E-book
7.35
drukowana A5
68.52
Upadek Kraju mórz

Bezpłatny fragment - Upadek Kraju mórz

Tom 2


Objętość:
448 str.
ISBN:
978-83-8126-439-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 68.52

Część II

Bitwa o Dormoth

Lea

Zwrócił się pospiesznie ku niej, gdy niewiasty dotarły do wozu.

— Pani, proszę, racz naszą znajomość zachować w tajemnicy! Jesteśmy tu z misją, wielce ważną misją!

Lailana zamarła na moment, a potem wykrzyknęła głośno:

— Ianie!

Kapitan Orsen XI

Niewielkie miasto targowe u ujścia Lei, drugiej z rzek Nionis pod względem długości, tego dnia wrzało niczym ul, a ludzi było w nim chyba dwukrotnie więcej, niż zazwyczaj.

Targ zawsze ściągał mnóstwo ludzi z okolic i nawet wiedza o postępie wojsk z północy nie mogła odstraszyć licznych wędrowców, od niepamiętnych czasów zmierzających o tej porze roku do Lei. Niektórzy przybyli szukać zajęcia, inni przywieźli towary na sprzedaż. Nie brakowało rzemieślników, zachwalających własne wyroby i kupców, handlujących tym, co nabyli wcześniej, licząc na duży zysk.

Rynek miejski rzadko był tak kolorowy i tłoczny, jak tej wiosny; każdego roku jednak targ przewyższał rozmiarami i przepychem ubiegłoroczny, co było zresztą źródłem jego niezwykłej sławy.

Młody mężczyzna o kruczoczarnych włosach i wzroście porównywalnym do wieży zamkowej przeciskał się przez tłum w kierunku zagrody dla koni, zdecydowany, jak wynikało z jego skupionego na celu spojrzenia, zakupić ognistogrzywego konia o równie okazałych rozmiarach, jak jego przyszły właściciel.

Wysoki mężczyzna wzbudzał powszechne zainteresowanie i ogólną wesołość, ale zdawało się to nie robić na nim żadnego wrażenia. Całe swoje życie musiał zapewne znosić docinki i śmiechy za plecami, teraz więc puszczał je mimo uszu.

Nasz olbrzym nazywał się Kasir Naran i miał zamiar znaleźć na tym targu nowego pracodawcę. Dotychczasowy przeszedł na stronę Vaksos, więc Kasir uznał, że czas najwyższy złożyć wymówienie.

Uczyniwszy to skierował swe kroki w stronę Lei, licząc na to, że jego postura skieruje w jego kierunku zainteresowanie tych, którzy poszukują właśnie gwardzisty lub strażnika.

Położył odwróconemu akurat tyłem handlarzowi rękę na ramieniu, a następnie bez wysiłku obrócił go ku sobie.

— Przybyłem, aby zakupić konia. — rzekł.

Niski, jakby przyroda zażądała kontrastu, czarnowłosy i czarnobrody mężczyzna w wielokrotnie łatanym kaftanie złapał jego rękę swoją i strząsnął ją ze swego ramienia:

— Pohamuj się zaraz, młodzieńcze! — zawołał. — żadna lalka ze mnie, abyś mną tak na wszystkie strony wywijał!

Kasir zmieszał się, lecz nie zamierzał ustąpić.

— Ten koń. — wskazał ręką, o którego mu chodziło. — chcę go kupić.

— Jasne, synu. Widzisz więc, spokojem zyskać więcej możesz, niżeli przemocą. Koń, oczywiście, jest do kupienia. — handlarz otworzył wrota zagrody. — Proszę, wejdź, przyjrzyj się, powiedz, jeśli który odpowiada, a targu dobijemy.

Naran wszedł zatem do zagrody, wywołując całkiem zrozumiałe poruszenie pośród zwierząt. Olbrzym podszedł od razu do konia, który zwrócił jego uwagę na samym początku; tego obdarzonego czerwoną grzywą. Pogłaskał jego chrapy i szyję, a wspaniały ogier zarżał w odpowiedzi na ludzkie pieszczoty. Sądząc po rogu, liczył sobie ledwo ze trzy lata.

Kasir nie miał zamiaru długo się zastanawiać, odwrócił się do sprzedawcy i rzucił w jego kierunku sakiewkę.

Ten złapał ją i szybko przeliczył zawartość.

— Biorę go. — rzekł Kasir.

Handlarz wzruszył ramionami i odsunął na bok ruchomą ścianę zagrody, przez którą Kasir wyprowadził wierzchowca. Gdy młodzieniec go mijał, złapał go nagle za ramię.

— Słuchaj no, synu. Skąd żeś miecz takowej długości zdobył? Nikt już w Nionis nie robi takich.

Naran odwrócił się w jego stronę. Jego lodowate spojrzenie nie wróżyło niczego dobrego:

— Puść me ramię. — powiedział nisko, wyraźnie akcentując słowa.

Przestraszony mężczyzna cofnął się o krok, spełniając żądanie Kasira bez zbędnej dyskusji. Absolutnie jednak nie miał zamiaru dać za wygraną i odejść z niczym:

— Miecz! — dodał z naciskiem.

— Miecz… — powtórzył Naran, patrząc przed siebie. — Miecz jest mój. I tak zostanie, pókim żywy.

Ruszył przed siebie, prowadząc wierzchowca, a handlarz koni długo jeszcze odprowadzał go wzrokiem. Nie trzeba było sokolego wzroku, by stwierdzić, że nie było w nim ani krztyny uczciwości.

Nasz nowy znajomy nie miał wszakże ani czasu, ani nawet ochoty na zajmowanie się tym, co miał do niego ów człowiek.

Skierował się zdecydowanie w stronę gospody, którą sobie wybrał, by spędzić w niej noc.

Praca u hrabiego Darnela, Lorda jednej z prowincji nieco na południe od Dormoth, była całkiem znośna, a już na pewno na tyle dobrze płatna, by mógł sobie powolić na kupno konia, który teraz postępował za nim krok w krok jak pies raczej, niż rumak czystej krwi.

Kiedy jednak giuadarowi żołnierze pojawili się na horyzoncie, hrabia wybrał łatwiejsze rozwiązanie i złożył hołd księciu Vaksos. Prowincja była bogata i nieźle zarządzana, przynajmniej do czasu, gdy zawładnęli nią Vaksosianie. Mieszkali tam przeważnie rolnicy, a ziemia była żyżna i urodzajna, wody było pod dostatkiem, więc dochody były dość wysokie, by stanowiła ona łakomy kąsek dla vaksoskiego księcia.

W każdym razie kąsek smaczniejszy, niż sąsiednie prowincje.

Hrabia Darnel zaś nie był już młodym człowiekiem i zapewne dość już miał konfliktów, walki o jakieś ideały, co jeść nie dają, wybrał więc spokój i bezpieczeństwo.

Tymczasem Kasir Naran, młody i jeszcze wierzący w ideały, pozwolił, by górę wzięła w nim ambicja i młodzieńcza impulsywność. Pożegnał się z hrabią, rozżalony, że jego chlebodawca tak łatwo zaprzedał się diabłu.

W takim stanie ducha przybył do Lei, miasta, które w porze targowej oferowało najszerszy zakres możliwości. Jeżeli gdzieś była jakakolwiek szansa znalezienia pracy, to na pewno tutaj. A młody człowiek zatrudnienia bardzo potrzebował.

Nie założył jeszcze, co prawda, rodziny, lecz nawet jedna gęba do wyżywienia wymaga zapewnienia owego wyżywienia.

Idąc zdawałoby się bez celu, stwierdził nagle, że coś było nie tak. Bardzo nie tak.

Lata na służbie nauczyły go w końcu tego i owego potrafił odróżnić zwykłą ciszę od ciszy przed burzą.

Od czasu, gdy zszedł z rynku w boczną uliczkę, prowadzącą, jak mu się wydawało, do jego gospody, czuł na sobie czyjś wzrok. Szedł na skróty, a każda kolejna uliczka wydawała się być bardziej pusta, niż poprzednia.

Już niedługo, czuł instynktownie, jego przeczucia się ucieleśnią.

Pomacał dłonią głownię miecza, wystającą ponad lewym ramieniem. Nie było nic dziwnego w tym, że na rynku przykuła oko handlarza, zresztą zapewne jeszcze z tuzin innych osób zapragnęłoby położyć na niej swoje łapy. Miecz miał półtora metra długości, jego głownię wieńczyła potężna diamentowa gałka, osadzona w misternie zdobionym złoconym gnieździe. Rękojeść również była zdobiona, pokrywały ją niezwykle kunsztowne inkrustacje z maleńkich czarnych kryształów, przedstawiające walkę toczoną przez niezwykłe istoty, nie przypominające swoim wyglądem ludzi. Krystalowe ostrze zdobiły wyżłobione pod ostrym kątem linie, które przecinały się, tworząc siatkę, pokrywającą całą klingę.

Ten kawałek metalu, który był bodaj ostatnim przedstawicielem nieistniejącego już kunsztu zdobniczego z Eseber, wisiał ściśle przywiązany do pleców Kasira w przepięknej pochwie z aksamitnej skóry z brzucha młodego ekotrosa.

Mimo swojej rzadko spotykanej długości, na okazałym grzbiecie Kasira nie robił on już takiego wrażenia.

Tak, czy owak, Kasir czuł się bardzo blisko związany ze swoją oryginalną ruchomością i nie miał zamiaru pozbywać się na rzecz nikogo, a był człowiekiem upartym, gotowym poświęcić własne życie, jeżeli uważał cel za słuszny.

Zatrzymał się, a koń stanął tuż za nim.

— Sądzę, panowie, że interes was za mną wiedzie ulicami tego jakże pięknego miasta. — stwierdził z uśmiechem młody mężczyzna, odwracając się narazdo tyłu. — Bo w jaki inny sposób wytłumaczyć to, że czterej mężczyźni idą za jednym przez pół miasta? Pociąg jaki niezwykły, o którym nie chce mi się gadać?

Stanęli, niezdecydowani, co robić dalej. W istocie było ich czterech, niewiele starszych od niego, a na pewno bardziej wystraszonych. Jednak determinacja zdawała się w nich przeważać nad strachem i doskonale to rozumiał; w końcu sam jeszcze całkiem niedawno był człowiekiem kogoś, lennikiem swego seniora, jego klientem.

Niczego to jednak nie zmieniało w tej sytuacji. Naran potrafił być dużo bardziej zdeterminowany, niż byliby to sobie w ogóle w stanie wyobrazić, szczególnie, gdy chodziło o jego własne życie.

— Słuchajcież, chłopcy. — rzekł już chłodniej. — Krzywdy wam nijakiej uczynić nie pragnę, lecz gdy mnie do tego zmusicie, pewni być możecie, że oczekiwaniom waszym sprostam, niezależnie od tego, jakie by duże nie były.

Nie spodziewał się odpowiedzi i jej nie otrzymał; w każdym razie nie werbalnej. Wszyscy czterej natomiast sięgnęli po miecze, choć z całą pewnością musieli być świadomi, na co się porywają. Kasir wzruszył ramionami i złapał za rękojeść swojego oręża. Wyciągnął go powoli, delektując się czystym dźwiękiem metalu szorującego po skórze. Sam widok jego broni nieźle wystraszył przeciwników, co natychmiast odmalowało się w wyrazie ich twarzy, ale nie cofnęli się.

Trudno doprawdy jednoznacznie stwierdzić, czy była to odwaga, brawura czy szaleństwo z ich strony. W każdym razie ich oczy z niemal religijną bojaźnią obserwowały każdy zamach potężnego oręża, a uszy uważnie śledziły dźwięki, jakie wydawał, przecinając powietrze.

Strach nie okazał się być wystarczającym motywem, by obrzydzić im perspektywę podejmowania walki.

— Dlaczego on ów miecz chce tak bardzo zdobyć? — Naran rozmyślał głośno, nie spodziewając się usłyszeć choćby namiastki odpowiedzi ze strony atakujących. — Wiem, że duży, piękny i z krystali wykuty, rzecz wielkiej wartości. Nie sprzeda go wszak za więcej, jak pięć, sześć shakunów, gdyby sztylet jaki jeszcze dorzucił. Coś musi w tym metalu być, co go przyciąga, i wam, chłopcy, jedno jeno powiem: wielce się będziecie natrudzić musieli, by mu go przynieść, bom nie zwykł dawać niczego za darmo, zwłaszcza, gdy mnie do tego zmuszają.

Potem westchnął ciężko i jednym, zdecydowanym zamachem wytrącił im broń z ręki, nie zasapawszy się nawet przy tej okazji. Przeciwnicy bez jednego słowa znikli gdzieś w mroku któregoś zaułka, zniknęli tak szybko, że Kasir nie mógłby ich znaleźć, nawet gdyby miał ochotę na szukanie, a ich miecze pozostały na bruku, wyszczerbione tak, że pewnie trzeba będzie kowala, by się jeszcze kiedy do czegoś nadawały.

Ich reakcja była w pełni zrozumiała; w końcu strach przed olbrzymem wziął górę nad strachem przed własnym panem.

A Naran z niezmąconym spokojem wsunął swój miecz tam, gdzie było jego miejsce, ucałowawszy przedtem z prawdziwym zadowoleniem diamentową kulę wielkości pięści dziecka, wieńczącą rękojeść.

Potem, równie spokojny, co nieobecny, powrócił na swój szlak wiodący do gospody, a ognistogrzywy rumak, wstrząsnąwszy grzywą i zarżawszy, ruszył za nim tak naturalnie, jakby to Kasir był jego panem od początku jego krótkiego końskiego żywota.


Nie uszedł jeszcze paru kroków, kiedy to zupełnie inny dźwięk zwrócił jego uwagę.

Przysiągłby, że słyszy odgłos klaskania!

Przystanął, a zza załomu budynku wysunął się niskiego wzrostu mężczyzna, który najwyraźniej chwilę już jakąś przyglądał się całej tej scenie. Miał pogodną. Lekko nalaną twarz, pokrytą starannie przystrzyżoną bródką, w której więcej było włosów srebrnych, niż czarnych, ale włosy wciąż miał ciemne, poza paroma siwymi nitkami tu i ówdzie.

Klaskał w dłonie, jakby był pod wielkim wrażeniem postawy Narana i chyba tak właśnie było w istocie.

Kasir stanął wyczekująco, gotów do działania.

Chwilę mierzyli się wzrokiem, nie mówiąc ani słowa.

— Wspaniałe przedstawienie. — powiedział w końcu nieznajomy.

Kasir lekko pochylił głowę, jakby w podziękowaniu, podczas gdy tak naprawdę intensywnie przeczesywał oczami okolicę, szukając najmniejszych oznak zagrożenia i analizując wszelkie możliwe wyjścia z sytuacji.

— Jestem Len Dreigh, mój drogi chłopcze. — przedstawił się mężczyzna. — Hrabią jestem tej prowincji. Powiedz mi, proszę, nie poszukujesz przypadkiem roboty?

Kasir z widocznym wahaniem skinął głową.

— Po tom tu przyjechał. — odparł niskim głosem, wciąż jeszcze wahając się, czy może zauważać rozmówcy.

— Na Eulena, znakomicie! — hrabia znowu klasnął w dłonie. — Pójdź zatem za mną, dwa kroki stąd jest Strażnica. Omówimy tam szczegóły, jeśliś zainteresowany pracą w Straży Miejskiej!

Naraz zmarszczył brwi, ale kiedy Dreigh odwrócił się i ruszył przed siebie, podążył za nim, jakkolwiek uczynił to z wielką ostrożnością, stale rozglądając się bacznie dookoła.

— Ta nasza Lea… — zaczął mówił hrabia, nie odwracając się nawet, a Kasir czuł pewną tkliwość w jego głosie. — Miasto tysiąc już lat tutaj stoi, a wcześniej była tu wioska rybacka. Mury miejskie zbudowano z kamieni, którymi obmurowane są wały ziemne. Mój przodek budował je. — pochwalił się. — Postawione są na planie czworoboku, a w każdym z rogów jedna wieża stoi. Jedną Wieżą Płaczu zwiemy, lub Lamentów. Tam coś jakby lazaret mamy urządzone. Druga, na północno-wschodnim skraju murów, zwie się Wieżą Planów, i tam właśnie nasz cel się znajduje — dom lejskiej Straży Miejskiej. Trzecia to Wieżą Trąb, co ją w południowo-wschodnim narożniku posadowiono — jak się domyślasz, tam właśnie wroga przez wieki wypatrywano i wiesz co? Do dziś dnia, nigdy go tam nie było. Nigdy.

— A czwarta? — spytał Kasir, kiedy poczuł, że pauza trwa zbyt długo i mam na celu zbadanie, czy on, Kasir Naran, postępuje za swoim rozmówcą. Hrabia chciał być pewien, że mówi do kogoś, a nie do pustej przestrzeni.

— Czwarta wieża to Wieża Świateł, co najbardziej na południowym zachodzie stoi, nad samą zatoką jest położona, i domyślasz się zapewne, czemu służy.

— Latarnia morska. — skinął głową Kasir.

— Nie wiem, ile mieszkańców miasto dzisiaj liczy dokładnie. — ciągnął swój wykład dla nowego pracownika Len Dreigh. — Jeno powiedzieć ci mogę, że ostatni spis powszechny, jakeśmy przeprowadzili, dusz wykazał nam około dwudziestu tysięcy. Ale był jakieś piętnaście wiosen temu, będzie więc teraz więcej. Niedługo jednak może nas być o wiele, wiele mniej. — dodał po krótkiej, pełnej widocznego wahania chwili.

Ale tym razem Kasir go zaskoczył.

— Wojska księcia Vaksos stoją u bram. — rzekł domyślnie. — Przybywam z północy, widziałem, jak rozłożyli się obozem. Nie jest to dla mnie żadnym zaskoczeniem.

— Z północy? — zainteresował się Dreigh.

— Służyłem u hrabiego Darnela, pod Dormoth. — pospieszył z wyjaśnieniem Kasir.

Hrabia obrócił się na moment w jego kierunku, zmierzył go wzrokiem, a potem podjął wędrówkę opustoszałymi uliczkami miasta.

— Taki młody — mruknął — a już pana swego porzucił…

Oczy Kasira Narana zwęziły się niebezpiecznie. Czuł ogarniające go płomienia.

— Poddał się Giuadarowi. –c wyrzucił z siebie. — Ja na to przystać nie mogłem.

— Bardzo słusznie. — zgodził się z nim Dreigh. — Bardzo słusznie. Powiedz mi jeno, drogi chłopcze; postawę słuszną masz, przyznaję. Na to, co robi Giuadar, przyzwolenia być nie może. Ale czy walkę z nim podjąć gotowyś? Czyliż nie umkniesz, kiedy się gorąco zacznie robić?

— Hrabio — rzekł powoli, uważnie przemyślając słowa, które wypowiadał, młody mężczyzna — wiem, w jakiej się miasto sytuacji znajduje. Wiem, że wszelkich rąk do pracy poszukujecie, by obronę miasta wzmocnić przed inwazją, co jest nieunikniona. Nie mam złudzeń, że i mnie do tego celu zwerbować próbujecie. A jednak wciąż postępuję za wami, prawda? Świadom tego wszystkiego, com przed chwilą powiedział.

Len odwrócił się na moment. Kasir dojrzał w jego oczach coś na kształt uznania.

Hrabia przystanął przed okazałym budynkiem, wkomponowanym w wysoki na kilkanaście metrów, prosty mur miejski z surowych kamieni łączonych zaprawą. Byli na miejscu.

— Wybacz mi ten drobny test, Kasirze Naranie. — powiedział tonem usprawiedliwienia. — Ale musiał wiedzieć, czy właściwym człowiekiem jesteś do tej roboty, którą mam zamiar ci powierzyć. — to mówiąc, otworzył okute, szerokie drzwi wiodące do wnętrza wieży, a potem przesunął się nieco w bok, robiąc przejście młodemu człowiekowi.

— Nie znajdziesz u mnie ciepłej posadki, skoro wojna się zbliża. — mówił dalej hrabia. — Nie będziesz jeno złodziei na rynku ścigać, ani sąsiedzkich swar rozliczać. Widzę, że posturę masz właściwą do tej roboty, na pierwszy rzut oka. Trudniej sprawdzić, czy głowa na miejscu. — dodał ze smutkiem. — Ale muszę to sprawdzić, jeśli mam właściwych ludzi na właściwych mieć miejscach.

— To chyba nawet ważniejsza jest, niźli postura. — potwierdził Naran, rozglądając się z ciekawością po miejscu, w którym się znalazł.

Dreigh spojrzał na niego z ukosa, uważnie taksując młodego człowieka. Zdaje się, że ten chłopak nadawał się znakomicie do wypełnienia wakatu, który miał od niedawna. Uznał, że czas zagrać w otwarte karty.

— Siadaj. — polecił.

Zajęli miejsca po obu stronach sporego biurka, ustawionego pod jedną ze ścian. Środek pomieszczenia zajmował owalny stół z rozłożonymi na nim planami miasta i okolicy., wokół którego stało kilka pustych, prostych krzeseł. Pod jedną ze ścian stała szafa, pękata od wypełniających ją zwojów. W żadnej ze ścian nie było nawet najmniejszego okienka, a przestronne pomieszczenie było wystarczająco jasne dzięki kilku lampom umieszczonym wzdłuż ścian. Dawały one światło, ale nie wydzielały przy tym dymu, więc nie trzeba było komina, by odprowadzał spaliny.

— Lea zawsze na uboczu stała, jeżeli o wojny chodzi. — mówił Dreigh. — Wojna Tysiąca Lat ledwie mitem, bajką dla była. Tyle, że nieco mniej kupcy nasi zarabiali w tym czasie. Teraz zaś zawierucha sama przybyła do nas. Nie wiem, jakie plany ma Giuadar wobec nas. Zupełnie nie wiem. Sądzę jednak, i oczywistym winno się to tobie wydawać, że tanio skóry sprzedać nie chcemy. Niech się tym kąskiem udławi.

— Słusznie. — przytaknął wojowniczo Kasir.

— Cieszę się, że zgodę mamy w tym zakresie. — uśmiechnął się hrabia. — Sytuacja jednak jest, co tu wiele gadać, tragiczna. Tak wielu wojaków hrabia Zavin prowadzi, sedsyrowego plemienia przedstawiciel, że pewnie połowę mieszczan naszych to stanowi. Nie twierdzę, że wygrają, bo i my asów parę w rękawach naszych chowamy, ale twierdzę, że przewagę mają sporą. A my znikąd pomocy oczekiwać nie mamy celu. Nikt z odsieczą nam nie przybędzie, to pewne.

Oczy Kasira zwęziły się.

— Wszak płacicie podatki do skarbca shakowego — stwierdził przytomnie.

— W Lei nie ma nawet śladu garnizonu. — powiedział z pewnością w głosie hrabia. — I nigdy nie było takowego. Żadnych przemarszów armii nigdzie też nie spostrzeżono. Shak pozostawił nas samych, to pewne.

— Jakie więc szanse są?

Dreigh zaśmiał się.

— Takie, że dwóch poruczników Gwardii zdezerterowało. — stwierdził bez ogródek. — Mamy jednak mury. Nie każde miasto je ma w Nionis. Nasze stare są, ale na naszą korzyść zadziałają. — powiedział z przekonaniem Dreigh.

Kasir pokiwał głową ze zrozumieniem. — Jeśli miasto pragną zdobyć, muszą się na murach potykać.

— Właśnie. — pokiwał głową hrabia. — Najpierw muszą walczyć o mury. Ważne więc, by je utrzymać.

— A jest czym? — spytał chmurnie Kasir Naran.

— Szukam każdego, kto tylko się nada. — rzeczowo odpowiedział hrabia. Spojrzał z namysłem na młodego człowieka.- Dużyś. — stwierdził z uznaniem — Ty nadasz się do Straży Miejskiej, to pewne.

— To mało. — ocenił kategorycznie Naran. — Jeden człowiek całości murów nie obroni. Na moje oko potrzeba z dwudziestu setek, by całe linie obstawić. I jeszcze z parę setek łuczników by się przydało.

Len Dreigh pokiwał głową, uśmiechając się do siebie łagodnie.

— Właśnie dlatego żem cię tu sprowadził. — powiedział. — Obserwowałem cię na targu. Skupiony jesteś. Dążysz wprost do celu. Oceniasz. Zbierasz wszelkie informacje, jakie tylko się da. I jesteś nieugięty. Dlatego opuściłeś hrabiego Darnela, prawda? Nie chciałeś kłonić głowy przed kimś, co twoim wrogiem był przed chwilą, prawda?

Kasir zaciął usta.

— Zrobię cię moim porucznikiem, jeżeli przyjmiesz ofertę. — ciągnął hrabia. — Płacę hojnie, dziesięć shakunów na miesiąc stałego żołdu. Będziesz odpowiadać jeno przed mną. Zgadzasz się na takie warunki?

Kasir zmarszczył brwi, rozważając ofertę. Była dobra, zaskakująco dobra, nawet jak na tę fatalną sytuację, w której znalazła się Lea.

Nie bał się wojny. Nawet tej przegranej. Zresztą, jeszcze nic nie było stracone — trzeba było tylko z polotem rozegrać te karty, które nam rozdano.

— Zastępca szeryfa. — powtórzył wolno, z namaszczeniem wielki mężczyzna. — Zgadzam się, to oczywiste.

— A więc… — Dreigh uśmiechnął się szeroko i rozparł wygodnie na własnym, szerszym i obitym futrzaną skórą zwierzęcia krześle. — A więc, drogi Kasirze, na służbie miasta Lei od dziś jesteś. Spraw się dobrze, drogi chłopcze, a gdy mi się spodobasz, to i może szeryfem cię zrobię! — wychylił się nagle i poklepał Narana po ramieniu, sięgając długą ręką ponad zawalonym papierami stołem. — A cóż to…

Kasir obejrzał się przez ramię.

— A, to… Miecz mój rodowy. Niejednego odparł wroga bez żadnego uszczerbku na sobie.

— Nie wątpię, nie wątpię… — Dreigh z lubością pogładził lśniącą gałkę tego największego oręża, jakiego kiedykolwiek widział. — Ile chcesz? Za niego?

— Nie na sprzedaż. — Kasir powstał nagle z krzesła, górując teraz nad małym hrabią, siedzącym na swoim fotelu za biurkiem.

— W porządku, chłopcze. Nie gorączkuj się tak, nigdym nie chciał ciebie w gniew wprawiać. — hrabia wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Siadaj i napij się ze mną. — rzekł, po czym postawił przed krzesłem Narana puchar napełniony winem, zaś drugi sam wziął do ręki. — Pij, a gdy zabraknie, doleję więcej. Uczcić musimy twój początek służby.

Kasir zasiadł więc z powrotem na swoim siedzisku i sięgnął po puchar, starając się przy okazji opanować wrodzoną podejrzliwość.

— No, Kasirze. Pewien jestem, że dobrymi przyjaciółmi zostaniemy. — stwierdził Dreigh, unosząc w górę puchar. — Zdrowie!

— Zdrowie. — zawtórował mu z widoczną rezerwą wysoki mężczyzna.

Wypił spory łyk wina; musiał przyznać, że było bardzo dobre.

— Skorom służbę właśnie zaczął — rzekł, Kasir odstawiając puchar na stół. — odłóżmy może świętowanie na dzień po wojnie, mój panie.

Hrabia patrzył na niego spokojnie.

— Masz słuszność. Trzeba wiele rzeczy przygotować. Nie czas na świętowanie. — przyznał z powagą. — Niemniej, wino wypijmy. Dobry to trunek. Tutejsze wina nie mają sobie równych w całej Nionis. Wierzaj mi, jak zdobędą nas i z dymem puszczą, może już nigdy podobnych nie być, trzeba więc skorzystać, póki jest to możliwe.

— Ile mamy ludzi na żołdzie? — spytał rzeczowo Naran.

— Do tej pory udało mi się ze cztery setki zgromadzić. — rzekł z zadowoleniem w głosie hrabia. — Sam jużeś stwierdził, że to z ćwiartka tego, co trzeba. Ale z dobrym oficerem na czele, mogą być i ze dwa razy tyle warci, ile stanowi ich liczba. — zauważył. — Dlategom parol na ciebie właśnie zagiął.

— Ile jeszcze mamy czasu, tyle wykorzystamy. — powiedział z mocą w głosie Kasir. — Zwerbujemy jeszcze z parę setek i jakoś to wyglądać będzie.

— Właśnie na to liczę. — powiedział z naciskiem Dreigh. — Na to właśnie liczę. Obrona już jest szykowana, mój chłopcze. Wiedzieć musisz, że chociaż wojny Lea nie widziała nigdy, to nie jest tak, że całkiem jest nieprzygotowana na taką ewentualność. Mamy pewne mechanizmy obronne, które zadziałać mogą i moi ludzie już od tygodni paru wszystko szykują. Później przejdziem się po murach. Musisz na własne swoje oczy wszystko obaczyć.

— To naturalne. — zgodził się z nim Kasir.

Raptem obrócili się obaj i spojrzeli się na drzwi, które otwarły się do środka i wszedł przez nie krępy mężczyzna w średnim wieku, przerywając im rozmowę. Widząc pogrążonych w rozmowie stanął z wahaniem koło drzwi, nie śmiejąc się odezwać, ani nawet poruszyć. Pochylił tylko z szacunkiem głowę.

— Hunys, poznaj proszę, to Kasir Naran, od dziś dowódca twój. — przedstawił go hrabia. — To jeden z moich ludzi, Naszych — poprawił się. — Zwie się Hunys i jest podoficerem.

Kasir skinął głową, przyglądając się ciekawie swojemu nowemu podkomendnemu. Miał on lekko zadarty nos, kilkakrotnie złamany, a jago twarz zdradzała oznaki niedawnego upojenia alkoholowego.

Nietrudno było mu stwierdzić, dlaczego hrabiemu tak trudno było uzupełnić skład oficerski Straży, skoro pierwszy ze Strażników, którego poznał, miał wyraźne problemy z nałogiem.

Dreigh potrzebował na tym stanowisku kogoś pewnego, chłodno i pewnie myślącego. Kogoś takiego, jak Kasir Naran.

Hunys podniósł głowę i szybko otaksował spojrzeniem nowego dowódcę.

Dreigh poprawił się w fotelu.

— Mów, co wiesz. Od tej pory Kasir tu dowodzi, więc co masz mi do powiedzenia, mówisz nam obu. Albo jemu. Porucznik w moim imieniu władzę na Strażą Miejską sprawuje, rozumiesz?

— Jasne jak słońce, panie. — gorliwie pokiwał głową Strażnik. — Jaśnie panie, wieści od rybaków niosę, co to z połowów powrócili. Donoszą oni, że kilka mil na południe od nas wielka się armada rozbiła. Wiele okrętów mają i ponoć armię jakąś na północ wiodą. — przerwał, by zaczerpnąć tchu. — Od naszych wodę kupowali, by na podróż na północ się wyposażyć. Zdaje się, że dzisiaj już u nas będą!

Spojrzenia Kasira i hrabiego zetknęły się, pełne napięcia.

Armia?

Jakież to zrządzenie losu?

Czy to wsparcie dla nich, czy… dla wroga?

Serca obu zabiły nagle mocniej. Może jest dla nich jakaś szansa, którą nieznani bogowie w ostatniej chwili dla nich sprokurowali?

Kasir pierwszy zerwał się z miejsca.

— Trzeba iść do portu. — zawyrokował. — Musimy się dowiedzieć, co to wszystko znaczy. — mówił z gardłem ściśniętym emocjami.

Nie chciał dopuścić do siebie nadziei, ale przecież czuł, że kiełkuje tam gdzieś, w środku, i wolał uczynić wszystko, by zdusić ją w zarodku, niż dopuścić, by się rozwinęła. Potem byłoby już znacznie trudniej pogodzić się z faktem, że była zbudowana na niczym.


Lorak nie pamiętał, by kiedykolwiek w ciągu jego długiego życia dopadł go ból głowy równie potężny, jak w tym momencie.

Moc Andera, przepływająca przez niego w chwili śmierci vaksoskiego Maga solidnie go ogłuszyła.

Ale najważniejsze było to, że zagrażający im Czarmistrz został pokonany — raz na zawsze. Cała ta moc nie będzie już wykorzystana przeciwko nim. To był pierwszy krok na drodze do ostatecznego zwycięstwa, ale rewelacje Esse Bayeu nie dawały mu spokoju.

To były tylko dwa słowa, „On nadchodzi”, a nie potrafił ich zapomnieć.

Przecież był Księciem Magów, nie powinien się obawiać. A jednak czuł drżenie na samą myśl o człowieku, z którym ostatnio widział się ze cztery tysiąclecia temu.

Ech, kiedy już skończy się ten cały bałagan, będzie musiał złożyć Esse wizytę. Za dobrze sobie poczynał stary renegat i zdaje się, że jego moc solidnie się zwiększyła, skoro próbował dostać się za śliczną skórę Eliwary. I prawie się mu to udało!

Położono go w tej samej kajucie, co Keit; zdaje się że tylko ten jeden okręt nadawał się już do przewożenia rannych.

Zaśmiał się w duchu. Musieli nieźle się natrudzić, żeby wykopać go z tego krateru, który wybił w ziemi, jak spadał, a potem przywlec tutaj.

Na szczęście nie pamiętał już samego momentu uderzenia, a to znaczy, że pewnie był nieprzytomny, dzięki bogom.

Spróbował się podnieść do pozycji leżącej. Przyszło to mu z ogromnym trudem, ale musiał się zmobilizować; w końcu nie wiedział, czy Keit przetrwała burzę, czy potrzebuje jego pomocy, czy też po prostu umarła. Jakież było jego zdziwienie, gdy dostrzegł, że łóżko rannej zajmują dwie kobiety, leżące z całkowitym spokojem jedna obok drugiej, pogrążone w obęciach Morfeusza.

Przyjrzał się uważniej Keit. Widział jej twarz, mokrą od potu; musiała dalej gorączkować przez ubiegłą noc. Nie wyglądała już jednak na tak rozpaloną, jak była do niedawna. Nie było śladu infekcji, więc mógł być już chyba dobrej myśli.

Druga kobieta, zwinięta w kłębek, leżała na kocu okrywającym ciało Kei, ale Lorak nie miał jeszcze okazji jej poznać.

Była piękna tym dojrzałym rodzajem piękności, który przychodzi, gdy młodzieńcza uroda przemija. Lorak natychmiast zwrócił uwagę na niezwykłe znamię w kształcie gwiazdy znajdujące się po prawej stronie karku i zaraz też uznał, że to, co owa kobieta uważa za swoje przekleństwo, jeszcze ją upiększa i dodaje jej uroku.

Lorak z trudem dźwignął się z łoża i podszedł do okienka, by spróbować się zorientować po stanie morza, ile czasu zabrało mu dochodzenie do siebie.

Z każdym krokiem wracały mu siły, ale czuł, że do stanu optymalnego ma jeszcze bardzo daleko.

Mimo iż przeciwnik nie okazał się aż tak wymagający, jak początkowo się spodziewał, to i tak sporo go to zwycięstwo kosztowało.

Martwiło go co innego. Niegdyś znał wszystkich Czarmistrzów w Nionis, bez względu na ich rangę. Ten cały Ander zaś pojawił się jakby znikąd i to od razu wyposażony w zdolności, których pośledniejsi Czarmistrze nie posiadali. Umiał latać i zadawać ciosy w całym spektrum fal elektromagnetycznych. Zawsze sądził, że jeśli ktoś posiądzie już podobne zdolności, będzie o tym wiedział. A tu zaskoczenie; nie tego się spodziewał.

Jeśli zaś jeden z nich umknął jego uwadze, czemu nie mogło być ich więcej tam, w całym tym wielkim świecie?

Trzeba przyjąć tą cenną lekcję i starać się działać dalej. Priorytetem była walka o zdrowie Keit, i to bez udziału magicznych mocy. Lorak nie lubił chodzić na łatwiznę, wierzył, że czasem trzeba się solidnie zmęczyć, by mieć większą satysfakcję z osiągniętego sukcesu.

Podszedł do łóżka i zdecydowanie potrząsnął zwiniętą w kłębek zdrową kobietę za ramię. Algina As-Liath z ociąganiem otworzyła oczy i uśmiechnęła się, ciągle jeszcze pozostając nieco w świecie snu. Jednak potrzeba było tylko chwili, by oprzytomniała i, widząc nieznajomego mężczyznę wpadła w popłoch, chroniąc się za kocami, na których spała. Na czarnoskórego Czarmistrza wyglądały spod nich jedynie przerażone, intensywnie niebieskie oczy.

Oddychała ciężko, próbując otrząsnąć się z szoku, który ją dopadł.

Kiedy on się tutaj pojawił? Kim on w ogóle jest? Przecież kiedy tu wchodziła, w kajucie była tylko śpiąca ranna!

— Kim jesteście, panie? Czego ode mnie chcecie? Przecież nie skrzywdzić słabej kobiety i chorego dziecka? — zapytała z przestrachem w głosie.

Lorak zastanawiał się tylko parę chwil, po czym odpowiedział:

— Jam jest Lorak. A kimże ty jesteś, pani?

— Algina. Małżonką jestem kapitana tego vargu, Nocnego Motyla. — pani As-Liath opuściła nieco koce.

— Co tu robisz? — indagował Lorak.

— A ty, panie? — Algina odzyskała nieco pewności siebie, widząc, że nieznajomy mężczyzna raczej nie ma zamiaru krzywdzić ani jej, ani Keit.

Lorak skrzywił się i usiadł na swoim krześle. Ból glowy znowu się odezwał, wytrącając go na moment z wątku. Przycisnął pięść do skroni i milczał przez chwilę, zamknąwszy oczy, aż w końcu ból minął.

Przez cały ten czas Algina nie wydała nawet jednego dźwięku, przestraszona do żywego.

— Jestem opiekunem. — wymamrotał w końcu. — Ta dziewczyna moją krewną jest, a ojciec jej powierzył mi zadanie pilnowania jej. — dodał po chwili. — Jestem krewnym jej matki. A ty, pani? Mogę wiedzieć, jakie to cele cię tutaj przywiodły? Wybacz, jeśli to natarczywość, ale jako jej opiekun muszę takie rzeczy wiedzieć.

— To biedactwo bliskości drugiej osoby bardzo potrzebuje. — powiedziała Algina rozbrajająco szczerze. — Chcę, by ową bliskość miała. Byłam… byłam niedobra dla niej wcześniej, bardzo niedobra. Chcę teraz winy swe jakoś odpokutować. Musi wiedzieć, że nie jest sama, i że zawsze ktoś przy niej jest, nawet gdy śpi.

Lorak rozejrzał się uważnie dookoła w trakcie jej przemowy. Oględziny utwierdziły go w przekonaniu, że walka z Anderem nie zrobiła okrętowi krzywdy. A przynajmniej jej bezpośrednie skutki.

Wysiłek Czamirnistrza nie poszedł na marne; varg nie ucierpiał zbytnio i nadal wyglądał świeżo i zdrowo.

Także i Keit zdawała się być spokojna i bezpieczna. Jej sztorm chyba też krzywdy nie uczynił.

— Gdzież małżonek twój, pani? — zapytał.

— Radzi, z innymi kapitanami. Zdaje się, że wyniośli ci ludzie nie bardzo wiedzą, co czynić mają. Rozkazów od ksiecia Aletha nie ma, bo i szans nie ma, by jakiś dotarł, więc zastanawiają się, czy by garnizon Lei nie wzmocnić przed dalszą podróżą.

— A po cóż to go wzmacniać? — spytał zdezorientowany Lorak.

— Giuadar na Leę maszeruje. — powiedziała takim tonem, jakby każdy o tym wiedział. — Dowiedzieliśmy się od miejscowych, kiedyśmy wodę kupowali na dalszą drogę. — wyjaśniła. — Mówili, że z pięć, może sześć tysięcy żołnierza na Leę idzie. A że rozkazów nie ma, to oni nie mają pojęcia, co powinni robić w takiej sytuacji. Jak zareagowałby nasz czcigodny dowódca.

— A nad czym oni, na Sedsyra plemię, debatują? Nawet, jeśli książe rozkazów nie zostawił, to chyba jasne jest, że wspomóc miasto należy, by do podobnego losu, jak w Dormoth nie dopuścić! — zdziwił się Lorak.

— Boją się choć jednego człowieka zostawić. Zbyt wielkie nieszczęścia mogą nas ponoć jeszcze w podróży spotkać, a i na miejscu każdy wojak na wagę złota będzie.

Lorak pokręcił głową z dezaprobatą.

— To nie ma znaczenia. Wszyscyśmy dorośli. Nie możemy obok cudzej krzywdy przepłynąć i nic nie uczynić. — mówił spokojnym głosem, ale pomysł pozostawienia miasta samego w biedzie wywoływał w nim spore emocje. — Gdzież oni?

— Chodź, panie. Wskażę ci varg, na którym są. Nadzieję żywię, iż do rozsądku radę dasz im przemówić. Chociaż uparci są i krótkowzroczni.

— Ja również taką nadzieję żywię. — westchnął Lorak.


Sześciokołowy wóz toczył się ośnieżoną drogą w kierunku potężniejącego na północy Ghahad Willdark. Opatuleni w płaszcze i wielkie futrzane czapy dwaj mężczyźni siedzieli na koźle, osłaniając się w miarę możliwości przed wszechobecnym mrozem.

Swój statek pozostawili w małej zatoczce na południu wyspy, tam też przesiedli się do tego dość niewygodnego środka lokomocji i podjęli dalszą podróż lądem, korzystając z uprzejmości pana na Ghahad, który podstawił wozy aby upewnić się, że wszelkie towary dotrą do jego pałacu nietknięte i nienaruszone.

— Widzę, że świetnie się spisał nasz kochany czarnoksiężnik. — stwierdził Ian Orsen. — Paplesz, przyjacielu, zupełnie jak żywy człek, od kiedyśmy odbili od brzegu Korelianowego pustkowia wczorajszego wieczora.

— Ach, Ianie, a jak ty byś się czuł na moim miejscu, powiedz mi? Gdybyś odzyskał utracony żywot po tak długim czasie, jak ja? A wraz z życiem chęć mówienia wraca, wierz mi. Ty wszak nawet nie wiesz, od jak dawna martwy ja jestem. — zaśmiał się Esehet. — A jużem ci mówił, żem żył w czasach, gdy Endilen jeszcze udzielnym księstwem było, a jam jego władcą miał zostać… Spadkobiercą potężnej krainy byłem, przyjacielu.

— Ale teraz to jeno historia. Dość o tym. Dostałeś nowe życie, lecz pewnie żadnym księciem już nie będziesz.

— Tu rację masz. — IsTav usadowił się wygodniej. — Ja nawet ochoty nie mam, by tam wracać. Od kiedy Korelian pełnię władzy nad mym ciałem mi wrócił, jedno mam tylko pragnienie: zemstę!

— A ja jeno do mej pani pragnę wrócić.

— A, tak. Kobiety. Oto powód następny, dla którego życie słodszym się wydaje, niźli jest. Z całą pewnością i w tym temacie spróbuję wykorzystać pełnię możliwości, jakie życie w istocie daje — i niech no mnie kto spróbować spróbuje! — przyrzekł sobie IsTav z zabawnym błyskiem w oku.

— Zapewne wielce wdzięczny Korelianowi jesteś za przywrócenie cię do życia? — Ian spojrzał na niego z ukosa, próbując go wybadać.

— Jakżebym mógł nie być? Wszakże on sprawił, żem wyzwolił się z zaklęcia gorszego, niż śmierć. Wierz mi, przyjacielu, coś o tym mogę powiedzieć. — Esehet wyglądał na wielce zdumionego powątpiewającym tonem Iana.

— Ha. Otóż i właśnie jest to, co martwi mnie najbardziej. Sądzę wciąż, żeśmy nazbyt prędko mu zaufali.

— Co masz na myśli?

— To mam na myśli, że zbyt prędko żeśmy się zaangażowali. Nic żeśmy gruntownie nie przemyśleli.

— A co tu jest do przemyślenia? — IsTav zmarszczył brwi.

— Ano widzisz. Co dwaj toczą wojnę. Dwie strony konfliktu stanowią, czyliż nie? Jednak, jak sam powiedział Korelian, jeden drugiego zabić nie może. To też prawda, nie? Jeśli my znajdziemy się w tej rozgrywce, i przeważymy szale na Koreliana korzyść, czyż równowagi to nie zaburzy przypadkiem? Myśle, że odpowiedź jest raczej oczywista. Korelian nas straszy końcem Nionis, jeżeli Eylayen wygra, a jego pan przybędzie. Lecz cóż, jeśli Eylayena zabraknie, a Korelianowi odbije?

IsTav wzruszył ramionami.

— Alboż to ma jakiekolwiek znaczenie?

— Równowaga ma znaczenie. — podkreślił z naciskiem Ian. — Równowaga jest wszystkim.

— Rozważania tu prowadzisz zupełnie bez znaczenia, bowiem nie sądzę, byśmy żywi mieli szansę stąd wyjść. — odrzekł nagle bez cienia wesołości Esehet, patrząc z ukosa na Iana i marszcząc brwi.

Orsen nie był kompletnie przygotowany na te jego słowa.

— Więc sądzisz, że umrzemy? — podsumował po namyśle.

— Poznałem Eylayena. Nie zna litości. — rzekł poważnie Esehet.

— Ale mimo to idziesz. — zauważył Ian.

— Jasne, że idę! — odrzekł zdziwiony Esehet. — Toż to całkiem oczywiste jest. Korelian mi życie oddał, wiec na jego rozkaz mogę je stracić. To tak proste dla mnie jest.

— Dla mnie nie. — ze smutkiem w głosie odparł Orsen.- Ja się jednego tylko boję. Widzisz, nie znamy celów, do których dąży Korelian. Bo przecież zabicie Eylayena nie jest celem samym w sobie. Coś musi mieć w głowie, a środkiem do celu tego osiągnięcia śmierć jest Eylayena. Śmierć nie z jego ręki, oczywiście. I nie wątpię przy tym, że Korelian równie niebezpieczny jest jak Eylayen.

— Jakiż więc zamysł jego może być, jak sądzisz?

Orsen wzruszył ramionami.

— Korelian to istota, którą trudno zgłębić. — powiedział. — Chciałbym wiedzieć, co w istocie zamierza, ale wiem jedno; człek, co wielką potęgą rozporządza, władzy zawsze pożąda. I to tej największej, bo absolutnej.

— Więc cóż radziłbyś w tej sytuacji?

— Gdyby mnie słowo nie trzymało? Odstąpić. I zostawić tych dwu szaleńców w ich morderczym tańcu. Niech się sami wzajem pozabijają.

— I tak szans żadnych przeciw Eylayenowi nie mamy. Zabije nas, a wtedy wszystko powróci do tego ich morderczego tańca, jak sam to nazwałeś. — zauważył IsTav.

— Korelian twierdzi, ze jakoweś szanse mamy. — przypomniał Orsen. — Eylayena moc ochronna żadnego Maga do Ghahad nie dopuści, czy to Koreliana, czy jakowego innego, lecz nas, kupców prostych z Vaksos zmierzających, przepuści bez problemów. To jest to zaskoczenie, co je wykorzystać przeciw niemu mamy.

— Sam w to nie wierzysz. — sceptycznie rzekł Esehet.

— Oczywiście, nadal sądzę, że błąd wielki robimy. — powtórzył Ian. — Ale cóż, skorom sam się w to wpakował, muszę być w tym do końca. Com obiecał, wykonam, acz z niechęcią wielką. Ale ty — ty masz wybór. Słowa nikomu nie dawałeś.

— Idę z tobą. — IsTav wzruszył ramionami, patrząc na rosnące tuż przed nimi mury Ghahad. — Zaufałeś mi, gdym był jeszcze ghoulem, nie w pełni własnej kontroli. To coś, czego się łatwo nie zapomina.

Wóz dotarł do rozpadliny, która rozciągała się przed bramą Ghahad, rozpadliny, która zdawała się nie mieć dna. Rozpięto nad nią kamienny most, wzbijający się sporym łukiem w powietrze. Konie parskając ruszyły po tym moście, jakby doskonale wiedziały, że prowadzi on do domu.

Rozpadlina ciągnęła się wzdłuż murów okalających siedzibę Eylayena, których monumentalne rozmiary dopiero teraz mogli właściwie ocenić. Były zbudowane z litej skały w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, kryjąc w środku wielki, prostokątny budynek, pełniący rolę i domu i laboratorium jednocześnie.

Cała wyspa była domeną Maga — każdy jej fragment przesiąknięty był energią magiczna, której działanie dawało się wyczuć w każdym jej zakątku.

Esehet wskazał na blanki; stały tam posępne postacie ogromnych wojowników, nieruchome jak posągi.

— Są tacy, jakim i ja byłem. — rzekł z goryczą. — Wydarci z ramion śmierci, lecz nie wróceni życiu. Uwięzieni w przejściu między światem żywych a światem cieni. Niezdolni do życia, lecz nieumarli. Żaden bóg nie dopuściłby do tego, gdyby istniał!

Orsen obrzucił wzrokiem ponure sylwetki, które opanowały mury i w duchu przyznawał rację Esehetowi. Po stokroć wolałby umrzeć, niż trwać w takim stanie.

Lepiej rozumiał też teraz wdzięczność, jaką żywił Esehet względem Koreliana za wydarcie go z tego tragicznego losu.

I dlaczego ufał mu bez zastrzeżeń.

— To już bez odwrotu, przyjacielu. Wchodzimy do prosto w legowisko dzikiego antarenia, i to bez wsparcia ze strony kogokolwiek.

— Cóż za poważne słowa, Ianie. — mruknął ironicznie IsTav.

— Widzę, że zyskawszy nowe życie, zyskałeś też poczucie humoru. — zauważył Orsen.

— Taak… Lecz nie pora już na czcze rozmowy. Trzeba wjechać na dziedziniec i się rozgościć. — rzekł Esehet.

— Kaptury na głowy i do dzieła! — zakomenderował Ian.

Nie minęło wiele czasu, a już rozkładali swoje towary, wyciągnięte gdzieś z przepastnych skrzyń, w które zaopatrzył ich Korelian.

Czegóż tam nie było! Sukieneczki, płaszczyki, nawet bielizna damska — na której kompletnie się obaj udający kupców zresztą nie znali. Ale były też pierścionki, naszyjniki, bransoletki i inne elementy biżuterii damskiej, z którymi radzili sobie już nieco lepiej.

Słudzy Eylayena na samym początku pozbawili ich trzech czwartych ładunku, zabierając bez jednego słowa do zamku skrzynie z kawą, herbatą i tytoniem — a więc towary pierwszej potrzeby dla pana na Ghahad. Żadne ze wspomnianych nie mogło rosnąć i rozwijać się w tym klimacie samodzielnie, więc pozostawało tylko sprowadzanie ich z zewnątrz.

Zanim zdążyli się porządnie rozgościć, na placu pojawiły się dwie roześmiane kobiety, z których jedna miała włosy kruczoczarne, zaś druga była delikatną blondynką. Blondynki Orsen nie poznawał, ale na widok damy w czarnych włosach wybałuszył ze zdziwienia oczy i spoglądał na nią jakby ktoś obrzucił go urokiem, nie wierząc własnym oczom.

Lailana.

Obrócił się do wozu, myśląc w panice, jak teraz wybrnąć z tej sytuacji; myśli chaotycznie przebiegały mu po głowie. Wiedział już, że wszystko stracone.

Zwrócił się pospiesznie ku niej, gdy niewiasty dotarły do wozu.

— Pani, proszę, racz naszą znajomość zachować w tajemnicy! Jesteśmy tu z misją, wielce ważną misją!

Lailana zamarła na moment, a potem wykrzyknęła głośno:

— Ianie!

Piękność znad Arsalet

— Nie ma dobra ani zła! — krzyknął w nagłej desperacji Rahimar. Nawet możliwość taka wywoływała u niego dreszcze obrzydzenia. — Nic tak prostego w życiu nie istnieje! Wszystko zależy od tego, co patrzy, to on nadaje nazwę czynom! Jeśli zmienić obserwatora, może się okazać, że dobry czyn staje się złym!

Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk XI

Tafla jeziora Arsalet, nie mącona najdrobniejszym nawet podmuchem wiatru, migotała w popołudniowym słońcu jak najpiękniejszy diament w koronie Shakini, zakładanej tylko podczas ceremonii koronacyjnej. Jezioro było tak wielkie, że nawet gdyby mgła, która zalegała nad nim tego dnia podniosła się, nie można byłoby dostrzec z jednego brzegu brzegu przeciwległego. Opar znakomicie ograniczał pole widzenia, ale promienie słoneczne, przedostające się przez przerwy w spowijającym wszystko woalu, rozjaśniały nienaturalnie całą okolicę. Nic nie pomagało w precyzyjnym liczeniu czasu, a podróż wydawał się nudna i jednostajna.

Absolutną ciszę mąciło tylko skrzypienie długich wioseł, osadzonych w dulkach oraz delikatny, jednostajny szum, powstający, gdy szerokie pióra zamaszyście odpychały wodę do tyłu, pchając barkę do przodu. Stojący na dziobie Rahimar, otulony grubym płaszczem dla ochrony przed chłodem, rozmyślał w milczeniu, a uroda i poezja tego niezwykłego miejsca zdawała się do niego nie docierać. Choć dzień, pomimo zalegającej mgły był pogodny, oblicze księcia było pochmurne i posępne. W pewnym stopniu spowodowane to było faktem, iż zdawał sobie sprawę z faktu, że coś drąży Oneia od środka, a nawet będąc Czarmistrzem nie wiedział, jak mu pomóc.

Zdawało mu się, że ktoś zasiał w umyśle młodego hrabiegoagresję i niechęć do wszystkiego i wszystkich.

Miał tylko nadzieję, że to nie Lai jest tego przyczyną.

— Czym się trapisz, książę? — Denthor zbliżył się do Rahimara, również zatroskany.

— Leą, Thomarze. — rzekł bez owijania w bawełnę piracki książę. — Toć to druga już prowincja, która w łapy niedoszłego teścia mojego wpadnie.

— Puściłeś przez tego karczmarza odpowiednie rozkazy. — przypomniał hrabia. — Wszak twoi ludzie z karności w całym Nionis słyną.

— Tak, jeno rozkazy zdążyć mogą na dzwony końcowe. A jeśli nasi nie wspomogą Leian, nasza sytuacja ulegnie zasadniczej zmianie. Boję się, że wówczas możemy nie być w stanie obu naszych misji dokończyć.

— Gdyśmy o tym w Tvalthu rozmawiali o tym, nie wyglądałeś aż tak niespokojnie.

— Wtedy, Thomarze, jeszczem nie wiedział, jak postąpić, a ponadto ktoś ogłuszył mnie wieścią o tajnych królewskich konszachtach z Giuadarem. — przenikliwe oczy utknęły spojrzeniem na starym hrabim. — Jeszcze jednego mi nie powiedziałeś, stary przyjacielu. Wiem, że nie było sposobności, ale myślę, że powiedzieć mi możesz, jakże córka twoja umarła? Kiedyś był na Rohkod z poselstwem, bardzo ją polubiłem.

— Chyba wyjaśnienie jestem ci winien, choć w pewnej mierze. — Denthor odwrócił się i wbił wzrok w spokojną taflę jeziora. — Późno matkę Keit za żonę wziąłem, przyznaję, szaleństwem jakimś zwiedziony. Żona moja dobra była i łaskawa, lecz powiedzieć nie mogę, by mnie kochała. Nie mogę. — pokręcił głową powoli. — Małżeństwo to przez jej rodzinę ustawione było. Nie byłem niechętny, żona moja piękna była jak obrazek, zresztą, sam wiesz doskonale. Ale ona mnie nie kochała. Szanowałem to. Jakież miałem prawo, by tego nie uszanować? I wtedy Keit się pojawiła na świecie, a ja miłość w jej oczach do siebie ujrzałem… Wiem, że mnie moja córka kocha, Rahimarze i chyba dlatego właśnie zbytnio jej szaleństwom ulegam. — obrzucił wzrokiem całkiem teraz bliski mglisty horyzont. — Moja córka żyje, Rahimarze, jeno ze trzy chyba wiosny temu choroba umysłu ją jakowaś dopadła i rolę mężczyzny przyjąć postanowiła. Wtedy też Deilanem, mym synowcem się stała. Błagała, bym tajemnicy dochował. Pókim mógł, czyniłem to, lecz w niczym jej już nie zaszkodzę.

— Więc to ona owym młodzieńcem była, co z tobą na naradę przybył do mego domu w Voulth i za twego syna był się podawał? — stwierdził z rozbawieniem Rahimar. — Przyznaję się, dałem się nabrać.

— I ja, jako rodzic, przyznać muszę, że nieźle to rozegrała. — rzekł hrabia zadowolony. — Ale cóż, kiedy wiem doskonale, że to szok po śmierci matki był tego przyczyną. Pamiętam, jak wiele ją to kosztowało, jak była wówczas przybita.

— Wszyscy mamy swój kawałek historii. — wyszeptał Rahimar, myśląc o Julietcie. — Wiem, żeś z ojcem moim walczył pod Farsam w 4749 roku. Czyż nie tak? Rebelia w Houpton?

Denthor wbił zamglony wzrok w deski pokładu. W jego umyśle jakiś zły duch na nowo odtwarzał dźwięki bitewne, szczęk stali, wybuchy, krzyki, jęki rannych… Wszystko powróciło, jakby przez moment znalazł się tam z powrotem.

— Ciężki to był dzień. — powiedział w końcu. — Oni mieli rację, zwłaszcza po masakrach lat czterdziestych. Co z tego, że ich ruch był ze wszech miar sprawiedliwy? Wszyscy zawsze mają rację. Ale Shak nie znosi sprzeciwów. Alem wtedy był młody. Inne rzeczy się dla mnie liczyły. Powstańcy również niejedno życie z naszych szeregów na sumieniu mieli. Niejeden, co w krzaki szedł za potrzebą, już tam pozostał na wieki. Wszyscyśmy chcieli się stamtąd wydostać, ten smród bagien coś złego nam robił. A ja, głupiec, żonę ze sobą tam zabrałem… Nie, nie Keit matkę. Pierwszą moją małżonkę. Twój ojciec jeno ją poznał był. Zostawiłem ją w obozie, ciężko strzeżonym, kiedym na naradę się udawał jeno, do namiotu sąsiedniego. To im starczyło, powrócić z tej misji nie zamierzali. Zmierzchało już, więc pora dla zamachowców odpowiednia była, wdarli się do obozu, cicho jak zwierzęta, którymi musieli być w istocie. Mnie nie było w namiocie, więc ją zabrali. Nie miała jeszcze osiemnastu wiosen… Torturowali ją. Zabili. A jam poprzysiągł, że nie będzie żadnej litości dla ludzi, co w tak okrutny sposób kobietę zabić się nie wahają, bezbronną, niezdolną do stawienia im czoła w żaden sposób. I nie było. W istocie. Ale czyż ty możesz powiedzieć, książę, żeś bez winy? Że ktokolwiek w Nionis jest bez winy?

Rahimar nie odpowiedział.

Cóż miał powiedzieć… W jego umyśle zmaterializowała się postać Rozy, rozciągniętej na krzyżu, wydanej na pastwę dzikim ptakom drapieżnym i zwierzętom.

Pamiętał, co czuł, znalazłszy ciało Su, rozdartej na pół żelazem i drewnem przez jakiegoś prostackiego żołdaka z Vaksos.

Mógł, chciał i miał prawo nazywać ją swoją córką, i z całą pewnością nie czynił różnicy pomiędzy nią a Laurą, choć Laura była jego krwi.

Kwestią „krwi” zresztą nigdy specjalnie się przejmował, wszak usynowił Iana, kiedy ów był sześcioletnim dzieckiem, i z dumą zwał go swoim synem, choć niewielka była różnica wieku pomiędzy nimi.

Także i Su dał dom, kiedy ostała się sama, bez rodziców, pomarłych w tamtej strasznej zarazie. Pamiętał tę radosną chwilę, kiedy mógł Ianowi oddać swoją wychowankę za małżonkę, jak się cieszył, gdy okazało się, że będzie miała dziecko.

A potem i Rozę i Su wraz z Ianem wysłał na tamten świat.

Masakra na Rohkod na zawsze pozostanie w jego świadomości, nawet jeśli nie była to już krwawiąca, otwarta rana, a tylko szpetna, zaleczona blizna.

— Nic nie wiedziałem. — powiedział cicho. — Jakże mógłbym oceniać czy osądzać ciebie, gdy sam w podobnej sytuacji byłem? Ja na Rohkod straciłem moją… moją… kobietę. — wyjąkał w końcu, nie mogąc znaleźć żadnego innego określenia.

— Kiedym odwiedzał cię na Rohkod, szczęśliwszym wydawałeś się niż teraz. — Denthor nie patrzył na niego, patrzył przed siebie.

— I to cię dziwi? — parsknął zaskoczony Rahimar.

Denthor pokręcił głową z uśmiechem.

— Nie, wcale. Jeno na ten fakt twoją uwagę chciałem zwrócić. — odparł.

Nie dane im było kontynuować tej rozmowy, bowiem w tym momencie przerwał im okrzyk wydany przez jednego z załogantów promu.

Obrócili się obaj równocześnie, aby ujrzeć, jak wskazuje ręką na południowy wschód.

Rahimar momentalnie odzyskał równowagę i spojrzał w tamtym kierunku. Jego oczom ukazał się szybko przemieszczający się wir, który zbliżał się ku nim z zawrotną szybkością, przecinając powierzchnię spokojnej wody niby pocisk, pozostawiając za sobą smugę białej piany. Istota, która kierowała się w ich stronę, poruszała się z wdziękiem łabędzia i szybkością delfina. Woda poddawała się jej, rozchodziła się przed nią na boki, łagodnie niosąc ją przez jezioro.

Potem na moment mierzony jednym uderzeniem serca wszystko ucichło. Fala zniknęła, istota skryła się pod wodą.

Kolejne uderzenie serca i woda tuż przed łodzią dosłownie eksplodowała w górę, wyrzucając ze sobą jakiś kształt; a kiedy opadła z powrotem, oczom podróżników ukazała się owa istota, która wcześniej płynęła ku nim z ogromna prędkością.

Była to kobieta. Niezwykła kobieta. Obdarzona urodą, jakiej nie sposób znaleźć u jakiejkolwiek innej. Jej jasnorude, jaskrawe włosy, rozsypane jak aureola wokół głowy, spływały w dół po jej ciele, aż w końcu znikały pod wodą. Nieskazitelnie biała skóra zdawała się świecić, podobnie tegoż koloru szata, okrywająca całe jej ciało od szyi aż do powierzchni wody, odsłaniając jednakże ramiona.

Nie były to jednak te cechy, które budziły największe wrażenie u patrzących; te jedynie zwracały na nią uwagę. Każdy, ledwie ją urzał, natychmiast zachwycał się jej twarzą. Zielone oczy, prosty, delikatny nos, wargi pełne i czerwone, proste, acz delikatne rysy twarzy — wszystkie te szczegóły sprawiały, że kto tylko na nią spojrzał, natychmiast się w niej zakochiwał.

Nie sposób było znaleźć podobną niewiastę wśród śmiertelniczek.

Rahimar Gudhrok zmarszczył brwi, ale i on nie mógł się poruszyć, pozostając pod wrażeniem niezwykłego gościa. Ogromnym wysiłkiem uniósł do góry dłoń w tradycyjnym geście powitania; nieomal czuł, jak mięśnie, ścięgna i stawy stawiają opór jego woli.

Zamrugał gwałtownie oczami, próbując pozbyć się tego dziwnego odurzenia, które ogarniało go i uniemożliwiało myślenie.

— Witaj, książe Aleth. — powitała go ruchem głowy. Był to delikatny, pełen nieopisanego wdzięku ruch. — Ciekawa ciebie byłam, więc gdy ujrzałam cię w moim królestwie, pospieszyłam, by ciebie poznać.

— Witaj, pani. — Rahimar poczuł się niezwykle wyróżniony, że kobieta adresuje swoje słowa do niego i tylko do niego.

Wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie.

Doskonale wyczuwał potęgę magii, która w jednej chwili ogarnęła całe to miejce, w którym wszyscy się znajdowali. Instynktownie, jakby robił to milion razy w życiu, sięgnął ku jej źródłu własnym umysłem i przeraził się, czując jak obca i wyniosła jest jej istota.

To nie była Magini — ani wiedźma — przynajmniej nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu.

Zetknęli się tu z potężną siłą, promieniującą z łona samej ziemi, niemierzalną i bezgraniczną, której upersonifikowana postać stała przed nimi na wodzie, zespolona z nią, lecz stanowiąca odrębny byt.

Czymkolwiek była, stanowiła ucieleśnienie samej mocy, energii magicznej, która uzyskała samoświadomość, stając się tym, co widzieli przed sobą.

— Książę. — przemówiła łagodnie kobieta, jakby nie dostrzegając innych ludzi w łodzi. — Witaj w moim królestwie. Oczekiwałam cię i przybyłeś, dokładnie tak, jak mówi prastara przepowiednia, zbyt stara, by mogli znać ją ludzie, choć dla mnie zdająca się liczyć zaledwie kilka chwil. W moim bycie czas nie gra roli.

— Jestem tutaj. — Rahimar ledwie wymówił te słowa. — Lecz moja tu obecność nie z przepowiedni jakiejś wynika, lecz z mojej własnej woli. A kim ty jesteś, śliczna pani?

— Jestem panią mego królestwa. Jestem panią tego jeziora i wszystkiego, co w nim żyje i nie żyje. Panuję w miejscu, gdzie czas płynie podług mojej woli. A teraz jestem tu, aby wyjawić ci to, co się ma wydarzyć. Jestem tu, aby wskazać ci błędy, któreś był popełnił. Jestem tu, by strzec równowagi między dobrem a złem, równowagi, którąś był w nieświadomości swojej zachwiał. Nazywaj mnie Arsalet, jeśli chcesz, lecz znano mnie pod licznymi imionami przez tysiąclecie, jakie oglądałam na tej planecie.

— Nie ma dobra ani zła! — krzyknął w nagłej desperacji Rahimar. Nawet możliwość taka wywoływała u niego dreszcze obrzydzenia. — Nic tak prostego w życiu nie istnieje! Wszystko zależy od tego, co patrzy, to on nadaje nazwę czynom! Jeśli zmienić obserwatora, może się okazać, że dobry czyn staje się złym!

— Jest dobro. I jest zło. — rzekła z naciskiem kobieta, nie przejmując się wybuchem Rahimara. — Ów podział istnieje i nigdy istnieć nie przestał. Nikt z was, ludzi, nie jest w mocy jeno owej niezależnej od subiektywnych waszych osądów różnicy odnaleźć, nie jest wam dana pełna jej świadomość. Szukacie szlachetnych celów, by mordy, grabieże i inne zło usprawiedliwiać. Miłość, żądza odwetu, o własnej wyższości przekonanie, nie istniejące cele nadrzędne — zawsze coś prawdę wam przysłoni. Tak i ty, książę, mój książę, na niewłaściwej ścieżce jesteś i wiesz o tym dobrze. Nie odkupisz win, które ręce twe krwią plamią, władzę bowiem masz we krwi i wszelkie środki zastosujesz, jakie tylko znasz, aby ją odzyskać! Umrzesz, nie odnalazłszy swej drogi!

Rahimar wsparł dłonie o reling, zacisnąwszy palce tak mocno, że aż zatrzeszczała burta.

— To jest twoja przepowiednia? — krzyknął drwiąco. — Jeśli tak, trzeba się było nie trudzić! Znam ją aż za dobrze!

Arsalet rozpostarła dłonie w powietrzu, a z jej ciała wydobyła się potężna fala uderzeniowa, która w mgnieniu oka ogarnęła całą barkę. Rahimar spostrzegł z przerażeniem, że wszystko wokół zamarło, Denthor, stojący obok niego zastygł w bezruchu; widział nawet drobinki wody, stojące w powietrzu, a nie opadające zgodnie ze swoją naturą w dół, na gładką powierzchnię jeziora, która w tym momencie przypominała raczej nieruchomą taflę lodu.

— Pozwalasz, by wiodły cię rozpacz, strata, pomsta i gniew. Nie dostrzegasz, jak niewiele uczucia te znaczą. — niezwykły spokój emanował z postawy i słów kobiety. — Nie masz pojęcia, jak niewiele znaczą jakiekolwiek uczucia! Są jeno sposobem na uwolnienie się spod władzy tak wam wszystkim niewygodnej moralności.

— Gdzież sens jest w tym wszystkim, co mówisz, pani? Gdzież sens w umyśle, co ponad uczuciami stoi? — Gudhrok potrząsnął głową. — To uczucia nas wiodą, one siłą są i pełnią życia. Nie zaślepiają nas, wręcz przeciwnie — drogę wskazują, gdzie umysł jej nie dostrzega. Jako deszcz obmywają, gdy ostrego trzeba spojrzenia i czystości serca.

Arsalet pochyliła głowę, spoglądając na niego parą niezwyczajnych, intensywnie zielonych oczu. Przywodziły one na myśl toń jeziora, które przepływali barką.

— Jesteś niezwykły, człowieku z rodu Aleth. — wyszeptała. — Gdybym umiała kochać, pewnie bym się w tobie zakochała, choć niebezpieczna to ścieżka. Patrtz! — wskazała w dół, wprost na nieruchomą taflę wody pod jej stopami.

— O, nie. — zaprotestował Rahimar, energicznie kręcąc głową. — Jużem to przerabiał. Z innymi.

— Patrz. — powtórzyła.

Ale to już nie jego umysł pokierował jego własną głową, która obróciła się w dół, w kierunku toni, także nie ona zmusiła go do wpatrywania się w nią.

Po paru chwilach dostrzegł zamazane kontury. W następnym zaś momencie został wessany do wewnątrz, nie ciałem, a duchem i w jednym momencie cofnął się wstecz o kilka lat.

Wszyscy, którzy odgrzebywali dotąd jego przeszłość, mieli niezwykłą zdolność doszukiwania się tych momentów, które najboleśniej odczuł. Jak gdyby czerpali obrzydliwą sadystyczną przyjemność z przywoływania wspomnień o wydarzeniach, które raniły najbardziej, a które chciał zakopać jak najgłębiej w otchłani nieświadomości.

Był teraz znowu na Rohkod. Ale wyspa nie była spalona, nie stała w pożodze ognia, nigdzie też nie leżały na wielkich stosach ciała bestialsko pomordowanych. Był siódmy dzień miesiąca Gueran, sam środek zimy, największej i bodaj jedynej śnieżnej, jaką widziała Rohkod. Zaspy pokrywały pola, śnieg, uporczywie usuwany każdego dnia przez służących po to tylko, by w nocy spadło go jeszcze więcej, leżał grubą warstwą także i w Cytadeli, na jej licznych dachach.

Ale dzień był przynajmniej spokojny, nawet bardzo spokojny. Książę siedział na stopniach swego tronu, na którym zasiadał jedynie w trakcie najważniejszych uroczystości i głęboko zamyślony mierzwił palcami własne długie włosy, zawiązane w przemyślny, gruby jak męskie ramię warkocz.

Przed nim stała kobieta o kruczoczarnych włosach, sądząc po wygładzie, jego rówieśnica. Pochylała się nad nim, głaszcząc go po ramieniu i szepcząc mu coś do ucha.

Znał tę piękną kobietę. Znał jej włosy, których zapach utkwił mu głęboko w pamięci. Mądre spojrzenie niebieskich jak bezchmurne niebo oczu, wpatrzonych ze skupieniem w jego własne. Ramiona, które doprowadzały go do tego momentu, w którym ledwie się kontrolował. Były momenty, że chciał się zupełnie nie kontrolować.

Jakimś cudem Rahimar był jednocześnie wewnątrz swojego ciała i dryfował jako czysta świadomość pod sufitem sali tronowej. Z tej wysokości miał doskonały widok na całe wnętrze, uczepiony jednej z belek, tworzących powałę.

Jego oczy, a właściwie nie oczy, bo w stanie niematerialnym nie mógł ich posiadać, więc musiał to być jakiś inny zmysł percepcyjny, który rejestrował wszystko to, co działo się w sali tronowej, rozpoznawał znajome sprzęty, które swego czasu sam był ustawiał, każdy mebel, zasłony w ogromnych oknach, nawet kwiaty i inne rośliny w wielkich drewnianych donicach.

Budowę Cytadeli zakończono w dziesiątym roku zasiedlenia wyspy, kiedy jeszcze port był zwykłym drewnianym pomostem, a miasto stanowiło kilkadziesiąt drewnianych chat i magazynów. Akurat drewna na Rohkod nie brakowało nigdy.

Za wzór budowniczym posłużyły Cytadele królewskie Vaksos i Tvalthu, wiekowe, mocarne budowle, które oparły się zakusom czasu i pozostały potężne, monumentalne, budzące respekt i strach wśród poddanych. Jedynie budulec był inny.

Było komu budować, zarówno Cytadelę, jak i miasto — w czasie największego rozkwitu Rohkod zamieszkiwał nawet milion ludzi, co stanowiło populacje mniejszą, niż w samym wielkich metropoliach Nionis, ale wystarczająco dużo, by wyspa mogła zmieniać się nie do poznania dosłownie z roku na rok.

Wszyscy ci ludzie chcieli pokazać swoim dawnym Ojczyznom, że i oni potrafią coś osiągnąć, że doskonale radzą sobie sami; Cytadela miała być widocznym z daleka, namacalnym tego dowodem.

Ale nie wszystko w tym miejscu było idealne i piękne, nawet za murami tej niezwykłej budowli. Oto daleko za tronem, w otwartych na pół drzwiach wiodących do prywatnych komnat książęcych, stała młoda jeszcze i doprawdy piękna kobieta, opierając czoło o futrynę drzwi.

To była Roza; spędziwszy z nią tak wiele lat życia Rahimar nie miał trudności z rozpoznaniem jej w tej zrozpaczonej kobiecie. Nie widział jej twarzy i niczego nie słyszał, ale sądząc z niekontrolowanych ruchów jej pleców, biedna dziewczyna musiała bezgłośnie płakać.

A on sam, jedyna przyczyna jej cierpień, siedział naprzeciwko Lailany i rozmawiał z nią właśnie. Niejednokrotnie już się zastanawiał, cóż to za zła siła sprawiła, że zignorował szczerze mu oddaną kobietę, a pokochał bez pamięci tę, której wszak nigdy nie dane mu będzie zdobyć?

Nie potrafił, ani wtedy, ani teraz, dokonywać właściwych wyborów, jeżeli chodzi o kobiety.

Gdybyż tylko dało się tak kształtować swoje uczucia, jak podpowiadałby rozum…

Kiedyś, dawno temu, kiedy umierał jego stary nauczyciel, który przybył wraz nim na Rohkod, ostatnimi słowami pouczał go w kwestii Rozy, mówiąc „Nie odrzucaj tego, co dobre, mój synu”.

Pamiętał ją doskonale z tamtych czasów, bladą, małą dziewczynkę, która wszędzie wodziła za nim oczyma. Jej głęboko niebieskie oczy zawsze łatwo napełniały się łzami.

Wtedy wisiał nad nim cień Julietty i choć wziął tę dziewczynę do łoża i zapewnił jej należne miejsce u swego boku, nigdy nie potrafił pokochać jej tak, jak na to zasługiwała. Nigdy się nie pobrali…

A dała mu największy skarb, jaki miał na tej planecie.

Laurę.

A ten dzień? Musiał być ostatnim gwoździem do trumny, kroplą, która przelała czarę. Musiała przecież widzieć, że on i czarnowłosa przybyszka z kontynentu mają się ku sobie — była bystra jak mało kto i zarządzać potrafiła całym dworem. Nikt inny nie musiał się nawet czegokolwiek domyślać, ale ona wiedziała.

Zresztą, jak się z kimś jest tyle lat, to się takie rzeczy poznaje bez pudła.

A mimo to Roza nigdy go nie opuściła.

Czasem tak pewnie się dzieje, że szukając wyśnionej miłości, nie dostrzegamy tej prawdziwej, która przecież jest tuż obok. Czasem dopiero jej śmierć otwiera nam oczy. Tak było teraz; zraniony książę, przekonany, że nigdy już nie będzie mu dane żyć szczęśliwie u boku ukochanej kobiety, nie potrafił dostrzec, jak niewiele mu do tego szczęścia brakowało.

Patrząc z zewnątrz, można by uznać go za człowieka, który z niezwykłym okrucieństwem sprawia ból drugiej osobie, jakby czerpał z tego sadystyczną przyjemność.

Wszyscy popełniamy błędy; nie wszyscy jednak chcemy i potrafimy je dostrzec, a cóż dopiero się do nich przyznać.

Wsłuchał się uważnie w słowa, które Lailana szeptała mu do ucha. Pamiętał je? Czy też je właśnie sobie wyobrażał? Och, sądził, że każda ewentualność była równie mocno uprawdopodobniona.

— Mój najdroższy, tak wiele się wydarzyło w ciągu tych paru dni. — szeptała, wodząc palcami po zarysach jego twarzy. — Te parę dni sprawiło, że świat mój zmienił się całkowicie.

Zawsze, gdy padają podobne słowa, mężczyzna jest pewien, że albo coś się kończy, albo coś poszło nie tak.

Rahimar uniósł więc na nią oczy, pewien, że szybko nadejdą złe wieści.

Nie przeliczył się.

— Książę, wiedzieć powinieneś, żem ja już zaślubiona. — Lailana zaczęła ostrożnie, choć i tak wiedziała, że ognista kula, która w tym momencie wpadłaby do sali tronowej, nie uczyniłaby szkód równie wielkich, jak jej słowa, obojętnie jakich by nie wybrała i jakim tonem by je przekazała. — Mój przyszły małżonek hrabią jest prowincji w pobliżu Voulth. Nigdym go jeszcze nie widziała, a nasi rodzice zdecydowali o tym związku już wiele wiosen temu, gdyśmy dziećmi jeszcze byli. To dlatego, bo… widzisz, mój ojciec hrabią jest Voulth, a funkcja ta dziedziczna jest.

— Twój ojciec zaś jeno dwie córki ma. — dodał Rahimar. — I to ciebie wyznaczył na tą, która poślubić ma przyszłego szeryfa.

— Właśnie tak. — potaknęła Lailana. — Ja mam hrabiego Sabura Oneia małżonką zostać.

— Sabura… Oneia? — książę poczuł, jak krew spływa w dół z jego twarzy. — Sabura Oneia? — powtórzył, nie rozumiejąc tego, co sam mówi.

Nie wierzył własnym uszom. Ze wszystkich ludzi, mieszkających w Nionis — wybór Jahana, ojca Lailany, padł właśnie na tego hrabiego, z którym Rahimar od lat utrzymywał przyjacielskie stosunki, największego jego sojusznika i orędownika na kontynencie.

Czasem jednak dziwne się rzeczy na świecie dzieją. Bardzo dziwne.

— Lai… — rzekł książę, siląc się na spokój. — Czemuś mi o tym wcześniej nie powiedziała? Nie zasługiwałem na tę wiedzę?

— Zbyt dobrze nam było tutaj, razem. — uśmiechnęła się blado. — niszczyć nie chciałam tego nastroju. Teraz jednakże, gdy do Voulth wracać przyszła pora, muszę ci o tym rzec…

Właściwie, wypominał sam sobie, to i tak nie miało większego znaczenia. Wszak związany był z Rozą, i nie pozwoliłby sam sobie na takie działanie, które mógłby ją skrzywdzić.

Nie miał przecież pojęcia, że Roza doskonale o wszystkim wie, i że przeżywa wszystko tak, jakby już i tak ją opuścił.

Uwięziony pomiędzy trzema kochającymi go kobietami, Rahimar wybrał tą, którą sam kochał najmniej.

Jak dziwnie czasem układają się ścieżki ludzkiego żywota!

I wtedy zrozumiał, o co chodziło królowej jeziora. Zrozumiał, czemu ukazała mu tę właśnie scenę, ze wszystkimi jej implikacjami.

Zaczynał pojmować absurdalność swoich własnych prywatnych wyborów, w których kierował się niczym innym, jak uczuciami.

— O to ci chodziło, prawda? — zwrócił się do Arsalet. — To właśnie chciałaś mi pokazać? Że wybory moje bezsensowne były? Uczucia nie sprawiają, że złe wybory stają się dobre. To zrozumiałem.

Lady Arsalet uśmiechnęła się.

— Teraz prawdziwą przepowiednię ode mnie usłyszysz, skoroś lekcję już pojął. — biała istota zdawała się świadczyć cała sobą, że nie przybyła tam w celu prowadzenia dyskusji: — Książę miłość swoją odnajdzie, lecz nie będzie mu dane jej doświadczyć. Człowiek zadanie swe wykona, lecz nie uzyska ni władzy, ni wdzięczności. Czarmistrz miejsce swe utraci, lecz nowe zyska, tam, gdzie się tego najmniej spodziewa. Książę będzie wielbiony, lecz człowiek pusty, Czarmistrz narodzi się dopiero wtedy, gdy człowiek umrze, a książę żadnej już decyzji nie podejmie. Przepowiednia ma spełni się, nim wojna końca dobiegnie, a wtedy znów się zobaczym.

— Nie odchodź jeszcze! — krzyknął z groźbą w głosie Rahimar. — Dość mam już, kiedy mi mówią, co mam robić. Nie jestem psem, by mnie przestawiać z kąta w kąt! Każdy na wierzch wyciągać chce wszystko, co mi się złe przytrafiło, każdy tylko ran w mojej duszy szuka, by mnie bardziej jeszcze upodlić! Czego wszyscy ode mnie chcecie, i gdzież kres jest tego snu? Pragnę spokoju, czy to tak wiele?

— Spokoju! — parsknęła kobieta. — Spokoju, mówisz? A sądzisz, że ktoś taki jak ty może spokoju zaznać? Zbudź się! Czyliż nie dociera wciąż do ciebie, żeś nie jest już panem twego losu, że odtąd to przeznaczenie twoje ustawia ścieżki?

Odwróciła się i zaczęła sunąć po powierzchni wody, nawet jej nie marszcząc, skoro czas wciąż jeszcze nie ruszył z miejsca.

Reakcja księcia była tak bardzo gwałtowna, jak bardzo czuł się on wytrącony z równowagi. W ciągu paru ostatnich dni przeżył więcej, niż wielu ludzi w ciągu całego swojego życia.

Nagromadzona wściekłość, która powoli się w nim odkładała, nagle wybuchła z całą siłą, jaką tylko mógł mieć Czarmistrz.

Czas ruszył z miejsca, kiedy książę Aleth oderwał się od pokładu barki i poszybował w górę, szybko, jak błysk światła, jak kula z energii, przeciął powietrze niczym błyskawica. Kiedy uniósł ręce ponad głowę i wydał rozkaz, którego sobie nawet nie uświadamiał, chmury zaczęły się kłębić na nieboskłonie, czernieć i ścierać się ze sobą. Zdecydowanym ruchem książę zmusił je do utworzenia jednolitej, czarnej masy ciągnącej się aż po horyzont.

Na długą chwilę zapadła cisza. Przerażająca cisza. Wisząc w powietrzu, Rahimar zgiął się w sobie, zwinął, oddychając ciężko. Potem nagle wyprostował się, rozrzucając ręce na boki.

— Nikt nigdy więcej! Jam jest Rahimar Aleth, Czarmistrz z woli Eulena! Narodziłem się i nikt nigdy więcej woli mojej do swojej nie nagnie!

Pojedynczy piorun przeciął niebo. W chwilę po nim następny, a już parę sekund później niebo przecięte zostało ciasną siatką niekontrolowanych wyładowań. Deszcz siekł wszystko i wszystkich dookoła. Taflę Arsalet wzburzył wicher, który zerwał się niewiadomo skąd.

Czarmistrza potęga kierowana gniewem i furią jednego człowieka, w tym szaleństwie sięgnęła szczytu.

Zdawało się, że świat został wywrócony na nice; sztorm kołysał niewielką barką jak dziecięcą zabawką, huragan wyrywał drzewa, a woda wdzierała się daleko na ląd.

A potem wszystko ucichło.

Ethyam Grakk wyciągnął w górę ręce i złapał ciało Rahimara, gdy ten zbliżył się wystarczająco do braki.

Wyczerpany, pirat spoczął na pokładzie, nie będąc w stanie chociażby poruszyć jednym palcem.

— Nigdy więcej. — szeptał, nie wiadomo było, czy bardziej do siebie, czy też do nich wszystkich: — Od teraz ja jestem panem swego losu.

— Już dobrze, Rahimarze. Kontrolować się musisz nauczyć to, co posiadasz. A masz tego wiele. — mówił Grakk nad jego uchem.

Przysiągłby, ze słyszy dobywający się znikąd śmiech tak gwałtowny, że wręcz przerażający.

Przenikający do samej duszy człowieka, do jej najgłębszych pokładów.

Narada

— Cóż, mój drogi przyjacielu. — westchnął Grakk. — Zdaje się, żeśmy uwolnili na świat zło większe, aniżeli moglibyśmy przypuszczać. To sam Regnar Aleth, niegdysiejszy władca Vaksos z czasów tak zamierzchłych, że nikt tego już chyba zmierzyć nie potrafi.

Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk XI

Jeszcze nigdy chyba Severionowi nie smakowały tak bardzo pocałunki kobiety, jak wieczorem tego pochmurnego dnia. Obydwoje nie mieli pracy na statku, ich wachty były już odrobione, zamknęli się więc w jej niewielkiej kajucie, której trzy czwarte powierzchni zajmowało łóżko i oddawali się cielesnym przyjemnościom. Severion musiał po raz kolejny już przyznać, że Eliwara jest najlepsza w tym, co robi; cokolwiek by to nie było.

Po tylu dniach podchodów, knowań i intryg należało mu się wreszcie coś od życia. Niedostępna królowa lodu nareszcie mu uległa.

— Od paru już dni się zastanawiam, dlaczego masz prywatną kwaterę, Eliwaro, i jakiem mądry, dotąd na rozwiązanie onej zagadki nie wpadłem. — stwierdził w samym środku najbardziej ognistego pocałunku, jaki otrzymał w całym swoim pirackim życiu, a posmakował już wszak niejednego.

— Ukryte mam przymioty, których nawet nie podejrzewasz, a które sprawiają, że każdy mężczyzna docenić mnie musi. — droczyła się z nim z czułym uśmiechem na wargach.

— To każdy wie. — Severion dołożył swoje podczas kolejnej przerwy dla zaczerpnięcia tchu.

Łoże już pozbyło się zarówno kocy, jak i prześcieradeł, ale natężenie ich ruchów nie zmalało. Severion doskonale wiedział, że ma w ramionach najwspanialszą kochankę, jaką tylko mógłby sobie wymarzyć, i zamierzał wykorzystać sytuację aż do całkowitego wyczerpania, jego lub jej.

Jak dotąd to on był tą mniej wytrzymałą stroną miłosnych zmagań, ale nie miał najmniejszego zamiaru przestawać lub co najmniej dać to po sobie poznać.

W końcu jednak i tak nie wytrzymał i rzucił, ciężko dysząc:

— Zwolnij, kochanie, na śmierć mnie zajeździsz!

— Dwa tygodnie, Severionie, nad tobą popracujemy, a kondycję będziesz miał! Ho, Ho! — roześmiała się mu w nos kobieta.

Namiętność, z jaką oddawali się sobie tego dnia, przekraczała wszelkie skale. Oboje doskonale wiedzieli, na jakim świecie przyszło im żyć i że nigdzie nie było miejsca, w którym mogliby sobie planować bezpieczną przyszłość. Trzeba wiec było żyć tu i teraz, i przyjąć wszelkie konsekwencje, jakie się mogły z tego narodzić. Nie było miejsca na hipokryzję i fochy. Wszelkie udawanie zostawili za drzwiami, a to, co robili, robili z cała naturalnością i dla osiągnięcia maksimum przyjemności.

Postanowili, że będą ze sobą szczęśliwi i, jak dotąd, postanowień swych dotrzymywali.

Korzystając z chwili przerwy, Severion odsunął się nieco od Eliwary i jego rozogniony wzrok rozpoczął wędrówkę po wspaniałym ciele leżącej u jego boku kobiety. Jej sztywne sutki o lekko różowym zabarwieniu, drobne, twarde mięśnie odciskające się sobie tylko właściwe wzory pod tą jej cudownie gładką, białą skórą — to wszystko sprawiało, że jego zachwyt sięgał szczytów, co do których nie miał nawet wiedzy, że istnieją.

Dał swym uczuciom wyraz już wielokrotnie tego dnia i, doprawdy, nie życzył sobie na tym poprzestać.

— Dlaczego ja? — spytał z obawą.

Uśmiechnięte kobieta otworzyła oczy i spojrzała na niego swoimi olśniewającymi błękitnymi oczyma. Wezbrana w nich miłość powiedziała mu o wiele więcej, niż jakiekolwiek słowa, lecz doczekał się też, aż przemówiła:

— Czemu pytasz? — nie doczekawszy się odpowiedzi, wzruszyła ramionami i ciągnęła:

— Nie wiem. Tyś to sprawił. Spójrz jeno na nas! Zaraz wojna się zacznie, a my czas na igraszki zużywamy! Bogowie to sprawić musieli, nijak inaczej tego nie widzę. Każdego w łożu mogłam gościć, każdy tego ode mnie chce, sam wiesz o tym doskonale. Lecz tyś to sprawił, że mi serce szybciej bić zaczęło. Jak nigdy dotąd.

— Cieszy mnie to. — rzekł Severion. — Bo ja odczuwam podobnie.

A potem pocałował ją po raz kolejny, czule i delikatnie.

Zaś Eliwara roześmiała się w odpowiedzi i otoczyła go ramionami, całując z taką żarłocznością, jakiej się na pewno po niej nie spodziewał. Jej pocałunki były głębokie i słodkie, usta zanurzały się w jej smaku, nozdrza w zapachu, doprowadzając go do miłej ostateczności.

— Kochanie, co potem? — młodzieniec oderwał się od niej, choć uczynił to wbrew sobie. — Po wojnie?

Znowu wzruszyła ramionami, a potem wtuliła się w niego całym swoim wyćwiczonym poza wszelkie znane ludzkości granice, drobnym ciałem.

— Po wojnie? Tym się wtedy martwić będziemy. — wyszeptała, całując jego wilgotną od potu szyję.

Severion niechętnie przyznał jej w duchu rację. Tak, pomyślał. Po wojnie. Później.

Ale jedno pytanie musiał zadać. Moment wydawał się wręcz idealny; bardziej intymnie i prywatnie chyba już nigdy nie będzie.

Gdybyż tylko nie te nerwy…

— Eli, wybacz mi, jeśli za pośpiech to uznasz… — przełknął ślinę; jak to możliwe, by tak prędko zaschło mu w ustach? — Lecz zrozumieć nie spróbuj. Jutro pójdę tam, w pole, walczyć. I muszę wiedzieć, jak się między nami ułoży. Potrzebuję tego, skoro jutro…

Eliwara świadomie milczała, nie zamierzając mu tego wcale ułatwiać. Oczywiście zorientowała się już w intencjach młodego mężczyzny; nie trzeba było geniusza, by do tego dojść.

Zresztą, zalał ją właśnie taki natłok myśli, że nie wyrzekłaby ani słowa, nawet, gdyby od tego zależało jej życie!

A chyba właśnie zależało.

Westchnął, zbierając się na odwagę.

— Eliwaro Sor-amod, czy wyjdziesz jutro za mnie? Czy zostaniesz moją żoną, ukochana moja?

Zdumiona, lekko uniosła się na łokciach. Zdała sobie sprawę, że szeroko otwarte usta nie pasują do podniosłej wymowy tej sytuacji, więc prędko je zamknęła.

— Ju… Jutro? — wyjąkała.

— Jutro, najdroższa. — powtórzył z tak ogromną pewnością siebie w głosie, że się aż sam wystraszył.

— Widzisz, ja jutro… Ja tam idę… — zaczął pospiesznie się tłumaczyć.

Ja mogę zginąć, chciał dodać, ale raptownie umilkł.

Jak mógł żądać tego od niej? Jak mógł skazywać ją na tę niepewność, jaka niewątpliwie dopadnie ją jutro w swoje szpony… Jak mógł prosić ją, by podjęła to ryzyko, że zwiąże się z kimś, kto zaraz po ceremonii może odejść w gęstwy ogrodów Ssirid?

Mniej więcej podobne dylematy przeżywała właśnie Eliwara.

Ale…

Prędko otrząsnęła się z czarnych myśli.

Nie!

Nie powoli sobie na takie myślenie! Nie! On był tym, u którego boku pragnęła spędzić życie, na dobre i złe. Bez względu na to, jak długo miałoby ono trwać.

Uśmiechnęła się ciepło.

Nikt jutro nie zginie. Semele nie dopuści.

— Zgadzam się, Severionie, zostanę jutro twoją małżonką, wątpliwości co do tego kroku nie mam żadnych. — powiedziała wyraźnie, zaczerpnąwszy przedtem tchu. — Ale teraz wyskakuj mi z łóżka, przyszły mój małżonku, i zrób te oświadczyny tak, jak się należy, a nie na leżąco!

Uśmiechnął się, czując, jak olbrzymi głaz zsuwa mu się właśnie z serca… Nigdy jeszcze w całym swoim krótkim życiu nie czuł takiego szczęścia, jak w tej chwili!

Wyskoczył z łóżka, stanął niepewnie na śliskiej podłodze, czekając, aż jego bogini podąży jego śladem i stanie przed nim, olśniewająca w swej nieskrępowanej ubraniami urodzie. Zauroczony, patrzył na nią, jak się patrzy na dzieło sztuki, czuł się niezdolny do poruszania się i mówienia.

Chwyciła go stanowczo za ramię:

— Severion!

Ocknąwszy się nagle z pięknego snu, opadł z trzaskiem na prawe kolano, nawet nie czując bólu, jaki sprawiło zetknięcie się ciała z deskami podłogi. Jak urzeczony, spoglądał na panią swego serca, na jej prześliczną twarz, która pochylała się nad nim z dodającym otuchy uśmiechem i czekała jego słów.

Ujął jej rękę w swoją.

— Eliwaro Sor-Amod, czyliż honor mi ten uczynisz i zostaniesz moją żoną? — rzekł uroczyście, i choć przecież już wyraziła swoją gotowość, poczuł krótkie, acz wyraźne ukłucie niepewności w sercu.

— Oczywiście, że żoną twoją zostanę. — ledwie słyszał jej słowa, głos jej uległ emocjom, które nią targały i stracił wiele ze swej doniosłości. — Pragnę dzielić z tobą moje życie, drogi Severionie. Pragnę być z tobą.

Zerwał się równe nogi, wzruszony dokładnie tak samo, jak i ona, natychmiast wziął ją w ramiona i mocno uścisnął.

— Uczyniłaś mnie najszczęśliwszym człowiekiem w Nionis. — wyszeptał jej wprost do ucha, wtulając mocno twarz w jej szyję.

Oddała uścisk, uradowana podobnie, jak i on.

Będzie się zwać Joedkar, przyszło jej nagle na myśl. Będzie ślub, wszyscy będą się bawić, a on zabierze ją z tego okrętu i przedstawi swoim rodzicom…

Kiedyś.

Powrót do przytomości był nieco zbyt bolesny i skurcz niechęci przemknął po jej twarzy.

Nie będzie ślubu. Jej wybranek idzie jutro na wojnę. Weźmie udział w bitwie, której nic już nie jest w stanie powstrzymać. Nie przedstawi jej swoim rodzicom. Nie zabierze jej z tego okrętu, w każdym razie, nie dzisiaj.

Może po wojnie.

Nagle oderwał się od jej szyi.

— Ależ ja muszę szukać kapitana! — wypalił z przejęciem. — Na Dary Eulena, on nam musi dać ślub!

— Ależ on może już spać! — zaprotestowała Eliwara bez wiary w powodzenie misji zatrzymania jej wybranka.

Już trzymał w ręku spodnie i zakładał je na siebie, zaś koszulę złapał w biegu w jedną rękę i już był na korytarzu.

Nim się Eliwara zorientowała, została sama ze swoimi myślami.

Nie żałowała niczego. Bała się po prostu, że to wszystko przedwczesne… O nie, pewna była swojego wyboru. Nikogo innego nie chciałaby za swojego małżonka!

Po prostu… czuła, że lepiej byłoby to zrobić po jutrzejszej bitwie. Spokojnie, a nie pospiesznie.

Severionowi udało się spotkać kapitana niemal natychmiast. Z części rufowej, gdzie swoją kajutę miała Eliwara, wspiął się na środkowy pokład dziobowy — tam, gdzie były pomieszczenia dowódcze — i niemal wpadł na Kaveiena, całkowitym przypadkiem znajdującego się akurat na korytarzu.

Starszy mężczyzna stał za drzwiami mesy kapitańskiej, na samym końcu dziobowej części okrętu, oparty o futrynę drzwi jedną ręką. Drugą, zdaje się, przyciskał z cała swoją siłą do boku.

Młodzieniec zmarszczył brwi, niepokój zepchnął z jego twarzy wyraz radości, kiedy powoli zbliżył się do dowódcy.

— Kapitanie? — spytał cicho.

Na dźwięk jego głosu Son odwrócił się nagle, przyoblekając niepewny uśmiech.

— Ach, to ty, Sven. Życzysz sobie czegoś ode mnie? — spytał z prawie niezauważalnym drżeniem w głosie.

Prawie niezauważalnym.

— Kapitanie, prosić o ślub chciałem… — zaczął niepewnie. — Jeno teraz pewien nie jestem…

— Nonsens! — warknął stanowczo Kaveien. — Nic mi nie jest. Jeno radzimy tam, już długo i zmęczyłem się niezmiernie. Ślub, powiadasz? Świetnie! Przyda się nam jaka dobra nowina! A to z pewnością jest najlepsza możliwa nowina!

— Czy jutro z samego rana dałoby się ceremonię odbyć? — ciągnął dalej niepewnie Severion. — Jeślibym uciążliwością miał być, powiedzcie mi, proszę, odstąpię od zamiaru…

— Dlaczego jutro? Czemu nie poczekasz, aż po wszystkim już będzie? — dociekał Son Kaveien.

Severion przymknął oczy z westchnieniem.

— Ponieważ zaciągnąłem się. — rzekł w końcu, zbierając się na odwagę.

— Zaciągnąłeś się? — powtórzył kapitan, wyraźnie nie rozumiejąc.

— Zaciągnąłem się. — powtórzył znowu Severion. — Pułkownik Niwilis adiutanta szukał. Zgłosiłem się wczoraj, kiedy zastępstwa szukał.

Kaveien pokiwał głową ze zrozumieniem.

— Sam bym tak uczynił. — rzekł, kładąc ciężką rękę na ramieniu młodzieńca. — Jeno stary już jestem i nazbyt chory, by się w jakie awantury ładować. Zatem, ślub. Świetnie, świetnie. Z samego rana, mój chłopcze, kiedy tylko słońce będzie na niebie, spełnim twoją prośbę. — przyrzekł uroczyście kapitan, uśmiechając się szeroko.

Jednak jego oczy wcale się nie śmiały.

— Panie, wybaczcie śmiałość… — powiedział zaniepokojony. — Jeno oczy, jak wasze, jużem w życiu widział, i widok to przyjemny nie był. Taki wyraz miały oczy mej matki, kiedy choroba straszne bóle jej gotowała… Powiedzcie prawdę, proszę. Wszystko z wami w porządku?

Kaveien zmarszczył brwi surowo, a złowrogi cień przemknął po jego twarzy.

— Mój chłopcze, wiele więcej zim od ciebie przeżyłem i wiele więcej doświadczyłem. Teraz twój czas na doświadczanie. — rzekł zdecydowanym, pełnym stalowej woli głosem. — Nie kłopocz się o mnie, nigdym nie chciał stanem moim nikogo obarczać i bogowie mi świadkiem, że do końca mojego ten stan rzeczy ciągnąć będę.

Severion skinął głową, nie śmiejąc przeczyć dowódcy.

— Zatem, skorośmy to sobie już wyjaśnili, Sven, pozwól, że wrócę na naradę, już tam mnie czekają. Jutro zaś prośbę twą spełnię z rozkoszą. Lepsze to, niż posyłanie ludzi w śmierci ramiona. — kapitan uśmiechnął się. — A tez leć do swej lubej, wszak widzę, że to od niej idziesz.

Severion spojrzał mimowolnie w dół, na swoje ubranie. Zaiste, potargane było niezmiernie, zaś włosy potargane miał i w nieładzie, jakby w pośpiechu się przyodziewał i nie zwracał uwagi na szczegóły.

— Tak jest, kapitanie. — zasalutował uroczyście. — Dziękuję! — dodał już ciszej, po czym odwrócił się i oddalił, zgodnie z poleceniem dowódcy.

Jednak niepokój nie opuszczał jego serca. Co oznaczało tak dziwne zachowanie Kaveiena?

Nie sądził, by było mu dane kiedyś się dowiedzieć.


Przysłuchując się rozmowie kapitanów jednostek gudhrokowskiej armady Lorak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że książę powierzył dowództwo jednostek ludziom z gruntu niewłaściwym. Brak im było polotu, wszyscy oni byli ulepieni z jednej gliny, posłuszni, lojalni, ale nie samodzielni. Inteligentni i ambitni, lecz pozbawieni cech przywódczych. Pewni siebie, krzykliwi, lecz niepewni celu i niekonsekwentni.

Paradoksalnie, on sam by ich wybrał, świadom ich ograniczeń. A może to właśnie one czyniły z nich właściwych ludzi?

Niemniej w tym przypadku zostały brutalnie obnażone i to akurat wówczas, gdy mogły zagrozić powodzeniu ich misji.

Kaveien stał przed wielkim, owalnym stołem, opierając się o zdobione oparcie krzesła. Ten wielki, zwalisty mężczyzna o poczciwej twarzy miał przed sobą ciężkie zadanie przekonania pozostałych kapitanów do konieczności wspomożenia Lei i wykazania, że wbrew pozorom służy to interesom księcia i leży w zakresie jego rozkazów.

Był zdeterminowany, by przeforsować swój punkt widzenia.

— Wszyscy, którzy tu jesteśmy, więcej do zawdzięczania księciu naszemu mamy, niż wymienić można. My, z Rohkod pochodzący nie tylko służbę mu winniśmy, lecz i życie. — przemówił zmęczonym głosem, znamionującym, że już dłuższy czas pracuje nad zmiękczeniem swoich oponentów. –Ty, Meser, przecież wiesz, że cię jak syna przyjął, gdyś z Lei wtedy uciekać musiał. Czyż nie dał ci okrętu i nie pozwolił żyć od nowa? Raskon, ciebie od małego wychował! Tobie, Gradar, życie uratował, gdyś wtedy pod wóz się dostał! A ty, Gambia, nierządnicą byś była w vaksoskim burdelu, gdyby cię stamtąd wiosen już będzie ze czternaście temu nie zabrał! — jego żona posłała mu chmurne spojrzenie, wyraźnie niezadowolona z wyciągania niewygodnych dla niej faktów z przeszłości. Niezrażony tym Kaveien ciągnął dalej. — Deimin, tyś złodziejaszkiem był za młodu w Dormoth; pan mój spod katowskiego miecza cię wyciągnął! Kelet, gdyś zdychał w lochu Vaksos, któż rękę ku tobie wyciągnął? A ty, Gveinon? Oni młodzi, ich motywacje jeszcze jakoś pojmuję, lecz ty, stary? Pomóc biednym ludziom nie chcesz, co są całkiem bezbronni wobec vaksoskiego ataku? Przecież wszyscy prawie, jak tu siedzimy, wiemy, jak najazd tych barbarzyńców wygląda! Rohkod zapomnieliście? Tak prędko?

Pozostali kapitanowie, Gavin Brok, Randam Sosiel i Deira Augura, mianowani zostali przez niego samego i o nich się nie martwił. Murem stali za nim, czego doświadczył już wielokrotnie.

— Ty masz poblem z interpretacją książęcych rozkazów, nie my. — stwierdził Gradar Ragnum, kapitan Skrzydła Nocy. — Jak najszybciej dopłynąć do Dormoth mamy. Wiele to dla Rahimara znaczy. Tyle jeno suponuję. Gdy flotę rozdzielimy, dłużej podróż potrwa, a i powodzenie misji naszej jest poważnie zagrożone.

— Ludzie, wszak walcząc o Leę książęcym interesom służymy! — wybuchnął Kaveien. — Wielkie siły Vaksos tu nadciągają, o te siły Vaksos armia mniejsza będzie.

— No właśnie, tym łatwiej będzie główny cel misji wykonać. — zauważył Gveinon. — Skoro siły na Vaksos mniejsze, my większe szanse mamy. Podzielenie floty nikomu służyć dobrze nie będzie. Ani tu sił wystarczających nie będzie, ani ludzi dość dużo ku Dormoth nie powiedziemy.

— A więc tu leży główny problem. — Kaveien potoczył wzrokiem po zebranych i widząc potakujące ruchy głów, odetchnął z ulgą. — Przynajmniej wiadomo, z czego ten spór jałowy wynika.

— To nie jest drobny problem. — Gambia wpadła mężowi w słowo. — Częścią floty świata nie zwojujemy.

Teraz odezwał się również obecny na naradzie generał Tridian, naczelny dowódca wojsk shakowych pozostających na służbie u księcia Aleth:

— Pięćdziesięciu setek utrata nie czyni mej armii bezużyteczną. Warci dziesięciu są, głowę za każdego położę. — obruszył się. — Wiedzieć winniście, żem nie dla pieniędzy do księcia Gudhroka przystał. Ufam, że on w taktyce wojennej jak nikt biegły, więc pewien jestem, że nakazałby wspomóc Leę, wiedząc, że nieudana wyprawa na to miasto znacznie Vaksos osłabi.

— Nie przeczę… — odrzekł Gveinon. — W zupełności zdanie twe podzielam, generale. Ale moi młodzi towarzysze w słuszności są, gdy mówią, że rozkazy ważniejsze są niż domysły i na pierwszym je miejscu stawiać trzeba. Nawet kosztem życia czy dobrobytu innych ludzi.

Kaveien znowu dźwignął się z krzesła i oparł obie dłonie o blat stołu, a chmura czarnych włosów otoczyła jego szeroką, męską twarz, w której nieznana nikomu choroba wyryła już swoje śmiertelne znaki, znacznie utrudniając mu też ruchy:

— Lea to nieduże miasteczko. Ze dwieście setek mieszkańców. Dzieci, kobiety, starcy — wszyscy oni ucierpią. Wiemy wszak, jak w Dormoth zabawiać się żołnierzom Giuadar dozwolił. I jaką masakrę na Rohkod sprokurowali. Nawet, jeśli obronę Leanom zorganizować się uda, bez pomocy naszej nie mogą wroga odeprzeć. Pozwolić Vaksos na to mamy? Dać wrogowi bitwę kolejną wygrać, całkiem bez walki?

Kaveien usiadł z powrotem na krześle, oczekując dalszej wymiany zdań. Wyczerpany był do granic możliwości, pot wystąpił na jego czoło. Gambia spojrzała na niego z niepokojem w oczach. Kiedy podparł głowę rękoma i zamknął oczy, zerwała się ze swojego krzesła i podeszła do niego.

— Musisz odpocząć. — rzekła mu do ucha półgłosem. — Niedobrze z tobą.

— Dobrze, niedobrze. — wzruszył ramionami. — Nikt nigdy nie mówił, że to sielanka będzie.

Wybuchła gwałtowna dyskusja, a zwolennicy obu strategii prześcigali się w wyszukiwaniu coraz to nowych argumentów dla poparcia swojej opcji i przyznać trzeba, że obie frakcje wysuwały racjonalne i sensowne motywy, niemniej jednak przedstawienie to zaczęło już Loraka najzwyczajniej w świecie nużyć. Zdecydował się więc działać, co było o tyle łatwiejsze, że siedzenie w nietypowej pozycji zaczynało już solidnie działać mu na nerwy i pchać do działania.

Jego nagłe pojawienie się położyło kres zażartej, a jałowej dyskusji, i w obszernej mesie kapitańskiej zapadła nagła cisza. Oczywiście, natychmiast rozpoznali w nim mężczyznę, którego poprzedniego dnia wyciągali z ogromnej dziury w ziemi, nie dając mu nawet najmniejszych szans na przeżycie. A teraz pojawił się, materializując się nagle w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem nikogo nie było, zaskakując wszystkich i odbierając im mowę.

— Dość. — zwrócił się do wszystkich tonem podniesionym i na tyle donośnym, aby mieć pewność, że wszyscy go dobrze słyszą. — Jam jest Lorak.

Jego rozogniony wzrok przetaczał się po milczących, zastygłych w zdumieniu twarzach. Bezpodstawna, bezsensowna kłótnia przyprawiała go o wściekłość, a nie mogąc pojąć jej motywów, nie mógł się na nią zgodzić.

Dlatego, chcąc nie chcąc, podjął tę jakże trudną i obfitą w niechciane konsekwencje decyzję o wyjściu z cienia, skoro kierunek, w którym zmierzała dyskusja, zagrażał w sposób istotny bezpieczeństwu jego planów; subiektywne pojęcie dobra i zła nie pozwoliło mu inaczej postąpić.

Upadek Lei nie leżał w jego interesie, co do tego był absolutnie przekonany.

Kaveien nawet nie wstał, ale jego twarz wyrażała bezbrzeżną ulgę. Zmęczony ponad wszelkie granice, miał już dość samotnego staczania bitew.

— Przybyszu, skąd czerpiesz pewność, że możesz nam radzić, albo wolę swoją narzucać? — zaprotestował Gradar Ragnum.

— Jestem Czarmistrzem.- odrzekł Lorak, jakby nie było to już dość oczywiste.- Powiedziano mi, że was tu znajdę, debatujących, czy ludziom w potrzebie nieść pomoc, czy też przepłynąć obojętnie i Giuadarowi kolejny sukces pozwolić sobie przypisać. Prowadzicie między sobą bezowocne dysputy, jałowe rozważania i ogólnie rzecz ujmując bzdury klepiecie. Słuchałem was tu czas jaki i doskonale wiem, jakie są wasze problemy i czego wam brakuje. — Przerwał dla podkreślenia wagi swoich słów, a potem ciągnął dalej: — Przeciw Lei aż cztery pułki idą. To od was dzisiaj żem się tego dowiedział, sami te wieści tutaj ujawniliście. Wszak to więcej, niż potrzeba, by miasto to dymem puścić! Dwanaście setek żołnierza miejsce to by w proch i pył rozniosło! A my tutaj wszyscy wiemy, jaki jest los przegranych w wojnach, które prowadzimy. Zróbmy więc ten przystanek w drodze naszej i nie czekajmy, aż nam historia przypomni, żeśmy przepływali obok i nie zrobili nic. Wszak nie ma tu już nigdzie żadnej siły, co z pomocą mogłaby przybyć tym biedakom. Choćby biorąc pod rozwagę straty, jakieśmy już do tej pory ponieśli, trzeba zastanowić się nad pomocą Lei. Nasi zmarli tego wymagają!

— Nikt z nas tu obecnych nie chciał bitwy! — uniósł się Gradar. — Aleśmy już dość wielkie straty ponieśli! W bitwie pięćdziesiąt setek ludzi poległo! Kolejne straty godzą już w powodzenie naszej wyprawy!

Lorak opuścił ręce, potrząsnął głową w geście rezygnacji i zwrócił się do Kaveiena:

— Tyś tu teraz dowódca. Czemu rozkazów nie wydasz?

— Jam nie Orsen. — rzekł twardo mężczyzna. — Jego władzy nie dzierżę. Nikt tu tak poważany jak on nie jest.

— Cóż więc? Na pastwę łotrom mieszczan wydamy? Bez szansy obrony? — spytał bezradnie Czarmistrz. — Nie godzi się tak!

Lorak zacisnął zęby w nagłym przypływie wściekłości. Nagle uniósł otwarte ręce do góry i klasnął głośno. Dźwięk zadziałał jak fala uderzeniowa i ściął z nóg wszystkich, którzy stali wokół stołu; a na widok Loraka powstali wszyscy za wyjątkiem Kaveiena.

Kiedy już dźwignęli się na nogi, wokół nie było drewnianych burt statku, nic nie ograniczało widoczności.

Znaleźli się w zupełnie innym miejscu, daleko od morza, daleko od statku.

W niewielkiej odległości od zbitych w bezwładną gromadkę kapitanów wędrowała kawalkada jeźdźców. Stojący na przedzie Gveinon krzyknął do pozostałych:

— Ludzie, toż to nasz książę!

Kapitanowie zbili się wokół Loraka:

— Coś ty nam uczynił, człowieku? — groźnie spytał Gradar. — Czary to jakieś, eksperta nie potrzeba, by to stwierdzić!

— Chcieliście narady? — spytał cicho Lorak, patrząc spode łba na pozostałych: — No to ją wam dałem. Z samym Rahimarem Gudhrokiem. Wedle woli.

— Ale co z naszymi vargami? Wszak porwałeś nas, tak się nie godzi! — warknęła złowrogo Gambia. — To… to skandal!

— Wrócimy, nim się obejrzycie. — Lorak złożył ręce na piersiach, nie ustępując ani na krok.

Niewiele czasu minęła, a kawalkada jeźdźców na koniach wkrótce do nich dotarła. Rahimar osadził konia, pozostali wkrótce do niego dołączyli.

Patrzył przeciągle na Loraka, marszcząc brwi. Potrząsnął głową, nie rozumiejąc niczego.

— Czarmistrz? — spytał domyślnie.

— Lorak. — przedstawił się czarnoskóry mężczyzna.

— Rahimar Gudhrok. — odpowiedział tym samym książę. — Ty żeś moich ludzi tu sprowadził?

— A więc poznajesz ich? — zaśmiał się Lorak. Warkoczyki zatańczyły wokół jego szczupłej twarzy. — Tak, twoi to są. Na naradę ich do ciebie sprowadziłem, bowiem kłócą się jak dzieci i do wspólnego zdania dojść nie mogą. Dzieci, co się kłócą, ku ojcu poprowadzić trzeba, czyż nie?

— Witaj, Loraku. — Ethyam skinął głową. — Pan mój sądził, żeś już martwy.

— Na takie wrażenie żem liczył. Cieszę się, że byłem w tym dotąd skuteczny. — rzekł ponuro Lorak. — A teraz, przez tych kłócących się dzieciaków nie miałem wyjścia, musiałem się ujawnić. Witaj również, Ethyamie. Cóż to, Maga prowadzisz?

— Ano samo jakoś tak się stało. — Grakk z udawaną nonszalancją wzruszył ramionami. — Jakoś tak po drodze, w górach.

Lorak zesztywniał.

— W jakich… Górach? W Tavaldzie?

— Też. W Górach Milczenia. W czymś, co się zwie Labiryntem Abitana.

— Labiryntem Abitana? — powtórzył bezmyślnie Lorak. — Ubiliście go może?

Grakk potwierdził skinieniem głowy.

— Sam bym temu zadaniu nie podołał. Ale on — on ma wielki potencjał. — rzekł, wskazując podbródkiem Rahimara. — Nawet mój pan by to przyznał. Nie jest to jeszcze jeden z któregoś tam pokolenia Czarmistrzów. Sądzę, że potęgą dorównywać może Magom. I to tym największym.

Lorak przypomniał sobie Andera. A więc pojawiają się inni, nowi Magowie, czego nie było przez tysiąclecia. Czym się to może skończyć?

Wiadomość o zabiciu potwora podziałała na niego jak uderzenie w twarz. Poczuł się wręcz ogłuszony. Implikacje czynu Rahimara przerażały go, ale jednocześnie też napełniały nadzieją.

Może to akurat dobra była wieść, w kontekście tego wszystkiego, co działo się w Nionis? Nie. Otrząsnął się z tej fałszywej nadziei.

Nie. On jest szaleńcem. Niczego dobrego nie przyniesie tej schorowanej, wymęczonej ziemi.

Nadzieja umarła równie prędko, jak się narodziła.

— Potwór, któregoście… ubili… Był on kluczem i zamkiem jednocześnie. — rzekł bezsilnie.

— Cóż ten zamek otwierał? — spytał ostrożnie Ethyam.

Po jego oczach można było dojrzeć, że spodziewa się odpowiedzi, i że wcale go nie ucieszy.

— Więzienie Regnara. — wykrztusił Lorak.

Ethyam zaśmiał się bez śladu wesołości.

— A więc stało się. — powiedział. — Mój pan będzie wniebowzięty.

— Zdaje się, że nie rozstali się w przyjaźni, prawda? — Lorak spojrzał na niego z kpiną.

— Mało powiedziane! — parsknął Ethyam.

— Kim jest cały ten Regnar? — zapytał wielce niezadowolony Rahimar, że się wyłącza go z rozmowy.

— Szalonym Magiem. — wyjaśnił Lorak. — Moim poprzednikiem. Człowiekiem, którego plany są zabójcze dla całej Nionis. Dawno temu udało mi się go zamknąć, alem go podstępem zwabił do groty, która okiełznała jego moc. Teraz po raz drugi już się oszukać nie da.

— Jakiż ma to związek z nami? — spytał napastliwie Gveinon. — Jaki ma to związek z gwałtem, dokonanym na nas przez ciebie, wielki i czcigodny Loraku?

Lorak zareagował błyskawicznie.

Obrócił się do niecierpliwca i zacisnął dłoń w pięść, patrząc wprost na niego. Potężny mężczyzna zaczął charczeć, a wkrótce potem zwalił się na kolana, trzymając się za gardło.

— Jeszcze ktoś ma jakiś problem? — Lorak rozejrzał się po kapitanach, a jego oczy miotały wściekłe błyski. — Chciałem, by moja obecność w wyprawie była tajemnicą, lecz wy zawsze coś popsuć musicie! Ludzie! — ostatnie słowo wypowiedział z obrzydzeniem. — Doprowadzacie mnie do wymiotów! Od tysięcy lat pomagać wam próbuję na wszelkie możliwe sposoby! A co mnie spotyka z waszej strony? Afront za afrontem! Dość!

— Puść go! — rozległ się głos Rahimara, właściwy tylko jemu. — Jeśli kto karać go może, to tylko ja!

Lorak spojrzał na niego, marszcząc brwi. Potęga tego spojrzenia sprawiła, że nawet koń Rahimara cofnął się o krok.

Ethyam złapał go za ramię i szepnął do ucha:

— Odpuść! To książę Magów!

— To księcia swojego macie? — odpowiedział szeptem Rahimar.

Widząc jednak wymowne spojrzenie Grakka, skapitulował.

— Wybacz, Loraku. Nie chciałem cię obrazić. — rzekł. — Ale to mój człowiek. Obowiązek mam go bronić. — wyjaśnił.

— W porządku. — Lorak rozwarł dłoń. — Ważna nas sprawa tu sprowadza. Ci to — potoczył ręką dookoła, wskazując kapitanów. — Kłócą się o to, co mają teraz uczynić. Czy ratować Leę przed niechybną zgubą, czy też dążyć na ślepo do Dormoth, nie bacząc na to, że na masakrę kolejną dozwolą. Postanowiłem wiec postawić ich przed tobą, abyś sam to rozsądził. Jakąkolwiek decyzję podejmiesz, ja cię wesprę.

Rahimar westchnął.

— Jak to możliwe? Znikam na dni ledwie parę i już kłótnie się zaczynają? Faktycznie jesteście jak dzieci. — zeskoczył z konia i podszedł do Kaveiena. — Tyś tu chyba najrozumniejszy. Mów, co się dzieje.

— Wieści wczoraj dostaliśmy, od rybaków, co nam wodę sprowadzili na dalszą podróż. — wyjaśniał wskazany bezzwłocznie. — Dowiedzielim się, że cztery pełne pułki na Leę od północy zmierzają, nie kryjąc się z zamiarem podboju. Uznałem, że winniśmy tym ludziom pomóc, zaczekać te parę dni, własnymi siłami obrońców wesprzeć. Nie wszyscy tutaj jednak zdanie moje podzielają.

— Łańcuch dowodzenia po to istnieje, by takie problemy nie powstawały. — zauważył Rahimar. — Jeśli mnie nie ma, Orsena nie ma, to Kaveien trzeci dowódcą jest. A jak jest dowódcą, to nie dochodzi się do tego, co ja bym postanowił, lub nie postanowił. Sądziłem, że najprostszych spraw tłumaczyć wam nie trzeba. — spojrzał w oczy każdego z obecnych po kolei, zmuszając wszystkich do opuszczenia wzroku. — Nie trzeba było aż tej oto demonstracji, to powinno być oczywiste dla wszystkich. Ale widać nie dla tych, których ego bierze górę.

Zaczerpnął tchu.

— Son Kaveien dowodzi, moi kapitanowie. Namaściłem go osobiście. Nawet, gdyby złą podjął decyzję, to ma ona wagę mojego rozkazu. Czy to jest dla wszystkich jasne?

Czekał, aż każda głowa karnie schyli się ku ziemi, a potem mówił dalej:

— Ja uważam, że winniśmy pomóc Lei. Oczywiście, nie należy nikogo zmuszać. Poproście, by ochotnicy stanęli na pomoc. Zobaczymy, ilu wyjdzie.

— Moi ludzie staną do boju. — rzekł stary generał Tridian. — Wszyscyśmy są ochotnikami. Nic już naszej decyzji nie zmieni.

— Świetnie. — stwierdził bez cienia wesołości w głosie książę Aleth. — Czy jeszcze ktoś z was nie wie, jak ma postąpić?

Nikt się nie odezwał.

Rahimar podszedł do Kaveiena i położył dłoń na jego ramieniu.

— Czy Ian poległ? — spytał cicho.

Kaveien gwałtownie pokręcił głową.

— Nie. Nie wiemy, w każdym razie, by poległ. Siła jakowaś go zabrała, w czasie bitwy. Lecz żył, kiedy to się stało.

W międzyczasie Lorak podszedł bliżej do Ethyama, który pochylił się w jego kierunku.

— Panie? — spytał ostrożnie.

— Jam nie pan, jam Lorak. — uciął natychmiast Mag. — Jak to się stało? — spytał obcesowo.

— Jużem powiedział. Po prostu zaszła przemiana. Tuż przed Abitana atakiem.

— Hmmm…. — Lorak zmarszczył brwi. — Podejrzane to dość. Może to bliskość Regnara sprawiła, poruszyła jego krew. — zastanawiał się głośno, ignorując przez moment Grakka. — Czy twój pan wie już o tym?

— Nie. — zaprzeczył ruchem głowy Ethyam. — Nie wie nic. O tobie też nie wie, że żyjesz.

— I tak ma pozostać. — zarządził Lorak głosem nie znoszącym sprzeciwu.

— Oczywiście. — powiedział Ethyam. — Skoro tak sobie życzysz…

— Dobrze.

Lorak powrócił do swoich kapitanów i jednym uchem przysłuchiwał się cichej dyskusji, która toczyła się pomiędzy nimi. Myślał o Esse Bayeu, który tak doskonale przewidział, że Regnar się uwolnił — skąd on to właściwie wiedział?

Obleśny, obrzydliwy staruch, pomyślał z obrzydzeniem. A jednak jeszcze od czasu do czasu się do czegoś przydaje…

Sporo niespodzianek, jak na jeden dzień. Najpierw przyspieszona, nie wiadomo czym zainicjalizowana przemiana Gudhroka w Czarmistrza o zdolnościach sięgających być może Magów pierwszego pokolenia, a teraz jeszcze wiadomość o zabiciu Abitana. Abitana, który przecież miał być niezwyciężony! Do czasu, aż zabije go ktoś z krwi Regnara. Tak głosiła jego własna pieczęć.

I tak się właśnie stało.

Przypadek?

— Zatem, narada skończona? — ponaglił kapitanów.

Rahimar spojrzał na Kaveiena, a potem na pozostałych.

— Czyliż łańcuch dowodzenia jest dla was już czytelny i zrozumiały? — zapytał swoim władczym, pełnym dostojeństwa głosem.

Potaknęli, kiwając głowami, jeden za drugim.

— A więc wszystko jasne. Narada skończona. — potwierdził Rahimar.

Lorak pożegnał go skinieniem głowy i zanim ktokolwiek zdążył wyrzec choć jedno słowo, zniknął, a wraz z nim kapitanowie okrętów Rahimara, pozostawiając wędrowców kompletnie zaskoczonych.

— Cóż to się właśnie stało? — zapytał Denthor Ethyama.

— Cóż, Thomarze, właśnie poznaliśmy Księcia Magów, wielkiego Loraka. — Grakk wzruszył ramionami. — Przeniósł tutaj rahimarowych kapitanów, aby pewne sporne kwestie wyjaśnić. Czyż nie tak, stary druhu?

— Właśnie tak. — potwierdził Rahimar niewyraźnie. W końcu sam niewiele z tego rozumiał. — Możesz mi powiedzieć, o czym żeście rozmawiali? Co myśmy tam zrobili, jak żeśmy zabili tego całego Abitana?

— Cóż, mój drogi przyjacielu. — westchnął Grakk. — Zdaje się, żeśmy uwolnili na świat zło większe, aniżeli moglibyśmy przypuszczać. To sam Regnar Aleth, niegdysiejszy władca Vaksos z czasów tak zamierzchłych, że nikt tego już chyba zmierzyć nie potrafi.


Wznoszące się pionowo w górę, monumentalne mury z gigantycznych ciosów kamiennych budziły majestatyczne wrażenie. Wionęło od nich chłodem i mrokiem, lecz wrażenia te niewiele miały wspólnego z nagromadzoną w owych murach mocą. Zamek zbudowany był w niedostępnym dla zwykłych śmiertelników miejscu, w lodowatej i jałowej krainie daleko za kręgiem polarnym, i niejedną krył w sobie tajemnicę. Nie tylko życia i śmierci, którą symbolizowały nieruchome postacie na blankach, choć przez to pewnie bardziej dało się to odczuć, lecz również inne, nie mniej groźne, osnute mgiełką budzącej szacunek starożytności.

Skąpane w wiecznym mroku polarnej nocy, albo ożywione wiecznym blaskiem polarnego dnia wielkie mury rzadko widziały gości, nieliczni mieszkańcy zamku zwykle skazani byli na pobyt wewnątrz budowli, a goście, widywani niezmiernie rzadko, byli luksusem, z dawna oczekiwanym i wyglądanym.

Zamku nie otaczała fosa w klasycznym tego słowa znaczeniu. Była to głęboka skalna rozpadlina, tak głęboka, że nikomu jeszcze nie dało się ujrzeć jej dna, a jeśli już ktoś tam zabłądził, nie znalazł sposobu, by wrócić i o tym opowiedzieć. Nie miała też ona żadnego znaczenia strategicznego w przypadku ataków, które Ghahad Willdark mogły by istotnie zagrozić; zaś z najazdem największej nawet armii pan na Ghahad poradziłby sobie bez trudności w pojedynkę.

Zresztą, utrzymanie wody w stanie permanentnie ciekłym w tym środowisku przekraczało zdolności Czarmistrza, nawet tak potężnego Maga jak Eylayen. I, zdaje się, było całkowicie zbędne i pozbawione sensu.

Jeśli jakieś miejsce na planecie mogło nosić znamiona prawdziwie niezdobytej twierdzy, to chyba żadna możliwa nie mogła choć by stanąć w szranki z Ghahad Willdark w tej dyscyplinie. Miejsce to walorami obronnymi tak dalece przewyższało wszelkie inne umocnione gniazda w całym Nionis, jak księżyce oddalone od powierzchni ziemi.

Zaś rezydentem tej umocnionej placówki był jeden z najpotężniejszych Magów, jacy narodzili się w Nionis i już ten sam fakt powinien czynić podobne umocnienia całkowicie zbędnymi. Skoro zaś nadal potrzebował on ich, by w spokoju przeprowadzać swoje przedsięwzięcia, świadczyło to niezbicie, jak bardzo niepewnym i drżącym o własne bezpieczeństwo był on człowiekiem.

To, co jednych odgradzało od niebezpieczeństw świata zewnętrznego, dla innych było trudnym do zniesienia więzieniem, w którym zamknięcie mogło wydawać się gorsze od każdego zamkowego lochu, nawet ze wszystkimi satynami, jedwabiami i koronkami.

Lailana siedziała samotnie na łóżku, ubrana w spodnią, białą, prostą sukienkę, która przylegała do jej ciała i ostrożnie stawiała litery na cienkim arkuszu pergaminu, który otrzymała od Julietty.

Powoli, słowo za słowem, powstawała na nim wizja, która towarzyszyła czarnowłosej kobiecie od bardzo dawna.

Aby jej nie zapomnieć, postanowiła ją spisać, aczkolwiek warunki przechowywania tutaj jakichkolwiek tajemnic były bardzo trudne.

Przez drzwi komnaty wpadła nagle Julietta, roześmiana i mocno zarumieniona. Lailana podniosła na nią wzrok, spoglądając na dziewczynę pytająco:

— Cóż się dzieje? Ktoś ma wesele? — zapytała kpiąco.

— Blisko! — wyrzuciła z siebie Julietta, siadając obok starszej kobiety na wielkim łożu. — Kupcy z Vaksos dzisiaj przybywają! Dlatego tu jestem, po ciebie. Ubieraj się, pójdziem suknie oglądać, błyskotki i inne takie. Spiesz się, spiesz, niedługo już tu będą!

— Ależ spokojnie, droga Julietto! — Lai wychyliła się i położyła rękę na ramieniu młodej dziewczyny. — Wszak jeszcze dużo czasu minie, nim przyjadą, a zanim jeszcze dobra rozłożą — drugie tyle. Jak nie dłużej.

Julietta usadowiła się wygodniej, uśmiech zgasł na jej twarzy. Widać było, że bije się z myślami, że chce zadać niewygodne pytania, których nie potrafi jasno sformułować.

— Pomóż mi, proszę, Lailano. Powiedz, czy mam ufać tobie, coś ledwie się pojawiła w moim życiu, czy też jemu, który z rąk oprawców mnie uratował i jeszcze małżonką swoją chce uczynić? Zresztą — odwróciła się od czarnowłosej, patrząc przez chwilę w odległy punkt pomieszczenia. — Sama już nie wiem, czy to wszystko ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie.

— Nie wiem, co mam ci rzec. — Lailana bezradnie wzruszyła ramionami. — Nie byłam tam, kiedy to się wydarzyło. Wszystko wiem z opowiadań bliskich Rahimarowi ludzi i od niego samego. Ludzie to byli na wskroś uczciwi, chociaż piracką robotą się parali. Ale cóż, każdy jakoś musi żyć, nieprawdaż? — zaśmiała się krótko. — Rahimar to dobry człek, pomaga innym, serce ma wielkie dla każdego, choć dla złoczyńców bezwzględny jest jak sam Sedsyr. Szlachetniejszego człowieka i władcy nie znam. Wiele przeżył, nadal jednak wrażliwość ma na ludzkie nieszczęście i nadal śmiać się potrafi. Kiedym go poznała, wiosen już parę temu, nieokrzesanego zbója i barbarzyńcę w nim widziałam, lecz to on właśnie nauczył mnie, jak bardziej ludzką być, co w mojej profesji dość trudne jest, mniej oczekiwać, a więcej dawać i nadzieją żyć, że czyny nasze lepszą mogą przyszłość stworzyć dla wszystkich.

— Lai, ty mówisz… mówisz, jakbyś wielce go kochała! — wyszeptała zdumiona Julietta, patrząc rozmówczyni prosto w oczy.

— Młoda byłam, kiedy na małżonkę hrabiego Sabura Oneia mnie przeznaczono. — westchnęła Lailana. — Liczyłam sobie wiosen czternaście i małżeństwo strasznie mnie przerażało. Ty pewnie w podobnym wieku byłaś, gdyś się dowiedziała, że za mąż wychodzisz za Rahimara. — kiedy Juli pokiwała swoją blond główką, Lailana ciągnęła dalej. — Córką szeryfa Voulth byłam i żadnej swobody w małżeństwa materii nie miałam. Moją przyszłością polityka rządziła. Ale wtedy nadszedł dzień, nie tak dawno temu, kiedy z wujem na wyprawę handlową się wybrałam na Vaksos, bym wyspę tą zwiedziła. W drodze nieszczęście nas spotkało, a marynarze jacyś obcy nasz varg opanowali, a mnie samego wraz z wujem przed oblicze księcia swego przywiedli. Przywieźli nas na wyspę, którą Rohkod zwali i tam mnie uwięzili. Przynajmniej tak wówczas myślałam… Nie wiedziałam, że ojciec mój Rahimara o opiekę nade mną prosił, bo o moje życie się bał.

— I cóż? — ponagliła ją Julietta, kiedy kobieta przerwała na moment.

— I cóż. Ojciec mój zmarł, a ja na kontynent wrócić musiałam, by hrabiego Oneia poślubić. Zrobiłam to z ciężkim sercem, bo przez ten rok, co go na wyspie spędziłam, wiele się wydarzyło. Ach, cóż to był za okres… Tak, przyznaję się. Wówczas pierwszej miłości smak poczułam. Późno, bym z dwadzieścia osiem wiosen wówczas liczyła. Bardzo późno. Ale ona nigdy nie przeminęła. I chociaż żoną Sabura zostałam, człeka dobrego, o wielkim sercu, nigdym Rahimara nie zapomniała. Choć może uwierzyć w to trudno i żadnej przyszłości to nie ma, tak, kocham go całym sercem moim i zawsze już kochać będę.

— Jakie to piękne… — wyszeptała z przejęciem Julietta. — A on? Czy i on kocha ciebie?

— Zaraz, moja panno. — Lailana zaskoczona aż uniosła brwi. — A ty żadnych względem niego uczuć nie posiadasz?

Julietta zdecydowanie potrząsnęła głową przecząco.

— Kocham mojego męża. — wyszeptała, jakby bała się, ze zdradza wielką tajemnicę. — Dlatego nie chcę, żebyś źle o nim mówiła, proszę.

Lailana przymknęła oczy i odetchnęła dwa razy głęboko.

— Wybacz mi pochopność. Zbyt prędko go osądziłam, nie znając go nawet. — przyznała. — Lecz to jego słudzy mnie porwali… I miało to wpływ na moje późniejsze jego osoby postrzeganie.

Julietta skinęła głową, wyraźnie usatysfakcjonowana.

— Ale kochałam go kiedyś. — wyznała. — Nie pamiętam tego dobrze, to jakby sen takie nierzeczywiste mi się zdaje.

— Tak. — wyszeptała Lailana uśmiechając się do swoich myśli. — To się zawsze wydaje nierzeczywiste.

Do komnaty zajrzała młodziutka służąca, zawiadamiając je, że Eylayen kazał przekazać, iż kupcy są już bardzo blisko.

Julietta zerwała się z łoża, podekscytowana, i zaczęła krążyć wokół sypialni, mówiąc o tym, jakie wspaniałości kupcy zwykli przywozić, wiedząc, że Eylayen skąpcem nie jest.

Tymczasem Lailana zamarła w bezruchu, wpatrując się w drzwi, za którymi zniknęła służąca.

— Coś się stało? — Julietta, zwróciwszy na nią spojrzenie, zaprzestała swojej jałowej paplaniny nastolatki.

— Dziwne to być może, lecz na Eulena przysiąc mogę, żem to dziewczę w Rahimarowym widziała pałacu. — mówiąc te słowa, Lailana z wolna powstała z łoża i narzuciła na siebie szeroką, rozkloszowaną niebieską suknię, leżącą do tej pory obok obu kobiet na łóżku.

— Zdawało ci się. — odpowiedziała jej zniecierpliwionym tonem Julietta, po czym złapała ją za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku pomieszczenia, w którym rezydował o tej porze Eylayen.

Lodowy Pan stał właśnie przed ogromnym witrażowym oknem, popijając gorącą, parującą kawę. Z tego miejsca miał doskonały widok na wjeżdżający otwartą na oścież główną bramą wóz kupców.

Humor nie dopisywał tego dnia wielkiemu Magowi; zwykł był korzystać z usług kupców, których poznał uprzednio, ci zaś byli mu nieznajomi. Nie stanowili dla niego żadnego niebezpieczeństwa, nie obawiał się przecież dwóch obcych sobie ludzi, u których nie wykrywał nawet śladu nadprzyrodzonych mocy.

Nie w tym tkwił powód jego niepokoju, ale fakt, iż nie potrafił go zdefiniować, nie działał na niego najlepiej.

— Kochany… — głos jego żony zabrzmiał w wielkiej sali głucho, zwielokrotniony echem.

Obrócił się, kryjąc niechęć ciepłym uśmiechem. Julietta nie mogła widzieć jego skrzywionej miny, nie chciał, by miała kłopotać się czymkolwiek. Jego problemy i jego tajemnice pozostawały tylko jego i tak miało pozostać.

— Jestem tutaj, najdroższa. — ruszył w jej kierunku, torując sobie drogę pomiędzy meblami i sprzętami, rozstawionymi podług świetnego gustu ich właściciela.

To była jego duma i chluba — wspaniała i jedyna w swoim rodzaju sala zabytków. Zbroje, naczynia i stroje z różnych epok, rzeźby, mozaiki i dzieła sztuki znakomite dawały świadectwo dobrego smaku i gruntownego wykształcenia Eylayena.

— Witaj, pani. — skinął przyjaźnie głową Lailanie.

Julietta znalazła się tuż obok niego, wyraźnie poruszona i podniecona owym dziwem, jakie zajechało na rozległy dziedziniec zamku Lodowego Pana.

— Oto przybyli, mężu! Kupcy z kontynentu! Sukna wiozą, szaty rozmaite i inne takie! — policzki tej delikatnej istoty z każdym jej słowem nabierały rumieńców. — A ja pieniążków nie posiadam żadnych….

— Co ci się podoba, bierz, bronić ci niczego nie zamierzam, pani mego serca. — otoczył ją ramionami i spojrzał głęboko w oczy. — Niczego tobie odbierać nie będę, a wszystko, co możliwe, albo i niemożliwe, do stóp ci złożę. Jeno na uwadze miej, by i drogiego gościa naszego krzywda nie spotkała i jej też coś wybrać pomóż. A pieniążkami się nie kłopocz, co weźmiesz, zapłacę, kiedy rachunek regulować z nimi będę. — uśmiechnął się, przyciągając ją do siebie i delikatnie całując jej wargi. — Cokolwiek wam w oczy wpadnie, traktujcie jako wasze.

Uwolnił Juliettę ze swych objęć, a następnie dwornie się skłonił Lailanie. Zauważyła wesoły błysk w jego oku i już sama nie wiedziała, czy to jeno poza, czy też naprawdę cieszy się wraz z nimi. Zaś Julietta spojrzała na niego z niepokojem, marszcząc nosek:

— Sam nie pójdziesz? — zapytała. — Wszak nie co dzień kupcy do nas przybywają. Zawsze też powitać ich wychodziłeś, jak zresztą na pana przystało.

— Dziś podobnej nie czuję potrzeby. — stwierdził wymijająco. — Zmęczonym. Idźcie same, i nie nalegaj, wszakże wiesz, że raz podjętych decyzji nie zwykłem zmieniać.

— Twoja wola, mój panie. — roześmiała się wdzięcznie. — Za twoje dobrodziejstwa dzięki ci stukrotne składam. — dodała już poważnie. — Zaprawdę, nie wiem, co bym uczyniła, gdybym ciebie nie miała.

Zaskoczyły go te słowa; od tak wielu wieków nie słyszał nic podobnego, a teraz zmieszał się, nie mogąc znaleźć właściwych słów w odpowiedzi. Wywołało to u niego rozdrażnienie, które jednak umiejętnie ukrył, odwracając się do obu kobiet tyłem i mówiąc:

— Tyś jest moim cudem, Julietto, opromieniając mój cud, na własny działam pożytek. Więc kup, co ci się pięknym wyda, a na cenę się nie oglądaj. Wtedy szczęśliwym mnie uczynisz.

Julietta porwała więc Lailanę za rękę i obie wybiegły z sali, pozostawiając Eylayena samego, pogrążonego w myślach.

Mężczyzna z powrotem stanął przy witrażowym oknie, próbując się skupić, ale na niewiele się to zdawało, skoro ciągle miał w myślach obraz śmiejącej się wesoło Julietty.

Wspaniała istota.

Nagle wszystko uległo zmianie. Choć przecież początkowo kalkulował wszystko na chłodno, a Julietta miała być kartą przetargową, mającą trzymać w ryzach Rahimara Gudhroka, szybko uległ fascynacji jej młodością, żywiołowością i urokiem. Nie potrafił traktować jej jak rzecz, skoro tylko poznał ją lepiej.

Uświadomił sobie, że zapadł na tę straszną chorobę, która w jego mniemaniu toczyła tylko tych, dla których ochrony stworzono go wiele tysiącleci temu. Jedna z tych istot poruszyła jego lodowate serce i…

Wielki Eylayen się zakochał. Poczuł miłość, uczucie, któremu tak długo odmawiał prawa istnienia, przynajmniej w stosunku do siebie.

Spojrzał w dół, przez okno. Już i tak za późno. Wszystko stanie się tak, jak to sobie zaplanował. Nie jest już w stanie nic z tego zmienić. Starcie się rozpoczęło i tylko dni dzieliły od jego rozstrzygnięcia. Nawet uśmiechnął się na myśl o tym.

Tymczasem dwie piękne kobiety, śmiejąc się do siebie i przekomarzając się między sobą, zbiegały w dół po szerokich na dobre osiem metrów schodach obitych czerwonym pluszem do przestronnego hallu. Ogromne przestrzenie pomieszczeń pobrzmiewały zwielokrotnionym echem ich śmiechów i swarów. Lailana z godną podziwu pobłażliwością pozwalała młodszej kobiecie na wszystko, żałując, ze sama zagubiła już poprzez lata tę dziewczęcą energię i spontaniczność. Lailana liczyła już sobie trzydzieści cztery lata, podobnie jak Rahimar, podczas gdy Julietta pozostawała w wieku siedemnastu lat, choć urodziła się już trzydzieści dwa temu.

Okute, wysokie na trzech rosłych mężczyzn i na dziesięciu szerokie odrzwia, rozwarły się przed wybiegającymi na oścież, torując im drogę na dziedziniec skuty prawdziwym lodem dla rozrywki pań rezydujących w tej posiadłości.

Dalej zaś, poza lodem, na kamiennym bruku swe towary z wozów zdejmowali kupcy, by je rozłożyć i kusić ich pięknem swoje klientki, dwie nieziemskiej urody kobiety, które właśnie ku nim zmierzały.

Roześmiane bachantki dopadły sukien i klejnotów, które zachwalać im poczęli okryci czarnymi płaszczami dwaj przybysze z odległego Vaksos. Nagle jeden z nich odezwał się, lecz nie w języku imperium, a w gwarze dormothiańskiej, niezbyt powszechnie znanej nawet na północy:

— Pani, racz naszą znajomość zachować w tajemnicy, bośmy tu z misją przybyli. Misją wielce ważną. — to mówiąc, ów kupiec ściągnął kaptur z głowy, ukazując swe długie blond włosy i młodą, pociągającą twarz.

Lailana zamarła z różanym płótnem w rękach, wpatrując się rozszerzonymi oczyma w młodzieńca, który stał przed nią i uśmiechał się szeroko, kłaniając się nisko, jak gdyby próbował dosięgnąć czołem ziemi. Nie słyszała już paplaniny Julietty, choć ta, nie znając języka, w którym Ian powitał Lailanę, mówić wcale nie zaprzestała, bo Esehet usilnie dbał o to, by zajęta jego prezentacją poruszenia koleżanki nie dostrzegła.

— Ianie! — wybuchła nagle Lai.

— Cóż to? — Julietta oderwała wzrok od beli materiału, by spojrzeć w nieznajome oblicze.

— To właśnie jest Julietta, Ianie. — rzekła bezradnie Lailana, spoglądając w przerażeniu na rahimarowego synowca.

]ego oczy rozwarły się szeroko w bezbrzeżnym zdumieniu.

Dom mędrców

— To największe oszustwo w dziejach — zauważył Grakk — nasz własny umysł fabrykuje dla nas iluzję samodzielnego dokonywania wyborów; iluzję tak idealną, tak zwodniczo piękną i doskonałą, że dajemy się wszyscy omamić. Wierzymy, że to my kształtujemy ścieżkę naszego życia. I chcemy w to wierzyć. Chcemy w to wierzyć z całą mocą naszej jaźni

Rahimar Gudhrok, Ethyam Grakk XII

Podniecenie udzielało się wszystkim podróżnym, od kiedy znaleźli się na północnym brzegu jeziora Arsalet i podjęli dalszą wędrówkę konno, bowiem dla wszystkich jasne było, że ten pierwszy, zdecydowanie najbardziej uciążliwy i jak dotąd, najbardziej obfitujący w przykre niespodzianki etap podróży będą mieli już wkrótce za sobą. Z każdym krokiem rosła świadomość, że są prawie na miejscu, że będzie można choć na chwilę odpuścić. Odpocząć. Uspokoić skołatane nerwy.

Kiedy na horyzoncie pojawiła się pierwsza, najwyższa spośród siedemnastu wież Domu Mędrców, jadący teraz przodem książę Grakk uniósł się w siodle i, przysłoniwszy oczy przed słońcem dłonią, krzyknął głośno:

— Koniec z niewygodami, moi współtowarzysze — dziś w łóżkach śpimy!

Było dawno po południu dziesiątego dnia podróży i wszyscy, a zwłaszcza starsi, odczuwali skutki niewygód, na jakie narażeni byli w trakcie wyprawy. W końcu w ciągu dziesięciu dni pokonali ogromne przestrzenie Nionis, na co w innych wypadkach zmarnotrawiliby jeszcze raz tyle czasu. Cóż, kiedy czas był akurat tym, czego nie posiadali w nadmiarze; musieli więc się spieszyć, by zyskać go jak najwięcej. Dzięki wierzchowcom darowanym przez Elfy mogli poruszać się znacznie szybciej, niż na normalnych koniach, co też stanowiło znaczne ułatwienie.

Od momentu nieoczekiwanego spotkania nad brzegiem Arsalet Rahimar podróżował chmurny, milczący i pogrążony w rozmyślaniach. Od czasu do czasu zamieniał kilka słów z Ethyamem, ale na tym kończył się jego udział w konwersacjach. Pewnie tylko Grakk miał jakiekolwiek pojęcie, jakie to burze muszą wstrząsać wnętrzem pirata, chociaż twarz jego pozostawała gładka i niezmącona jak ocean po burzy. Albo przed burzą.

— I co my zrobimy z tym całym Regnarem? — spytał w pewnym momencie Ethyama, będąc bezradnym wobec wszystkich tych nowych dla niego, czarmistrzych spraw.

— My? — zaśmiał się pod nosem Grakk. — My nie zrobimy nic. To Magów sprawa. Regnar to jeden z oryginalnych, pierwszych Magów; Lorak, któregoś poznał, takoż. Nawet i tobie chyba daleko do ich potencjałów.

— Więc co, mamy iść dalej, jak gdyby nigdy nic? Udawać że to nie nasza robota?

Ethyam pokręcił głową z niedowierzaniem.

— Ty tego wciąż nie pojmujesz, przyjacielu. Nawet, jeśli na barki nasze odpowiedzialność spada za jego uwolnienie, to tak miało być, wszak wiesz dobrze, że to przeznaczenie ścieżki nasze kształtuje. Nie mamy za wiele do powiedzenia.

— Jeśli tak jest, nie podoba mi się to. — odrzekł kategorycznie czerwonowłosy pirat.

— A myślisz, że mi się podoba? Być trybikiem w machinie większej od naszych możliwości pojmowania? — Grakk obrócił się w siodle i spojrzał wprost na Rahimara. — Ale spójrz na swe życie do tej pory, wszystko to, coś zrobił, czego doświadczyłeś i odpowiedz sam sobie; czyż wszystko to nie prowadziło cię do miejsca, w którym teraz jesteś? Byś gotowy był na to wszystko, co się teraz dzieje? Byś znalazł się dokładnie tutaj, gdzie właśnie jesteś?

Niechętnie, Gudhrok musiał przyznać mu rację. Wszystkie wybory, jakie w życiu wybrał, zdawały się układać w jedną prostą, jakby z góry zaplanowaną ścieżkę. Nawet, gdyby dane mu było zmienić cokolwiek w jego przeszłości, nie zrobiłby tego. Wszystko to, co się wydarzyło w jego życiu napędzało go, było paliwem dla jego duszy. Gdyby zabrakło czegokolwiek, nie byłby tym człowiekiem, którym był teraz.

— To największe oszustwo w dziejach — zauważył Grakk — nasz własny umysł fabrykuje dla nas iluzję samodzielnego dokonywania wyborów; iluzję tak idealną, tak zwodniczo piękną i doskonałą, że dajemy się wszyscy omamić. Wierzymy, że to my kształtujemy ścieżkę naszego życia. I chcemy w to wierzyć. Chcemy w to wierzyć z całą mocą naszej jaźni.

Znowu zapadła długa cisza, którą przerywały wyłącznie odgłosy ptactwa, którego nie brakowało w żadnym miejscu, w jakim się w trakcie podróży pojawili. Puszcze, otaczające Dom Mędrców obfitowały we wszelką zwierzynę, a ich dziki, prastary charakter był poważną przeszkodą dla wszelkich wędrowców, którzy próbowali je pokonać. Trakt był wąski i ledwie przejezdny, a dodatkowo co rusz blokował go jakiś przewrócony pień, których w lesie nigdy nie brakowało.

Barczysty pirat strząsnął z siebie rozważania nad kwestiami, nad którymi i tak nie miał żadnej kontroli, a były one dla niego zupełnie nowe i zmusił się do myślenia o sprawach, nad którymi jeszcze miał jakąś kontrolę.

Zbliżył się do Denthora i zwrócił się do niego półgłosem:

— Flota kilka dni pod Leą postoi i kilka te dni zawsze już będzie do tyłu. — powiedział. — Tegom się obawiał, że gdzieś tam po drodze zagubi się nasza koordynacja.

— Ale my jeszcze rozprawę z Sępami mamy po drodze.- odrzekł spokojnie Denthor. — Też kilka dni możemy tutaj spędzić. I wszystko się wyrówna.

Rahimar skrzywił się ledwo zauważalnie.

— Nigdym nie brał rozprawy z Sępami na poważnie. — wyznał. — To był błąd z mojej strony. Teraz dopiero widzę, że z powagą większą do sprawy należało podejść. Ale to Giuadar zawsze niczym chmura gradowa zasłaniał mi zdolność logicznego myślenia.

Denthor pokiwał głową.

— Zemsta to najlepszy motor do działania. — zauważył. — Podobnie jak urażona duma.

— A czyż ważne są moje motywy, moje popędy? — żachnął się Rahimar. — Ważne jest, by sprawiedliwości stało się zadość. Nie pozwolę, by tak wielka zbrodnia uszła mu płazem.

— No i to właśnie żądza zemsty jest. — usłużnie dopowiedział Denthor. — Prywatna twoja sprawa, przyznaję. Ale przynajmniej coś dobrego z tego wyjść może. I dlatego cię wspieram. Ale co potem? Przeciw Shakowi staniesz?

— Tak. — odpowiedział krótko Rahimar.

— Większych żem się spodziewał. — wtrącił jadący za nimi Ghork, wpatrujący się w pojawiające na horyzoncie kolejne wieże. — Jak się Cytadelę Tvalthu w życiu choć raz wydawało, to te nijak się wielkie wydawać mogą.

— Tak ci się zdaje, bośmy wciąż jeszcze bardzo daleko od Domu Mędrców. — wtrącił Grakk, krztusząc się ze śmiechu. — W całej Nionis nie ma budowli wyżej sięgających, aniżeli wieże Domu Mędrców. Lecz jakie wielkie są, pułkowniku, spostrzeżesz się dopiero wtedy, kiedy już się tam znajdziemy.

— Czyli kiedy? — nie ustępował zniecierpliwiony Ghork. — Kiedyż to będzie? Albowiem pewna część mojego ciała, ta, co w siodle cały dzisiejszy dzień spędziła, źródłem bólu jest nieznośnego i odpoczynku się na gwałt domaga.

— Już niedługo. — pocieszył go Hargor, który zdążył nawiązać pewną więź z shakowym pułkownikiem. — Teraz to już z górki.

Tymczasem Rahimar i Denthor wrócili do nagle przerwanej im rozmowy:

— Jak to widzisz? Jakie są twoje plany?

— Ja nie planuję, Thomarze, dalej, jak do zdobycia Dormoth. — wyjaśnił Rahimar. — Póki co. Wszystko, co będzie potem, będzie potem. Najpierw jeden stopień schodów tych zdobyć trzeba, potem martwić się kolejnymi.

— Ale zdajesz sobie oczywiście sprawę, jak wielkich środków potrzeba, by pokonać Shaka? By w ogóle rozważać podobną możliwość?

— Oczywiście. — odrzekł Rahimar. — Może szaleniec ze mnie, ale nie porywałbym się na to wszystko, gdybym choć cienia szansy nie widział.

Z oddali widać było coraz więcej szczegółów. Już można było policzyć wieże; promienie popołudniowego słońca odbijały się od blachy, która je pokrywała. Krystal mogła liczyć sobie tysiące lat, a upływ czasu nie pozostawiał na niej żadnych śladów. Ale na pytanie, kto tę blachę wzniósł tak wysoko i ją potem układał na samym dachu świata, nikt odpowiedzi znaleźć nie umiał. Po prostu tam była, dając świadectwo kunsztu budowniczych Domu Mędrców sprzed prawie pięciu tysięcy lat.

— Ja mam bolesne przeczucie, że realizacji tych zamierzeń nie doczekam. — mruknął Denthor. — Jakiś głos w środku mi mówi, że kres swej wędrówki niedługo zobaczę.

— Gadasz głupoty. — Rahimar skrzywił się z niechęcią.

— Może to i głupoty, ale głupotą nie jest, że jakiś nikły dar jasnowidzenia posiadam, szlag by go trafił — odpowiedział Thomar. — I, niestety, łaskawy to on dla mnie nie jest.

— Przyszłość ustalona nie jest. Możemy ją zmienić. — powiedział z uporem Gudhrok.

— Chciałbym w to wierzyć.

— A co dla mnie widzisz? Żona, dzieci? — zaśmiał się olbrzymi pirat.

— Tułaczka. — mruknął niechętnie Denthor. — wieczna tułaczka.

— Zatem nic nowego. — skwitował z humorem Rahimar. — Raz już dom zbudować próbowałem, i jak się to skończyło?

— Nie, Rahimarze. Nie to mam na myśli. — rzekł powoli Denthor. — Mam na myśli drogę, której od tysięcy lat żaden człowiek nie przeszedł. Ty będziesz pierwszy.

— O czym ty mówisz? — spytał zaskoczony Rahimar, marszcząc brwi.

— A skąd ja mam wiedzieć? — odparł pytaniem nagle zagniewany hrabia. — Wyobraź sobie, jakże frustrujące to być musi; widzieć fragmenty, części, niepełne obrazy i nie umieć z tego niczego sensownego ułożyć?

Rahimar musiał przyznać, że faktycznie wiele taki dar wart nie jest.

— Doprawdy, ciekawym, co to za droga, która ma mnie niby czekać. — dopowiedział z grymasem na twarzy.

Jedno z tego widzenia było dla niego nad wyraz pocieszające, pomyślał z westchnieniem.

Wskazywało ono wyraźnie, że przeżyje tę awanturę, niezależnie od tego, jakie będą jej skutki i przebieg.

Podkute końskie kopyta zastukały na brukowanej drodze, która prowadziła wprost do bramy Domu Mędrców. Choć droga wiodła przez gęsty las, roślinność się jej nie imała; przecinka w drzewostanie nie zwężała się nigdzie, ani nie rozszerzała, prowadząc prosto jak strzelił ku wielkiej bramie, która ukazała się daleko przed nimi.

Powoli, z każdym końskim krokiem, ukazywały się ich oczom kolejne szczegóły tej niezwykłej konstrukcji.

Brama była otwarta na oścież, szeroko rozłożone po bokach jej były dwa ogromne skrzydła, zbudowane z pełnych pni drzew tak ogromnych, że rosły mężczyzna z wielkim trudem objąłby ramionami któryś z nich. Poszczególne elementy łączone były na krystalowe czopy, zaś skrzydła spojone były wtopionymi w drzewo metalowymi sztabami tworzące odrzwia.

Konstrukcja bramy również była drewniana, stanowiły ją strzelające wysoko w niebo potężne drzewa o obwodzie znacznie przewyższającym te, których użyto do budowy wielkich skrzydeł. Na ich szczycie posadowiono drewniany pomost, również zbudowany z bali łączonych krystalą; wsparty był na wspomnianych bocznych pniach drzew i robił naprawdę niesamowite wrażenie, zdając się być zawieszonym wysoko w powietrzu zapewniał niezapomniany widok tym, co mieli szansę go oglądać i zapewne na wywołaniu właśnie takiego wrażenia budowniczym mocno zależało.

Naturalnie, zarówno wyglądające na niezwyciężone skrzydła, jak i belki stanowiące konstrukcję bramy pokryte były znakomitej roboty zdobieniami, inkrustowanymi, jak się z daleka zdawało, złotem. Również i to wzbudzało oczekiwany efekt na przybywających z daleka, zwłaszcza tych, dla których był to pierwszy raz.

Wielkie, dwuskrzydłowe wrota otwarte były szeroko do wewnątrz, zapraszając zdrożonych wędrowców do wnętrza tego niezwykłego jak na standardy Nionis, jedynego w swoim rodzaju obiektu na całym znanym świecie.

— Oto i pierwszy cel wędrówki naszej. — mruknął Rahimar, wskazując bramę ruchem podbródka. — Ciekawym, czy kto nas wyczekiwać będzie.

— Z pewnością Arianega wiedzieć będzie, że to dziś nastąpi dzień, w którym przybędziemy. — rzekł spokojnie hrabia Onei.

— Czarmistrzem w końcu jest. — powiedział nachmurzony nagle Rahimar, znów pogrążając się w myślach.

— Nie rozumiem tu czegoś. — Grakk uniósł rękę do góry. — Nauki u Czarmistrza pobierałeś, a jak sam twierdzisz, Czarmistrzom nie dowierzasz?

— A gdzież ty tu sprzeczność widzisz? — zdziwił się Rahimar. — Skorom tyle z nimi przestawał, coś niecoś o ich zdradzieckiej naturze mogłem się nauczyć. — mówił niby poważnie, ale iskierki humoru skrzyły się w jego oczach.

— Wszak sam się jednym z nas stałeś! — wytknął mu złośliwie Grakk.

— No i to się właśnie nazywa przewrotnością losu. — odparował Gudhrok. — Teraz całemu światu nasze niecne knowania odsłonię.

Masywna sylwetka bramy rosła w oczach; można już było stwierdzić, że nie tylko jeden, ale i trzech ludzi miałoby problemy z objęciem okorowanych pni, tworzących kolumny boczne i złożone na ich szczycie obramowanie.

Zaś pomiędzy kolumnami, mniej więcej pośrodku bramy, stał mały, ale rosnący w oczach człowiek.

Mężczyzna ten, ponieważ z całą pewnością był to przedstawiciel tego rodzaju, w istocie był znikomej postury, miał na sobie białą, sięgającą połowy łydek tunikę, w której obszernych fałdach z całą pewnością zmieścić się mógł ktoś o połowę tęższy. Przepasany był szeroką na dwie pięści szarfą, którą właściciel owinął sobie kilkukrotnie wokół lędźwi. Było boso, ale można było odnieść wrażenie, że był do tego przyzwyczajony i taki sposób poruszania się traktował jako naturalny.

Sądząc z pierwszego wrażenia, był rubasznym, miłym dziadkiem o łagodnym, szerokim uśmiechu, rozpromieniającym jego twarz, zasuszoną i porytą zmarszczkami. Pozory jednak mogą mylić; w końcu był on Czarmistrzem, więc ciało nie oddawało swym wyglądem jego rzeczywistej potęgi.

— Rahimar! — krzyknął człowieczek niespodziewanie silnym głosem, kiedy dotarli przed jego oblicze i osadzili konie na miejscu.

Rahimar podszedł do Arianegi i zamknął go w potężnym uścisku, podrywając drobne ciało starca wysoko w górę.

— Puść mnie, mój synu, bo mnie zgnieciesz! Lata minęły, od kiedy twym bakałarzem byłem, a ty moim uczniem, a ty o to nie dbasz i na świat tamten wysłać mnie chcesz tymi swoimi oddania dowodami!

— Nic się nie zmieniłeś przez te dwadzieścia parę wiosen. — mruknął Rahimar, szczerze rozbawiony. — Wciąż tak samo łysy, jak byłeś wtedy. I jedno jeszcze ci rzeknę: nic żeś nie utracił przez te wszystkie lata. Dalej gadać potrafisz, jako nikt inny.

— Później pogadamy, później. — Mędrzec poklepał go przyjaźnie po ramieniu. — Szkoda mi jeno, że dłużej u mnie na gościnie nie zabawisz ni ty, ni towarzysze twoi. — powiódł dłonią po dziedzińcu, pokazując zebranych na nim ludzi, którzy już zsiedli z koni i stali obok swoich zwierząt. Nagle zmarszczył brwi i pociągnął rosłego pirata za rękaw jego koszuli: — To elf jest z wami, czyż nie? A tegom nie przewidział. Cóż za przyjemna niespodzianka!

Rahimar odruchowo poszedł za spojrzeniem Arianegi i po chwili wahania skinął zdecydowanie głową:

— Nasz towarzysz. — dopowiedział.

— A ten, co się moją para nauką? — zagadnął Arianega, wskazując wzrokiem Ethyama.

Rahimar uśmiechnął się tylko i zdarł z głowy kaptur, pozwalając, by jego własne włosy zalśniły w słońcu nieskazitelną bielą. Teraz Arianega sprawiał wrażenie zupełnie oszołomionego; pozwolił nawet, by zdumienie objawiło się wszystkim na jego pomarszczonym obliczu.

— Ależ, mój chłopcze… — zakłopotany podrapał się po łysej głowie. — A zresztą, witaj wśród nas! Że też jam tego nie wyczuł! — pokręcił głową. — Ale o czym to ja! Pozwólcie za mną, panowie, po długiej podróży ogarnąć się powinniście, jadła i napoju zażyć….

Siedemnaście wież Domu Mędrców stało na olbrzymiej polanie, otoczonej nieregularnym murem obronnym. Były to domy kontemplacji Mędrców, którzy poświęcili życie pogłębianiu własnej mądrości i rozszerzaniu zasobu wiedzy człowieka w Nionis — najczęściej na podstawie własnych przemyślan i dyskusji. Aby mogli w spokoju zajmować się wyłącznie nauką, oczywiście wszelkie ich potrzeby musiały być zaspokojone przez innych. Na terenie kompleksu znajdowało więc zatrudnienie mnóstwo ludzi — kucharze, szewcy, krawcy, rolnicy, sadownicy — wszyscy oni pełnili swoje funkcje z dziada pradziada, zamieszkując w okolicznych wioskach.

Wędrowcami zajęto się natychmiast. Otrzymali pomieszczenia — każdy osobne — w jednej z południowych wież kompleksu — stały w trzech rzędach — zaś konie zaprowadzono do stajni, gdzie również otrzymały najlepsze możliwe traktowanie.

Dom Mędrców był opustoszały o tej porze roku, na poważniejszy najazd gości liczono w okresie od maja do października, więc teraz pokoje gościnne świeciły pustkami i dla każdego znalazło się osobne lokum.

Kiedy już odświeżyli się po podróży, spożyli posiłek i nawilżyli zaschnięte w długiej podróży gardła, towarzyszący im Mędrzec zaprowadził ich do innej z wież, w której znajdowała się ogromna sala konferencyjna, zajmująca całą jej podstawę, przez co pozbawiona była wszelkich rogów, a ściany jej były okrągłe.

Rozsiedli się wokół długiego stołu, rzeźbionego w roślinne wzory, na wysokich krzesłach, zdobionych głowami rogatych byków. Podłoga pomieszczenia wyłożona była oślepiająco białym, wypolerowanym do gładkości marmurem, który zdawał się odbijać wszelkie światło do niego dochodzące w dwójnasób, oślepiając patrzącego. Ściany ukryte zostały za kolorowymi tkaninami, pewnie po to, by skutecznie odwracać uwagę rozmawiających od tematu rozmów. Okrągły stół, dziesiątki krzeseł i kute kręcone schody ustawione w pobliżu drzwi wejściowych zdawały się być jedynymi sprzętami w tym olbrzymim pomieszczeniu.

Na najbardziej zdobionym krześle, obdarzonym najwyższym oparciem, zasiadł Arianega, po jego prawicy Rahimar Gudhrok, obok niego Denthor, dalej Erreoel, Sabur i Khat; po lewicy Wielkiego Mędrca zasiadał Ghork, a dalej Grakk, Hargor i kilkoro innych Mędrców, zapewne tych o znaczniejszej randze, choć z prostego stroju bez żadnych oznaczeń nie dało się tego stwierdzić na pewno.

— Więc powiadasz, żeście informacje zdobyli, które wielkiej wagi są i nowe światło sprawie naszej dają? — upewnił się Arianega, spoglądając na plik dokumentów, który książę Aleth położył przed sobą na stole. — To są twoje słowa?

— Istotnie. — stwierdził Gudhrok. — Zresztą, zobacz sam. — książę pchnął plik w kierunku Mędrca.

Arianega wziął w ręce przekazane mu dokumenty i zabrał się za ich studiowanie. Twarz jego, wcześniej już poważna, wyraźnie zasępiła się w trakcie czytania. Gdy podniósł oczy, można było w nich dostrzec krystalową determinację.

— Jakem powiedział… Złemu ufamy panu. To, coś zdobył, wyraźnie dowodzi, że Shak na śmierć was wydał, a sam więcej zyska, niż my, cokolwiek się tutaj stanie. Jeno nie pojmuję, jak mógł się z tą kanalią Giuadarem sprzymierzyć? Nie ma już żadnych świętości w świecie polityki?

— A były kiedy? — spytał kpiąco Grakk.

— To zrozumiałe, że Shak ubezpiecza się na każdą ewentualność. — Rahimar westchnął ciężko. — Ale wiemy, na czym stoimy — żeśmy sami wobec wielkiego przeciwnika. I tu, i tam. Shak nas porzucił. Jeśli zwyciężymy, to jeno dzięki naszym siłom i zaangażowaniu.

— Martwi mnie to, że Shak taką niemocą tknięty. — powiedział Arianega. — Pod opieką domu cesarskiego zawsze był Dom Mędrców, lecz teraz, wobec braku sił do obrony nas… Co począć mamy? Jeśli nawet Sępów pokonamy, co dalej? Dom Mędrców bezpieczeństwa gwarancji potrzebuje, a nie zapewnień o przyjaźni. Na co nam przyjaciel, co więcej jak dziesięć tysięcy ludzi wystawić nie może, gdy nie wiadomo, jakie siły w przyszłości czyhać na nas mogą?

— Macie rację, Arianego. — Denthor pochylił głowę. — Wielce to niespodziewane wieści są. I niewątpliwe dane nam zostały, byśmy teraz zachodzili w głowę, jaką to strategię przybrał łaskawie nam panujący Shak.

Rahimar potwierdził ruchem głowy.

— Chcecie powiedzieć, że Shak chciał, byście znaleźli te dokumenty? — upewniał się Arianega.

— Oczywiście. — Gudhrok spojrzał mu głęboko w oczy. — Gvavalath nie przyzna się do własnej słabości, jeśli nie ma na mu to przynieść jakowych korzyści. Nigdy. Ale musi jakoś nas przekonać, byśmy misji nie porzucali — byśmy robotę za niego wykonali bez cienia wątpliwości. Bez nas pewne jest, że Vaksos posuwać się będzie naprzód, skoro Shakat sił żadnych nie posiada, a skoro tak, jasnym się zdaje, że pewne ziemie, do Tvalthu należące, Shak przekazać Giuadarowi musi, by utrzymać w garści to, co mu jeszcze pozostało.

— Ale układy z Giuadarem mówią jasno, że w nasze powodzenie Shak nie za bardzo wierzy. — odezwał się Erreoel. — Inaczej naplułby mu w twarz, a nie oferował Leę w zamian za spokój.

— Albo właśnie w sukces nasz wierzy i przeciwnika chce czujność w ten sposób uśpić. — zaripostował Denthor. — Ale pewne jest jedno; żywi na wiele się Shakowi nie przydamy, kiedy już misja nasza zakończy się sukcesem. Wszyscy, jak tu siedzimy.

— Ciekawym, jaka jest Eylayena rola w tym wszystkim. — Rahimar wpił swoje oczy w księcia Grakka. — Z nami on, czy przeciw nas?

Grakk dzielnie zniósł spojrzenie pirata, starając się dowieść, że nie ma niczego do ukrycia.

— Co wiem, to to, że wspomagać was kazał na wszelkie sposoby. Powiedział też, że wojny Shaków i ludzi nie są jego sprawą, że jest ponad to. Dlatego na pytanie tak zadane nie potrafię wprost odpowiedzieć, Rahimarze.

— Ale rzekłeś przecie, że po naszej stoi stronie! — przerwał mu gwałtownie hrabia Onei.

— Eylayen w układy nie wchodzi, drogi hrabio. — rzekł spokojnie Ethyam. — Ni z wami, ni z nikim innym. Mnie do was posłał, bym wam pomagał, lecz nie wiem, jak się to w planach jego mieści. Nie wtajemniczył mnie. Otrzymałem rozkaz, więc go wykonuję, nie pytam o motywy. Słucham się rozkazów. Nie mi je podważać. — chwycił kubek z piwem, uznawszy widocznie, że powiedział już wszystko, co powiedzieć chciał.

— Ależ ty wiesz, jeno mówić nie chcesz. — naciskał Onei, podniósłszy się z krzesła i skierowawszy swoją pokiereszowaną twarz w kierunku księcia.

Grakk wlepił w niego zimne spojrzenie swoich szarych oczu i wpatrywał się w niego tak intensywnie, jakby chciał spojrzeniem wywiercić dziurę w jego twarzy.

Trwało to pewną chwilę, aż w końcu Arianega, czując się tu gospodarzem, uznał za stosowne zainterweniować:

— Wystarczy. — rzekł nadspodziewanie silnym głosem. — Nie skaczmy sobie do oczu jak zwierzęta. Inne wszak nam cele dzisiaj przyświecają. Własne konflikty rozwiązujcie gdzie indziej, nie pod moim dachem. Hrabio, proszę spocząć.

Sabur powoli usiadł na swoim krześle i wbił wzrok w stół. Milczał teraz jak grób. Rahimar obserwował go spod oka. Zaczynał mieć pewność, że hrabia padł ofiarą jakiejś wyrafinowanej trucizny, przecież znał go od tak dawna i nigdy nie widział, by ten zachowywał się w podobny sposób. Był gotów wywołać awanturę z Czarmistrzem — to nie był na pewno spokojny Sabur Onei, jakiego znał.

Trzeba będzie coś na to zaradzić, ale teraz inna paląca sprawa miała pierwszeństwo — sprawa Sępów.

— Więc dobrze, przebyliśmy góry, bagna i wielkie przestrzenie, ale w końcu jesteśmy tutaj. — książę oderwał wreszcie wzrok od Oneia. — Czego od nas oczekujesz?

— Musimy je przepędzić. — powiedział prosto Arianega. — Kiedy znowu się pojawią, musimy być gotowi. I uderzyć, tak, by już nigdy więcej pojawić się tutaj nie chcieli.

— Ale jak? Walką? — Denthor zamrugał oczami ze zdziwieniem. — Sądziłem, że ludzi mocy szukacie, by ich w ten sposób przepędzić. Dlatego tutaj posłaliśmy osoby, co choć cząstką takiej mocy dysponują.

— Wszystko się zgadza, Thomarze, taki plan był z początku. — odezwał się tym razem jeden z pozostałych Mędrców. — Lecz czego nie wiecie, wszystkie nasze ataki jak dotąd z uprzedzeniem wielkim kontrują, co oznacza, że własnego Czarmistrza mieć muszą, i to wielce potężnego. A to nieco wiąże nam ręce. Nasza moc nie starcza, by zagłuszyć jego zdolności. Z wami udać się to może, gdy zjednoczymy siły. A wtedy pozostanie tylko tradycyjna walka, aby przegonić przeciwnika.

— No… nie wiem… Pewni siebie jesteście, nawet porażki pod osąd nie bierzecie… — Denthor zmarszczył brwi. — Plan wasz taki prosty…

Mędrzec zwrócił w jego kierunku swoje mądre, stare oczy. W nich Denthor dostrzegł swoją odpowiedź, nim ją usłyszał:

— My nie mamy innej szansy, Thomarze.

— Wszystko rozumiem, doprawdy, lecz jednego my wciąż nie wiemy. — Hargor silnie wychylił się do przodu. — Pustynie i o sto mil na wschód stąd leżą, dlaczego więc Sępy od razu tak daleko się wybierają? I dlaczego nie ustępują raz odparci, tylko jak szaleńcy stale najazdy ponawiają?

Arianega bezradnie rozłożył ręce.

— Jak powiedział brat mój, Sępy swojego Czarmistrza mieć muszą. Innej odpowiedzi nie znam. I on musi iść prowadzić, jakkolwiek dziwne się to zdawać nam może, nawet wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.

Westchnął.

— Wieczór już się zbliża, czcigodni goście nasi. Suponuję, byście na spoczynek się udali, a jutro naradę podejmiemy w miejscu, w którym ją teraz zakończymy. Czy przystajecie na moją propozycję?

Znużeni długą podróżą wędrowcy nie mieli nic przeciwko takiemu obrotowi spraw. Jedynie Khat ociągał się dłuższą chwilę, spoglądając co chwila ukradkiem na Rahimara. W końcu zebrał się na odwagę i podszedł do księcia. Wyciągnął zza koszuli pakunek, który tam nosił jak największy skarb, rozwinął go, a potem podał księciu.

Rahimar zmarszczył brwi, zabrał podany dokument i szybko przebiegł go oczami. Potem spojrzał uważnie na Khata:

— Czy wy wiecie, co tu jest napisane, marynarzu? — spytał wreszcie półgłosem.

— Tak, panie. — Khat pochylił głowę. — Czytałem to już z pięćdziesiąt razy.

Rahimar uśmiechnął się. Wzruszenie ściskało jego gardło, ale powiedział:

— Znajdziemy ją, Khat. Słyszysz? Choćbym pół Dormoth miał do piachu posłać, znajdziemy i ją i wytrzęsiemy z łap tego łachmyty, co ją kupił. Masz na to moje słowo.

Tymczasem na zewnątrz powoli zapadał już zmierzch. Słońce zniknęło na horyzontem, ale jeszcze nie było kompletnie ciemno, kiedy hrabia Sabur Onei wyszedł z wieży i rozejrzał się dookoła. Jego oczy szybko znalazły siwowłosego mężczyznę, który siedział na ławeczce pod wieżą, rozkoszując się lekkim ciepłym wiatrem, który działał przyjemnie na skórę.

— Mój przyjacielu. — Verg uśmiechnął się promiennie na widok wychodzącego Sabura.

Hrabia patrzył przez chwilę w jego kierunku, aż w końcu, z wyraźną niechęcią na twarzy, podszedł do ławeczki. Spoczął obok Verga, patrząc jednak przed siebie, jakby chciał zaakcentować swoją niezależność wobec Czarmistrza i okazać, jaką niewygodę odczuwał, siedząc w jego towarzystwie.

— Czego chcesz? — zagadnął.

— Zaraz, nie tak prędko, przyjacielu. — Verg, wyczuwszy wrogość w jego głosie, starał się go ułagodzić. — Dziś nam się wiele udało. Trzeba teraz jeno czekać i… patrzeć. Mi jeno oczu twoich potrzeba, niczego więcej. Daj mi je, a obaj zadowoleni będziemy. Pójdziesz z księciem twoim na polowanie na Sępy, mój przyjacielu, a ja będę wiedział dzięki tobie, co czyni i mówi.

Sabur zmroził go wzrokiem.

— Czemuś mi powiedział? — wyszeptał. — Nie musiałem wiedzieć. Uwielbiałem żonę moją, a teraz każde o niej wspomnienie jest… plugawe. Zbrukałeś wszystko to, co było pomiędzy nami. W imię czego, Verg, w imię czego?

Wezwany poklepał go po plecach.

— Abyś był mój, Sabur, nijak inaczej. Po tom jeno ci to wszystko opowiedział, abyś mój był. I jesteś, chociaż może sprawy jeszcze sobie z tego nie zdajesz do końca.

Sabur strząsnął z siebie jego rękę i powstał.

— Jeno słuchać i patrzeć, tak, Verg? — upewnił się, spoglądając na siedzącego na ławeczce Mędrca.

— Tylko tyle. — Verg z uśmiechem rozłożył ręce. — A teraz. — odprężył się i zamknął oczy. — A teraz wybaczyć mi musisz. Jeszcze dziś wieczorem w Tvalthu potrzebuję się znaleźć, nastał więc czas naszego pożegnania.

Sabur patrzył, jak Czarmistrz nagle znika bez śladu, jakby po prostu rozpłynął się w powietrzu. Verg był na razie jego sprzymierzeńcem, dobrze. Ale pewien był, że Mędrzec rozgrywa swoją własną grę, w której hrabia nie miał najmniejszego zamiaru brać udziału. Musiał ją przejrzeć, ale póki co, postanowił grać, jak mu Czarmistrz zagra.

Ale potem — później reguły się zmienią. I jakkolwiek się zmienią, to on wyniesie z tej gry najwięcej korzyści.

I, na bogów, przekonają się, że Sabur Onei nie należy do nikogo!


Mężczyzna miał na sobie obszerną, sinozieloną tunikę, sięgającą nieco poniżej kolan, białe, bardzo obcisłe spodnie i wysokie, skórzane buty z cholewami, w których znikały nogawki spodni. Z jego pleców spływał nadmiernie szeroki płaszcz barwy tuniki, którego rozległe poły rozścielone były na oparciu rąk wysokiego tronu, który zajmował, a na owym płaszczu leżały krwistoczerwonej barwy rozpuszczone pukle niezwykle gęstych włosów sięgających pasa, pokryte pyłem i kurzem, gromadzącym się przez długie tysiąclecia w tej jaskini. Oczy miał zamknięte, blada jak sama śmierć skóra twarzy była nieomal przezroczysta.

Siedział prosto, wyciągnięty jak struna, sztywny, jakby połknął kij, ręce oparł na oparciach kamiennego tronu, niczym jakiś mityczny posąg.

Tron ustawiony był na nierównym, usianym głazami różnej wielkości podłożu, stanowiącym dno olbrzymiej groty. Wypełniało ją mdłe, żółtawe światło, które pozwalało dostrzec nadspodziewanie dużo szczegółów, w tym również makabryczną zawartość groty.

Wszędzie dookoła tronu, aż po zakrzywione, nieregularne ściany groty, leżały rozrzucone byle jak szczątki ludzkie, znajdujące w różnym stanie rozkładu. Wszędzie dookoła roznosił się mdlący, cmentarny odór, który przyprawiłby o mdłości każdego…

Każdego, ale nie siwowłosego starca o twarzy pokrytej gęstą siatką zmarszczek, który pojawił się u wejścia do jaskini. Rysy wykrzywiał mu niesamowity, nienaturalny uśmiech, w którym nie było jednak zła; był to uśmiech triumfu.

Starzec szedł w kierunku siedzącego nieruchomo mężczyzny, który przypominał posąg, nie bacząc na to, że walające się po podłożu trupy nagle zaczęły się ruszać. Rozkładające się dłonie i zupełnie już pozbawione ciała kości ruszyły w jego kierunku, starając się schwycić go choćby za nogę. Nie zwracał uwagi na przeszkody, zdecydowanym krokiem torując sobie drogę do tronu. Od czasu do czasu jedynie silnymi kopniakami odpychał zbyt natarczywe kończyny.

W końcu dotarł do tronu, a makabryczny taniec trupów ustał tak nagle, jak się rozpoczął.

Starzec, nie przestając się uśmiechać, położył ręce na dłoniach siedzącej postaci i pochylił się nad nią, aż dotknął swoimi ustami jej warg. Przez pierwsze kilka uderzeń serca nic się nie działo. Potem, jakby w zwolnionym tempie, stojące ciało zaczęło schnąć, zapadać się w sobie, a w końcu do stóp pogrążonego w czymś w rodzaju snu człowieka na tronie upadł pożółkły ze starości szkielet. Siedzący otworzył oczy.

Mężczyzna wstał, kopnął szczątki u jego stóp na bok i ruszył przez grotę. Opętańczy taniec trupów rozpoczął się na nowo. Tym razem jednak reakcja przechodzącego była zupełnie inna. Zatrzymał się w pół kroku, odwrócił się i wykrzyczał kilka gardłowych słów, odbijających się wielokrotnym echem od ścian jaskini, a potem potoczył dookoła otwartą ręką. Buchnął z niej ogień, a morze płomieni w mgnieniu oka pochłonęło zawartość jaskini.

Mężczyzna ruszył dalej, a z każdym jego krokiem włosy zmieniały kolor.

Gdy stanął u wejścia do groty i po raz ostatni obrzucił triumfującym wzrokiem miejsce, w którym spędził uwięziony ostatnie kilka tysiącleci, miały już one oślepiającą barwę lodu.

— Uwolniłeś mnie. — wyszeptał głos nienawykły do mówienia, ochrypły ponad ludzkie wyobrażenie. — Tobie winienem mą wolność. — zaśmiał się cicho. — Tyle wiosen… Byli tacy, co zgładzić się stwora podejmowali. Może i dokonaliby tego, lecz zachłanność i chciwość stanęła im na drodze. Ale w końcu nadszedł ten dzień! Słyszysz, Lorak? — nagle rozległ się jego głośny krzyk, zwielokrotniony echem — Stało się dokładnie tak, jak powiedziałeś: Tylko człowiek prawy i szlachetny, z mojej krwi pochodzący! I cóż? Zjawił się!

Białowłosa, potężna postać zaniosła się chrapliwym, wysokim śmiechem, od którego nieporuszone od wieków skały zatrzęsły się, jakby zdjęte strachem przed człowiekiem, który żywiołowo przeżywał chwilę swojego triumfu.

I nikomu w całej Nionis w tym momencie nawet nie przyszło do głowy, że został uwolniony ten, którego imię niedługo ze zgrozą przyjdzie im wspominać, ten, który wstrząśnie posadami całego znanego świata.


Noc już dawno zapadła, a na wschodnim niebie swoją wędrówkę rozpoczynał jeden z kilku małych księżyców Nionis, kiedy w najbliższych okolicach muru okalającego włości Mędrców pojawiły się dwie czarne sylwetki, łatwo wtapiające się w mroczne, nocne otoczenie. Istoty te zdawały się być nienaturalnie długie i mocno pochylone do przodu, poruszały się nadludzko ostrożnie i bezgłośnie. Mimo tych wszystkich cech, zdających się odsuwać je jak najdalej od gatunku ludzkiego, można było ulec złudzeniu, że są z nim niepokojąco blisko spokrewnione, jakby były jakąś niewiarygodną karykaturą człowieka.

Dwaj przybysze przylgnęli plecami do zewnętrznej ściany muru, rozglądając się czujnie i nasłuchując uważnie, aby być przygotowanym na ewentualne pojawienie się straży, których obecności wszak musieli się spodziewać. Ich krwistoczerwone oczy zalśniły, odbijając promienie wschodzącego księżyca.

Postacie tkwiły tam przez ledwie krótką chwilę, trwającą ledwie ze dwa uderzenia serca, i nasłuchiwały nachodzących zza muru głosów. Następnie, wykazując się zręcznością, która z całą pewnością nie mogła być cechą przedstawicieli rodzaju ludzkiego, wspięły się po gładkiej powierzchni ściany, nie zadając sobie nawet trudu odszukania bramy, która przecież była stale otwarta.

Nie minęła chwila, a już obie postacie znalazły się na górze, przypominając ślizgające się po powierzchni rzeczywistego świata dwa niewyraźne cienie.

Z drugiej strony muru, tuż pod jego szczytem, znajdował się podwieszany drewniany pomost, po którym szedł właśnie strażnik, wykonując rutynowy obchód, jak czynił to już wiele razy więcej tej nocy. Choć rozglądał się uważnie dookoła, nie dostrzegł dwóch podejrzanych postaci, które nagle znalazły się niepokojąco blisko jego osoby. W żadnym razie nie spodziewał się ataku.

Moment później coś mignęło mu przed oczami, mieniąc się srebrzyście w świetle księżyca, a jakaś straszna siła szarpnęła go za szyję, tak że stracił równowagę i opadł do tyłu, choć nie upadł, przytrzymany przez kogoś.

Chciał krzyknąć, ale coś cieniutkiego i bardzo mocnego wpiło mu się w gardło, czyniąc go niezdolnym do wydania głosu. Zmarł w mgnieniu oka, nie podnosząc alarmu.

Prześladowca zerwał z niego krystalową linkę, po czym z całkowitym spokojem nawinął ją na powrót na własny nadgarstek, nie próbując nawet otrzeć ją z krwi.

Drugiego strażnika spotkał ten sam los, ale ów akurat postanowił choć przez chwilę zawalczyć o własne życie. Nie trwające długo zmagania kazały mu jednak uznać wyższość przeciwnika i również zwalił się mu do stóp martwy.

Nikt w Domu Mędrców nie wiedział o losie, jaki spotkał owych dwóch mężczyzn, których obowiązkiem było zapewnienie bezpieczeństwa jego rezydentów.

Zwłoki obu strażników zostały z najwyższą starannością ukryte przez atakujących, którzy podjęli dalszą wędrówkę.

Wędrówkę, której cel był jasny. Byli zabójcami — mieli siać śmierć i zbierać jej żniwo.

Bitwa pod Leą

— Powiesz jej… — zastępca szeryfa odwrócił się i spojrzał mu w oczy, kładąc obie dłonie na ramionach niższego mężczyzny. — Powiesz jej, Sven, że przeżyłeś.

Kapitan Orsen XII

Bystre oczy Kasira Narana wypatrywała jakichkolwiek śladów obecności nieznanej floty na południowym zachodzie. Patrząc, jednocześnie chłodno analizował sytuację, pozwalając, by jego umysł dryfował gdzieś na obrzeżach świadomości.

Był w tym dobry, w myśleniu, analizowaniu, planowaniu, obmyślaniu różnych strategii. Pewnie dlatego zwrócił na siebie uwagę hrabiego Dreigha z samego rana tego pamiętnego dnia i pewnie dlatego Dreigh z marszu uczynił go odpowiedzialnym za całość obrony miasta w nadchodzącym konflikcie, odpowiadającym tylko przed nim samym.

Kasir mrużył oczy.

Znalazł człowieka, który dostarczył sierżantowi wieści o nadciągającej flocie. Był to rybak, który z samego rana przybił do portu z ładownią pełną tego, co udało mu się przez całą noc złowić.

Nie wiedział dużo, był człowiekiem prostej natury i gdy go nowo mianowany porucznik zaczepił w czasie, gdy akurat wyładowywał towar z łodzi, stanął w miejscu, spuścił wzrok i miął w rękach wełnianą czapkę, chroniącą przed mrozem w czasie całonocnej pracy. Niewiele wiedział, a i jeszcze trudności miał ogromne z przyobleczeniem myśli w spójne zdania.

Ale udało się Naranowi dowiedzieć, że rankiem spotkał on rybaków, którzy zaklinali się, że pomagali oni obcej, płynącej z południa flocie w wyposażeniu gigantycznych okrętów wojennych w wodę pitną, potrzebną, jak się przyznali, do dalekiej podnóży na północ.

Zmierzali do Dormoth.

Nic tutaj nie trzymało się kupy, nic nie miało najmniejszego sensu. Skąd ta flota miałaby się wziąć? To przede wszystkim. Z tego, co wiedział, jedyne podobnej wielkości vargi posiadali Vaksosianie. A z ich strony należało się spodziewać jedynie złych rzeczy.

A jeżeli nie byli to Vaksosianie, to kim mogli być? Jedynym większym portem na południe od Lei, gdzie największe okręty mogły przybić do brzegu, było Voulth. I kierunek też by się zgadzał, skoro mieli płynąć z południa. Wszystko więc wskazywało jednak na Voulth, a nie na Vaksos.

Może więc faktycznie to Shak przysłał z południa żołnierzy do ochron miasta?

Mimo, iż brzmiało to wyjątkowo pociągająco, chłodny umysł Kasira nie miał zamiaru lgnąć do nadziei, która nie miała żadnych faktycznych podstaw. Lepiej być przygotowanym na najgorsze i mile się rozczarować.

Tak, czy inaczej, należało sprawę dokładnie zbadać i dlatego był w porcie, wyczekując obcych okrętów, i w żadnym wypadku nie bagatelizował sprawy.

Rozejrzał się dookoła, dostrzegając zwykłe przejawy portowego życia. Nic nadzwyczajnego się nie działo. Większość łodzi cumujących w porcie należała do rybaków, i też ich najwięcej się po okolicy kręciło. Gorzej z kupcami, od kiedy wybuchła wojna, ich interesy znacznie ucierpiały i nie było widoków na ich poprawę.

Dostrzegł ruch na skraju pola widzenia. To Hunys biegł w jego stronę, ciężko dysząc.

Doprawdy, jeżeli nie zejdzie na zawał, to ma duże szanse na przeżycie tej awantury; pomyślał z przekąsem Kasir.

Niestety, musiał pracować z tym surowcem, jaki był dostępny; miasto nie mogło sobie pozwolić na wybrzydzanie.

Korpulentny mężczyzna dopadł w końcu porucznika.

— Panie- wyrzucił z siebie, ciężko dysząc — Mamy człowieka. Mówi, że jest od nich i chce z oficerem gadać.

Kasir zaciął usta.

Ty głupcze!, zbeształ sam siebie. Kto powiedział, że muszą wpłynąć do portu?

— Gdzie? — warknął.

— Południowa brama, dowódco. — pospieszył z wyjaśnieniem Hunys.

W gruncie rzeczy, Lea wyposażona była w dwie sensownej wielkości bramy; takie, przez które mógłby się wtoczył wyładowany wóz, zaprzężony w kilka koni. Jedna prowadziła do miasta od południa, druga zaś od zachodu.

I chociaż zbliżała się armia wroga, wprowadzając większość mieszkańców w niemałą paranoję, nikt jeszcze owych bram nie pozamykał.

Kasir pospiesznie opuścił więc port, robiąc tak długie kroki swoimi podobnymi do szczudeł nogami, że podoficer musiał wręcz biec, aby za nim nadążyć.

Mimo iż minął ledwie dzień, od kiedy znalazł się w tym mieście, Naran był człowiekiem skrupulatnym i zdążył już zapoznać się planem miasta na tyle dobrze, że wiedział doskonale, które uliczki ma wybrać, aby dostać się do wybranego celu. Teraz nie musiał nawet o tym myśleć, instynktownie wybierał zawsze właściwą drogę.

Kiedy dotarł do bramy, natychmiast dostrzegł obcego w zielonym kaftanie, wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, który stał tyłem do nich, uważnie przyglądając się konstrukcji murów miejskich, jakby szukał ewentualnych słabości, które mogłyby okazać się kluczowe w czasie ewentualnego oblężenia.

Kasir natychmiast skierował swoje kroki do niego i położył mu rękę na ramieniu, by zwrócić na siebie jego uwagę, podobnie, jak uprzednio potraktował handlarza końmi.

— Czy to wy szukaliście kogoś z władz miasta? — zapytał obcesowo, nie bawiąc się w powitania. — Oto jestem.

Tamten uśmiechnął się promiennie.

Miał przystojną twarz prostego chłopa z północnych równin, oczy miał niebieskie i budzące zaufanie. A jednak była w nich wyraźna oznaka inteligencji i nikt, kto się z nim spotykał, nie mógł poważyć bijącego od niego autorytetu.

Urodzony oficer, pomyślał z uznaniem Kasir Naran.

— Witajcie. Zwę się Soeltetter, Brim Soeltetter. — przedstawił się żołnierz w zielonym kaftanie. — Dowódcą skrzydła jazdy jestem a armii Tvalthu, służę pod pułkownikiem Niwilisem w randze kapitana.

— Kapitan… — powiedział z zaskoczeniem w głosie Kasir.

Spodziewałby się sierżanta, może rotmistrza, niższego oficera; znać, że traktowali ich z szacunkiem, wysyłając wyższe szarże.

Opanował się szybko.

— Witajcie w naszym mieście, kapitanie. — rzekł z ociąganiem. — Jakie sprowadzają was tutaj interesy?

Uśmiech nie schodził z twarzy kapitana. Patrzył w twarz wysokiego mężczyzny zupełnie bez lęku.

— Jak zapewne wiecie, wszak wieści prędko się rozchodzą, nasza armada płynie z południa w Dormoth kierunku. — powiedział. — Shak oddelegował nas pod komendę księcia Rahimara Gudhroka. — przerwał na moment, widząc zaskoczenie w oczach Narana; nie spodziewał się innej reakcji. — A nasz dowódca nakazał wsparcie Lei w nadchodzącej rozprawie z wrogiem.

Naran zmarszczył brwi. To było zbyt piękne, by było prawdziwe. Wsparcie akurat w chwili największej potrzeby? Przecież to zdarza się jedynie w bajkach.

— Me imię Kasir Naran, porucznikiem jestem Straży Miejskiej. –przedstawił się młody mężczyzna. — Wszystkimi sprawami z wojną związanymi w mieście zawiaduję. — dodał.

— Wybaczcie, że oficera tak niskiej rangi, jak kapitan, wybrano na oficera łącznikowego — usprawiedliwiał się Soeltetter. — Nie wynikało to z braku szacunku, jeno z braku ludzi. Ale niedługo większy rangą oficer tu przybędzie. Jeno kontakt mam jaki znaleźć i potwierdzić, że pomoc nasza nie jest dla was żadnym afrontem. Jedyne, czego nie chcemy, to was urazić, panie Naranie.

— Kasir mi mówcie. — odrzekł prędko porucznik. — Wystarczy.

— Brim.

Obaj mężczyźni spojrzeli sobie głęboko w oczy. Nawiązali raczej trwałą nić porozumienia tu, na niewielkim placu przed bramą miejską otwierającą dostęp do miasta od południa.

— Mnie posłano o do tej bramy, zaś inny oficer miał wkroczyć do miasta bramą od zachodu. — mówił rzeczowo kapitan. — Chcieliśmy mieć pewność, że na jakiegoś człowieka natrafimy, co do władz miasta nas doprowadzi, dlategośmy obie bramy obstawili. — wyjaśnił.

Naran skinął głową ze zrozumieniem.

— Słuszna taktyka. — ocenił.

— Pora więc spytać, czy Lea bronić się będzie i czy pomoc przyjmie, co ją oferujemy. — Brim patrzył rozmówcy głęboko w oczy. — Co mam zameldować?

Kasir Naran dzielnie zniósł badawcze spojrzenie oficera.

— Lea się nie podda. — odrzekł ze spokojem. — Wezmą nas dopiero, kiedy przejdą po nas. A każda pomoc jest na wagę złota.

— Więc pomoc znajdziecie. — obiecał Soeltetter. — A teraz do rzeczy. Generał Bevean przez moje usta zaprasza kogoś z władz miasta na naradę wojenną, którą dziś prowadzi w namiocie z pół mili na południe od miasta, za wzgórzami tamtymi. — wskazał ręką w kierunku południowym.

— Będę. — odparł z przekonaniem porucznik. — Więc co z tym drugim oficerem, co tam czeka koło bramy numer 2?

Brim Soeltetter skinął głową ze zrozumieniem.

Kasir wskazał kierunek ręką i ruszyli, jeden obok drugiego, dzieląc się informacjami.

— Więc jak to się tak szczęśliwie dla nas złożyło, żeście się akurat w pobliżu znaleźli, kiedy ten koszmar się rozpoczął?

— Nas tu wcale nie miało być, jeno, żeśmy wody na gwałt potrzebowali, tośmy wczoraj wczesnym rankiem koło jakiejś wioski na południe stąd zacumowali. — opowiadał Soletetter. — I tam nam rybacy powiedzieli, jakie nieszczęście nad Leę zmierza z północy. Wiele godzin rozmowy trwały i do późna w noc się przeciągnęły, ale wierzaj mi, w końcu słuszną decyzję dowódcy nasi podjęli. Więc dzisiaj obóz rozbiliśmy pod miastem, by was więcej już nie obciążać, i w walki się włączymy, kiedy nadejdą.

— Rozumiem, ale skąd znaleźliście się blisko miasta chciałbym wiedzieć. — nalegał Kasir.

Brim chwilę rozważał w myślach odpowiedź.

— Niewiele mogę w tej materii powiedzieć. — rzekł w końcu. — Jeno tyle, że z misją pod Dormoth się wybieramy. Prowadzimy parę tysięcy dobrego żołnierza.

— Z Voulthu. — dopowiedział usłużnie Kasir.

Brim nie odpowiedział.

— Samo się nasuwa. Płyniecie z południa. Tam jedno tylko odpowiednio wielkie miasto jest, by taki garnizon mogło utrzymać. Voulth.

Brim roześmiał się.

— Nawet, gdyby prawdą były twoje dociekania, ja i tak nie udzielę żadnej odpowiedzi. Jeśli mój dowódca zdanie zmieni, dowiesz się tego. Ale póki co — muszę trzymać się rozkazów.

Kasir pochylił głowę z szacunkiem.

— Doceniam szczerość. Ale póki co — powtórzył za kapitanem — pozostanę przy moich domysłach.

Szli wąską, rzadko uczęszczaną uliczką wzdłuż murów miejskich. Zakręcała ona od ledwie dostrzegalnym kątem, tak że nie sposób było dostrzec, co się znajduje na jej końcu. Nad ich głowami zwieszał się drewniany pomost, którym poruszały się straże, strzegące murów. Drewniane belki, które go wspierały, tworzyły na powierzchni ziemi skomplikowaną grę świateł i cieni.

— Czy macie jakieś szanse, by przetrwać, jeżeli wyłączyć nasz udział? — zapytał nagle Brim.

— Znikome. — padła odpowiedź.

— A jednak jesteś w tym. Nie wycofujesz się. — zauważył Soeltetter.

Kasir nachmurzył się.

— Jeśli ja odejdę, któż stać będzie między niebezpieczeństwem, a tymi ludźmi? Poza tym, kiedy mój poprzedni pracodawca zaprzedał Giuadarowi duszę, uciekłem. Nie chcę zrobić tego tym razem.

Szli dalej.

— A wasza jaka jest motywacja? Macie misję do wykonania, wielce ważną, jak podejrzewam w swojej nieskończonej ignorancji, a jednak wesprzeć nas chcecie, ryzykując wszystko, ryzykując powodzenie swej misji dla małego miasteczka?

— To miasteczko wcale tak mało ważne nie jest, jak sądzić by można po pozorach, skoro tak dzielni ludzie chcą go bronić. — odrzekł kurtuazyjnie Soeltetter. — A poza tym, zdaje się, że ta armia, co ku wam zmierza, jest właśnie naszą misją, jak się wydaje.

— A więc walkę z Vaksos toczycie? — domyślnie powiedział Kasir.

— Właśnie tak. — przytaknął kapitan. — To cel naszej podróży. Ten ostateczny.

— Więc miejsce walki nie ma znaczenia. Liczy się przeciwnik. — domyślał się dalej Kasir. — Uczciwie to brzmi.

— Zawsze staram się uczciwie sprawy postawić. — zaśmiał się Soeltetter. — Żołnierzami jesteśmy. Nam nie chwała pisana, lecz śmierdząca i brudna śmierć błocie, w kałuży własnych odchodów. Czyliż nie lepiej więc, by śmierć ta jakiśkolwiek miała sens?

— Nie ma jak uczciwość. — westchnął Kasir.

Dotarli do bramy zachodniej, gdzie jakimś sposobem nie napotkali żywego ducha.

Pora już była dość późna i niewielki placyk powinien tętnić życiem; wszak ta część miasta nie była wyludniona, a i plac był tu znacznie większy, aniżeli pod przejściem południowym. A jednak zdawać się mogło, że czas stanął w miejscu, a kto żyw, zniknął na ten moment z powierzchni ziemi.

— Dziwne… — wymamrotał Kasir. — Wczoraj, jakem do miasta wchodził, przecisnąć się tu nie dało, a teraz pusto jak w jakimś lesie.

— Wszyscy na targu pewnie. — próbował racjonalizować Soeltetter.

— Prawda. — przyznał niechętnie Kasir. — Ale gdzież jest ten człowiek, ten drugi oficer? Czyliż czekać nie miał on tutaj?

Brim pokręcił głową, zafrasowany.

— Nim żeśmy namioty rozbili, dowódca mój, pułkownik Niwilis, wezwał mnie do siebie i polecił udać się do miasta. Powiedział też, bym szedł do bramy południowej, a ku zachodniej wyślą kogo innego, wyższego szarżą, bo to znaczniejsze jest wejście do miasta.

— No i gdzież że on jest? — Naran rozłożył ręce i obrócił się dookoła, wskazując na pusty plac.

— Pojęcia nie mam. — rzekł zgodnie z prawdą kapitan. — Lecz myślę, że w niczym to planów naszych nie zmienia. Jak sądzicie? Udacie się ze mną na naradę?

— Wyruszymy zaraz. — obiecał z namysłem Kasir. — Jeno zabierzemy paru ludzi ze sobą. Jeszczem na tyle miasta i okolicy nie poznał, by móc wam w taktyce doradzać.

— Zatem, ruszamy w drogę. — zawyrokował Soeltetter.

— Tak, jeno…

Kasir rozejrzał się dookoła, marszcząc brwi ze zdumieniem.

— Nie daje mi spokoju ta zagadka: gdzież to wszyscy się podzieli, co być tutaj o tej porze powinni? I co ważniejsze, co się stało z waszym człowiekiem, co miał tutaj czekać?

— Drugą tę zagadkę rozwiążemy najlepiej, jak się na naradę udamy. — rzekł z przekonaniem kapitan. — Tam wszystko nam z całą pewnością powiedzą.

Kasir wciąż miał sceptyczny wyraz twarzy.

— A jak nie?

— Jeśli się tam nie udamy, na pewno się nie dowiemy. — żołnierz wzruszył ramionami. — A tak przy okazji… — dodał, spoglądając na diamentową gałkę wystającą ponad ramieniem Kasira.

— Tak? — spytał olbrzym.

— Niezły kawałek stali ze sobą nosisz, Kasirze.

— Wszyscy mi to ostatnio mówią… — wymamrotał Kasir. — A cieszy on twoje oko, bo…

— Racz go dobyć, proszę. — powiedział z niezwykłym spokojem Soeltetter. — Zdaje się, że wiem już, czemu tu tak pusto. — dodał ponuro.

Powoli, ostrożnie zbliżali się do nich czterej mężczyźni z wyciągniętymi nagimi mieczami. To nie byli drobni łotrzykowie, jakich napotkał Kasir poprzedniego dnia i łamał sobie głowę, skąd też mogli znaleźć się tacy zdeterminowani, gotowi na wszystko ludzie w mieście, w którym ponoć nie było żadnej zbrodni od niepamiętnych czasów.

Czterech gotowych na wszystko, w jego mieście? Do niedawna nawet by o tym nie pomyślał…

Podniósł rękę do góry i złapał za rękojeść swojej broni.

— Odstąpcie, jeśli nie chcecie, by się wam stała krzywda! — ostrzegł.

Mężczyźni przystanęli. Nie rozważali jednak słów wielkiego człowieka, który stanął na ich drodze. Widział to w ich oczach.

— Jam jest Kasir Naran. — przedstawił się porucznik.

— On nam powiedział, że zdrajca tu będzie. Człowiek, co z ludźmi z północy przybył, a teraz szpieguje na ich korzyść. — odezwał się jeden z napastników.

— Jaki on? — warknął Kasir.

Czuł, jak zalewa go adrenalina.

— Żołnierz. — wypalił inny z mężczyzn.

— Był tutaj? — upewnił się Soeltetter.

— Był.

— I kto jest owym szpiegiem? — spytał ostrym jak brzytwa głosem Kasir Naran.

— Człek, co wielki jak drzewo jest, ma czarne jak węgiel włosy i niedawno przyjechał do miasta.

— I cóż takiego zamiar macie z nim uczynić, jak już go znajdziecie?

— Wypatroszymy jak świniaka, a truchło powiesim na blankach! — odpowiedział usłużnie ten, który z nimi rozmawiał.

— Nie jest dla mnie do przyjęcia ta perspektywa. — odpowiedział mu z ociąganiem Kasir Naran. — Schowajcie broń do pochew, a oszczędzone wasze życie będzie.

— Nie składam broni! — ryknął tamten. — Sierżantem tutaj jestem, moim obowiązkiem jest wypatrywać wroga i go zabijać!

Następny sierżant, westchnął w duchu Kasir. W gorącej wodzie kąpany.

Ale ktoś zasiał to ziarno, które właśnie kiełkowało, i to on właśnie skupiał na sobie pełne zainteresowanie Narana. Nie ta czwórka gorących glów.

— Jesteście sierżantem Straży Miejskiej? — upewnił się.

— Tak, i dumnym jest z tego!

Kasir puścił gałkę miecza.

— Jakim sposobem nie wiesz, że atakujesz swego dowódcę? — spojrzał krewkiemu strażnikowi prosto w oczy, podchodząc o krok. — Od wczoraj zastępcą szeryfa w tym mieście jestem.

Tamten nie cofnął się, a wystąpienie Kasira nie zrobiło na nim żadnego znaczenia.

— Tak, wiemy, żeś starego oszukał, plugawa vaksoska żmijo. — wycedził.

Fala gorąca przemknęła przez głowę Narana. Poczuł, jak dłoń zwija mu się w pięść, jakby bez udziału jego woli.

Wystrzelił naprzód jak pocisk, trafiając wyciągniętą ręką w szczękę przemawiającego, widać najbardziej odważnego spośród atakujących. Rozległ się wyraźny trzask, a mężczyzna upadł bez czucia do stóp Kasira.

Napędzany wściekłością porucznik jednak minął już ten punkt, w którym mógł się zatrzymać. Korzystając ze swojego nadludzkiego zasięgu ramion, chwycił dwu kolejnych Strażników za głowy, jakże niewielkie w porównaniu z jego mocarnymi dłońmi, kiedy tylko stanął na nogi.

Pociągnął ich ku sobie i bez śladu wyrzutów sumienia zetknął ich czaszki z głośnym hukiem, jakby miał do czynienia z lalkami, a nie rosłymi mężczyznami w twardych kaftanach. Nie zdążyli jeszcze opaść na ziemię, kiedy chwytał już odzienie ostatniego, który nawet nie zdążył zareagować. Miecz wypadł z jego ręki, kiedy rosły porucznik dźwignął go całkowicie bez wysiłku ponad głowę, po czym rzucił prostą w kamienną ścianę muru wznoszącą się o kilka kroków przed nim.

Potem rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnych celów, ale opustoszały placyk nie oferował mu już żadnej rozrywki.

Teraz, kiedy krwawa mgła opadła, wiedział już przynajmniej, co się tutaj wydarzyło, i to go nieco uspokajało.

— Niezły jesteś. — rzekł z podziwem Soeltetter. — Nawet mrugnąć nie zdążyłem.

— Zdaje się, że nadaję się do tej roboty.- mruknął z niechęcią Kasir.

— To jasne jak słońce! — ekscytował się kapitan.

— Hmmm. — porucznik jedynie wzruszył ramionami, a potem przykucnął przy swoich ogłuszonych podkomendnych.

Sięgnął do kieszeni kaftana tego najbardziej wygadanego, a potem wyszarpnął z niej mały skórzany woreczek. Po rozwiązaniu wysypał na piasek jej zawartość.

Złoto.

Kasir zaklął szpetnie.

— Gnida dała się kupić! — parsknął wściekle.- Ale komu? Któż majętny byłby na tyle, by Strażników mi podkupić?

— Czekali na nas. — powiedział po chwili. — Opróżnili plac z ludzi, by miejsce mieć do zabicia nas. Obydwu. Nie wierzę, byś ty miał ujść z życiem.

— Ja również. — odparł z przekonaniem kapitan. — Co zamierzasz z nimi zrobić? Zostawisz ich tu, jak leżą?

— Z grubsza taki mam plan. — Kasir wzruszył ramionami.

— Nie przesłuchamy ich?

Kasir zamyślił się na moment.

— Przydałoby się. — przyznał. — Wszystkich czterech nam nie trzeba. Wezmę jednego, i tak do Strażnicy nam teraz trzeba. Zabierzemy kilku ludzi, a tego zamkniemy w lochu. Jak będzie czas, się go przesłucha. Teraz trzeba do twoich jechać, nie mamy więc czasu na zabawę.

Porucznik pochylił się, złapał za kaftana nieprzytomnego prowodyra całego zajścia, po czym zarzucił go na ramię i ruszył w stronę pobliskiej Strażnicy, zaś Brim za nim, czujnie rozglądając się dookoła, w poszukiwaniu kolejnych zagrożeń.

Nie mógł jednak zauważyć niskiego mężczyzny w zakurzonym, szarym kaftanie, który wysunął się z cienia jednego ze stojących w pobliżu placu budynków. Patrzył on w ślad za odchodzącymi, a kiedy upewnił się, że znikli z pola widzenia, uśmiechnął się krzywo i chyłkiem przemknął się w kierunku bramy, nie przejmując się tym, że w blasku dnia każdy mogę go dostrzec.


Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy na pokładzie Ptaka Oceanu panował gorączkowy rozgardiasz. Okręty przybiły do niewielkiej zatoczki jakieś pół mili na południe od Lei, zebrani na brzegu żołnierze uwijali się jak w ukropie, pakując wszystko to, co było zapakowania; namioty, koce, żywność, broń, naczynia kuchenne, ubrania, dodatkowe pancerze. Nadchodziła pora do wymarszu. Część armii już zajmowała miejsce upatrzone na obóz, żołnierze grupkami zbierali się wraz z własnym dobytkiem, nikt z zielonych kaftanów nie miał zamiaru zostawać z tyłu.

Wszyscy zdecydowali się iść w bój, chociaż nie było rozkazu, a jedynie apel głównodowodzącego. Była to jednak kwestia honoru, zresztą w takim samym zakresie, jak i żelaznej dyscypliny, którą wyrabia się w sobie na licznych polach bitwy.

Również i kilkoro spośród marynarzy przyłączyło się do nich. Po twarzach, sylwetkach i ruchach ludzi morza widać było dużo większe zdenerwowanie niż po zielonych kaftanach; otóż i wychodził na jaw ów brak dyscypliny, który tak znacząco pomagał żołnierzom. Co innego walka wręcz na pokładach statków, co innego zaś stawanie w polu w zwartym szyku, naprzeciw formacjom równie zawziętego i zdeterminowanego wroga, którego gałki oczy błyskały dużo bliżej, niż można by to odebrać ze spokojem.

Także i na vargach praca nie ustawała; marynarze biegali wokół, po raz kolejny walcząc ze śladami niedawnych bitew, zmywając krew, łatając dziury w poszyciu okrętów, usuwając zniszczenia, wywołane przez ogień. Zabezpieczano zapasy, które udało się pozyskać poprzedniego dnia od napotkanych przypadkiem rybaków.

Na Ptaku Oceanu zaczęły się też innego typu przygotowania. Oczywiście wieść z zaślubinach rozeszła się po pokładach okrętów lotem błyskawicy, nie udało się tak ważnej dla wszystkich informacji długo trzymać w tajemnicy.

Przecież tkwili w samym środku wojny, za moment miała się rozegrać pierwsza prawdziwa bitwa, normalność dawno już nie istniała. Każdy jej przejaw był witany z wielką radością.

Rzadko kiedy dochodziło do zaślubin na pokładzie okrętów w samym środku rejsu. Ważną przyczyną mogło być to, że ekstremalnie rzadko trafiały na pokład okrętów kobiety w charakterze marynarza, choć nierzadko zdarzało się im przecież podróżować drogą morską.

Tak rzadkie i wyjątkowe zdarzenie przyciągało więc uwagę podróżujących i choć pewnie niektórzy z nich nawet nie znali młodej pary, chcieli przyjść i być świadkami tak niecodziennego, a przecież wyjątkowo szczęśliwego wydarzenia w tak smutnych i tragicznych czasach.

Chociaż na chwilę można było zapomnieć o czekającej ich nieuniknionej rozprawie z nieprzyjacielem.

Nic więc dziwnego, że wszytkie pokłady vargu zaroiły się od załogantów, z których każdy chciał przyjąć lepszą pozycję, by widzieć więcej i lepiej. Stali wszędzie, zwieszali się z każdego pokładu, stłoczeni jak solone śledzie w beczce.

W końcu się pojawili, główni aktorzy nadchodzącego widowiska. Wychodzili z mesy kapitańskiej, prosto na mokre śródpokładzie; przodem szedł Kaveien, pogrążony w cichej rozmowie z towarzyszącym mu generałem Tridianem, następnie pułkownik Niwilis, podtrzymujący na duchu wyraźnie podenerwowanego pana młodego. Dopiero za nimi z mroków mesy wyłoniły się panie, Gambia i Eliwara.

— Jakże to możliwe? — mówiła półgłosem młoda wojowniczka, jak się zdawało, wciąż pogrążona w szoku. — Ledwiem śluby składała, że mnie żaden mężczyzna nie tknie…

— Bzdurne śluby! — burknęła wyraźnym gniewem Gambia. — po co pozbywać się jedynych z życia płynących przyjemności?

— Denerwuję się… — wyznała cicho Eliwara, nie śmiejąc podnieść oczu.

Gambia otoczyła ją ramieniem i tak szły obok siebie, wzajemnie podtrzymując się na duchu.

— Mów mi po imieniu, dziewczyno — szepnęła wzruszona pani kapitan. — Niewiele nas tu dziewcząt, powinnyśmy przyjaciółkami sobie wszystkie być.

Eliwara gorliwie jej przytaknęła. Tak bardzo potrzebowała w tejże chwili wsparcia, że czepiała się każdego możliwego źródła.

Panna młoda miała na sobie swój połatany, z całą pewnością nie paradny kaftan, solidne męskie spodnie i swoje wysokie skórzane buty. Ani śladu makijażu nie było na jej twarzy; ani śladu ozdób czy też biżuterii. Już Gambia od-Kavienen wyglądała na pannę młodą bardziej od Eliwary.

Ale to młodą dziewczynę zdradzała twarz. Wszystkie emocje odbijały się na niej jak w lustrze i patrzący nie musieli się specjalnie wysilać, by stwierdzić, że to ona jest główną bohaterką tego dnia. Wręcz promieniała szczęściem, a jej blada twarz jakby pojaśniała.

Również i Severion wyglądał na szczęśliwego. Zdawało się, że doprał w końcu swoje czarne spodnie, wszelkie brązowe plamy po krwi zniknęły.

Nie mieli, niestety, żadnej odświętnej garderoby; co więcej, zaczynali swoje nowe życie wyposażeni jedynie w to, co mieli na własnych grzbietach. Żadnego bogactwa, pieniędzy czy złota. Nie wnosili do nowego związku żadnych ruchomości ani nieruchomości. Ale wnosili swoją miłość i wzajemną troskę. A to już musiało coś znaczyć.

— Życzymy wam więc jak najlepiej, drodzy moi, ale niestety, kapitana zabieram ze sobą i to nieodwołalnie. — rzekł z umiarkowanym śmiechem generał. — Oby wam bogowie szczęścia nie szczędzili. Miło nam w dwójnasób — boście młodzi i coś się wam od życia należy i dlatego, zeście zaszczyt nam ten uczynili i w szeregi nasze się zaciągnęli.

Kaveien również się uśmiechał, kiedy składał młodym życzenia. Potem obaj mężczyźni oddalili się, pogrążeni w rozmowie na temat bieżących wydarzeń. Gambia odprowadzała męża wzrokiem; bardzo nie lubiła tracić go z oczu. Wiedziała, jakim strasznym wysiłkiem dla jej mężczyzny jest cała ta awantura, ale z drugiej strony rozumiała doskonale, że nawet, gdyby zyskał parę miesięcy życia siedząc w domu, nie miałyby te miesiące takiego znaczenia.

Czasem warto jest się poświęcić dla jakiegoś celu. Nawet, jeżeli poświęcenie dotyczy życia.

Ustawili się w okręgu, skierowując twarze w stronę słońca, które wznosiło się coraz wyżej nieboskłonie. W końcu było widomym znakiem boskiej potęgi i symbolem jego wszechmocy. Przez nie Eulen dostrzegał i aprobował zawarcie nowego związku małżeńskiego.

Gambia spojrzała na twarze dwójki młodych, stojących przed nią. Widziała zdenerwowanie, malujące się na ich twarzy i wspominała, jak musiało to być w jej własnym przypadku. Na szczęście te trzy dziesiątki lat, jakie minęły od tamtych czasów, wszystko pokryły łaskawym całunem zapomnienia…

Chrząknęła.

— Stoimy tutaj w obliczu Eulena, pomnijcie na jego oko, które wszystko widzi. — powiedziała na tyle głośno, by usłyszeli ją wszyscy rozlicznie zgromadzeni. — Przyznajcie się teraz przed nim, jakie są wasze zamiary.

— Pragniemy się pobrać. — powiedział zdeterminowanym głosem Severion, jakby miał już z dawna przygotowaną odpowiedź. — I o łaskę naszego pana, Eulena, prosimy.

— Podzielam pragnienia mego oblubieńca. — dodała omalże na wydechu Eliwara.

— Czy deklaracje wasze są szczere?

— Szczere. — razem odpowiedzieli oblubieńcy.

— Co przysięgasz Eulenowi, Eliwaro?

— Trwanie przy boku mego męża do końca naszych dni. — odparła wywołana z przekonaniem.

— Zatem jaka jest twoja przysięga, Severionie?

— Przysięgam, że strzec będę mojej małżonki, póki dech będzie w mojej piersi. I przysięgam, że jej nie opuszczę i małżeństwu naszemu się nie sprzeniewierzę, póki życia stanie w moim ciele.

— Zatem niech Eulen ześle łaskę na wasze małżeństwo, które w tej chwili za zawarte w obliczu Eulena uważam. Żadna siła na tej ziemi nie zmoże potęgi przysięgi, którą złożyliście, nie zapomnijcie o tym nigdy.

Gambia od-Kaveien, od prawie trzech dziesiątek lat szczęśliwa mężatka, uniosła w górę złotą tarczę w kształcie koła, trzymając ją wysoko w obu dłoniach. Słońce odbiło się od jej gładkiej powierzchni, opromieniając twarze stojących przed nią Eliwary i Severiona.

Świeżo upieczeni małżonkowie wyglądali na skupionych i poważnych. Nie trzeba było bystrego oka, by stwierdzić po wyrazie ich twarzy, że decyzja, którą podjęli była głęboko przemyślana.

— Eulen błogosławi wasze zamiary. Żyjcie w pokoju, a obdarzy was mnogością dzieci. — tymi słowy pani kapitan zakończyła ceremonię, przynajmniej jej najważniejszą, oficjalną część.

Nie dla wszystkich jednak było dane doświadczyć tej mniej oficjalnej, przyjemniejszej części…

— Już? — pułkownik Ian Niwilis bezceremonialnie podszedł do dwójki młodych, stojących na śródpokładziu Ptaka Oceanu. — Rychło w czas. W sztabie już nas czekają, czas nam do narad z porucznikiem dołączyć.

Severion skinął głową i puścił rękę Eliwary. Pocałował ją głęboko, nie bacząc na wszystkich zebranych dookoła, którzy w tym momencie zaczęli buczeć i wiwatować. Odsunęli się od siebie, a Severion na moment odwrócił wzrok.

Potem popatrzyli sobie po raz ostatni w oczy i dwaj mężczyźni ruszyli wysuniętym trapem na ląd, gdzie na piaszczystej plaży stały wściekle parskając dwa osiodłane wierzchowce, oczekując niecierpliwie swoich jeźdźców.

Jakoś się tak złożyło, że Severion zaledwie przed godziną uzyskał mundur i został adiutantem pułkownika ze stopniem porucznika. Marynarze zgłaszali się na ochotnika, ale był warunek; musieli przyodziać się w zielony kaftan i opuścić służbę na okręcie. Severion poszedł. Wielu poszło — w końcu dla nikogo z zawadiackich, krewkich marynarzy służących pod Rahimarem Gudhrokiem walka nie była żadną nowością.

Będę coś robić, powiedział do Eliwary. Ważne, żeby coś robić. Czekanie go nużyło. Chciał działać. Więc założył mundur, a teraz oddalał się kłusem wraz ze swoim dowódcą od świeżo poślubionej małżonki.

Dwie kobiety oparły się o reling. Błękitne, bystre oczy Eliwary śledziły znikających za wydmami mężczyzn. Mąż Gambii już zapewne dotarł do namiotu sztabu, wraz z generałem Tridianem, tam opracowywano taktykę nadchodzących działań wojennych.

Szykowano się do bitwy.

Kapitan spoglądała uważnie na swoją towarzyszkę o ogolonej głowie:

— Ty coś wiesz, Eliwara. — raczej stwierdziła, niż zapytała.

— Jestem wiedźmą. — odrzekła bezradnie Eliwara. — I nic nie mogę zrobić, by los odmienić.

— On nie wróci? — spytała dziwnie spokojnie Gambia.

— Obu im los pisany jest jeden. — Eliwara wypowiedziała te słowa niemalże szeptem. — Jak długo mąż twój…

— Będzie półtora roku. — odpowiedziała Gambia przyciszonym głosem. — Lecz ta wyprawa jest jego ostatnią. Od miesiąca jest już bardzo źle.

— Podziwiam spokój, z jakim to przyjmujesz. — rzekła Eliwara, spoglądając jej w oczy z wyrazem autentycznego podziwu.

— Półtora roku czas dość długi, by się pogodzić.

— Ale do końca się nie da?

— Nie… Jak się kocha, to nie. — Gambia spoglądała wprost w jasne fale, rozbijające się z żywiołowością małych dzieci o plażę na brzegu. — Jednak wiedzieć nie chciałabym, tak jak ty, wcześniej nim to nastąpi. Wolę się łudzić, że długi czas jeszcze przeminie, nim to nastąpi. Każdy dzień tak drogi teraz jest…

Eliwara westchnęła ciężko.

— Ja też tego daru nie chcę. — po jej policzku stoczyła się pojedyncza, wielka łza. — Jednakowoż nikt się mnie nie pyta, czy go chcę.


Na stole ustawionym pośrodku szerokiego, przestronnego namiotu leżała rozłożona mapa. Przedstawiała zaledwie kontury brzegów, góry oddawała bardzo schematycznie, zaś miasto symbolizował czerwony kwadrat. Czarnym prostokątem zaznaczono ostatnie zarejestrowane położenie kolumny vaksoskiego dowódcy, hrabiego Zavina, który miał w armii swojego kraju stopień majora.

Znajdował się on już niepokojąco blisko miasta.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 68.52