaterów. Ja w sumie też miałam wziąć udział w paradzie, w której wszyscy pisarze przeszli ulicami Long Beach aż do tego miejsca. Na całe szczęście jakimś cudem Rori mnie od tego uchroniła…

— Proszę panie tędy — jak spod ziemi wyrasta jeden z ochroniarzy, broniących wejścia do środka wszystkim niepożądanym gościom. Patrzę na niego i uśmiecham się lekko. Też jest przebrany. A tej charakterystycznej czupryny we wszystkich kolorach ognia nie da się z niczym pomylić. Od razu wiem, że udaje Bastiana…

— Idziecie, dziewczyny? — Ayumi błyskawicznie wyskakuje z wozu i odwraca się do nas twarzą.

— Zaraz przyjdziemy — szybko informuje ją Ro, zanim jeszcze zdążam choćby otworzyć usta.

„Musimy bardzo poważnie porozmawiać” — tą myśl przyjaciółka kieruje tylko i wyłącznie do mnie.

Ledwo zauważalnie kiwam głową. Oczywiście na tyle, żeby ona to dostrzegła, ale nikt poza nią. I mam dziwne przeczucie, że to będzie długa rozmowa. Długa i niewygodna…

— Spoko, jak chcecie — nastolatka wzrusza ramionami, po czym krokiem modelki przechodzi po czerwonym dywanie i wchodzi do klubu, zupełnie, jakby to ona była tu gwiazdą, jednym z VIP-ów. Dobra, VIP-em może jest, skoro dostała zaproszenie na tak elitarną imprezę, bo żeby je zdobyć, trzeba było albo zapłacić monstrualną kwotę, albo być jednym z pisarzy/ich rodziny albo najbliższych przyjaciół. Ona zalicza się do tej drugiej kategorii. Podobnie jak ja, i Rori…

— O co chodzi? — kiedy tylko dziewczyna znika w głębi, zerkam na stojącą u mojego boku lumię.

Wilczyca bez najmniejszego choćby słowa kładzie uszy po sobie, najeża ogon i łapie mnie za rękę. Potem bez choćby najmniejszej delikatności, właściwie to nawet całkiem brutalnie zaczyna mnie ciągnąć w kierunku plaży.

— Dziewczyno, co cię napadło?! — patrzę na nią z zaskoczeniem pomieszanym z irytacją.

Nie odpowiada, tylko cały czas mnie za sobą ciągnie, choć owszem, robi to trochę mniej ostentacyjnie.

Po jakichś pięciu minutach stoimy tuż przy wejściu na molo. Totalnie wyludnione, rzecz jasna. Wszyscy stąd albo są w domach i oglądają powtórki z parady, albo surfują (choć teraz fal specjalnie nie ma, jeżeli mam być szczera), albo ci co najważniejsi, najbogatsi — w klubach.

I patrząc na minę mojej BFF, odnoszę przemożne wrażenie, że przyprowadziła mnie właśnie w takie ustronne miejsce, żeby móc bez żadnych świadków mnie zamordować, a potem wrzucić ciało do oceanu, by zabrał je odpływ… Zbrodnia doskonała — bez świadków, bez żadnych motywów, bez śladów… Jedynym, co może budzić jakiekolwiek wątpliwości, byłoby alibi Rori…

Moment później lumia, ciągle patrząc mi prosto w oczy, sięga do torebki, którą cały czas trzyma przy sobie. Czuję, jak serce zaczyna bić mi w znacznie przyspieszonym tempie. Czyli że co, moje chore przypuszczenia okażą się prawdziwe? Naprawdę?

— Co to ma być? — warczy, wymachując mi czymś przed nosem.

Dopiero po chwili orientuję się, że to moja książka.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi — patrzę na nią z lekką konsternacją połączoną z uczuciem ulgi. No jednak jakby nie było, to książką mnie nie zabije.

— Co to jest, pytam się?! — wydziera się na mnie.

— Powieść, którą napisałam — wzruszam ramionami. Ciągle nie rozumiem, o co może jej chodzić. No przecież książka jak książka, nie ma w niej niczego niezwykłego… — Ale co w związku z tym?

— No jak to co w związku z tym? — chyba jeszcze bardziej zdenerwowałam ją moją niewiedzą. — Jak to co w związku z tym?! Przecież sama mi mówiłaś, że to TWOJA AUTOBIOGRAFIA, niczego w niej nie zmyśliłaś, tylko dokładnie opisałaś wszystko, co w tamtym roku cię spotkało!

— No i? — ciągle próbuję ogarnąć, co ją napadło.

— NO I MNIE OKŁAMAŁAŚ!!! — głos dziewczyny osiąga już wręcz bolesny poziom decybeli. Chyba wszyscy w promieniu dwóch, może nawet trzech kilometrów ją słyszeli…

— Aua, nie drzyj mi się do ucha — fukam na nią, równocześnie próbując w jakikolwiek sposób uśmierzyć ból, który mi zadała. — Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo to boli?

— A co mnie obchodzi twoje ucho, idiotko! Okłamałaś mnie i to się liczy!

Przez moment patrzę na nią jak na wariatkę. Nie dość, że zarzuca mi kłamstwo, to jeszcze mnie obraża…

— Jak niby cię okłamałam? — pytam urażonym tonem. — Wszystko, co tutaj jest napisane, to prawda. Każde słowo, każda literka, każdy przecinek…

— Każde zdarzenie niby też?! — jest coraz bardziej wściekła.

— No każde, przecież od wydarzeń się zaczyna — kiwam głową. — Od przylotu gryfa począwszy na spotkaniu z Ertexem kończąc… Łącznie z kilkoma epizodami pomiędzy, to znaczy z wizytą u Estive’a, zjazdem… Ze spotkaniem z Mirt’Oshimem… — urywam, spuszczam wzrok i zaciskam dłonie w pięści.

No przecież!

— Właśnie, ze spotkaniem z tym twoim Mirt’Oshimem też! — wilczyca wygląda tak, jakby zaraz miała wybuchnąć. — Który, o ile dobrze pamiętam, jest smokiem, czyż się nie mylę?!

Jedyne, na co w tej chwili mam ochotę, to zapaść się pod ziemię. Nie wiem, co mam powiedzieć, bo właściwie to teraz czuję się paskudnie. Ale w sumie… Dlaczego? Przecież nie zawiniłam w niczym…

Dlatego właśnie unoszę głowę i spokojnie, z pełnym opanowaniem oznajmiam:

— Niezłą masz pamięć, mordko. Faktycznie, jest smokiem. I co w związku z tym?

— Co w związku z tym? CO W ZWIĄZKU Z TYM?! — teraz to już na serio wnerwiłam przyjaciółkę. Nie spodziewałam się, że aż tak ją zdenerwuję.

— Właśnie, pytam się, co w związku z tym? — choć wiem, że tym jeszcze bardziej sobie nagrabię, nie mogę się powstrzymam przed zadaniem tego pytania.

— Ty na serio jesteś taką totalną idiotką, Lu? — moja przyjaciółka patrzy na mnie z politowaniem połączonym ze wzgardą. — Zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo to dla ciebie niebezpieczne, weszłaś do klatki ze smokiem, i to na dodatek takim, który mógłby cię zmiażdżyć dosłownie jednym pacnięciem łapy? I to jeszcze znając wszystkie fakty?!

— Czyli jednak nie przeczytałaś książki dokładnie — opieram ręce na biodrach. — Wtedy wiedziałabyś, że to właśnie ON wytłumaczył mi wszystko, co ma związek z moją rodziną. Dzięki NIEMU wiem o laboratoriach i innych potwornych zbrodniach, przez które nie mogę spać spokojnie. Od niego, kogoś, kto tak właściwie jest moim wrogiem, A NIE OD WŁASNYCH PRZYJACIÓŁEK!!! — ja też się na nią wydzieram.

— Patrzcie państwo, ktoś tu żąda zaufania! — lumia zaczyna się śmiać.

— Tak, żebyś wiedziała, żądam zaufania — patrzę na nią z ogniem w oczach. — A go od was nie dostałam!

— To może najpierw sama byś je okazała?! — Rori z każdym moim słowem robi się coraz bardziej wściekła. — Miałaś ku temu okazję, kiedy opowiadałaś mi swoją historię, wtedy, po powrocie od Estive’a! A ty nie, zamiast tego twojego Mirt’Oshima wymyśliłaś jakiegoś ymula, żeby tylko jakoś sensownie się wytłumaczyć, żebym się ciebie nie przyczepiła!

— Bo wiem, jak byś na to zareagowała…

— NIE PRZERYWAJ MI!!! — bezlitośnie ucina moje tłumaczenia. — Co więcej, nie powiedziałaś mi o tym, co się z tobą stało, co też wyraźnie świadczy o braku zaufania! I czy ty po czymś takim oczekujesz zaufania ode mnie?! Jeszcze na dodatek okazałaś się kompletną idiotką, która nawet nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa i pakuje się mu prosto przed nos, żeby coś udowodnić!

— Nie chciałam niczego udowadniać! — czuję, że coraz bardziej się pogrążam. Nie wiem tylko, dlaczego… — Chciałam po prostu jak najszybciej dostać się do Seiten Gaye i potrzebowałam dobrego środka transportu. Smok był najlepszym, na jaki wpadłam. Wtedy akurat nie myślałam o niebezpieczeństwie, wiedziałam tylko, że od zawsze marzyło mi się, żeby, tak jak wy, przelecieć się na jednym z tych wspaniałych zwierząt… Lotów na Estivie, na szczyt Tusteris nie liczę, bo to była tylko chwila.

Lumia przez moment lustruje mnie wzrokiem, najwyraźniej próbując wywnioskować coś sensownego z mojej twarzy.

— Gdybyś tylko mi powiedziała… — zaczyna.

— Gdybym tylko ci powiedziała o tym wcześniej, zrobiłabyś mi dokładnie taką jak teraz awanturę, żeby udowodnić, jak głupio zrobiłam — wcinam jej się w słowo. — Bo pod tym względem doskonale cię znam, Ro. Z pozoru jesteś taka… spokojna, kochana… Ale jeżeli coś idzie nie po twojej myśli, wedle tego, jak wyobrażasz sobie wszechświat, od razu chcesz się wykłócać. A tak się składa, że jeżeli chodzi o Mirt’Oshima, to ja mam rację. Spotkanie z nim wiele mi dało i jestem mu za to bardzo, ale to bardzo wdzięczna. Dzięki niemu dowiedziałam się prawdy, czyli tego, czego zazwyczaj mi brakowało w kontaktach z innymi. Nawet wy ukrywałyście przede mną prawdę o laboratoriach!

W oczach przyjaciółki widzę, że jest na mnie wściekła, ale jej entuzjazm i chęć do walki jakby… osłabły. Jakby coś wypalało jej ochotę do kłótni…

— A ty ukrywałaś przed nami prawdę o tak istotnych rzeczach, które mogły cię zabić! — stwierdza z rozgoryczeniem. — I ciągle żądasz ode mnie szczerości, czegoś, czego sama nie dałaś, na co sama nie byłaś się w stanie zdobyć… Myślisz, że po czymś takim ją otrzymasz?

Tak, mam taką nadzieję, chcę jej powiedzieć. I mam wrażenie, że mój wzrok wyraźnie to przekazuje. No bo sorry bardzo, jak mogłam niby powiedzieć im o czymś, czego sama nie potrafiłam ogarnąć? Nie byłabym w stanie przekazać im czegoś, czego nie rozumiałam sama… To było nierealne.

— W takim razie, weź mi, mordko, powiedz, o co ci tak naprawdę chodzi — opieram dłonie na biodrach, patrząc jej prosto w oczy. — O to, że nie okazałam wam zaufania, czy że weszłam do klatki Mirt’Oshima i że przeleciałam na nim tyle kilometrów? Bo to, moim zdaniem, jest bardzo istotne w tej kwestii.

— Wydaje mi się, że chodzi o wszystko po równo — dziewczyna wzrusza ramionami, odwzajemniając wściekłe spojrzenie. — Nie powiem ci, czy bardziej o zaufanie, bo tu okazałaś się kompletną hipokrytką, czy o kwestię ze smokiem, przy której wyszłaś na niezrównoważoną idiotkę. Tak czy owak, bardzo straciłaś w moich oczach, Lumino der Soltarie.

— Niby czym? Tym, że jestem w stanie odważnie zrobić to, na czym mi zależy, czy tym, że staram się poznać prawdę o sobie? — mam zamiar to z niej wydusić. I nie wiem, czy jeżeli nie odpowie na to pytanie dobrowolnie, nie będę skłonna wydusić z niej tego siłą…

— Jaką prawdę o sobie, Lu? — w jej oczach widzę politowanie. — Co ty niby chcesz o sobie wiedzieć?

Patrzę na nią z niedowierzaniem.

— Czyli jednak nie przeczytałaś książki dokładnie i do końca– stwierdzam. — Uczepiłaś się tylko dwóch tematów: po pierwsze tego, że zawiodłam twoje zaufanie, nie mówiąc ci prawdy o smokach, a po drugie tego, że w ogóle zbliżyłam się do smoka tego formatu. Wyraźnie pominęłaś to, co się ze mną stało. Pominęłaś kwestię smoczych oczu, czytania w myślach, podsłuchiwania waszych rozmów prowadzonych za pomocą implantów, przesyłania obrazów, projekcji wspomnień — wyliczam na palcach. — Plus doskonałego refleksu. A po spotkaniu z Ertexem doszedł mi jeszcze ten tatuaż — wskazuję na swoje prawe ramię — i czytanie w myślach wszystkich, jak leci. A wiesz, co w tym wszystkim jest najlepsze? — z każdym słowem mój ton podnosi się coraz bardziej. — Że robię to bez pomocy żadnego, durnego implantu, który jakimś cudem został wyrzucony przez mój organizm i potem eksplodował mi niemalże w dłoni, ledwo co zdążyłam go wyrzucić! A, przepraszam bardzo, dolicz sobie do tego jeszcze fakt, że jako jedyna na wszystkich światach mam TRZY, nie DWIE postacie! Tak, dobrze słyszałaś! Dla twojej informacji potrafię zmienić się w wilka, najnormalniejszego w świecie wilka! I co, czy twoim zdaniem to jest zbyt mało, by już kompletnie się pogubić w kwestii, kim jesteś?!

Lumia szeroko otwiera oczy i spogląda na mnie z mieszanką zaskoczenia, przerażenia i niedowierzania. Dziwne… Wściekłość całkowicie z niej wyparowała…

— Kim ja jestem, mordko? — czuję, jak w moich oczach pojawiają się łzy i powoli spływają mi po policzkach. — Kim ja naprawdę jestem?

Rori przykłada dłoń do ust i wpatruje się we mnie z wyżej wymienionymi uczuciami. Nic z tego nie rozumiem. I to jeszcze bardziej przyprawia mnie o łzy.

— Matko jedyna, Lu… — szepcze Ro, nie odrywając ode mnie wzroku. — Ty… ty jesteś jedną z nich…

— Co? — mam nadzieję, że mój wzrok bardzo wyraźnie pokazuje, jak bardzo nie rozumiem jej słów.

— Nie, ja w to nie wierzę… Ale… jakim cudem? — jej zaskoczenie osiągnęło nowy poziom. — Przecież to niemożliwe…

— Co jest niemożliwe? — mam dziwne wrażenie, że obie bardzo, ale to bardzo się pogubiłyśmy….

Wilczyca tylko kręci głową z niedowierzaniem, cały czas mierząc mnie wzrokiem. Potem nagle się odwraca i zaczyna biec w kierunku klubu.

— Ro? Ro! — krzyczę za nią, ale to bez sensu. Skoro chce uciekać, to tak jej nie zatrzymam. Właściwie to w ogóle jej nie zatrzymam…

Wpatruję się w nią, dopóki nie znika mi z oczu. Potem odwracam się w stronę morza, podchodzę kilka kroków i ukrywam twarz w dłoniach. To jest takie skomplikowane… Od ponad roku zadaję sobie to jedno pytanie — kim ja tak naprawdę jestem? Kim jest ta Lumina der Soltarie, na którą codziennie setki razy spoglądam w lustrze? Nigdy nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi. Może gdyby Estive żył, umiałby mi to wszystko wyjaśnić. Bo sama sobie nie poradzę…

W sumie to wielokrotnie mówiono mi, kim jestem. Przez długi okres swojego życia byłam księżniczką, potem zmieniłam się w królową. Byłam córką, uczennicą, kuzynką… Przyszedł też czas na sierotę. Lumią jestem chyba ciągle, choć powoli zaczynam wątpić, czy tylko nią. I teraz jeszcze Ro mówi mi, że jestem jedną z nich… Czyli że kogo? Może jedną z tych morderców, którzy pozbawiali życia setki smoków, traktowali je w nieludzki sposób, byle tylko osiągnąć cel… Jaki? Nie wiem.

Ale nie… to nie może być to. Przecież Rori doskonale zna moją rodzinę, jej zbrodnie i mnie. Wie, że ja się w to nie mieszałam…

Choć tekst z morderczynią słyszałam już nie raz. Po raz pierwszy od Mirt’Oshima, potem często to powtarzał, aż w końcu powiedział to Ertex, o ile dobrze pamiętam…

Chociaż nie, zaraz… Mirt’Oshim nie był pierwszy! Przecież wyraźnie pamiętam, że powiedział mi o tym jeszcze ktoś, dużo czasu wcześniej… Tylko kto to był? Nie mam pojęcia…

I nagle czuję, jak w moim umyśle otwierają się zamknięte na wiele zamków drzwi, uwalniając ukryte za nimi wspomnienia.

Zataczam się, jakbym była pijana, albo jakby ktoś właśnie bardzo, ale to bardzo porządnie mi przyłożył. Nie tego się spodziewałam…

Jedno jest pewne — w tym momencie nie dam rady względnie przytomnie ustać. Dlatego właśnie cudem udaje mi się dojść do mola, i usiąść na jego stopniach.

Z doświadczenia wiem, że taki stan zwiastuje tylko jedno — napływ fali wspomnień. Próbuję się mentalnie na to nastawić, ale i tak w zupełności nie jestem gotowa na to, co zaraz zobaczę… A właściwie, co zaraz przeżyję od nowa…

Rozdział V

Już chyba po raz setny przesuwam wszystkie swoje kosmetyki po całej toaletce. Ciągle zmieniam ich ułożenie, choć potem za każdym razem powracam do początkowego. Nie mam pojęcia, dlaczego. Coś mnie niepokoi, mam dziwne wrażenie, że coś się stało, coś jest nie tak… Tylko nie wiem, co. I to denerwuje mnie jeszcze bardziej… A jak zwykle w takiej sytuacji nie wiem, co ze sobą zrobić. Czyli mnie nosi i muszę zająć się choćby jakimś najdziwniejszym i najprostszym zajęciem…

Nagle ktoś cicho puka do drzwi od mojego pokoju. Naprawdę cicho. Ale jestem tak bardzo skupiona na swoim zajęciu, że dla mnie brzmi to jak wystrzał. Moje nerwy są napięte jak postronki, i dlatego właśnie na ten dźwięk gwałtownie się prostuję. Równocześnie nieuważnie szturcham puzderko z biżuterią, przez co przewraca się, a jego zawartość rozsypuje na podłogę i na toaletkę.

— Proszę! — krzyczę, szybko zgarniając błyskotki z powrotem do pudełka. Wiem przecież, jak bardzo rodzice nie lubią bałaganu, i dlatego mam nadzieję, że choć część uda mi się zgarnąć, zanim mama to zauważy…

— Lu… — jestem tak pochłonięta tym, co robię, że nawet do końca nie rejestruję, kto wypowiada te słowa. W zupełności wystarcza mi fakt, że jest to damski głos.

— Tak, wiem, mamuś, już wstaję — odpowiadam, cały czas będąc odwrócona tyłem do wejścia. — Tylko chciałam tu ogarnąć… — urywam, kiedy wstaję i odwracam się tam, gdzie spodziewam się zastać parę królewską. — Ro… A ty co tu robisz? — pytam przyjaciółkę, równocześnie odkładając puzderko na jego miejsce.

— Właściwie to… — wyraźnie widzę, że lumia nie wie, co ma powiedzieć. A coś takiego jej się przecież nie zdarza…

— Lu?! — do mojej sypialni wbiega Iora, ciągnąc za sobą Leirę i Mistral.

Wszystkie trzy stają jak murowane, kiedy widzą obecną tu już Rori.

— Powiedziałaś jej? — Mist patrzy na najstarszą z naszej piątki z niemałym zaskoczeniem.

— Jeszcze nie — Ro spuszcza głowę.

Od razu nabieram podejrzenia, że coś jest nie tak. I to nawet bardzo nie tak. Bo skoro przyszła do mnie cała czwórka… I to jeszcze na dodatek w takim stanie… Spójrzmy prawdzie w oczy — każda z nich jest zziajana, roztrzęsiona i trochę przerażona.

— Dziewczyny, co się stało? — pytam zmienionym głosem. Czuję, jak w gardle pojawia mi się taka wielka, uciążliwa gula, uniemożliwiająca przełykanie… I równocześnie mówienie…

Wilczyce wymieniają ze sobą porozumiewawcze i lekko zagubione spojrzenia.

— Mordki, mówcie! — opieram się o toaletkę. Wydaje mi się, że nie dam rady ustać; takie napięcie jest dla mnie czymś niemalże nie do zniesienia. Tym bardziej, że ja na serio mam wrażenie, że wydarzyło się coś na serio mega totalnie złego…

Lumie jeszcze raz patrzą po sobie, po czym idealnie zsynchronizowanym ruchem uklękają przede mną i schylają głowy.

O nie…

— Twoi rodzice zginęli w katastrofie lotniczej — oznajmia Io. Bezpośrednio, jak to ona ma w zwyczaju…

— Boeing 747, którym mieli dotrzeć do Ammanu, zaraz po starcie w Nowym Jorku zapalił się i wpadł do morza — wyszeptuje Mist. — Wszyscy na pokładzie nie żyją…

— Jednym słowem… Umarł król, niech żyje królowa — dodaje Lei, unosząc wzrok i patrząc mi prosto w oczy.

Przez cały ten czas wpatruję się w nie z przerażeniem. Nie to chciałam usłyszeć… I jeszcze na dodatek Leira poruszyła bardzo, bardzo istotną kwestię…

— Nie, to… to nie może być prawda — dopiero po chwili udaje mi się cokolwiek wydusić. Od razu pojawiają się też łzy…

Rori doskonale wie, co ma zrobić — wstaje i mocno mnie przytula. Zaraz potem dołącza do niej pozostała trójka i wszystkie cztery zamykają mnie w mocnym, serdecznym uścisku.

Po chwili takiego stania odsuwają się, żeby Ro mogła mnie poprowadzić do łóżka. Sadza mnie tam, i niemalże od razu wszystkie przyjaciółki doskakują do mnie z chusteczkami.

* * *

Nie mam pojęcia, ile czasu spędzam, będąc w tym stanie. Ale prędzej czy później otrząsam się z pierwszego szoku.

— Mordko, jak się czujesz? — Iora od razu wyczuwa zmianę.

— Nie… nie wiem — stwierdzam, ukrywając twarz w dłoniach. — To… to jest takie skomplikowane… — znowu zaczynam płakać.

— Kochana, spokojnie, wszystko będzie dobrze — Mistral łapie mnie za dłonie. — Poradzisz sobie.

— Nie jestem pewna — kręcę głową, połykając łzy. — Oni nie żyją… — nie daję radę dokończyć. Może dlatego, że uparcie odsuwam ten fakt od siebie…

— Lu, musisz to w końcu zrozumieć — Rori pocieszająco kładzie mi rękę na ramieniu. — Nie dasz rady wzbudzić ich z martwych… Ale za to możesz zrobić coś innego, kochana. Możesz zrobić wszystko, żeby teraz stać się możliwie najlepszą królową i godną następczynią twojego ojca. Chociaż ja doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że w wieku czternastu lat…

— DOSYĆ!!! — drę się na całe gardło, równocześnie zrywając się na równe nogi.

Wszystkie obecne patrzą na mnie z wielkim zaskoczeniem. Nie spodziewały się po mnie tego typu reakcji…

— Ale, mordko… — Io próbuje zrozumieć cokolwiek z tego mojego nagłego wybuchu.

— Nie ma żadnego ale — ucinam szybkim machnięciem ręki. — Ja was rozumiem, chcecie mi pomóc, ale takie gadanie na serio nic nie pomaga. Wiem, że robicie to z dobrej woli, ale ja teraz chyba muszę to wszystko przetrawić w samotności… — urywam i ocieram spływającą mi po policzku łzę.

Rori przez moment przygląda mi się uważnie, po czym wstaje, i bez słowa wypycha wszystkie dziewczyny za drzwi, dokładnie je za nimi zamykając.

— Jesteś pewna, że chcesz zostać sama? — pyta, opierając dłoń na biodrze. — Jakby co, to ja mogę na serio tu z tobą zostać… Wiesz, że…

— Wiem — przerywam jej. — Ale zrozum, kochana, ja potrzebuję chwili sama ze sobą, tak po prostu, totalnej samotności…

— Spoko, rozumiem — unosi ręce w obronnym geście, po czym przechodzi przez próg. — Tylko pamiętaj, jeżeli będziesz chciała, to ja jestem pod implantem, w każdej chwili możesz do mnie zadzwonić.

— Dzięki, mordko — podchodzę do niej i ją ściskam.

Lumia oddaje przytulaska, potem odwraca się i odchodzi. Bez pożegnania, jak to my mamy w zwyczaju…

Przez chwilę patrzę na nią, dopóki nie znika za załomem korytarza, po czym dokładnie zamykam drzwi.

Na mojej twarzy pojawia się mega smutny uśmiech. Szczerze, to nie do końca prawda, że chcę spędzić ten wieczór w samotności… Ale o tym nie musi wiedzieć nikt. Kompletnie nikt. Przynajmniej do czasu, w którym uznamy za stosowne, żeby o tym powiedzieć szerszemu gronu odbiorców… Nawet dziewczyny o tym nie wiedzą… i coś mi się wydaje, że nie dowiedzą się o tym jeszcze przez długi czas…

Ale to już moja mała, słodka tajemnica…

Dwoma szybkimi, długimi krokami staję przed szafą i wyciągam z niej pelerynę. Obecnych ciuchów nie będę zmieniać, są względnie przyzwoite, nie wymięte i ogólnie takie, w których mogę się pokazać nawet chłopakowi. Ale nie chciałabym, żeby ktoś po drodze mnie rozpoznał… Tak na wszelki wypadek…

Zapinam pelerynę pod szyją, i narzucam kaptur na głowę. Od razu znikam w jego cieniu, a dół płaszcza miękko spływa na dół, zawijając się u moich stóp. Co prawda w pelerynie do ziemi, i nawet ciągnącej się kawałek po niej, dość ciężko jest schodzić po bluszczu, ale za nakładając ją nabieram czegoś, co uwielbiają wszystkie lumie — tajemniczości.

Rozglądam się po pokoju, zastanawiając się, czy przez przypadek nie zostawiłam czegokolwiek, co mogłoby dać komukolwiek jakiś ślad, gdzie ja się podziewam. Bardzo bym chciała tego uniknąć, a przynajmniej do czasu, w którym nie będę musiała się już kryć… Co koniec końców przez śmierć moich rodziców może zostać dość znacznie odsunięte w czasie…

Koniec końców okazuje się, że wszystko jest w jak największym porządku. Nic nie zostawiłam, jest ok., nikt nie wie, gdzie mnie szukać, gdyby przez przypadek którejś z dziewczyn zechciało się pocieszyć zapewne pogrążoną w żałobie sierotę, przyszłą królową… Czyli stuprocentowa, pełna prywatność…

Mimo tej właśnie pewności rzucam mojemu miejscu w tym pałacu ostatnie kontrolne spojrzenie, po czym siadam na parapecie i opuszczam się po bluszczu, wspinającym się przez całą długość tej ściany, na sam dół.

Kilka sekund później stoję na trawie pod ścianą pałacu i, zadzierając głowę, patrzę na swoje okno. Światło zapalone, czyli wszyscy będą myśleć, że jestem u siebie… Świetnie, dokładnie tak, jak miało być.

Z uśmiechem poprawiam sobie kaptur i zaczynam ostrożnie przemykać przez ogród. Tym razem na spotkanie umówiliśmy się na obrzeżach Dminestil, po drugiej stronie miasta… Więc mam jakąś godzinę drogi. Nie chcę brać ze sobą Goldiera, bo jeszcze zrobi mi jakąś awanturę czy coś w tym rodzaju. Ale to dobrze, taki mam plan, dotrzeć tam za taki właśnie czas… On przecież spokojnie na mnie poczeka, ile razy jedno czy drugie spóźniało się tyle czasu…

* * *

Widzę jego sylwetkę, jeszcze zanim wchodzę do lasu. Wyraźnie odcina się od drzew…

Na mój widok wyczuwam, że szeroko się uśmiecha i od razu otwiera ramiona, żebym mogła w nie wpaść.

Od razu przyspieszam, koniec końców zaczynam wręcz biec, by móc jak najszybciej się w niego wtulić, poczuć jego ciepło… Wreszcie być przy kimś, kto, nie mam żadnych wątpliwości, kocha mnie bez granic… I móc się spokojnie wypłakać…

— Kochanie, coś się stało? — Jack od razu wyczuwa mój paskudny nastrój.

Łzy od razu napływają mi do oczu. Z dwa razy większą siłą, niż się spodziewałam. Nie jestem w stanie wydusić z siebie choćby słowa.

Chłopak od razu reaguje — bierze mnie na ręce, rozgląda się dookoła, i po chwili zaczyna iść w jakimś kierunku.

Parę minut później sadza mnie pod rosnącym na pobliskiej polance drzewem i pozwala, bym objęła go za szyję.

— Ciii, słodziaku… — szepcze, ocierając mi łzy. — Co się stało? Wiesz, że mi możesz powiedzieć o wszystkim…

— Wiem… — udaje mi się powiedzieć, ale potem znów szloch zagłusza dalsze słowa, które właśnie chciałam powiedzieć.

On przytula mnie jeszcze mocniej, pozwalając mi się względnie wyciszyć.

— Spokojnie, najdroższa — całuje mnie w policzek. — Jestem tu przy tobie. Razem poradzimy sobie ze wszystkim, zobaczysz…

Kiwam głową, połykając łzy.

— Jeszcze tylko rok, i już będziemy mogli powiedzieć o nas mojej rodzinie… — ciągnie dalej. — Wspominałem ci już o tym, że u nas jest taka tradycja, że dziewczyna, z którą ktokolwiek się spotyka, musi być pełnoletnia? Za te niecałe trzysta sześćdziesiąt pięć dni będziemy mogli już całkowicie oficjalnie być ze sobą… Moja piękna…

— Rok? — mimo tego, jak paskudnie się czuję, starcza mi siły, by spojrzeć mu w oczy z wielkim zdziwieniem.

— No tak, teraz skończyłaś siedemnaście, to za rok będziesz miała osiemnastkę… Chyba, że jakoś źle liczę i pomyliłem się w określaniu wieku — mruga do mnie porozumiewawczo.

— Tak trochę — uśmiecham się słabo.

— Jesteś już pełnoletnia? — w jego oczach widzę wielką radość. Jak mi przykro, że muszę ją zgasić…

— Pomyliłeś się bardziej w dół — stwierdzam.

Przez moment przelicza coś w myślach.

— W dół, powiadasz… — zamyśla się na chwilę, po czym na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. — Ale czy to cokolwiek znaczy? Jakoś wytrzymamy te parę lat więcej, nic się nie stało. A ja może urobię brata, że zmiana tradycji to przecież nie jest nic takiego… Czyli że co, ile masz lat? Dwanaście? Trzynaście?

— Czternaście — odpowiadam po chwili.

— No to nie jest jeszcze tak tragicznie — lekko mnie szturcha. — Tylko cztery lata. Ale nie wyglądasz. Serio mówię, do tej pory byłem pewien, że spotykam się z siedemnastolatką…

— I zepsułam plany… — w moich oczach znowu pojawiają się łzy.

— Kochanie, nawet tak nie mów — od razu przytula mnie jeszcze mocniej. — Przecież to nic nie znaczy. Najważniejsze jest to, że się kochamy i nic tego nie zmieni, przysięgam ci. A wiesz, co mnie najbardziej zmyliło?

— Co? — patrzę na niego z ciekawością, choć ciągle nie przestaję płakać.

— To, że jesteś taka mądra — całuje mnie w nosek. — I że zawsze sobie radzisz ze wszystkim… Masz instynkt taki, że to myli, bo niektórzy powiedzieliby, że w parze z tym idzie ogromne doświadczenie…

— Czyli może sobie poradzę — uśmiecham się bardzo, bardzo smutno.

— A właśnie, Lu, co się stało? — Jack odgarnia mi włosy z twarzy. — I nie mów mi, że nic, przecież widzę…

— Moi rodzice… — ciągle nie potrafię powiedzieć tego na jednym oddechu. — Oni… oni nie żyją — w końcu udaje mi się to z siebie wydusić, ale potem zaczynam rozpaczliwie szlochać.

— Ciii… — chłopak zaczyna mną delikatnie kołysać.

— I najgorsze jest to… — zaczynam mówić, choć co chwilę muszę nabrać oddech, żeby się nie rozpłakać na dobre. — Że oni mi zostawili wszystko… totalnie wszystko… I ja kompletnie nie wiem, jak sobie poradzę… Przecież ja mam tylko czternaście lat, a rządzenie państwem to nie jest kierowanie jakąś malutką firmą! — w końcu udaje mi się to z siebie wyrzucić, a ostatnie słowa niemalże wykrzykuję.

Od razu czuję, jak on sztywnieje.

— Rządzenie państwem? — pyta zmienionym głosem. — Czyli że ty… jesteś Lumina der Soltarie?

— Nie wiedziałeś? — tym zdziwił mnie totalnie.

— Nie — odpowiada szorstko, po czym odsuwa mnie od siebie i wstaje.

Z zaskoczeniem też się podnoszę i choć dzieli nas zaledwie kilkanaście centymetrów, mam wrażenie, że pomiędzy nami nagle wyrosła wielka, gruba ściana.

— Jack? — pytam, próbując zrozumieć, co się dzieje.

Przez moment wpatruję się w jego złotobrązowe oczy, zazwyczaj takie pełne ciepła i miłości, teraz lodowato zimne. Usta zacisnął w cienką kreskę, wyraźnie po nim widać, że toczy bardzo ciężką, wewnętrzną walkę. Ale o co chodzi?

Chwilę potem zwyczajnie się ode mnie odwraca i odchodzi w głąb lasu.

— Jack?! — tym razem już chyba powoli zaczynam wpadać w panikę…

— Nie mam zamiaru zadawać się z morderczynią! — rzuca przez ramię, po czym znika pomiędzy drzewami.

Nogi odmawiają mi posłuszeństwa i osuwam się na ziemię.

— Jack… — stać mnie już tylko i wyłącznie na cichy, wręcz niesłyszalny szept, a świat zostaje skutecznie rozmazany przez napływ ogromnej ilości łez.

Jednym słowem, chyba ze mną zerwał. Ale… dlaczego?! Kilka sekund temu tak mnie zapewniał o swojej miłości… I o co chodziło z tą morderczynią? Przecież ja nawet muchy bym nie skrzywdziła…

Ja już nic nie rozumiem. Dzisiejszy dzień to jakaś totalna, chora paranoja!!! Najpierw śmierć rodziców, potem wiadomość, że muszę zająć się Arlesiie… I w końcu taka reakcja ze strony, z której oczekiwałam pomocy… Nie wiem już sama, co mam robić…

Z jednej strony wezwałabym Goldiera i pojechała do pałacu, ale z drugiej… Z drugiej chyba pilnie potrzebuję wsparcia, a skoro wszystkie drogi zawiodły… Bo dziewczyn nie liczę…

Jakimś cudem udaje mi się wstać i zagwizdać chyba wystarczająco głośno, by dotarło to do mojego ardyliana.

Kilka minut później podbiega do mnie.

„Co ty tu robisz?” — obrzuca mnie zdziwionym spojrzeniem.

— Jedź do Estive’a — proszę go cicho. — I błagam, o nic nie pytaj, nie jestem w stanie absolutnie nic ci teraz wyjaśniać…

Ogier posłusznie się zamyka, a kiedy tylko siedzę na jego grzbiecie, wrzuca najszybszy bieg i w zawrotnym tempie czterystu kilometrów na godzinę zaczyna biec w kierunku Seiten Gaye…

Za to ja kompletnie nie zwracam uwagi na to, co się wokoło dzieje, po prostu staram się utrzymać na grzbiecie konia i nie spaść. Choć, kiedy cały świat zasłaniają ci łzy, nie jest to wcale najprostsze zadanie…

* * *

Smak soli przywraca mnie do rzeczywistości.

Z zaskoczeniem ocieram płynące mi po policzku łzy i rozglądam się dookoła.

Wbrew pozorom wcale nie zmierzam na ardylianie szampańskiej maści w kierunku Gaju Cudów, tylko stoję na plaży w Long Beach, tuż przy molo. Czyli że tamto… Tamto musiało być jakąś projekcją wspomnień, jak to czasem potrafi u mnie być…

I moment później dociera do mnie jeszcze jedno — Ertex wcale nie był moją pierwszą miłością.

Pierwszy był Jack, którego jakimś cudem zapomniałam…

Ale… to przecież nie możliwe…

Od tego wszystkiego zaczyna mnie boleć głowa. Właśnie przypomniałam sobie, że miałam cudownego chłopaka, który kochał mnie bez granic, ale mimo wszystko rzucił po tym, jak dowiedział się, kim jestem, na dodatek nazywając morderczynią…

Tia… Teraz przynajmniej wiem, dlaczego. Wszystko dzięki Mirt’Oshimowi, który uświadomił mnie w tak wielu rzeczach…

I nagle prostuję się, jakby trafił we mnie piorun. Ja przecież go potem widziałam! W sensie Jack’a… W tym śnie, który opowiadałam potem Rori, to był on…

Tak samo po zerwaniu z Bastianem i otrzymaniu wiadomości od Ertexa… To jego wtedy spotkałam! I wcale nie wydawało mi się, żeby był do mnie jakkolwiek wrogo nastawiony… Wręcz przeciwnie…

Ukrywam twarz w dłoniach. Dlaczego to wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego ja już niczego nie rozumiem?

Po chwili jednak biorę spokojny oddech. „Lumino der Soltarie, to nie ma najmniejszego sensu — strofuję się w myślach. — Nie myśl o tym, teraz jesteś tutaj, i to się liczy. Najlepiej nie myśl już w ogóle o Vastertilie, przecież ci to wcale nie pomaga…”

Kilka minut takiego tłumaczenia później już jest mi lepiej. Bo taka jest prawda. Powinnam w końcu na dobre zerwać ze starym życiem. Lumina der Soltarie nie istnieje, teraz Lumina McKinley zajęła jej miejsce…

I kiedy jestem pewna, że już kompletnie nic nie może wyprowadzić mnie z równowagi, za plecami słyszę kroki.

— Lu? — ktoś pyta bardzo, ale to bardzo zdziwionym tonem.

Odwracam się i z zaskoczeniem sięgającym zenitu staję twarzą w twarz z równie, jak nawet nie bardziej, zaskoczonym Bastianem…

Rozdział VI

— Lu? — Bastian po raz kolejny powtarza moje imię, po czym bardzo nieśmiało łapie jedno z moich białych pasemek. — To ty? To naprawdę ty?

Patrzę na niego jakbym była zahipnotyzowana. Nie spodziewałam się spotkania. Nie tutaj, nie tak, a najlepiej to w ogóle! Miał myśleć, że zaginęłam, że nie żyję… Wszyscy mieli tak myśleć! A teraz… teraz mój plan szlag trafił. Już nie wspominając o tym, że mój spokój i to, że mam nie myśleć o Vastertilie, zerwać z dawnym życiem, też…

Czuję, jak po policzku spływa mi łza. Od razu ją ocieram, równocześnie poprawiając koronę.

I ten ruch chyba przełamuje to coś, co sprawia, że stoimy jak posągi, bo Bastian, bez słowa, mocno mnie do siebie przytula.

Sztywnieję. Teoretycznie rzecz biorąc to chyba powinnam się mu wyrwać, gdyż ponieważ bo doskonale pamiętam, kiedy ze mną zerwał, i jakich słów wówczas użył. Te wzmianki o braku zaufania, o tym, że potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć… I chyba przemyślał to dostatecznie dobrze. Ale właśnie z tego powodu tego nie robię. Choć on zranił mnie i zostawił, kiedy byłam w mega ciężkiej sytuacji i potrzebowałam wsparcia, to ja nie chcę odpłacać mu pięknym za nadobne. A po drugie, jeszcze do końca nie dotarło do mnie, co się tutaj dzieje… Dlatego właśnie trwam w bezruchu.

Bo w sumie to jest kompletnie nie do opisania. Właśnie przypomniało mi się coś, o czym nie pamiętałam od wieków, a powinnam, jestem tego pewna, i od tego namnożyło się pytań, których bez tego miałam mnóstwo (na żadne nie umiem znaleźć odpowiedzi). I z tego powodu postanowiłam całkowicie zerwać ze starym życiem, kompletnie o nim nie myśleć, przestać być Luminą der Soltarie, która ciągle jednak gdzieś tam siedzi w głębi mojej duszy, tylko w końcu zostać Luminą McKinley, zwykłą, osiemnastoletnią pisarką, która co najwyżej ma bardzo wybujałą wyobraźnię. To było już postanowienie ostateczne, co do którego nie miałam najmniejszych wątpliwości. Właściwie dzieliło mnie tylko kilka sekund od chwili, w której rzuciłabym koronę i kryształ rodowy do morza, a potem wróciła do domu i spaliła strój koronacyjny łącznie ze wszystkimi pamiątkami z Arlesiie. Na serio bym to zrobiła. Ale teraz… teraz moja przeszłość dała o sobie znać w najmocniejszy sposób, jakiego tylko mogłam się spodziewać, wymierzyła mi porządny policzek, równocześnie patrząc mi drwiąco w oczy, niejako mówiąc „Nie ma tak dobrze, Lumino der Soltarie, nie odpuszczę ci tak szybko. Jeszcze będziesz się musiała trochę ze mną namęczyć…". Chyba dosadniejszej metody uświadomienia mi, że nijak nie mogę z nią zerwać, wymyślić nie mogła…

— Boże święty, Lu, ty żyjesz! — chłopak cały czas trzyma mnie w uścisku. — Co ja najlepszego narobiłem? Jak ja mogłem cię tak zostawić? Byłem bez serca… Ale uwierz mi, nie raz i nie dwa sobie to wyrzucałem, że tak cię potraktowałem… Że rozstaliśmy się w kłótni… Wybaczysz mi to? Ja wiem, że to było okropne, ale błagam cię, wybacz mi…

— Bastian, słuchaj… — w końcu udaje mi się oswobodzić.

— Ja wiem! — przerywa mi w pół słowa. — Ja wiem, że to przeżyłaś, do tego stopnia, że jednak nie wróciłaś na tron, co więcej, porzuciłaś Vastertilie i swoje życie, i bardzo, bardzo cię za to przepraszam. Nie chciałem do tego doprowadzić, przysięgam… Nie wiem, co wtedy mnie napadło, żeby aż tak się zdenerwować, ale przepraszam, z całego serca przepraszam!

Z zaskoczeniem patrzę, jak Ognistowłosy pada przede mną na kolana. I ciągle nie mam bladego pojęcia, co ja teraz powinnam zrobić…

— Najdroższa, ja jeszcze raz błagam cię o wybaczenie — chłopak ciągnie dalej swoje wywody. — Naprawdę, zrozumiałem, że nie powinienem tego robić, twoja ucieczka dała mi wiele do myślenia i na serio uważam, że wystarczająco się już nauczyłem, co w moim życiu jest najważniejsze. I tym czymś jesteś ty, Lumino. Wróć ze mną do Arlesiie, uczyń mi ten zaszczyt i wyjdź za mnie!

Że what?!

Moje zdziwienie chyba właśnie osiąga nowy poziom. Nie tego się spodziewałam, na pewno nie. Już nie wspominając o absurdalności całej sytuacji…

Ale też wpadam w lekką złość. On na serio twierdzi, że to przez niego zerwałam ze starym życiem? Że z tak błahego powodu zrezygnowałabym z bycia królową? Chyba na serio ma nieco zbyt wysokie mniemanie o sobie… Narcyz jeden!

— Bastian, nie ma szans — stwierdzam. — Sorry, ale ja już ułożyłam sobie tutaj życie i nie mam najmniejszego zamiaru wracać. Tu jest mi dobrze.

— No to trudno — wstaje, otrzepuje sobie spodnie, po czym łapie moje dłonie. — To mi nie przeszkadza, jeżeli masz zbyt bolesne wspomnienia w związku z Vastertilie, dostosuję się do ciebie, zostanę tutaj, znajdę pracę… Zrobię wszystko, byle byś tylko zgodziła się zostać moją żoną!

Jedno muszę mu przyznać — na serio jest uparty i gotowy dążyć do swoich celów. Problem tkwi w tym, że ja na serio nie potrzebuję teraz chłopaka, narzeczonego, a co już dopiero męża! Już nauczyłam się żyć bez takiej osoby przy boku, tym bardziej, że, jak to się mówi, do trzech razy sztuka. Trzy razy zostałam boleśnie zraniona, za każdym razem byłam pewna, że jestem bezgranicznie kochana, choć za trzecim podchodziłam do tego z pewną rezerwą, co zauważyła nawet Rori na zjeździe. Nie chcę czwartego rozczarowania. Ja nie jestem Mistral, która bez partnera nie potrafi żyć. W wieku czternastu lat straciłam rodziców i poradziłam sobie z tym KOMPLETNIE SAMA. No, może z lekkim wsparciem ze strony Estive’a. Nie wiem, jak to by było, jakbym w trudnych sytuacjach musiała komuś zaufać, nie mam pojęcia, czy potrafiłabym w sobie takie zaufanie wypracować… I nie wiem, czy bym się pozbierała, jakbym trzeci raz została wystawiona na lodzie w trudnej sytuacji (tu akurat Ertexa nie liczę, bo on co najwyżej chciał mnie zabić, z jego strony nie oczekiwałam wówczas wsparcia)… Więc koniec końców wolę nie ryzykować.

— Przykro mi, ale nie — delikatnie wyjmuję dłonie z jego chwytu. — Nie zgadzam się.

— Ale dlaczego? — jest zszokowany. Najwyraźniej nie takiej reakcji z mojej strony się spodziewał.

— Po prostu nie chcę się angażować — wzruszam ramionami. — Wszystkie moje związki zakończyły się w ten sam sposób, jaką mam gwarancję, że ten się uda? Tym bardziej, że już raz mi z tobą nie wyszło…

— Lu, ale zobacz, ja cię kocham! — mówi rozpaczliwie. — Ja bez ciebie nie potrafię żyć, przez ten rok byłem cieniem człowieka…

— Nic ci na to nie poradzę — stwierdzam, może odrobinę brutalnie. — Ty mnie kochasz, a ja… A ja ciebie chyba nie. Chyba, co ja mówię, z pewnością nie! Nie czuję już tego, co niezaprzeczalnie było pomiędzy nami przez tamten tydzień, kiedy ze sobą chodziliśmy. Spoko, przyznaję, przeżyłam to, że ze mną zerwałeś, i to nawet mocno. Nikt nie lubi, kiedy jego świat nagle się zawala, i to jeszcze na dodatek jak jego filary upadają jeden po drugim. Ale mimo wszystko się podniosłam, dałam sobie radę. I tym razem na serio zrobiłam to sama — „z malutką pomocą chłopaka, który kiedyś nazwał cię morderczynią” — usłużnie podsuwa mi mój wewnętrzny głosik. Rozmyślnie go ignoruję. Nad tym pomartwię się potem, jak rozwiążę ten problem, który wynikł teraz…

— Skoro nie przeze mnie, to dlaczego uciekłaś? — wydaje się być zaskoczony, i to pytanie zadaje jako pierwsze. — Czekaj… Jak to mnie nie kochasz?

— Normalnie — wzruszam ramionami po raz kolejny. — Wybacz, wiem, że to może być dla ciebie szok, tym bardziej, że przeze mnie straciłeś praktycznie rok, który mógłbyś poświęcić na znalezienie sobie nowej dziewczyny, i to takiej, która będzie cię kochała bezgranicznie, nie tak, jak ja. Ale powiem ci szczerze, że mimo wszystko doceniam twoje zaangażowanie. Może gdybym była innym człowiekiem, gdybym przeżyła co innego, i gdybyśmy nie rozstali się ostatnio w taki sposób, to byłoby co innego. Wiele czynników ma wpływ na to, co się dzieje teraz, na to, jakimi ludźmi jesteśmy… Na nasze wybory również. I dlatego dzisiaj ci odmawiam. Więc wiesz… To, co się wydarzyło, nie pozwala mi podjąć innego wyboru. Tak samo, jak wtedy, kiedy podjęłam taką a nie inną decyzję odnośnie wyjazdu z Arlesiie, czego nigdy w życiu nie nazwałabym ucieczką…

— Czy ty nie rozumiesz, że ja dla ciebie oddałbym życie? — Bastian za wszelką cenę próbuje mnie przekonać do swoich racji. — Mogę zrobić wszystko, czego tylko sobie zażyczysz! Wszystko, rozumiesz? Ja cię kocham, to jest najważniejsze, a razem przecież pokonamy wszystkie trudności, byle tylko być razem, nic innego się nie liczy…

— Ostatnio to samo słyszałam z ust chłopaka, który kilka minut po wypowiedzeniu tych słów odszedł, zrywając ze mną, nazywając morderczynią i zostawiając w najtrudniejszym dla mnie momencie — stwierdzam. — Tak więc wybacz, jednak ci nie zaufam. Tym bardziej, że już raz mnie wystawiłeś, co prawda, nie w taki sam sposób, ale zawsze, i to się liczy. Z tego, co pamiętam, powtarzam ci to już po raz drugi, więc wiesz… Nie ma szans. Najmniejszych szans.

— Czyli ty mnie nie kochasz… — chłopak wygląda na totalnie przybitego.

— Tak, jednym słowem, to tak — chyba wreszcie udało mi się go uświadomić na dobre. — Cieszę się, że to wreszcie do ciebie dotarło.

— Lu, ale zrozum… — nie, chyba jednak nie…

— Słuchaj, to koniec! — oznajmiam podniesionym głosem. — Bastian, ja wiem, że bardzo ci zależy na tym, żeby być ze mną, ale ja na serio nie jestem zainteresowana związkami. Nie chcę z tobą chodzić, nie chcę być twoją narzeczoną, nie chcę za ciebie wyjść! Dotarło?!

Przez moment mu prosto w oczy, żeby dokładnie zrozumiał mój przekaz.

Po jakichś dwóch, trzech minutach takiego stania odwracam się od niego i zaczynam iść w kierunku klubu. Dokładnie tam, gdzie pobiegła Rori. A właśnie, może jak już dojdę do klubu, to pogadam z przyjaciółką i będę mogła domagać się wyjaśnień w związku z tym, co mi powiedziała… Bo wychodzi na to, że ona wie, kim jestem, skoro powiedziała, że jestem jedną z nich… Pytanie brzmi tylko, z jakich nich?

Równocześnie na myśl przechodzi mi jeszcze jedno i z tego powodu ponuro się uśmiecham. O ironio, dokładnie rok temu znalazłam się w bardzo podobnej sytuacji. Tylko tamtym razem to ja byłam w roli osoby, z którą zerwano… Choć tak czy owak odeszłam jako pierwsza, zupełnie, jak teraz…

Przez chwilę mam wrażenie, że tym razem, po tak dokładnej aluzji chłopak załapał moje zdanie i wreszcie pozwala mi w spokoju odejść. I tak bardzo, jak poprzednio chciałam, żeby za mną pobiegł, tak mocno teraz tego nie chcę. Życzę sobie, żeby został tam, gdzie stoi.

I ta chwila trwa kilka ładnych minut, do czasu, w którym plaża się kończy i wchodzę na ścieżkę, prowadzącą mnie do klubu.

— Lu, zaczekaj! — wówczas słyszę jego wołanie, a mój idealnie (jeszcze lepiej niż innych lumii, przekonałam się o tym ostatnio) wyostrzony słuch wyłapuje, że zaczął biec w moim kierunku. No, świetnie!

Z uporem przyspieszam, aż w końcu zaczynam biec. Tak, przyznaję, uciekam od niego. Od chłopaka, za którym rok temu byłabym gotowa gonić. Ale teraz… Teraz nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Z moją przeszłością tak samo.

Moment później udaje mi się zwiększyć dystans pomiędzy nami, i w końcu dzieli nas coś koło dwustu, może trzystu metrów. Akurat zatrzymuję się przed klubem, i mam zamiar wejść do środka, by wmieszać się w tłum, gdy nagle coś sprawia, że staję jak wryta w miejscu.

Otóż przez ogromne, przeszklone okna doskonale widzę to, co dzieje się w środku. Widzę Rori, otoczoną szóstką dziewczyn, i wyraźnie przecież rozpoznaję całą czwórkę moich kochanych mordek… Ayumi to norma, ale jakim cudem ja widzę tam jeszcze Larę…

Zamykam oczy, po czym je ponownie otwieram, mając nadzieję, że jestem teraz w jakimś potwornym śnie. Jakimś koszmarze, w którym przeszłość upomina się o mnie i nie daje mi normalnie żyć… Ale to wszystko nie znika. Co więcej, obok dziewczyn materializują się dwie nowe postacie, które… Nie, to przecież niemożliwe… Na serio musi mi się to wszystko śnić…

A jeśli to rzeczywistość… Dobra, przyznaję, kilkakrotnie chciałam cofnąć czas, żeby rodzice nie zginęli, żebym jednak była tylko tą księżniczką, ale zawsze to było tylko w momentach skrajnego załamania psychicznego. Nigdy na serio, przecież doskonale pamiętam, jak mnie traktowali, jak za wszelką cenę chcieli mnie wychować na młodą damę, jak zawsze mieli do mnie o coś pretensje… Nie tęskniłam do tego, więc do nich koniec końców też specjalnie nie. A teraz… Teraz bardzo wyraźnie widzę ich przez szklaną taflę, i to praktycznie niezmienionych, a przede wszystkim całkiem ŻYWYCH… Nie, to nie może być prawda, to nie może być prawda, TO. NIE. MOŻE. BYĆ. PRAWDA!!!

Odwracam się od okna i panicznie zaczynam się rozglądać w poszukiwaniu drogi ucieczki. Jedno wiem na pewno — muszę stąd zwiać, nie wiem tylko, czy uciekam przed swoimi przywidzeniami, przed Bastianem, czy przed uparcie podążającą za mną przeszłością, nie pozwalającą mi o niej zapomnieć za wszelką cenę…

I wówczas mój wzrok natyka się jeszcze na coś innego. Tym razem mój szok sięga już zenitu. Ale, tak po prawdzie… Jaka mogłaby być inna moja reakcja na widok osoby, która próbowała mnie zabić rok temu, i nawet względnie jej to wyszło (trzymajmy się tego, że mnie zamordował a potem ja co najwyżej w jakiś niesamowity sposób wróciłam do życia, bo nie wiem, jakim cudem ciągle tu stoję, już z resztą mówiłam o tym nie raz)? Bo tak się składa, że na przednim siedzeniu jednego z zaparkowanych przed klubem luksusowych aut widzę Ertexa. I to jeszcze na dodatek skutego plastikowymi kajdankami…

— Lu! — Ognistowłosy w końcu mnie dogania.

Gwałtownie się do niego odwracam, i tylko kątem oka zauważam stojącą przy samochodzie postać. Nie rejestruję nawet tego, że ona bacznie obserwuje każdy mój ruch…

— Bastian, ja cię błagam, zostaw mnie w spokoju! — unoszę ręce do góry w obronnym geście, czując, że jestem już bliska granic paniki. — Ja już nie wiem, co się wokół mnie dzieje, ja już kompletnie nic nie rozumiem… — dodaję totalnie spanikowanym i przerażonym tonem.

On przez moment uważnie mi się przygląda.

— W takim razie pozwól tylko, że coś ci dam — prosi po chwili. — Nic więcej. Potem zniknę z twojego życia i już nigdy więcej się w nim nie pojawię, pasuje ci taki układ?

Natychmiast przytakuję skinięciem głowy.

On rejestruje to bardzo niechętnie, widać miał nadzieję, że w ostatniej chwili zmienię zdanie, ale mimo wszystko zaczyna iść w kierunku samochodu z królem Arlesiie uwięzionym w środku. Czy może on nie jest już królem, bo moi rodzice odebrali od niego koronę? W takim razie dlaczego ona ciągle się świeci na mojej głowie?

Nie, stop, zbyt wiele pytań. Jeszcze tylko chwilka, jeszcze tylko moment i pójdę do domu, by całkowicie skończyć z Vastertilie i wszystkim, co mogłoby mi go przypominać.

— Podejdziesz? — pyta, stojąc tuż przy aucie.

Kiwam głową i postępuję parę kroków w jego kierunku. Na końcu od karoserii dzieli mnie tylko kilka metrów, ale z tego, co widzę, Ertex mnie nie zauważył. A może zauważył, tylko nie dał po sobie tego poznać?

W sumie, na jedno wychodzi. I tak nie ma to najmniejszego znaczenia…

Bastian przez jakąś sekundę patrzy mi prosto w oczy, po czym otwiera boczne drzwi i wchodzi na tylne siedzenie, najwyraźniej czegoś szukając.

W międzyczasie rozglądam się dookoła, próbując dyskretnie zobaczyć, czy przypadkiem nie zostałam spostrzeżona przez nikogo z mojego świata. Inaczej nigdy w życiu nie udałoby mi się dać sobie z tym spokoju… Na czym przecież tak bardzo mi zależy…

Równocześnie też rejestruję, że postać, którą wówczas tylko zdążyłam zauważyć, gdzieś zniknęła.

Wzruszam ramionami. A co mnie to niby teraz obchodzi? Chcę jak najszybciej się stąd zmyć…

I nagle pojawiają się przeczucia.

Często ostatnio je miewam, zawsze w momencie, w którym ma się coś stać. I jeszcze nigdy nie zawiodłam się na swojej intuicji. A tym razem jest ona tak silna, jak wówczas tuż przed wybuchem Selumie… Jednym słowem najchętniej bym uciekła, nie wiem tylko gdzie, i od czego… Bo tym razem nie potrafię sprecyzować niepokoju…

Dlaczego ten chłopak tyle się guzdrze? Nie mógłby mi tego po prostu dać, i już?

Mierzę go zniecierpliwionym spojrzeniem. Nawet tego nie zauważa, tak bardzo zajęty jest poszukiwaniami tego przedmiotu. No super, przecież ja zaraz tutaj zwariuję z przerażenia…

I nagle czuję się tak, jakby coś porządnie mi przyłożyło, tak silny jest napływ tego niepokoju…

Zdążam tylko rzucić kontrolne spojrzenie samochodowi oddalonemu ode mnie o jakieś półtora, może dwa metry, gdy nagle ktoś łapie mnie za ramiona i błyskawicznie (i też dość boleśnie) odciąga kilka metrów do tyłu.

I już chcę zaprotestować na takie traktowanie, gdy samochód eksploduje, a kula ognia pochłania wszystko, co jest w promieniu trzech metrów od auta, powodując kolejne eksplozje…

Rozdział VII

Makabryczne domino ciągnie się dalej — każdy kolejny samochód eksploduje, powodując identyczną eksplozję w aucie przed nim…

Z przerażeniem patrzę na miejsce, w którym przed sekundką stałam. I dopiero po chwili dociera do mnie, że wybuch sięgnął aż tam, i gdybym nie została odciągnięta do tyłu, to bym się spaliła…

Moment później orientuję się jeszcze odnośnie jednego. W pierwszej z wybuchających limuzyn siedział Ertex. Czyli że to on musiał to zrobić…

Zaciskam dłonie w pięści, a do oczu napływają mi łzy wściekłości. Jak on mógł, wysadzić się w powietrze, na dodatek jeszcze poczynając aż takie szkody… I to na dodatek na drugim świecie, na Stertilie, gdzie nie może zwalić tego na nikogo innego, na przykład na smoki, na ymuli czy coś w tym stylu, jak to byłoby możliwe u nas… A jeszcze ja napisałam książkę o Vastertilie… I dokładnie opisałam wygląd bohaterów… Teraz jeszcze przecież zbiegną się ludzie, a na pewno pojawią się tu wszyscy z klubu, czyli moi rodzice, Ayumi i lumie też… Za to Bastian…

I dokładnie w tym momencie czuję, jakby ktoś potężnie mi przyłożył, wręcz zginam się wpół. Siły, których przed chwilą miałam wystarczająco, by wręcz wskrzesić mojego byłego i zabić go jeszcze raz, własnoręcznie za to, co zrobił, w tej chwili rozsypują się w proch. Zupełnie, jakby ktoś mi je zabrał. Ciągle nie mogę uwierzyć, że Bastian tam zginął… Dobra, spoko, rozumiem, nie zgodziłam się na to, żeby za niego wyjść, ale to nie znaczyło, że chciałam jego śmierci!

Czuję, jak nogi odmawiają mi posłuszeństwa, więc powoli oswobadzam się z uścisku tego kogoś, kto mnie odciągnął do tyłu, powoli, bardzo ostrożnie siadam i ukrywam twarz w dłoniach. Moment później z gardła wydobywa się mi urywany szloch.

Równocześnie wyczuwam, jak stojąca obok mnie osoba przykuca obok mnie. Nie, ja przecież nie chcę żadnych pociech, ja nie potrzebuję… Za chwilę się uspokoję, ot co…

Ale mimo tych swoich zapewnień cała drżę na samą myśl, że ten ktoś położy mi rękę na ramieniu i powie coś w rodzaju „Boże, współczuję… Naprawdę… Jak się czujesz z tym, że postacie z twojej książki ożyły?”, albo, co gorsza „Lu, spokojnie, wszystko będzie dobrze, nie martw się, co z tego, że oni nie żyją… Dasz sobie radę!”. Mam takie dziwne wrażenie, że jeśli to zrobi, to ja się po prostu rozsypię na mnóstwo różnych, malutkich kawałeczków, z których już nie da się nic poskładać, znów skleić w całość…

Za to z pewnością nie spodziewam się, że akurat w momencie, w którym na moment odsłonię twarz, ktoś psiknie mi w nią taką dziwną mgiełką…

Z zaskoczeniem marszczę nos. Czyżby mięta? Ale co to ma znaczyć?

Dosłownie ułamek sekundy później czuję, jak zamykają mi się oczy i całkowicie osuwam się na ziemię…

Dobra, to było dziwne… Zaraz, niech tylko się podniosę i spróbuję ogarnąć, o co tu w ogóle chodzi, co tutaj się dzieje…

Jest tylko jeden, malutki, drobniutki problem. Moje ciało kompletnie nie chce się mnie słuchać.

Od razu w mojej głowie pojawia się straszne podejrzenie, a oprócz niego zapala się czerwony neon z napisem NIEBEZPIECZEŃSTWO — ten ktoś odurzył mnie jakimś narkotykiem, i teraz chce mnie porwać… Ale w jakim celu? Oczekują okupu za sławną pisarkę? Czy też może gdzieś w Arlesiie działa szajka porywaczy, którzy mnie znaleźli, i teraz będą domagali się za mnie monstrualnej kwoty?

Albo może… na samą myśl o tym samorzutnie jeży mi się sierść na ogonie. Przecież doskonale pamiętam, z jakiej opresji wybawił mnie Estive przy okazji naszego pierwszego spotkania, i jakie oni mieli wówczas plany względem mnie… Boże, błagam, żeby to nie było to…

„Spokojnie, wszystko będzie dobrze” — nagle w mojej głowie pojawia się męski głos.

Ze zdziwienia aż mi się otwierają usta (a przynajmniej zrobiłyby tak, gdybym miała jakąkolwiek władzę nad sobą, a nie była tylko totalnie bezwładnym ciałem). Dobra, spoko, nie spodziewałam się tego, z całą pewnością się tego nie spodziewałam. Żeby ten ktoś pochodził z Arlesiie… I co więcej, jestem gotowa przysiąc, że go znam. W końcu musiałam już gdzieś kiedyś ten głos słyszeć, jestem tego stuprocentowo pewna…

„Ktoś ty?” — pytam z lekką nieufnością. Moje spojrzenie, gdyby tylko mogło, z pewnością doskonale by ją wyrażało.

„Zobaczysz — odpowiada lakonicznie. — Po prostu mi zaufaj”.

Aha, spoko, dobra… Nie podoba mi się ta jego tajemniczość. A co do tej prośby… Jasne, jakbym miała jeszcze jakiś wybór!

Parę sekund później czuję, jak przyklęka obok mnie i przyciąga mnie do siebie. Neon w mojej głowie zaczyna świecić jeszcze jaśniej, jak bym mogła, to natychmiast bym się mu wyrwała. Niestety, nie mogę…

Ale za to po chwili, kiedy tak jakby przytula mnie do siebie i kładzie moją głowę na swoich kolanach, czuję się tak… jakoś dziwnie. Nie umiem opisać tego uczucia. Jakbym nagle poczuła się… tak bezpiecznie… Jednym słowem totalnie mi odbija. No bo serio, mieć takie mieszane uczucia względem osoby, która być może chce zrobić mi coś złego? Czy, zakładając, że to mój porywacz, syndrom sztokholmski może pojawić się aż tak szybko?

„Spokojnie, na serio nie masz się czego bać” — powtarza chłopak, cały czas utrzymując ten sam, łagodny ton. Zupełnie, jakby wiedział, że tym faktycznie może coś zdziałać. Ja osobiście nienawidzę, kiedy ktoś mnie uspokaja, i równocześnie sam się denerwuje. To od razu mi mówi, że coś jest nie tak. A tutaj…

„Uwierzysz mi w końcu, że nie mam względem ciebie złych zamiarów?” — wydaje się być względnie rozbawiony moim podejściem do sprawy.

„Przepraszam cię bardzo, ale cię nie znam, i choć co prawda przed chwilą uratowałeś mi życie, to potem jakimś cudem pozbawiłeś mnie władzy nad moim ciałem — zauważam. — Mam wrażenie, że to jest powód do niepokoju, nie uważasz? A poza tym… Skąd ty niby wiesz, co myślę?”.

„Wyczuwam twoją niepewność, nie martw się, nie umiem czytać w twoich myślach” — zapewnia.

I już chcę coś na to odpowiedzieć, gdy nagle słyszę, jak zaczynają wyć alarmy samochodów postawionych w dalszej odległości, które szczęśliwie ocalały w eksplozji. Oprócz tego wreszcie nadbiegają ludzie. Dziwne, że aż dopiero teraz… Ale w sumie… nie wiem nawet do końca, jak dużo czasu upłynęło od początku tego makabrycznego domina wybuchów do teraz… Przecież mogło mi się tylko wydawać, że to były wieki…

— Mój Boże! — słyszę krzyk Iory albo Leiry, teraz nie potrafię dokładnie sprecyzować, której. Zaraz potem czuję, jak przypadają do mnie lumie razem z Ayumi. No i Lara. Jednym słowem totalna bomba zegarowa tutaj, w tym miejscu… Nigdy w życiu nie spodziewałabym się, że mogę spotkać wszystkie osoby na raz… A na dodatek Ayumi, której teraz będzie trzeba wszystko wytłumaczyć…

— Co tu się stało? — zdecydowany, autorytatywny męski głos domaga się wyjaśnień. I na jego odgłos od razu sztywnieję, a przynajmniej robię to mentalnie. Cóż… Nic nie poradzę, że zawsze tak działa na mnie obecność mojego ojca… Po prostu jakimś cudem moi rodzice to jedyne osoby, których na serio się boję…

— Ertex wysadził samochód, w którym go zamknęliśmy — odzywa się mój wybawca. I w tym momencie na serio, gdybym była w stanie, szczęka opadłaby mi do poziomu ziemi. Wiedziałam, że skądś znam jego głos, ale nigdy w życiu nie spodziewałam się, że stąd… No dobra, rozumiem, że przy naszym ostatnim spotkaniu rozmowa układała się całkiem fajnie, sympatycznie, ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że go znam. A przy naszym jeszcze poprzednim spotkaniu… — Nie wiem, co tego idiotę napadło, ale moment wybrał sobie doskonały. Akurat na sekundę odszedłem od auta, byłem pewien, że aż tak nie muszę go pilnować… Tym bardziej, że Bastian akurat czegoś szukał w środku.

— Jednym słowem, nie wypełniłeś rozkazów, Jack — twardym tonem stwierdza król.

Czuję, jak chłopak się spina. Najwyraźniej nie jest to dla niego najłatwiejsza sytuacja. I to najwyraźniej wcale nie dlatego, że chce za wszelką cenę przypodobać się mojemu ojcu. Przecież doskonale pamiętam, co mi powiedział, jak potraktował mnie po tym, kiedy się dowiedział, że mam na nazwisko der Soltarie… A potem jak jeszcze przy pomocy Mirt’Oshima poznałam podstawy jego zachowania… Dlatego właśnie mam ogromną ochotę wygarnąć ojcu, powiedzieć mu, że chyba faktycznie przesadza, co prawda w myślach, ale zawsze…

„Jeżeli nie chcesz niczego pogorszyć, to najlepiej się nie odzywaj — od razu zastrzega Jack. — Oni myślą, że jesteś nieprzytomna, i niech tak zostanie”.

„Ale… Dlaczego? I dlaczego mnie uśpiłeś tak, a nie tak na dobre?” — nie mogę zrozumieć, co się tutaj dzieje. I na całe szczęście powstrzymuję się do zadania pytań, które mogą porządnie namieszać, tych typu dlaczego mnie wtedy zostawiłeś? I dlaczego teraz nie traktujesz mnie z nienawiścią? Co to w ogóle ma znaczyć? Ogólnie rzecz biorąc, pytań jest mnóstwo, tylko te potrafię sprecyzować…

„Chcę, żebyś wiedziała, co się tu dzieje, i równocześnie nie pozwolę, żeby cię wymęczyli — odpowiada. — Gdybym tego nie zrobił, na pewno nie daliby ci świętego spokoju ani na chwilę, co jeszcze pogorszyłoby sytuację. Za to gdybym uśpił cię na dobre, jak to określiłaś, nie wiedziałabyś, co się dzieje i potem musiałbym ci wszystko tłumaczyć od nowa, plus do tego doszłoby mnóstwo zarzutów pod moim adresem… Spokojnie, ja potrafię sobie wyobrazić, jak to wygląda z twojej perspektywy, i wiem, że masz do tego pełne prawo”.

Właściwie nie wiem, co mam na to odpowiedzieć, dlatego się zamykam. Ale ta cała sytuacja budzi jeszcze więcej pytań. Przede wszystkim dlaczego tak się o mnie troszczy? Nie… ja nie potrafię tego ogarnąć, a przynajmniej nie teraz…

— Co masz na swoją obronę? — surowym tonem pyta władca Arlesiie.

— Powtarzam, Bastian wszedł do środka, stwierdziłem, że w takim wypadku Ertex nie ucieknie. Nigdy bym nie powiedział, że może zrobić coś w tym stylu, żeby się aż wysadzać w powietrze — chłopak odpowiada z całkowitym opanowaniem, chociaż ja podskórnie czuję, jak bardzo jest zdenerwowany.

— Nie zmienia to faktu, że nie wypełniłeś rozkazu — mój ojciec podnosi głos. — Powinieneś stać tam przez cały czas.

— Gdybym na moment nie odszedł, nie odciągnąłbym stamtąd Luminy — tym razem na moment jego głos lekko drga, pokazując wzburzenie. Mam jednak wrażenie, że tylko ja to wyczuwam… — I moim zdaniem to jest o wiele ważniejsze, niż jakikolwiek rozkaz.

— Ale to tylko twoje zdanie — odpowiada mężczyzna. — Zapamiętaj to sobie, młody, wypełnianie rozkazów przede wszystkim.

Jack gwałtownie wciąga powietrze. Chyba nie spodziewał się niczego w tym rodzaju. A ja… Cóż, ja już przywykłam. Jeżeli chodzi o jakiekolwiek rozkazy, polecenia i tak dalej, mój ojciec to straszny służbista. Wymaga bezwzględnego wykonywania poleceń, nie przewiduje żadnych odstępstw. Nawet, jeżeli miałoby to kosztować mnie albo jego żonę życiem… I aż dziwne, że to jest dokładnie ten sam człowiek, którym tak pomiatała część Rady…

„Spokojnie, nie przejmuj się tym” — uspokajam go w myślach.

„Ale to przecież… przecież…” — nawet w myślach brak mu słów.

„To norma, po prostu to taki człowiek. Nie przejmuj się, już się na to uodporniłam”.

„TY może tak, JA nie” — odpowiada krótko.

— Tak więc… pozostańmy przy tym, że nie wypełniłeś rozkazów — Soacrit der Soltarie twardo obstaje przy swoim. — Jutro o tym pogadamy nieco dokładniej, ja z żoną pójdziemy już do hotelu.

— Dziewczyny idą do mnie — od razu zastrzega Rori. — Znaczy się… do nas.

Moment później słyszę kroki dwóch osób, orientuję się więc, że moi rodzice opuścili towarzystwo. Od razu mam ochotę wstać i chociaż przyjaciółkom pokazać, że jestem w zupełności przytomna, ale niestety nie mogę… Długo to draństwo działa…

— Nie, ja nie wierzę… — odzywa się Mistral. — Jeszcze pięć minut temu dałabym głowę, że ona nie żyje, że Ertex ją zabił, a tu proszę…

— Dion zawsze… — tym razem do głosu dochodzi Lara, ale moment potem, dokładnie w tym samym momencie, przerywają jej lumie:

— Lumina! — zgodnie ją poprawiają.

— Dobra, mniejsza. W każdym razie Lumina zawsze była tajemnicza, po niej można było się spodziewać wszystkiego… I w jej przypadku słowa „nigdy nie mów nigdy” na serio dostawały trzeciego wymiaru, ona potrafiła dokonać niemożliwego — zauważa moja przyjaciółka.

— Co racja, to racja, jej wejścia wilka nikt nie przebije… — zamyśla się Io.

— W końcu nikt jeszcze nie wszedł na zjazd, powracając z grobu — uśmiecha się lekko Leira.

Na moment zapada milczenie.

— Słuchajcie, a może ktoś by mi wytłumaczył, co tu się dzieje? — jako pierwsza przerywa je Ayumi. I skąd ja wiedziałam, że to pytanie padnie?

Dziewczyny najwyraźniej lekko się speszyły.

— Wiesz, ja rozumiem, że może ciężko będzie ci to wszystko zrozumieć, bo to w sumie nie jest najprostsza kwestia, te wszystkie pojęcia równoległych światów i tak dalej… — zaczyna Lara.

— Czyli że Vastertilie naprawdę istnieje? — Japonka nie daje jej dokończyć. — Arlesiie też? A nasza Lu jest królową, która postanowiła oddać życie w zamian za wszystkich odmiennych?

— No… tak — niechętnie przyznaje Rori.

— Ja wiedziałam, po prostu wiedziałam! — nie mogę do końca sprecyzować, czy nastolatka w tym momencie jest szczęśliwa, że to wszystko się potwierdziło, czy też może trochę zła na mnie i Ro, że to przed nią ukrywałyśmy… — Wiedziałam, że ta książka to nie jest zwykła powieść fantasy, że to coś więcej… I to podobieństwo wasze do bohaterek, przecież to było zbyt duże, żeby mogło być nieprawdziwe!

— Ja nie chcę przerywać — Jack wcina się jej w słowo — ale fakt, że Lu jest nieprzytomna, nie oznacza wcale, że nie trzeba zanieść jej do domu.

— A, faktycznie — Ro chyba wykonuje coś w rodzaju facepalma. — Jaka ja głupia jestem… Przecież dla niej to musiał być ogromny szok, zobaczyć swoich byłych, jednego i drugiego, i to jeszcze w momencie wybuchu samochodu… Na dodatek ze świadomością, że oboje ją skrzywdzili, i teraz być może ponoszą karę za swoje błędy, o którą mogła przecież prosić…

— W takim razie prowadź — czuję, jak chłopak bierze mnie na ręce i mocno do siebie przyciska, żebym mu nie wypadła

Moment potem najwyraźniej Rori albo Ayumi zaczynają prowadzić go w stronę naszego mieszkanka, bo wyczuwam jego kroki. Ale niesie mnie tak ostrożnie… Nie wiem, co mam o tym myśleć… To jest tak totalnie skomplikowana sytuacja…

Przez dobre pięć minut słyszę jęki Japonki, proszącej, żeby ktoś jej w końcu wytłumaczył, co tutaj się dzieje, jakim cudem, z jakiej racji i w ogóle wszystko w tym guście. Aż głowa człowieka zaczyna boleć od takiego słuchania na okrągło tego samego…

— Dziewczyno, weź się wreszcie przymknij — Iora też widać dochodzi do takiego samego wniosku, co ja, bo kieruje swoje warknięcie do mojej współlokatorki. — Aż niedobrze się robi!

— Lu na pewno ci wszystko wytłumaczy, niech tylko co nieco oprzytomnieje — uspokaja ją Mistral. Krzywię się w duchu, specjalnie nie podoba mi się perspektywa wyjaśniania jej całej tej sytuacji, bo na pewno wyniknie mnóstwo pytań, na które być może ja sama nie będę znała odpowiedzi, co jest jak najbardziej prawdopodobne…

Na moment zapada cisza. I jest to taki rodzaj ciszy, którego nienawidzę — wszyscy sobie świetnie, w najlepsze rozmawiają, i nagle ona wkrada się pomiędzy nich, pesząc wszystkich, i na dodatek zabierając im odwagę, by móc to milczenie przerwać…

W sumie mogłabym to zrobić na płaszczyźnie myślowej, ale pamiętam prośby niosącego mnie chłopaka i pomimo chęci siedzę w zupełności cicho.

— Jack, a weź mi powiedz taką jedną rzecz… — tym razem odzywa się Lara, a ja mam największą ochotę ją uściskać za temat, który poruszyła. — Ty jakim cudem spiknąłeś się z rodzicami Dion… Luminy? I jak ich odnalazłeś? Przecież z tego, co Ertex mówił mi o historii, to zginęli w katastrofie lotniczej… Oczywiście wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to moja przyjaciółka jest tą królową, ale to już szczegół…

Że też ja nie wpadłam na to, żeby zadać mu takie pytanie!

— Widzisz, chciałbym ci na to odpowiedzieć, ale nie jestem upoważniony — spokojnie odpowiada chłopak. — A sama przed chwilą widziałaś, jaki stosunek do łamania rozkazów ma ojciec Lu.

„Ale mi o tym powiesz, prawda?” — pytam z lekkim podejrzeniem.

„Wszystko w swoim czasie” — stwierdza filozoficznie.

Najchętniej w tym momencie westchnęłabym ciężko, ale specjalnie nie jestem w stanie, niestety.

Zauważam też w międzyczasie, że znów zaczyna się robić cicho. Na całe szczęście właśnie dochodzimy do naszego domu…

— Zapraszam do środka — po skrzypnięciu poznaję, że Ro otwiera drzwi. — Dziewczyny, rozgośćcie się, macie cały dom do dyspozycji, no może ewentualnie poza sypialnią Lu, widzicie, w jakim ona jest stanie… To tam połóżcie się, a ja pójdę po samochód.

— Ja też tylko ją zostawię i też już lecę — od razu zastrzega Jack.

— Nigdzie nie idziesz — autorytatywnie odpowiada Rori. — Miejsca mamy dość dla wszystkich, a jeśli nie chcesz być z nami na jednym, tym samym piętrze, to ja zapraszam na górę, strych może być cały twój.

— Ale… — wyczuwam, że jest zaskoczony.

— Nie ma żadnego ale, uratowałeś naszą mordkę od śmierci, należy się ci gościna — popiera ją Leira.

— W takim razie chyba wam ulegnę — stwierdza chłopak z lekkim zrezygnowaniem, po czym wchodzi do środka.

„Mój pokój jest na piętrze, te białe drzwi” — informuję go, żeby nie musiał błąkać się po całym mieszkaniu.

„Dzięki” — mam wrażenie, że się uśmiecha.

Po chwili czuję, jak wchodzi po schodach, co zajmuje mu zaledwie kilka sekund. Nieźle… gratuluję ostrożności, nawet cudem w nic nie przyłożyłam…

Moment później jesteśmy już u mnie w pokoju. Tam bardzo delikatnie kładzie mnie na łóżku i przykrywa kołdrą. No tak, przecież zapomniałam dzisiaj pościelić łóżka… W sumie teraz to się jak najbardziej przydaje…

„Myślisz, że ja teraz tak szybko zasnę?” — pytam się go podchwytliwie.

— Ja nie myślę, ja to wiem — tym razem odzywa się normalnie, nie w myślach, a w jego głosie wyczuwam uśmiech.

Moment później czuję zapach fiołków. Ale jaki śliczny…

Po chwili orientuję się, że to chyba kolejny rodzaj mgiełki, tym razem już tak na serio usypiający.

„Co ty…” — zdążam tylko powiedzieć, po czym całkowicie odpływam.

— Dobranoc — słyszę tylko, jak chłopak szepcze mi do ucha, a potem wszystko spowija głucha, cicha, ciemna mgła…

Rozdział VIII

Otwieram oczy, po czym przeciągam się z rozkoszą. Dawno się tak nie wyspałam…

Uśmiecham się szeroko. To będzie dobry dzień, czuję to!

Czyli że co, teraz zapewne przydałoby się wybrać, jakoś względnie ogarnąć… Tym bardziej, że dzisiaj mamy iść z Ayumi na plażę, ja w końcu muszę trochę potrenować przed zawodami. O ile się nie mylę, będą przecież już w piątek, zostało mi tylko kilka dni. Jeśli chcę wygrać, to muszę naprawdę się postarać, bo choć ostatnio moje umiejętności, na przykład mój refleks o niebo się poprawiły, to doszło też wiele młodych, zdolnych surferów…

Bardzo, bardzo powoli siadam, ziewając szeroko. Tak po prawdzie to specjalnie nie chce mi się nigdzie stąd ruszać. Najchętniej zabrałabym się za czytanie tej książki, którą znalazłam na strychu… Uwielbiam takie starocia, jak ona. Tym bardziej, że Ro mówiła, iż zawiera ona w sobie jakieś legendy, jakieś historie… Kocham tego typu rzeczy. Chociaż w sumie jak na razie to jeszcze jej nie widziałam… Więc trzeba to jak najszybciej nadrobić.

Czyli że, koniec końców, z Ayumi na plażę wybiorę się dopiero po południu. Trudno, będzie musiała się dostosować, bo ja do czytania zbieram się już od paru ładnych tygodni. Wcześniej miałam dużo roboty z promocją książki, i innymi tego typu zadaniami, a wszystkie wolne chwile poświęcałam na mega ostre treningi. Za to teraz już najwyższa pora, żebym wreszcie zrobiła coś na serio dla siebie. A trochę czasu na to też czekałam…

Łapię się za stopę i podciągam ją pod siebie. I wtedy orientuję się, że coś jest nie tak.

Zrywam z siebie kołdrę i zrywam się z łóżka. Akurat z tamtej strony mam lustro, więc od razu się w nim przeglądam.

Przez moment nijak nie mogę zrozumieć, jakim cudem poszłam spać w ubraniu. Przecież to mi się praktycznie nie zdarza… A tym bardziej w butach, i to takich… Bo spoko, jakieś lekkie balerinki może i bym zignorowała, bo bym o nich najzwyczajniej zapomniała, ale na pewno nie skórzane szpile na platformach, wiązane i za kolana na dodatek… Już nie mówiąc o tym, że cały czas jestem w formie lumii. Chociaż to ostatnie raczej nie jest dziwne, co noc się zamieniam w moją prawdziwą postać, żeby nie przeciążyć organizmu. Ale właśnie… Jakiś czas temu się skapłam, że jak dla mnie nie ma to żadnej różnicy, czy będę w postaci lumii, czy też może innej, i tak nie odczuwam różnicy, nawet, jak nie jestem sobą przez kilka dni, nieraz nawet tygodni…

Po paru sekundach jednak skutecznie odrywam się od tego tematu, kiedy przypominam sobie wydarzenia wczorajszego wieczoru.

Wszystko błyskawicznie przelatuje mi przed oczami. Kłótnia z Rori o książkę, potem nagły napływ wspomnień związanych z moją pierwszą, wielką i najwyraźniej, jak wczoraj pamiętałam, prawdziwą miłością, nagłe pojawienie się Bastiana, wybuch samochodów… I w końcu nagłe stawienie się mojej przyszłości tuż przede mną, pod postacią moich najlepszych przyjaciółek, Lary, nagle zmartwychwstałych rodziców… A także Jack’a…

Od tego wszystkiego zaczyna mi się kręcić w głowie. Ale mimo to nie siadam, wolę się mniej więcej ogarnąć, i w międzyczasie poukładać sobie w głowie…

Szybko podchodzę do komody, biorę pierwsze z brzegu jeansy, jakiś luźny T-shirt i wychodzę z pokoju. Tak to niestety jest, jak nie ma się łazienki z wejściem do pokoju…

Rzucam rzeczy na pralkę, a sama nachylam się nad umywalką. Mission impossible na ten moment — spróbować wszystko zrozumieć. A w tym wszystkim mieści się też to, jak mój były wczoraj mnie traktował. I w tym traktowaniu zawiera się zarówno to, że mnie uratował przed śmiercią, to, jak i to, że potem mnie uśpił w jakiś taki dziwny sposób, iż normalnie kontaktowałam z otoczeniem, ale nie miałam najmniejszej władzy nad moim ciałem. Plus jeszcze jego pobudki, o których mi powiedział. I koniec końców to, że potem mnie najzwyczajniej uśpił, tym razem już tak na dobre…

Nie, ja na serio nie wiem, co mam o tym myśleć. Nie pomaga nawet ochlapywanie twarzy zimną wodą, co zazwyczaj daje nadzwyczaj dobre efekty.

Czyli wychodzi na to, że tym razem nie mam nawet sensu się starać. Dobra, trudno, chyba jednak tego surfowania nie przełożę, odstresuję się, wymęczę… może to coś pomoże…

Pięć minut później dosłownie wybiegam z łazienki, szybko biorę bikini, piankę (nie chce mi się sprawdzać pogody, a na wszelki wypadek wolę zabrać ze sobą coś cieplejszego) i pakuję to w torbę. Rozglądam się po pokoju, czy przypadkiem nie chcę zabrać ze sobą czegoś jeszcze i po chwili dorzucam jeszcze bidon ze swoim ulubionym drinkiem energetycznym. Zawsze po tym dostaję niezłego kopa.

Z racji, że nic więcej nie potrzebuję, wychodzę na korytarz i zbiegam po schodach. To teraz jeszcze tylko klucz do garażu z kuchni zabiorę, bo o ile pamiętam, to tam ostatnio go kładłam… A inaczej roweru nie wezmę.

Kontrolnie zerkam jeszcze do salonu, i odkrywam, że wszystkie dziewczyny gdzieś zniknęły. Cała siódemka wybyła z domu… Spoko, czyli że w takim razie mogę zostawić im karteczkę, gdzie jestem i kiedy wrócę, żeby się nie martwiły. W końcu po mnie mogą się spodziewać absolutnie wszystkiego…

Rzucam torbę w korytarzu, obok mojej deski, po czym szybkim krokiem wchodzę do kuchni. I na progu staję jak wryta.

Otóż okazuje się, że wcale nie jestem sama…

Na mój widok Jack podnosi się z krzesła i staje naprzeciwko mnie.

Przez moment żadne z nas się nie rusza, nie wiedząc, co powiedzieć i zrobić. Dobra, spoko, wczoraj jakimś cudem nawiązaliśmy kontakt, i był on całkiem przyjazny, ale teraz, tak całkowicie na żywo… W końcu to jest nasze pierwsze spotkanie, w którym jestem całkowicie świadoma tego, że wcześniej się znaliśmy…

Od razu budzi się we mnie wiele sprzecznych emocji, i w sumie nie mam pojęcia, których się posłuchać, co się dzieje, dlaczego on wywołuje we mnie aż taką reakcję…

I dlatego pierwszym, co robię, jest wymierzenie mu policzka.

— To za to, że zostawiłeś mnie niemalże bez słowa w mega trudnej sytuacji życiowej, nazwałeś morderczynią, kiedy ostatnio się spotkaliśmy nawet nie przyznałeś się, kim naprawdę jesteś, i że wczoraj wieczorem tak po prostu mnie uśpiłeś — wyliczam na palcach. Chłopak słucha mnie bez słowa, choć widzę, że mimo absurdalności tego wszystkiego i tego, że przed chwilą oberwał, w jego oczach pojawiają się psotne ogniki, jakby zaraz miał się roześmiać. — A to za to, że uratowałeś mi wczoraj życie i tak miło traktowałeś — dodaję, po czym staję na palcach i daję mu całusa w policzek.

Po chwili orientuję się, że chyba posunęłam się o krok za daleko. W sumie ze mną zerwał… Ale z drugiej strony…

— Rozumiem, że masz wiele pytań… — on zaczyna jak gdyby nigdy nic.

— No właśnie, co tutaj się dzieje? — przerywam mu dosłownie w połowie słowa. — Jakim cudem rodzice żyją? Dlaczego wrócili? O co chodzi z Ertexem i resztą?

— Ale wszystko na spokojnie, zaraz ci wszystko wytłumaczę — ciągnie dalej, ignorując moje wtrącenie. — Czego się napijesz? Kawy, herbaty?

— Wiesz co… zrób mi jakiegoś mocnego drinka — stwierdzam z rezygnacją.

— Tutaj alkohol jest dozwolony od dwudziestego pierwszego roku życia, o ile dobrze pamiętam — uśmiecha się psotnie.

— Chrzanić to, mój dom jest kawałkiem mojego świata, kieruje się zasadami Arlesiie, a nie Stanów Zjednoczonych. — odpowiadam, zajmując miejsce na moim ulubionym fotelu.

Moment później mój były (bo chyba tak w tym momencie układają się między nami stosunki) stawia przede mną szklankę z mojito i zajmuje miejsce naprzeciwko.

— Tak, dziewczyny już wyszły, my mamy do nich dołączyć — odpowiada od razu, widząc, że mam zamiar się odezwać.

— Aha, spoko… A gdzie dołączyć? I w ogóle o co tutaj chodzi? — po raz kolejny domagam się odpowiedzi. — Wiesz… Ja niespecjalnie lubię być niezorientowana w sytuacji…

— Wiem o tym, tak więc teraz chyba poważna rozmowa przed nami… — stwierdza, po czym upija łyk ze swojego drinka.

— No więc słucham — siadam po turecku i zaczynam się w niego uważnie wpatrywać.

— Od czego by tu zacząć… — zamyśla się, gdy nagle przerywa mu dzwonek smartphona w jednej z kieszeni spodni. — Spoko… jakby nie mogli się w końcu nauczyć, ze tu na tym świecie implanty też działają… — wzdycha, po czym wstaje. — Sorry, Lu, ja zaraz wrócę i postaram się odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania — dodaje, po czym znika w sypialni Ayumi.

Wzdycham, po czym sięgam po szklankę. Już nawet po zapachu poznaję, że na serio zrobił mi mocnego drinka, tak, jak prosiłam.

Czyli moje plany co do odreagowania wzięły w łeb, jednym słowem. Ale trudno, jakoś sobie poradzę… I kto wie, może poznam odpowiedzi na choć malutką część nurtujących mnie pytań… Zawsze to już coś…

Rozdział IX

— Tylko ja mam pytanie, czy naprawdę aż tak trudno jest to zrozumieć… — osoba, z którą Jack rozmawia przez telefon po już niewiadomo który raz przerywa mu dosłownie w połowie słowa. Mimo to chłopak się nie zniechęca i wciąż na nowo próbuje dojść do głosu. — Tak, wiem, ale… — i znów ten ktoś nie daje mu dokończyć.

Wzdycham, po czym odruchowo dotykam swojego prawego nadgarstka. Od razu też cofam palec. Chociaż już od roku nie mam implantu, zawsze, gdy tylko chcę sprawdzić godzinę, całkiem bezwiednie dotykam miejsca, w którym, po dłuższym przyciśnięciu, pojawiał się zegarek. Nie mogę też nijak przywyknąć, że zawsze, intuicyjnie doskonale wiem, jaki jest czas…

I w tym momencie coś odwraca moją uwagę od tego problemu, jak również od toczącej się w sąsiednim pomieszczeniu rozmowy. Mianowicie mój smok na ramieniu… błyszczy. Tak jakby go obsypać brokatem, coś w tym rodzaju. Oczywiście nie ma na nim srebrnych drobinek, co to, to nie. To bardziej coś w rodzaju czarnej, błyszczącej, brokatowej tkaniny… Dziwne… nigdy jeszcze to mi się nie zdarzyło…

Moje rozmyślania przerywa wejście Jack’a do salonu.

Mierzę go uważnym spojrzeniem i od razu zauważam, że coś jest nie tak. Coś poszło nie po jego myśli. Widzę to w jego oczach — zazwyczaj ciepłe, złotobrązowe, w chwili obecnej są co prawda tego samego koloru, ale ciepło zastąpił chłód lodu. Może nie aż tak mocny, jak kiedy dowiedział się, że jestem Luminą der Soltarie, ale niewiele tamtej sytuacji ustępuje…

— Coś się stało? — pytam po chwili, kiedy już siada na kanapie naprzeciw mnie.

— Można tak powiedzieć — odpowiada tonem, w którym pobrzmiewa lekko tłumiona wściekłość. — Uprzedzałem ich przecież wczoraj, że taką sprawą z pewnością zajmie się policja, prokuratura, federalni… Jednym słowem wszystkie możliwe służby. W końcu mieli jak największe prawo stwierdzić, że wysadził się jakiś terrorysta, zamachowiec samobójca, mając zamiar zabić jak najwięcej ludzi… Bo skąd mogą niby wiedzieć, że to był półsmok, chcący uniknąć śmierci z rąk swoich wrogów? I że wolał wybrać taką opcję?

— Niech żyje honor… — wzdycham ciężko. — Zaraz, jak to śmierci z rąk wrogów? — pytająco zawieszam na nim swoje spojrzenie.

— Twoi rodzice dowiedzieli się, co zrobił, i wydali na niego karę śmierci — wzrusza ramionami. — Utwierdził twoją ustawę o zdrajcach, więc mieli do tego pełne prawo. Wczoraj się o tym dowiedział, przy wczorajszym spotkaniu z twoimi rodzicami… Wiadomo, wydali wyrok, uzasadnili…

— Tak, wiem, znam te reguły — unoszę dłoń do góry, prosząc go, by przerwał. — Uczyłam się ich całymi latami. Może raczej powiedz mi coś, czego nie wiem…

— Do usług, a co chcesz usłyszeć? — składa dłonie tak, że jego palce stykają się opuszkami.

— Może na przykład… dlaczego to wszystko jest możliwe? No właśnie, tak na początek weź mi wyjaśnij, jakim cudem moi rodzice ciągle żyją, wcale nie zginęli w tamtej katastrofie lotniczej?

— Uwierz mi, od ponad pół roku próbujemy to ustalić — uśmiecha się ponuro. — Jak na razie do niczego nie doszliśmy.

Od razu wyłapuję fakt, że użył liczby mnogiej i przez moment zastanawiam się, czy zwrócić mu na to uwagę. Koniec końców decyduję jednak, że jeśli uzna za stosowne, sam mi o tym powie. Mam dziwne przeczucie, że gdybym zaczęła na niego jakkolwiek naciskać, od razu zamknąłby się w sobie, co więcej, mógłby się lekko rozdrażnić… Przynajmniej ja bym tak zrobiła.

— Ale za to mogę powiedzieć ci to, co wiem — proponuje po chwili milczenia.

Kiwam głową na znak, że chętnie wysłucham.

— W takim razie jakieś pół roku temu doszły do nas doniesienia, że twoi rodzice jednak jakimś cudem przeżyli wybuch, i prowadzą mały sklepik na Hawajach — zaczyna. — Z resztą bardzo mądrze zrobili, że nie dali znaku życia, nie pojawili się w Arlesiie… Zapewne długo by w takiej sytuacji nie pożyli, a tak… Tak całkiem nieźle im się wiodło.

— Rozumiem, że przez ten cały czas, kiedy ja musiałam się z tym wszystkim zmagać, oni mieli się dobrze na Stertilie? — przerywam mu w połowie zdania. Pytanie zadaję dość wściekłym tonem, kładąc uszy po sobie. Jednym słowem dla lumii jest to wyraz największej wściekłości. — I nie raczyli dać nawet znaku życia? A na dodatek pojawiają się akurat wtedy, kiedy miałam zamiar zerwać ze swoją przeszłością, i burzą mój spokój?! Dziękuję bardzo za taki układ, ja się na niego nie piszę! — stwierdzam ze złością.

— Dasz mi dokończyć? — pyta stanowczo.

— Tak, sorcia — czuję, że lekko się rumienię.

— Więc w każdym razie postanowiliśmy sprawdzić, czy pogłoski są prawdziwe. Po dłuższym namyśle członkowie sojuszu, a przynajmniej ci odpowiedzialni za bezpieczeństwo, postanowili wysłać kogoś na przeszpiegi… Mój brat polecił mnie, i tak oto rozpocząłem pracę w charakterze dyplomaty na rzecz obecnie Triangi, potem mam nadzieję, że uda mi się tą karierę pociągnąć już w Santegrissie…

Patrzę na niego totalnie zaskoczonym wzrokiem. Jaka Trianga? Jaka Santegrissa?

— Ty nic nie rozumiesz, prawda? — błyskawicznie wyłapuje moje spojrzenie, i, co najważniejsze, ogarnia, o co mi chodzi.

— Właśnie nie, kompletnie nie wiem, o co ci chodzi… — czuję się lekko zagubiona. — Tak sypiesz nieznanymi nazwami…

— Czyli jednym słowem nie wiesz kompletnie nic o tym, co dzieje się poza granicami Arlesiie — uśmiecha się smutno. — Czyli faktycznie dużo tłumaczeń przede mną…

— Aha, spoko… — widzę, że zanosi się na trudną rozmowę, podczas której padnie całkiem sporo pytań… Ale po raz pierwszy widzę cień szansy, że pojawią się też jakieś odpowiedzi…

— W takim razie chyba musimy zacząć od podstaw… — zamyśla się na moment, najwyraźniej układając sobie w głowie najważniejsze informacje. — To w takim razie, zanim zaczniemy, ja chcę od ciebie wymóc jeszcze jedną obietnicę.

— To zależy jaką — stwierdzam ostrożnie.

— Masz mi obiecać, że nie będziesz zadawać żadnych pytań, przynajmniej dopóki nie skończę — zastrzega. — Inaczej przerywam w połowie i się nie dowiesz reszty. Pasują ci takie zasady?

— Niekoniecznie — lekko się krzywię. — Ale, jak mniemam, jeżeli się nie zgodzę, to w ogóle mi nie opowiesz?

Przytakująco kiwa głową, na co lekko wzdycham.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 57.78