E-book
10.29
drukowana A5
43.97
drukowana A5
Kolorowa
69.1
Tułacze losy

Bezpłatny fragment - Tułacze losy

opowieść w dwóch częściach: "Szpital w zamczysku" i "Karuzela"


Objętość:
225 str.
ISBN:
978-83-8126-288-0
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 43.97
drukowana A5
Kolorowa
za 69.1

W pięćdziesiątą rocznicę śmierci, poświęcam tę książkę
pamięci mojej Babci

Część pierwsza

Szpital w zamczysku

W części pierwszej opartej na pamiętnikach z lat czterdziestych XX wieku, dla podkreślenia szczególnych walorów oryginalnego tekstu, celowo została zachowana gramatyka, ortografia i interpunkcja według zasad, jakie obowiązywały w ówczesnych latach w pisowni polskiej.



Było to w roku 1957 — południe, piękna, słoneczna pogoda. U drzwi wejściowych zadzwonił dzwonek. To goniec z poczty:

— „Telegram z zagranicy”.

Mama pokwitowała odbiór i weszła z telegramem do stołowego pokoju. Na arkuszu papieru przyklejone były paski z dalekopisu. Przeczytała uważnie tekst, podniosła smutne oczy i usiadła przy stole. W pokoju zawisł niepokój. Ponownie przeczytała wiadomość i przez łzy cicho powiedziała, że babcia umarła.

Telegram przyszedł z Manchesteru. Do tej pory dostawaliśmy tylko listy lub paczki ze wspaniałymi rzeczami od „babci z Anglii” — ale telegram? Mając 5 lat nie bardzo wiedziałam, co znaczy taka wiadomość — niemniej jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że stało się coś nieodwracalnego. W domu zapanował nieopisany smutek. Nie wiedziałam również, dlaczego mama nie będzie mogła pojechać nawet na pogrzeb…

Po pewnym czasie zaskoczyło mnie, że znowu przyszła paczka z Manchesteru — czyżby od babci? Czy to znaczy, że nie umarła?

Niestety, to nie od babci. Jej współtowarzysz życia przysłał mamie prywatne pamiątki, które po babci pozostały. Różne rzeczy znajdowały się w tej paczce, ale dla mnie najciekawsze były albumy ze zdjęciami. Czegoż tam nie było! Przepiękne zdjęcia statków pasażerskich, egzotycznie wyglądające porty, wzburzone morze, góry lodowe, ale również zamczyska i ogrody w Szkocji oraz wiele, wiele postaci. Wraz z albumami była jeszcze tajemnicza, papierowa teczka, w której schowany był dziwny, duży zeszyt. Na wierzchu obrazek rysowany piórkiem, przedstawiający to samo zamczysko, co na zdjęciach w albumie, a w środku niezliczona ilość zapisanych stron.

— Co to jest, mamo? — pytałam z ciekawości.

— Zostaw Danusiu, jesteś za mała, żeby to zrozumieć. Kiedyś, jak będziesz duża, przeczytasz to sobie sama. To jest książka, którą napisała twoja babcia — odpowiedziała mama, biorąc ostrożnie z moich rąk ten zeszyt.

Któregoś dnia wpadła do nas jak burza nasza sąsiadka — przyjaciółka mamy. Cała we łzach, szlochając, rzuciła się mamie na szyję.

— Krysiu, dopiero teraz, po tylu latach, z tej książki dowiedziałam się jak umarł i gdzie jest pochowany mój brat — mówiła przez łzy. — Do tej pory uważaliśmy go za zaginionego żołnierza, który walczył w czasie wojny, gdzieś w zachodniej Europie. Twoja mama pielęgnowała go w szpitalu aż do śmierci. Dzięki niej wiem, jak umarł i gdzie jest pochowany… Krysiu, tę książkę trzeba za wszelką cenę spróbować wydać drukiem, może inni odnajdą ślad swoich bliskich, podobnie jak ja…

Pamiętam starania mojej mamy i ciche rozmowy rodziców o tym, jakie trudności wynikały w związku z wydaniem tej książki. Jakieś wydawnictwo podjęłoby się nawet tej pracy, pod warunkiem jednak, że oryginał zostałby znacznie zmieniony i oczywiście pozostałby u wydawcy. Nie można było bowiem wydać książki, która oparta była na pamiętniku osoby przebywającej w czasie wojny na Zachodzie. To nie pasowało przecież do współczesnej literatury Polski Ludowej! Mama, w porozumieniu ze swoją siostrą, nie zdecydowała się na bezpowrotną stratę tego rękopisu i na kłamliwą przeróbkę jego treści.

Kilka lat później zmarła tragicznie mamy siostra, ciocia Irenka. Książka, jako jedyna pamiątka rodzinna, pozostała u mamy w szufladzie na wiele, wiele lat. Po jakimś czasie i ja zapomniałam o niej…

Życie moje potoczyło się własnymi drogami. Mając 21 lat opuściłam rodzinny dom i założyłam własną rodzinę. Od wielu lat mieszkam za granicą. Czasy jednak bardzo się zmieniły — nie ma żadnych problemów w poruszaniu się po świecie, granice zniknęły. Nawet na połączenie telefoniczne do kraju nie trzeba czekać godzinami, jak przed laty, kilometry „skróciłyˮ się i często odwiedzamy rodzinę w kraju. Mama bardzo przeżyła nasz wyjazd, ale po pewnym czasie, wiedząc, że w każdej chwili możemy się zobaczyć, uspokoiła trochę. Była bardzo szczęśliwa, że życie moje jak i mojej siostry przebiega spokojnie, że mamy rodziny i żyjemy w znacznie bezpieczniejszych czasach niż te, w których dane było jej spędzić swoją młodość. Miała jedyne, największe marzenie — móc odwiedzić grób swojej matki w Manchesterze… Kiedyś, będąc u mnie w odwiedzinach, stwierdziła, że chyba już nigdy nie wybierze się za granicę dalej jak do mnie, ale ja z pewnością kiedyś pojadę do Wielkiej Brytanii i złożę w jej imieniu kwiaty na grobie babci.

Powiedziałam jej wówczas, że z pewnością uda nam się kiedyś pojechać tam razem… Tak to bywa, kiedy człowiek jest jeszcze młody. Wydaje mu się, że wszystko, co zaplanował, zdąży w życiu zrealizować. Czas upływa jednak nieubłaganie szybko…

Któregoś pięknego, letniego dnia zadzwonił telefon, przy aparacie była moja siostra:

— „Właśnie przyszedł telegram ze szpitala — mama przed chwilą zmarła…”

I znowu to nieznośne uczucie, że stało się coś nieodwracalnego, niczego nie zdąży się już nadrobić. Również do Wielkiej Brytanii nigdy już razem nie pojedziemy — ten rozdział został nieodwracalnie zamknięty razem z jedną rozmową telefoniczną…

Po pogrzebie byłam razem z siostrą jeszcze raz w mieszkaniu mamy. Z najtrudniejszą wizytą mojego życia. Niby wszystko po staremu, tylko gospodyni domu nie było… W szufladzie regału leżały albumy ze zdjęciami i zapomniany rękopis babci. Siostra zaproponowała mi, abym wzięła sobie coś na pamiątkę. Zdziwiona, że nie chcę niczego innego, nie miała nic przeciwko temu, że wybrałam właśnie te stare albumy i pamiętnik babci. Po powrocie do domu zaczęłam przeglądać znane mi już od dzieciństwa zdjęcia i ze spokojem zabrałam się wreszcie za czytanie rękopisu, który przeleżał w szufladach ponad pół wieku. Na pierwszej stronie, wyblakły trochę szkic zamczyska przeniósł mnie natychmiast w tamte czasy i nie sposób było oderwać się od tej lektury aż do ostatniej strony.

(Wspomnienia siostry P.C.K)
Moim ukochanym Córkom
Irence i Krysi

Książkę napisaną w czasie rozłąki poświęcam

Zamiast przedmowy

…A gdzie Siostra była do czasu wojny?

— Na statku. Przez pięć lat pływałam po całym świecie, jako Siostra Okrętowa.

— To znaczy, gdzie?

— Byłam w Ameryce Północnej i Południowej, w Afryce, kilkanaście razy w Palestynie, a poza tem „Kościuszko” okrążył całą Europę, podczas niezwykle ciekawej wycieczki „Dookoła Europy”. Byliśmy wtedy i na Malcie, jako pierwszy statek pasażerski. Widziałam Valettę, przepiękne miasto, w którym podziwiałam wspaniałe kościoły oraz groby maltańskich rycerzy.

— To musi być ciekawe tak ciągle podróżować. Prawda, Siostro?

— Bardzo ciekawe. Ale jednocześnie ma i złe strony taka wieczna włóczęga, bo człowiek odczuwa ciągły głód przestrzeni. Na lądzie nie potrafię się nigdzie zaklimatyzować. Zawsze mi morza brakuje i tych wrażeń, jakie dają nowi ludzie, nowe kraje i egzotyczna przyroda.

— Czy nie tęskniła Siostra za Polską?

— Boni! Jak pan może o to pytać?! Czy wyglądam na takie bezduszne stworzenie, które nie potrafi uwielbiać swojej Ojczyzny? Które nie uważa jej za najpiękniejszą? Tęskniłam zawsze za krajem. Nieraz, — te wszystkie przepiękne widoki zamieniłabym na widok jakiejś małej, polskiej wioski.

— Niech mi pan wierzy, Boni, że nigdy najwspanialsze ogrody botaniczne, nie były w stanie zaćmić wspomnienia polskiego lasu, pola lub łąki. Polska jest najpiękniejszym krajem na świecie! Nigdy nie pomyślałam o tem, żeby osiedlić się gdzieś poza krajem. Nie mogłabym się czuć szczęśliwa na obcym gruncie. Te wszystkie cuda przyrody zdumiewają człowieka, — wprost nie chce się wierzyć, że coś podobnego istnieje, ale można się tym zachwycać tylko przelotnie, bo najpiękniej jest tam, gdzie są bliscy, — gdzie się spędziło dzieciństwo. Tam każda piędź ziemi jest droga, — bo swoja!

— Boni przymyka oczy i po chwili mówi cicho:

— Ja także chciałbym widzieć te wszystkie piękne kraje i dlatego proszę sobie przypomnieć wszystko, od chwili gdy Siostra poszła na okręt. I jak będzie chwila czasu proszę mi opowiedzieć o tych podróżach, o ludziach, których Siostra spotkała i o tym życiu, które chciałbym poznać. O życiu włóczęgów, ludzi morza, którym dane jest widzieć tak wiele; którym dane jest przebywać coraz to nowe przestrzenie i spotykać nowych ludzi. Różne rasy, różne charaktery. Proszę pomyśleć, jak przyjemnie byłoby pacjentom Siostry przeczytać takie wspomnienia. Mieliby wrażenie, że także tam byli i w ich smutnym, starym życiu mogłoby im się zdawać, że odbywają te wszystkie podróże. Razem z Siostrą.

— Boni, do czego pan zmierza?

— Do tego, żeby Siostra napisała książkę o swoim życiu. O wrażeniach z podróży, o naszej tułaczce i o swoich pacjentach. Żeby, to była książka i o szpitalu w Szkocji. O tych ludziach przykutych do łóżek i o Siostrach, które ich pielęgnują. A przede wszystkim, o tej Siostrze, na którą teraz patrzę. To byłoby naprawdę ciekawe.

A widząc, że się waham, dodaje:

— Ja bardzo proszę o taką książkę!… Będzie ona miłym wspomnieniem dla nas wszystkich, tu, na wygnaniu, — gdy opuścimy szpital — i po powrocie do kraju.

Milczę. Przecież nie mam prawa powiedzieć, że Boni tej książki nie będzie czytał… że nie wróci do Polski…

Boni nie wie, że jest beznadziejnie chory, gdyż wszyscy to przed nim ukrywamy. Ale jednocześnie zastanawiam się nad tym, że powinnam opisać swoje podróże oraz życie tych biedaków których pielęgnuję, jeśli Boni tak bardzo o to prosi.

Tylko że trzeba będzie porozrywać te wszystkie rany które się zabliźniły. Trzeba będzie z księgi życia wydobyć jeden rozdział, do którego już nie powinnam powracać. Wspomnienia. Kiedyś, napisałam o nich w swoim pamiętniku.

— „Gdyby mnie ktoś zapytał, co to są wspomnienia, odpowiedziałabym bez wahania, że jest to anatomiczna sekcja, którą chirurg-Czas dokonywa na sercu żyjącego człowieka. I dlatego są takie bolesne.”

Postanawiam przypomnieć sobie to wszystko, co już minęło, o czym starałam się nie pamiętać. A widząc, że Boni nie spuszcza ze mnie wzroku, jak dziecko, które pragnie nowej zabawki, — przyrzekam mu solennie, że napiszę powieść, o którą prosi i dam jej tytuł:

„Szpital w zamczysku.”

Rozdział I

Sierpień 1939 roku. Mam zastąpić na statku pasażerskim M/S BATORY, koleżankę, pielęgniarkę od dzieci, która otrzymała urlop. Rejs do Nowego Jorku, na Wystawę Wszechświatową. Bronię się jak mogę, bo w powietrzu pachnie wojną, więc wolałabym nie rozstawać się z Irenką i Krysiątkiem, ale „mus, — to wielki pan”, — więc opuszczam kraj i pocieszam się myślą, że może wojny nie będzie.

Na statku wyczuwa się podniecenie. Moc ludzi jedzie na tę amerykańską wystawę. A może część z nich emigruje do Ameryki, lub ma zamiar odwiedzić krewnych? W każdym razie atmosfera na „Batorym” nie jest taka jak zwykle podczas tego rodzaju wycieczek.

W dziesięć dni po opuszczeniu Gdyni, gdy jesteśmy w pobliżu Kanady, radiostacja podaje wiadomość o wybuchu wojny. Z jednej strony — Alianci, to jest Polska, Francja i Anglja; z drugiej — Niemcy. Pomimo tej hiobowej wieści pełna jestem jak najlepszych myśli. Moi rodacy nie darmo mają opinię dzielnych i odważnych żołnierzy. Więc łudzę się, że to długo nie potrwa.

Przypływamy do Nowego Jorku. Tu — zatrzymujemy się na kilka tygodni na rzece Hudson.

Po raz pierwszy od opuszczenia kraju wyczuwam niepewność jutra, obawę, że tam tak prędko nie wrócę. Konsul Polski przemawia do załogi „Batorego”, pozostawiając nam swobodę, jeśli ktokolwiek zechciałby pozostać w Ameryce. Jednocześnie jednak zaznacza, że powinniśmy uważać statek za cząstkę Ojczyzny i że powinniśmy pozostać wierni polskiej banderze.

Większa część załogi schodzi. Z sanitariatu, dwie siostry opuszczają statek namawiając i mnie, żebym pozostała w Nowym Jorku, ale nie mogę się na to zdecydować. Wydaje mi się, że niedługo powrócimy do Polski, — że zobaczę Irenkę i Krysię. Moje dziewczynki na pewno nie byłyby zadowolone, że opuściłam statek. Chcę wrócić do kraju na „Batorym”.

Po trzytygodniowym postoju, płyniemy do Kanady. I znów przez jakiś czas stoimy na redzie, w pobliżu Halifaxu, skąd motorówkami jeździmy a raczej płyniemy do miasta. Kanadyjczycy są niezwykle mili i uczynni dla Polaków. Aranżują dla nas wycieczki podmiejskie, zapraszają nas na „cup of tea”, wreszcie, w koncertowej sali naszego statku urządzają wspaniałą rewję, w której biorą udział amatorzy, stanowiący jednak pierwszorzędny zespół rewjowy.

Jakaś „lady” śpiewa arje z „Madame Butterflay” Pucciniego. Młodziutka, jasnowłosa Kanadyjka recytuje wiersze angielskie, których nie rozumiem, gdyż nie znam biegle języka, ale jej mimika jest niezrównana i pozwala się domyślać treści recytacji. Starszy pan śpiewa arje z różnych oper, oraz pieśni angielskie i irlandzkie, a na zakończenie mała dziewczynka tańczy, wybijając rytm drewnianymi podeszwami swych bucików. Podziwiam wyczucie rytmu i szybkość, z jaką te małe nóżki się poruszają.

Wszyscy jesteśmy oczarowani koncertem. Zaraz następnego dnia marynarze zaczynają przebąkiwać, że i my powinniśmy urządzić koncert, „bo inaczej, — wezmą nas za Hotentotów!” Oczywiście cała odpowiedzialność spada na mnie. „Już Siostra coś wymyśli!…”

Aby nie zawieść zaufania poczciwych wilków morskich, naprędce szykuję program i zaczynają się gorączkowe przygotowania do koncertu.

Pierwszy oficer, kapitan K. jest reżyserem i naszym kierownikiem artystycznym. Rozpoczynamy próby. Chór marynarzy śpiewa piosenkę o morzu, którą dla nich napisałam. Poza tym, mam grać utwory Chopina, oraz akompaniować świetnemu skrzypkowi, którym jest inżynier, elektrotechnik. „Clou” programu — według zdania naszego reżysera, ma stanowić sketch, który zaprojektował jeden z marynarzy a ja napisałam, niezbyt chętnie, bo prawdę powiedziawszy, wcale nie miałam zamiaru poruszać tego tematu. Sketch p.t. „Głosy z oddali”. Czego tam nie było w tym nieszczęsnym sketchu!… Najpierw — chór włóczęgów. Potem, — Żyd z miasteczka Bełz, który po monologu śpiewał smętne piosenki. Oczywiście była i Agata — gospodyni z Bronowic — śpiewająca piosenki aktualne przeplatane recytacją, a na zakończenie, — marynarz. Jego melodeklamacja pod tło pieśni Karłowicza, wywołała największe wrażenie. W ogóle, moi śpiewacy i aktorzy popisali się pierwszorzędnie. To były wszystko głosy z Polski, — „głosy z oddali”, ale jakże nam bliskie!…

Pamiętam, że publiczność kanadyjska niezwykle serdecznie odniosła się do tego koncertu, a marynarze tryumfowali, opowiadając wszystkim, że tylko dzięki nim ruszyłam piórem… Opuściliśmy Halifax z transportem kanadyjskich żołnierzy, których „Batory” miał przewieźć do Anglji. Byłam pewna, że ta podróż nie wpłynie na moją dalszą pracę na statku, że pozostanę na nim do końca wojny, — ale niestety, stało się inaczej.

W drodze z Halifaxu do Glasgowa cała załoga malowała statek na szary kolor. „Batory” miał się stać okrętem wojennym. Bosman ofiarował mi „Battledress’y”, pędzel i wiadro z farbą i z anielską cierpliwością pouczał jak należy manewrować pędzlem, „żeby coś z tego wyszło”. Po dziesięciu dniach nauki rąk nie czułam ze zmęczenia, ale mój mentor był ze mnie zadowolony.

Zaczęły się sztormy. Żołnierze chorowali i trzeba się było nimi zająć. Miałam do pomocy tylko sanitarjusza a chorych wciąż przybywało. Pracy było bardzo dużo, a biegania jeszcze więcej.

W mglisty, styczniowy ranek przypłynęliśmy do Glasgowa i tu dowiedziałam się, że muszę opuścić okręt. Władze angielskie nie pozwalały kobietom pracować na wojennych okrętach.

Pojechałam do Newcastle on Tyne i tam zamieszkałam w Y.W.K.A.- domu, przeznaczonym dla kobiet pracujących w wojsku oraz dla studentek i biuralistek, nie posiadających rodzin. Zarządzająca domem, — starsza pani o miłej powierzchowności — pocieszała mnie, że po pewnym czasie na pewno otrzymam jakąś posadę.

Zaczęłam się uczyć angielskiego języka. Z początku z podręczników a potem jakaś Angielka uczyła mnie oraz stewardessy z polskich statków handlowych, które również mieszkały w tym domu. Robiłam duże postępy i po kilku tygodniach nauki mogłam się już posługiwać w sklepach moją niezbyt poprawną angielszczyzną. Mijały miesiące. Przy pomocy mojej nauczycielki napisałam podanie do Ministra Pracy, prosząc go o zajęcie w szpitalu. Zażądano referencji obywatelek angielskich, więc poparła mnie moja nauczycielka, oraz kierowniczka domu, w którym mieszkałam. I w początkach lipca 1940 roku otrzymałam upragnioną posadę w „Newcastle General Hospital”

*

Duża sala szpitalna. „Medical Ward”. Wszystkie łóżka pozajmowane. Powoli zapoznaję się z moimi pacjentkami. Oto jest mrs. Vass, paralityczka, która od szeregu lat nie może chodzić. Oto mrs. Turubull, biedna, obłąkana staruszka, która wciąż wyrzeka żałosnym głosem, że ją biją, — choć nikt jej nie robi najmniejszej krzywdy.

Każda z tych chorych przeżywa tragedię, jaką stanowi dożywotni pobyt w szpitalu. Już nigdy stąd nie wyjdą!

Dwa razy w tygodniu odwiedzają je krewni lub znajomi, przynosząc kwiaty i słodycze, któremi cieszą się jak dzieci. To jest „radość życia” pacjentek z „Medical Word”. Poza tem, jest ono szare, bezbarwne; życie ludzi pozbawionych ruchu i skazanych na bezustanne leżenie.

Prędko się do mnie przyzwyczajają. Witają mnie uśmiechem, a gdy przychodzę po wolnym dniu, pokazują mnie swoim krewnym, — jak jakąś osobliwość.”Polish nurse”. Wydaje im się, że jestem dobra, bo nie narzekam na ciężką pracę i współczuję ich niedoli. Lubię wszystkie chore, ale największą sympatią obdarzam Sarah Queen. Jest to młoda, dwudziestokilkoletnia dziewczyna od trzech lat sparaliżowana. Jej twarz wykrzywiona straszliwym grymasem, o nieprzytomnych oczach, sprawia niesamowite wrażenie. Usta i język bezustannie drgają, przez co nic jeść nie może. Żyje płynami. Jest chuda, że nie można na nią patrzyć bez wzruszenia. Nie lubi ludzi. Gdy chcę ją wykąpać, — drapie mnie do krwi. Ale powoli udaje mi się przemóc jej dzikość. Przede wszystkim postanawiam ją forsownie odżywiać. Szoruję szczotką swoje ręce a potem ugniatam z jarzyn, chleba i ciasta małe kulki, które wtłaczam w usta Sarah i zamykam je, przytrzymując dłonią, aż połknie jedzenie. Sarah pomrukuje ze złości, — ale zaczyna przybierać na wadze.

Po dwóch miesiącach, — nie można jej poznać. Wygląda schludnie, przytyła. Zgadzają się przewieźć ją do szpitala pod Newcastle, gdzie będzie miała więcej powietrza, bo szpital jest w pięknym parku nad rzeką. Sarah okazuje mi teraz pewną sympatię. Gdy mnie widzi wydaje dzikie pomruki, które, — jak mi tłumaczy starsza siostra, — oznaczają zadowolenie. Po jej wyjeździe na sali robi się dziwnie pusto. Dostrzegam ze zdziwieniem, że ta nieszczęśliwa dziewczyna zajęła pewne miejsce w moim życiu.

Ta praca jest błogosławieństwem. Zajmuje tak wiele czasu, że nie ma kiedy zastanawiać się, że już przeszło rok jestem poza krajem, że przeszło rok nie widziałam dziewczynek…

I znów mijają miesiące. „Matron” przenosi mnie na oddział położniczy. Świat maleństw i szczęśliwych matek. Pewnego dnia przybywa nowa pacjentka, chora na uremię. Zatrucie organizmu jest tak silne, że sprawia wrażenie obłąkanej. Możliwe, że ciąża pogorszyła jej stan, ale obecnie nie ma najmniejszej nadziei utrzymania jej przy życiu. Wobec tego — za zgodą męża pacjentki — lekarze przyspieszają poród, aby uratować dziecko, robiąc tak zwane cesarskie cięcie. Rodzą się bliźnięta. Dziewczynka umiera w parę godzin po urodzeniu; chłopiec, maleńki i wątły — żyje. Nazywają go Ferdynandem. Niemowlęta przeważnie karmią matki, ale Ferdynand musi być karmiony butelką. Powierzają mi opiekę nad maleństwem, które w kilka tygodni po urodzeniu zostaje sierotą.

Ferdynand — to osobliwe dziecko. Nie boi się kąpieli i obojętnie odnosi się do życiodajnej butelki mleka. Za to bardzo lubi przewracać się po kąpieli „na wszystkie strony”. Wykrzywia się przy tym pociesznie, wydając radosne piski. Ferdynand — to moja duma. Po kilku miesiącach staje się tłusty i krzyczy tubalnym głosem. Teraz żąda jedzenia coraz częściej. Cóż to za dziwne zwyczaje podawać dzieciom butelkę o oznaczonych godzinach?… Więc Ferdynand protestuje tak energicznie, że słychać go na końcu korytarza. Ale nie jest sądzone małemu Ferdynandowi przeistoczyć się w dużego Ferdynanda. Dostaje zapalenia płuc, więc przenoszą go na „Infants’ Ward”, gdzie po kilku dniach umiera.

— „Tak jest lepiej”, — tłumaczy mi starsza siostra widząc, że jestem przejęta śmiercią Ferdynanda, — „Smutne byłoby życie dziecka, które nie ma matki”.

Przyznaję, że ma pewną słuszność, ale przez jakiś czas nie mogę zapomnieć o małym Ferdynandzie.

Znów zmieniam oddział, ale jednocześnie zaczynam „night duty”. Przez trzy miesiące pracuję jako nocna siostra. Po jedenastu nocach mam trzy dni wolne. Nie mogę się przyzwyczaić do jedzenia w nocy i sypiania w dzień, więc praca bardzo mnie męczy, ale pomimo to lubię angielski szpital. „Matron” jest dobra i sprawiedliwa. Życzliwie się odnosi do cudzoziemki, którą wojna pozbawiła możliwości powrotu do Ojczyzny. Moje koleżanki, Angielki, są dla mnie niezwykle miłe i uprzejme. Niektóre zapraszają mnie na „cup of tea”.

Ich życie rodzinne różni się od naszego. Nie okazują sobie serdeczności. Robią wrażenie dobrze zżytych kolegów lub przyjaciół, a nie rodziny. Opanowani, grzeczni aż do przesady i zawsze uśmiechnięci. Z początku nie mogę zrozumieć ich życia. Jest zupełnie odmienne od naszego. Dziwi mnie. Rodzice rzadko kiedy pieszczą dzieci. Wszyscy zachowują się niezwykle poprawnie i niezwykle chłodno.

W każdym domu dostrzegam duże zamiłowanie do porządku. Troszczą się o to, żeby było ładnie, żeby „dom” był wygodny i posiadał wszystko, konieczne do stworzenia miłego domowego ogniska. W ogródkach otaczających ich domki, rosną piękne kwiaty. Gdy wracam do szpitala ofiarowują mi uprzejmie wiązanki tych kwiatów. Lubią słuchać muzyki. Przyznają, że gram Chopina inaczej niż oni, ale to ich nie razi. Dopytują o Polskę i to jest dla mnie uderzeniem w Achillesową piętę, bo okazuje się, że mają minimalne pojęcie o naszej kulturze i o naszym życiu. Jedna z pań pyta, czy w Warszawie jest elektryczność… Dwunastoletnia dziewczynka dziwi się, że jestem … „biała”! … „Bo przecież Polacy pochodzą z kolonji, a tam są tylko czarni ludzie”…

Nie mam prawa się oburzać. Może te pytania są kwintesencją tego, że nasz kraj za mało się reklamował. I dlatego ci wszyscy ludzie — tak przychylnie dla nas usposobieni, nie zdają sobie sprawy, że Polska jest taka sama jak Anglja, że prócz kominków i kolonji posiadamy to wszystko, co i oni.

Ale odbiegłam od szpitala. Moi pacjenci są dla mnie mili i doceniają moje starania więc jest mi tu naprawdę dobrze. Niezależnie od tego wysyłam list do delegata Polskiego Czerwonego Krzyża zapytując, czy mam się przenieść do któregoś z Polskich Wojennych Szpitali w Szkocji. W odpowiedzi — otrzymuję przydział do szpitala nr. 1. Do szpitala w zamczysku.

Rozdział II

Cztery lata przed wybuchem wojny otrzymałam posadę pielęgniarki na statku handlowym Linji Gdynia — Ameryka. Po dwóch wycieczkach do Sztokholmu i do Kopenhagi — w czasie których nie okazałam wrażliwości na kołysanie statku, pozostałam na nim jako stała pracownica. S/s „Kościuszko” popłynął do Rumunji skąd robiliśmy regularne rejsy do Palestyny i z powrotem. Wtedy po raz pierwszy zmuszona byłam rozstać się z córkami i z Ojczyzną. Było mi bardzo trudno opanować przygnębienie, które spowodowała ta rozłąka, ale musiałam je przezwyciężyć.

Czytając kiedyś piękną nowelę Londona o prawie życia, uważałam, że jest ona fantazją autora. Przekonałam się jednak, że to „prawo życia” bywa nieraz nieubłagane i że nie ma takiej siły, która mogłaby się temu prawu przeciwstawić.

Gdybyśmy mogli jeszcze raz rozpocząć swoje dzieciństwo, to z pewnością pokierowalibyśmy nim w taki sposób, aby uniknąć rozczarowań. Ponieważ jednak jest to niemożliwe, życie ludzkie obfituje w rozczarowania. I tak było ze mną. To wszystko, co uważałam za konieczne, — cały wysiłek, aby utrzymać „dom”, okazał się niepotrzebny. Ten „dom” — był domkiem z kart, który runął… Życie, które chciałam ułatwić moim dziewczynkom trzymając dla nich nasz „dom”, okazało się wiecznym niepokojem. Nie chciały takiego życia. I wtedy musiałam przekreślić to wszystko, co było dotychczas i rozpocząć walkę o byt dla Irenki i Krysi, — o ich przyszłość. A ponieważ miało to spaść tylko na moje barki, — byłam gotowa podjąć się najcięższej pracy, aby móc je wykształcić, ubrać i wyżywić. Praca na statku opłacała się więcej niż dawanie lekcji lub pisanie książek, tym bardziej, że w warunkach w jakich dotychczas żyłam trudno je było pisać. Do tego, żeby coś tworzyć, potrzebny jest spokój, a tego w moim życiu nie było. I to wszystko stało się powodem, że pewnego dnia opuściłam Warszawę, w której spędziłam całe swoje dotychczasowe życie i pojechałam do Gdyni.

Gdy zobaczyłam po raz pierwszy okręt, — wydał mi się olbrzymem. Poczułam dziwny lęk przed jutrem. Wydało mi się niepodobieństwem mieszkać stale na okręcie, oddalić się na dłuższy czas od Polski i od rodziny. Ale nie było już czasu na refleksje. Weszłam po trapie na pokład, a w chwilę potem jakiś marynarz zaprowadził mnie do biura okrętowego. I rozpoczęłam nową fazę życia; na okręcie.

*

Kabina jest maleńka i duszna a mieszkamy w niej we dwie, z Czesławą. Jest idealną współtowarzyszką. Widzi jak ciężko przeżywam rozłąkę z dziewczynkami, więc stara się mnie rozerwać, opowiadając z humorem swoje przeżycia. Gdy rano „Waćpan”, stróż nocny — budzi nas do pracy, Czesława wyrzeka na niesprawiedliwość losu.

— „Inni wylegają się w betach, a ty, człowieku, haruj i haruj!…”

Ale pomimo tego zrzędzenia pracuje pierwszorzędnie i nie liczy się z tym, że nieraz trzeba biegać po statku do późnej nocy.

Gdy ktokolwiek z załogi, jest chory, nie ma lepszej opiekunki od Czesławy. Pielęgniarka z niej jest świetna, choć ma trochę szorstkie podejście.

Nigdy nie zapomnę widowiska, które urządziła kiedyś w Dakarze. Wtedy „Kościuszko” robił rejsy do Ameryki Południowej, zatrzymując się zawsze w Afryce. Dzień był wyjątkowo duszny i upalny. Wybrałyśmy się do miasteczka, oddalonego o kilka mil od portu. Asfalt był tak rozpalony promieniami słońca, że uginał się pod stopami. Szłyśmy dość szybko bo czasu niewiele, a za nami biegła gromada murzyńskich dzieciaków, dla których widok białych ludzi jest zawsze niebywałą atrakcją. Rozmawiając z Czesławą nie zauważyłam, że z bocznej uliczki wyjechało auto prowadzone przez szofera murzyna, najeżdżając wprost na mnie. Usłyszałam krzyk Czesławy, która szarpnęła mnie gwałtownie za ramię, wyciągając prawie spod kół samochodu, a jednocześnie murzyn raptownie zahamował.

Po chwili, dzieci murzyńskie miały niezwykłe przedstawienie, bo Czesława przyskoczyła do mnie z pasją i… zaczęła mnie bić wymyślając mi wyrazami, których nie powtórzę. Nie mogłam opanować śmiechu, a ona tłukła mnie po rękach jak małego dzieciaka, ku uciesze małych diablątek, które wydawały dzikie okrzyki z radości, że mają okazję uczestniczyć w tak niezwykłym widowisku. I ten cały wybuch nastąpił tylko dlatego, że mogłam zginąć przez murzyna; „„przez taką dziką małpę!…” Tu, złość jej zwróciła się w stronę „małpy”, więc zaczęła mu tak głośno wymyślać, że przewracał białkami ze strachu.

W końcu „dał gazu” i odjechał szybko, a wtedy Czesława momentalnie się uspokoiła i w najlepszej zgodzie wróciłyśmy na statek, bo już o pójściu do miasta, nie było mowy.

*

Ważną osobą na statku jest Klaudja, — stewardessa kapitańska.

Szczupła, fertyczna, w czarnej sukni i koronkowym fartuszku nieskazitelnej białości, jest niezrównana w pracy i w opowiadaniu o życiu na okręcie.

— „Bo my, marynarze…” — rozpoczyna Klaudja swoje opowiadania, których słucham z niezwykłym zajęciem.

— „Nie masz to, jak życie na morzu! Szczury lądowe nigdy nie potrafią tego życia ocenić i zrozumieć!…

Klaudja zapada na tropikalną infekcję kiszek i przez tygodnie całe walczy ze śmiercią. Doktor nie wierzy, żeby mogła wyzdrowieć. Pielęgnuję ją, spędzając przy niej wolne chwile i noce. Cierpi straszliwie, ale dzielnie znosi chorobę przyjmując z wdzięcznością moje zabiegi i starania o jej zdrowie. Po pewnym czasie przezwycięża chorobę, ale jest tak słaba, że przez długi czas nie może pracować.

Jej choroba sprawia, że wydaje mi się kimś bliskim. Cieszę się, że żyje, że będzie mogła wrócić do kraju. Wiem, że posiada swój domek w Orłowie, pod Gdynią. Kupiła go za swoje oszczędności zdobyte długoletnią pracą na okręcie.

*

Moim serdecznym przyjacielem jest bosman, stary marynarz, który kieruje pracą na pokładzie, nie rozstając się przy tym ani na chwilę ze swoją fajką. I on też lubi opowiadać o życiu na morzu, a mówi tak przekonywująco, że nigdy nie potrafię odróżnić prawdy od fantazji.

Bosman wierzy że statek posiada duszę i że — tak jak człowiek — potrafi lubić marynarzy lub ich nienawidzić. I dlatego to nieraz się zdarza, że chłopiec okrętowy wspinając się po linie na najwyższy maszt nagle traci równowagę i upada, zabijając się na miejscu a inny znów, chociaż spadnie z tej samej wysokości to tak jak kot i nic mu się złego nie stanie.

— „Nigdy nie trzeba się weselić podczas sztormu, bo okręt to mściwa bestja!…” — poucza mnie bosman, a ja święcie wierzę w jego słowa.

Kiedyś, w Dakarze, Francuz — kolonista ofiarowuje kapitanowi ptaki „teru-teru”. Są podobne do naszych bocianów. Wydają przeraźliwe głosy i są niezwykle czujne i płochliwe, dzięki czemu murzyni używają je do pilnowania dobytku, jak my używamy psy.

Ptaki „teru-teru” umieszczone zostały w pobliżu mojej kabiny, przez co wcale nie mogłam sypiać. Usłyszawszy najmniejszy szelest, krzyczały jak opętane. Bosman, litując się nad moją bezsennością, dał im coś na sen. Spały całą dobę, ale niestety po przebudzeniu krzyczały jeszcze głośniej, chcąc widocznie powetować czas stracony.

— „Kto wie co siedzi w takim ptaku; mruczy bosman przysłuchując się wrzaskom egzotycznych i dziwnych stworzeń. Dałbym głowę za to, że pokutuje w nim dusza jakiegoś marynarza, który utonął w czasie sztormu!…”

W życiu na okręcie wszystko otoczone jest mgłą fantazji i wszystko jest tajemnicze. Nawet krzykliwe ptaki „teru-teru”…

Rozdział III

Pierwszy rejs do Ameryki Południowej. Właśnie przybyliśmy do Buenos–Aires, stolicy Argentyny, które jest ostatnim etapem naszej podróży. Po zejściu pasażerów wychodzę na pokład, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Po pewnym czasie, na chodnik prowadzący wzdłuż Dworca Morskiego, wjeżdża wspaniała limuzyna, z której wysiada elegancko ubrana pani. Patrzy na nasz statek i nagle zaczyna płakać. Schodzę po trapie na dół i zapytuję po francusku co się stało i czy mogę jej w czymś dopomóc. Odpowiada mi czystą polszczyzną, że mieszka w Argentynie od dziesięciu lat. Dowiedziawszy się, że dziś przybywa do Buenos-Aires polski statek, przyjechała go zobaczyć i nie mogła opanować łez ujrzawszy polską banderę.

Prowadzę ją na s/s „Kościuszko” i pokazuję wnętrza statku, a potem zapraszam na obiad. Wszystko jej się tu podoba. I okręt i ci ludzie, którzy przypominają Polskę.

Nawiązuje się między nami nić przyjaźni. Lucy zaprasza mnie do swego domu. Podziwiam piękne obrazy, które malowała. Największe wrażenie wywołuje portret młodego Indianina, który jest obłąkany. Lucy opowiada mi o nim. Kąpał się kiedyś w niedozwolonym miejscu, w zatoce, która tworzy przystań dla okrętów przybijających do portu. W tej zatoce pływają ryby posiadające podobne uzębienie jak rekin. Rzuciły się na chłopca i pogryzły mu nogi, wyrywając kawałki ciała. Na krzyk Indianina kilku ludzi pracujących w porcie przybiegło na ratunek. Wyciągnęli pokrwawionego chłopaka z wody i zawieźli do szpitala. Ranki prędko się zagoiły, ale chłopiec ze strachu dostał obłędu.

Lucy świetnie odtworzyła oczy obłąkanego. Patrząc na portret miałam wrażenie, że chłopiec żyje, że skarży się na swój los, który zrobił z niego szaleńca.

W mieszkaniu Lucy najwięcej mi się podoba pokój turecki, nazwany przez nią „kama-turka”. Jest w nim na wzniesieniu olbrzymie łoże pod baldachimem. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego.

Lucy pokazuje mi najpiękniejsze dzielnice miasta i ogród botaniczny, w którym podziwiam egzotyczne rośliny, a wieczorem idziemy do restauracji, w której gra węgierska orkiestra. Lucy prosi, żebym i ja coś dla niej zagrała tak jak kilka godzin temu, na okręcie. Wobec tego gram mazurki i walce Chopina.

Publiczność, trochę zdziwiona zmianą, przyjmuje mnie owacyjnie. Muszę grać na „bis”.

Gdy wracam do Lucy kelner przynosi mi wiązankę pięknych róż, ofiarowanych przez jakiegoś pana, który wygląda na Włocha. Trochę mi przykro przyjąć kwiaty od obcego człowieka, ale Lucy tłomaczy, że to się często zdarza i wcale nie jest uważane za coś niestosownego. Właśnie dlatego w każdej kawiarni lub restauracji „fioraja” roznosi kwiaty, które można kupować.

Późnym wieczorem, gdy spacerujemy nad rzeką „La Plata”, Lucy zatrzymuje się przed dziwną rzeźbą. Przedstawia ona jakiegoś włóczęgę o niemiłej twarzy, w podartym ubraniu i dziurawych butach. W oczach tego człowieka widać nienawiść do życia, a może do ludzi, którzy są porządnie ubrani i syci.

Nie mogę zrozumieć, co ta rzeźba oznacza, więc znów Lucy mi to tłomaczy.

Latem mieszkańcy Buenos-Aires chętnie zwiedzają wysepkę na środku rzeki, na której jest miasto „La Plata”, więc zarząd miasta uruchomił małe statki pasażerskie. I kiedyś na takim statku przepełnionym pasażerami, znalazł się ten żebrak — włóczęga. Nie wiadomo z jakich powodów, statek zaczął tonąć. Okazało się wtedy, że jeden pas ratunkowy nie nadaje się do użytku. Wobec tego włóczęga zrezygnował z życia i zrzekł się możliwości ratunku, odstępując swój pas ratunkowy jakiejś kobiecie.

Wszystkich wyratowano, tylko on utonął wraz ze statkiem. Dla uczczenia tego bohaterskiego czynu, zarząd miasta Buenos-Aires postawił biedakowi ten oto pomnik. Następnego dnia jadę z Lucy do Olivos, przepięknej miejscowości kąpielowej, znajdującej się w pobliżu Buens. Zatrzymujemy się w małym pensjonacie, tuż przy plaży. Podziwiam morze o niezrównanym błękicie. Moc dzieci pluszcze się w wodzie, wydając radosne okrzyki. Wszystkie wyglądają zdrowo i ładnie. Ich brunatne ciałka lśnią w słońcu, jak wykute z brązu.

Po dwóch dniach wracamy do Buenos-Aires, bo „Kościuszko” ma wyruszyć w powrotną drogę.

W pół roku potem Lucy przenosi się do Brazylji, zamieszkując w Rio de Janeiro. Jej dom na Avenida Atlantica oddzielony jest tylko jezdnią od plaży i od morza. Wynajęła go, aby prowadzić pensjonat. Gdy okręt nasz przypływa do Rio dom Lucy pełen jest pensjonariuszy. Oprócz kilku małżeństw mieszka czterech Hindusów, kilku Francuzów i — Chińczyk. Jest to jakiś profesor, botanik, który interesuje się brazylijską florą. Żółty jegomość, bardzo wytworny, posiada niezwykle przenikliwy wzrok. Elegancko ubrany, poruszający się bezszelestnie wywiera na mnie dziwne wrażenie człowieka, który się czai. Nazywa się Tsi-Lung i podobno pochodzi z rodziny mandarynów.

Największą atrakcją pensjonatu Lucy jest Chloe, murzynka, która sprawuje urząd kucharki. Nieprawdopodobnie otyła, jaskrawo ubrana, z olbrzymimi kolczykami z cekinów i monet, które brzęczą przy najmniejszym poruszeniu, Chloe wywołuje zdumienie u ludzi przybyłych z Europy, swoją niezwykłą przy tej tuszy ruchliwością.

Biega po całej kuchni stąpając ciężko i bezustannie coś mówi do Lucy, do mnie, a jak nie ma nikogo w kuchni, to do siebie. Jej rozgrzane ciało wydaje ostrą woń, przypominającą ogród zoologiczny a raczej pawilon, w którym znajdują się lwy i tygrysy.

Chloe kosztuje polskie potrawy, które na prośbę Lucy przygotowuję dla jej pensjonariuszy na obiad — i spluwa z obrzydzeniem.

— Kto to będzie jadł?!… To nie jest Europa! Tu, ludzie mają wybredne podniebienia, więc nie lubią takich mdłych potraw!…

Jest obrażona, że odbieram jej berło, więc obsypuje Lucy gradem wymówek.

Mowa Chloe jest mieszaniną słów hiszpańskich, francuskich i murzyńskiego narzecza. Gdyby nie jej niezwykle wymowna mimika, nikt z nas nie wiedziałby o co chodzi, a tak — rozumiemy prawie wszystko.

Pierwsze danie kolacji przyrządzonej przez Chloe, stanowi zupa z robaków przypominających nasze ślimaki, których pełno jest na wybrzeżu. Nawet Lucy twierdzi, że są bardzo smaczne i pożywne. Oczywiście nie potrafię się przezwyciężyć, żeby to skosztować, czem Chloe jest trochę urażona. Ale rozstajemy się w zgodzie, ponieważ kupuję jej kolorowe paciorki, które bardzo pasują do jej jaskrawego stroju.

Po kolacji bardzo wczesnej, bo podanej o 5-tej godzinie, przechodzimy wszyscy na taras. Przez jezdnię pędzą auta, zatrzymując się często w pobliżu domu Lucy, gdyż jest tu plaża. Kobiety i mężczyźni w strojach kąpielowych, opalają się na piasku, lub kąpią w zatoce Rio, w której woda ma kolor chryzolitu.

Nie mogę oderwać oczu od wspaniałego widoku. Myślami odbiegam daleko stąd, do kraju. Jakżebym pragnęła zobaczyć teraz Irenkę i Krysię! Pokazać im te wszystkie cuda!…

Słyszę przyciszony, uprzejmy głos — i powracam do rzeczywistości. To Tsi–Lung zapytuje jak mi się podoba Rio. Nawiązuje się ogólna rozmowa, którą przerywamy, gdyż Chloe zaprasza na czarną kawę.

Spostrzegam że Tsi–Lung patrzy często na Lucy i że ją te spojrzenia gniewają. Choć Chińczyk mówi piękną francuszczyzną widzę, że konwersacja z nim nie sprawia Lucy przyjemności. Raczej woli rozmawiać z innymi pensjonariuszami.

O godzinie jedenastej wieczorem pozostajemy w salonie tylko we troje; Chińczyk, Lucy i ja. Poruszamy temat małżeństwa. Tsi–Lung dowodzi, że problem krzyżowania ras już dawno został rozstrzygnięty. Jeżeli dwoje ludzi łączy uczucie lub przyjaźń, powinni się pobrać bez względu na to, że każde z nich ma inny kolor skóry. Lucy gwałtownie zwalcza jego tezę dowodząc, że biała kobieta nigdy nie poślubiłaby człowieka obcej rasy. Słowa krzyżują się jak szpady i wyczuwam, że jest to coś więcej jak banalna rozmowa. Tsi–Lung chce zdobyć Lucy, a ona się broni.

Widząc jej wzburzenie Chińczyk zmienia temat i zaczyna mówić o życiu pozagrobowym. Czy ludzie z Europy wierzą, że takie życie istnieje? Bo on jest pewien, że człowiek nie ginie, — że po śmierci przeistacza się w coś, co ukochał za życia.

— „Ja, na przykład, bardzo lubię obserwować obłoki, snujące się po niebie; mówi z uśmiechem. — Może po śmierci — stanę się takim obłokiem.”

Nazajutrz rano Lucy odprowadza mnie na okręt, który za kilka godzin opuszcza Brazylię.

— „Tsi–Lung jest niezwykle mądrym i miłym człowiekiem; — mówię do niej, gdy się żegnamy. — Mam wrażenie, że potrafiłby uszczęśliwić kobietę, którą los mu przeznaczy za towarzyszkę.”

Lucy odgaduje sens moich słów.

— „Nigdy się na to nie zgodzę!… — mówi gwałtownie. — Nigdy!…”

W pół roku później odwiedzam Lucy po raz ostatni, bo „Kościuszko” ma pływać inną trasą. I wtedy dowiaduję się, że Tsi–Lung nie żyje. Otruł się morfiną.

Patrzę na Lucy, a ona mówi cicho:

„Bardzo mi go żal, ale nie potrafiłam się przezwyciężyć. Czułam wstręt na samą myśl, że mogłabym do niego należeć. Nie przypuszczałam, że mnie aż tak kocha, że będzie wolał śmierć niż życie beze mnie…”

W zamyśleniu patrzę na delikatne obłoczki, zaciemniające różowawą mgłą błękit nieba.

Może to dusza Tsi–Lunga?…

Rozdział IV

W jednym z naszych rejsów, gdy zatrzymaliśmy się w powrotnej drodze w Dakarze, przybyli nowi pasażerowie, Francuzi. Młoda, piękna kobieta, mąż jej, bogaty kolonista i dwoje małych dzieci. Jeanette Bodeve stała się ulubienicą załogi i pasażerów. Niezwykle miła i inteligentna potrafiła zająć całe towarzystwo opowiadaniem o życiu w Dakarze, lub o swych podróżach, gdyż — jak mówią — co rok wybierała się na kilkutygodniową włóczęgę po świecie.

Jej mąż — dziwnie posępny i małomówny jak na Francuza — w czasie tych pogawędek nie spuszczał z niej badawczego wzroku. Zauważyłam, że ten człowiek nigdy się nie uśmiecha. Dzieci również były małomówne i jakby zalęknione. Nie mogłam zrozumieć, z jakiego to powodu, ale w kilka dni po opuszczeniu Afryki zaszedł fakt, który wszystko wyjaśnił.

Pewnego dnia do apteki szpitalnej wbiegł steward pokładowy oznajmiając, że Francuzka dostała ataku szału. I rzeczywiście wyglądała jak podczas furji. Rzucała się, wydając dzikie okrzyki. Oczy jej błyszczały dziwnym blaskiem, a na ustach pokazywała się piana. Mąż przymocował ją do łóżka mocnymi sznurami, które trzeszczały pod siłą jej napiętych mięśni. Dzieci blade i przerażone, ukryły się w korytarzu. Zostawiliśmy ją samą gdyż nasz widok potęgował jej furję. Lekarz okrętowy zapytał pana Bodeve, kiedy zaczęły się te ataki i co je spowodowało i wtedy usłyszeliśmy niesamowitą historję.

Jeanette została pogryziona przez białego szczura, którego znalazła w swoim ogrodzie, na wpół żywego z głodu. Widocznie szczur uległ tropikalnej chorobie, której objawy są identyczne z objawami wścieklizny i gryząc Jeanette zaraził ją, gdyż nieszczęśliwa w czasie ataku staje się niebezpieczna dla otoczenia. Chce gryźć ludzi, których widzi, — nie odróżniając nawet swoich najbliższych. I właśnie dlatego jadą do Europy, bo pan Bodeve dowiedział się, że w Paryżu bawi obecnie jakiś znakomity lekarz, który zna wszystkie tropikalne choroby i potrafi je leczyć.

Po kilku godzinach Jeanette uspokoiła się i oprzytomniała, ale była tak słaba i wyczerpana, że lekarz polecił mi pozostać przy niej przez całą noc.

Nigdy nie zapomnę jej oczu zrozpaczonych, pełnych zrozumienia swojej niedoli.

— Bóg mnie ukarał! — mówi Jeanette bezdźwięcznym głosem. — Zabiłam człowieka, więc muszę to odpokutować. Straszliwy jest rodzaj kary jaką otrzymałam, ale zasłużyłam na nią. Nie ma dla mnie miło-sierdzia!

Nie przywiązuję wagi do jej słów uważając, że jeszcze majaczy, ale Jeanette, która widocznie potrafi odgadywać myśli, zapewnia mnie, że jest przytomna i że to co mówi jest prawdą. I opowiada mi o człowieku, którego zabiła. Było to przed jej zamążpójściem, dziesięć lat temu. Studiowała wtedy prawo w Genewie. Wśród studentów, którzy jej asystowali wyróżniał się młody, niezwykle ciekawy Szwajcar — Rudolf Baum. Sympatia Jeanette przeszła w miłość, którą Rudolf jej odwzajemniał. Przeżyli okres wielkiego szczęścia postanawiając się pobrać, gdy oboje skończą uniwersytet. Rudolf studiował z zamiłowaniem medycynę i uważany był przez profesorów za niezwykle zdolnego. Charaktery ich były różne. Często się sprzeczali co jednak nie było w stanie osłabić ich uczucia. Kochali się tak bardzo, że jedno nie mogło żyć bez drugiego.

— Nadszedł fatalny dzień; — opowiada Jeanette głuchym, przerywanym głosem. — Odwiedziłam Rudolfa wieczorem, tak jak zawsze. Mieszkał wtedy w domu, który nie posiadał dobrej opinii. Z przyległych pokojów często rozlegały się pijackie okrzyki mężczyzn i kobiet. Kilkakrotnie radziłam Rudolfowi, żeby się stamtąd wyprowadził; odpowiadał mi na to dość szorstko, że tego nie zrobi i że nie powinnam się wtrącać do spraw, które tylko do niego należą.

Wtedy, wieczorem, zaczął rozmawiać ze mną o polityce czego dotychczas nigdy nie było. Unosił się nad potęgą Niemiec, przepowiadając, że z czasem ten genialny podług niego naród zawładnie całą Europą. Nie mogłam tego słuchać. Każdym swoim słowem ranił mnie jak nożem. Próbowałam zmienić temat, ale uparcie do niego powracał. Był niezwykle podniecony, a oczy jego lśniły posępnym blaskiem.

— Ciekaw jestem czy kochałabyś mnie tak samo gdybym okazał się potomkiem Krzyżaków; — powiedział. — Ty, która ich tak nienawidzisz nie znalazłabyś wtedy uczucia w swoim francuskim sercu. Prawda?

Moje uporczywe milczenie doprowadzało go do wściekłości.

— Dowiedz się nareszcie prawdy! — wykrzyknął. — Dotychczas ukrywałem to przed tobą ale ostatecznie nie widzę powodu, dla którego miałbym się wciąż maskować. Jestem szpiegiem! Rozumiesz? Szpiegiem potężnego niemieckiego narodu, który ma na celu zniszczyć wszystkich, a przede wszystkim swego odwiecznego wroga, — Francję!

Siedziałam zdrętwiała z grozy, którą wywołały jego słowa. A on z okrutnym uśmiechem pokazał mi swoją legitymację i znaczek, który miał przypięty do wewnętrznej strony marynarki.

— Dość już tego fałszu! — oświadczył. — To co usłyszałaś nie powinno wpłynąć na nasze projekty i na naszą miłość. Jeśli mnie prawdziwie kochasz powinno ci być obojętne wszystko co jest poza naszą miłością. Gdybym nawet był bandytą, uczucie twoje — jeśli jest mocne — nie powinno ulec zmianie.-Będziesz opływała we wszystko, Jeanette; — dodał z ironią. Moja praca jest ryzykiem i przez to płacą mi za nią złotem.

Ukląkł u moich nóg i tak jak zawsze oparł mi głowę na kolanach.

— Mam szalone projekty, które muszę urzeczywistnić; — powiedział władczym tonem, którego dotychczas nie znałam. — Trzeba zniszczyć wszystko i wszystkich, którzy przeszkadzają swym oporem. Jestem w służbie u tych ludzi, którzy dążą do opanowania Europy!.

Ocknęłam się z martwoty, którą wywołała ta nieszczęsna rozmowa. Poczułam pustkę w sercu i nienawiść do człowieka, który był wrogiem mojej Ojczyzny i całej ludzkości. Sięgnęłam do kieszeni sukni, w której nosiłam zawsze mały rewolwer. Odsunęłam bezpiecznik i mierząc w skroń Rudolfa, spokojnie pociągnęłam za cyngiel. Nikt nie usłyszał strzału. Dom pełen był gwaru i pijackich krzyków. Ułożyłam trupa na podłodze, tuż przy nim położyłam swój rewolwer i bez pośpiechu opuściłam pokój, który był niejednokrotnie świadkiem mojego szczęścia. Czułam się ogłuszona i rozbita tym co zaszło, ale jasno zdawałam sobie sprawę, że szpiega nie potrafiłabym kochać, że w swoim sercu znalazłabym dla niego tylko pogardę i nienawiść. Nie wpadli na moje tropy, uważając widocznie że Rudolf popełnił samobójstwo. W tydzień później opuściłam Genewę, powracając do Paryża. W dwa lata później, zostałam żoną Piotra Bodeve i przeniosłam się z Europy do Afryki. Nie znalazłam szczęścia. Kochać można tylko raz. Muszę jednak przyznać, że Piotr, który zna moją tragedię, stworzył mi spokojne życie rodzinne i że czułabym się zupełnie zadowolona, gdyby nie moja choroba. Ona przypomina mi przeszłość, gdyż uważam ją za straszliwą karę za to, że zabiłam Rudolfa!…

Gdy opuściłam kabinę Jeanette nie byłam w stanie pomyśleć o wypoczynku. Spacerowałam na pokładzie zastanawiając się nad tym, co mówiła. I wtedy podszedł do mnie Piotr Bodeve. Jego zmęczona twarz wskazywała, że i on spędził bezsenną noc.

— Zapewne Jeanette opowiadała Siostrze o zbrodni, którą popełniła; powiedział cicho. Ta zbrodnia jest wytworem jej imaginacji czy też majaczenia, które jest następstwem ataku szału. Proszę mi wierzyć, Siostro, że Rudolf nie istniał w życiu Jeanette. Jej przeszłość była nieskazitelna!…

Spojrzałam w jego oczy. Wyrażały udrękę. Poczułam współczucie dla jego nieszczęścia.

— Ma pan rację; — powiedziałam Piotrowi Bodeve. — To opowiadanie jest tylko imaginacją Jeanette. Rudolf nie istniał w jej życiu!…

Rozdział V

To była koszmarna podróż

Moc dzieci chorowało na odrę, po której często dostawały bronchitu lub zapalenia płuc. Szpitale przepełnione były tymi dziećmi i już nie było ich gdzie pomieścić, więc lżej chore pozostawialiśmy w kabinach.

Wtedy jechała z nami młoda wieśniaczka, Marta R. z dwojgiem małych dzieci. Starszy, Janek, miał już sześć lat, a Marysia młodsza była o trzy lata. Znaliśmy wszyscy historię Marty, bo opowiadała ją każdemu kogo spotkała. Jej mąż trzy i pół roku temu wyemigrował do Brazylii. Był zdolnym stolarzem, ale w Polsce często bywał bez pracy. Pewnie przez to, — mówi Marta — że miał gwałtowne usposobienie i często się kłócił. W Rio de Janeiro udało mu się otrzymać zajęcie w fabryce fantazyjnych mebli. Okazał się tak zdolny, że w pół roku później awansował na majstra. Gdy po dwóch latach chciała go zaangażować konkurencyjna firma, chlebodawca zaproponował mu udział w świetnie prosperującej fabryce, woląc mniejsze zyski od straty najzdolniejszego pracownika. W ten sposób Wojciech R. został współwłaścicielem fabryki i teraz sprowadza rodzinę do dobrobytu. Właściwie znał tylko Janka. Marysia urodziła się w kilka miesięcy po wyjeździe ojca.

Los chciał, że Janek zachorował. Dostał szkarlatyny a potem dyfterytu. O ratunku nie było mowy, bo chłopiec miał słabe serce. Leżał nieprzytomny, rozpalony gorączką, nie przyjmując nawet płynów.

W kilka dni później nastąpiła sinica i dziecko umarło.

Marta szalała z rozpaczy, przeklinając okręt i ludzi, którzy nie potrafili uratować jej syna. Gdy próbowaliśmy ją pocieszać, tłomaczyła, że mąż sprowadzał ją do Brazylii dlatego, żeby zobaczyć syna, którego ubóstwiał. Żeby po kilkoletniej rozłące mógł się nim nacieszyć. Dziewczynki nie znał, więc nie czuł dla niej sentymentu. I co ona teraz zrobi?… Jeśli mąż zarzuci jej, że źle pilnowała dziecka i odeśle z powrotem do rodziny — nie przeżyje tego!

W tym rejsie po raz pierwszy byłam obecna na pogrzebie na morzu i dlatego wywarł na mnie wielkie wrażenie.

Marynarze wynieśli trumienkę na pokład i postawili ją na wzniesieniu, przykrywając Polską banderą. Obecni byli: ksiądz, kapitan, intendent, pierwszy oficer, doktór, bosman, dwaj marynarze i jaz koleżanką. Z daleka, pomimo spóźnionej pory, przyglądał się ponuremu widowiskowi tłum pasażerów. Po krótkim przemówieniu kapitana, ksiądz zmówił modlitwę, poczem marynarze przenieśli trumienkę na deskę, do której przymocowane były dwie grube linyi powoli opuścili do wody, przechylając deskę na bok. Okręt płynął teraz bardzo wolno. Trumienka płynęła przez kilka minut tuż przy statku, jakby mały Janek nie chciał się z nim rozstać ale przypłynęła większa fala i pokryła trumnę.

Dalszy ciąg podróży przekonał mnie, że to nie koniec. Podróż nasza w dalszym ciągu obfitowała w niezwykłe wrażenia. Chłopiec -Ukrainiec dostał czarnej ospy. Umieszczono go w kabinie na rufie i tam pielęgnowała go moja koleżanka, Paulina. Pomimo protestów kapitana i doktora przy chorym chłopcu stale przesiadywał jego ojciec, stary, na wpół zdziczały chłop, który niejednokrotnie dostarczał pasażerom sensacji, gdyż bił żonę i dzieci. Bił w zapamiętaniu z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną i w tym momencie bardziej przypominał dzikie zwierzę, niż człowieka.

Gdy dojeżdżaliśmy do Rio Grande — chłopiec zmarł. Kapitan zarządził, żeby pogrzeb odbył się na lądzie. Ojciec spokojnie przyjął wiadomość o śmierci dziecka zapadając w dziwną martwotę.

Przed przybyciem statku do portu Paulina weszła jeszcze raz do kabiny na rufie, w której leżał zmarły chłopiec. I wtedy z kąta kabiny wyszedł stary Ukrainiec. Schwycił Paulinę za ramiona i przeklinając ją za „złą opiekę”, oznajmił, że wrzuci ją do morza. I na pewno byłby to zrobił, bo oniemiała z przerażenia Paulina nie była w stanie się bronić, ale na szczęście kilku pasażerów widząc co się dzieje, wydarło Paulinę z rąk szaleńca a potem — przy pomocy marynarzy — obezwładnili go, wiążąc sznurami.

Nazajutrz oprzytomniał i poszedł do kabiny kapitana prosić o przebaczenie. Tłomaczył się, że tylko tego syna kochał, więc jak Wasyl umarł to z rozpaczy obłęd go chwycił.

— A siostra Paulina także jest winna śmierci Wasyla, bo czemu nie upilnowała?… zamruczał.

W dzień później przypłynęliśmy do Rio de Janeiro, gdzie oczekiwała nas komisja złożona z lekarzy Francuzów. Orzekli oni, że wobec wypadku czarnej ospy mamy odbyć kwarantannę, podczas której marynarze wyczyszczą statek i zrobią fumigację.

„Kościuszko” popłynął w kierunku wyspy oddalonej od Rio kilkanaście mil angielskich. Trzeba się było zatrzymać daleko od brzegu, gdyż dalej woda była za płytka. Różnobarwne łodzie i kajaki, eskortowane przez tubylców przewiozły pasażerów oraz załogę na ląd. Dostarczyliśmy swym przybyciem niebywałej atrakcji ponieważ — jak się okazało — ostatni statek pasażerski przypłynął na tę wysepkę przed ośmiu laty.

Ujrzałam wspaniały pałac a obok kilka mniejszych budynków, z których każdy posiadał taras i oszkloną werandę. Była to rezydencja gubernatora, którego tubylcy niedawno zamordowali. Ulokowano pasażerów i część załogi w pałacu a mniejsze budynki przeznaczono na pomieszczenia dla reszty załogi, dla chorych, oraz dla dzieci i ich matek. W pokojach było dziwnie ciężkie i zatęchłe powietrze a o otworzeniu okien nie było mowy, w obawie przed wpuszczeniem moskitów i innych złośliwych owadów.

O godzinie szóstej rano wyszłam przed dom, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Teraz dopiero zauważyłam, że pałac znajduje się na wzgórzu. Z drugiej strony, w dolinie, widać było białe budynki tworzące czworobok. Z pałacu gubernatora wyszedł lekarz, Francuz i rozpoczął ze mną pogawędkę. W czasie rozmowy usłyszałam delikatne dźwięki dzwonków z początku dalekie a potem coraz bliższe i po pewnym czasie ujrzałam gromadkę murzynów. Byli w niej mężczyźni, kobiety i dzieci. Stanęli dość blisko pałacu, przyglądając się z ciekawością białym ludziom.

— To są trędowaci; — powiedział lekarz, a widząc wrażenie jakie wywarły na mnie jego słowa, dodał:

— W tym klimacie trąd nie jest taki zaraźliwy jak w Europie.

Objaśnił mi również, że w białych budynkach w dolinie, mieści się stacja doświadczalna dla trędowatych.

Ponieważ murzyni zaczęli się przybliżać lekarz krzyknął na nich ostro i wtedy zawrócili w stronę białych budynków. Dzwonki zawieszone na przegubach ich rąk i nóg zaczęły dźwięczeć coraz ciszej, — aż umilkły.

Przez dwa dni przebywaliśmy na wyspie trędowatych, po czym przypłynął „Kościuszko”, aby nas zabrać z powrotem do Rio. Marynarze narwali dla mnie wspaniałe, bladoróżowe kwiaty o niezwykłym, oszałamiającym zapachu, których pełno było na wzgórzu, oraz orzechy kokosowe, — ale bosman nie pozwolił tego wnieść na statek.

— Chryste Panie! — mruczał ze złością. — Toż to wyspa trędowatych, więc nic stąd nie wolno zabierać! Czy Siostra chce przywieźć trąd do Europy?!..

I nie dał się przekonać, — a w dodatku musiałam wysłuchać niezbyt miłego dla mnie wykładu że mózg mężczyzny, jako większy, — znacznie lepiej prosperuje od kobiecego… Ale za to w Rio de Janeiro przyniósł mi poczciwiec wiązankę pięknych róż.

— To dla Siostry; — oznajmił, kładąc kwiaty na stoliku, poczem dodał:

— A przyniosłem dlatego, żeby nie było płaczu za tym trędowatym bukietem!..

*

...Często was wspominam, drodzy przyjaciele z okrętu! I ciebie, bosmanie, który zawsze znalazłeś chwilę czasu na pogawędkę, który tak pięknie opowiadałeś o przedziwnym życiu na morzu; i was, marynarze, którzy z taką prostotą i dobrocią potrafiliście mi dodać otuchy gdy rozpaczałam, że wojna rozdzieliła mnie z córkami i krajem, że muszę opuścić polski statek, który uważałam za cząstkę Ojczyzny!..

Często was wspominam, drodzy towarzysze z okrętu i nigdy o was nie zapomnę!..

Rozdział VI

Szpital w zamczysku położony jest niezwykle malowniczo, w dolinie, przez którą przepływa rzeka Tay. Zewsząd otaczają nas góry. W pobliżu zamku jest osada zbyt mała jak na miasteczko i zbyt duża jak na wieś, która nazywa się Kenmore. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam z mostu w Kenmore piękne jezioro Tay i panoramę gór o wierzchołkach śniegiem pokrytych, — długo nie mogłam oczu oderwać od tego widoku, tak bardzo mi przypominał Czarny Staw i Zakopane.

Dość blisko szpitala, na wzgórzu, są wodospady. Chodzę tam często gdy jestem zmęczona lub gdy ogarnia mnie depresja pod wpływem myśli, że wojna się nie kończy, że nie ma na razie nadziei na powrót do kraju. Szum wodospadu działa na mnie dziwnie kojąco. Wracam stamtąd spokojniejsza i znów wierzę, że już niedługo wrócę do Polski — że już niedługo będzie mi dane ujrzeć Irenkę i Krysię.

Stare drzewa w parku okalającym zamek szumią, zginane przez wichry halne. Niektóre z nich są spróchniałe. W dziuplach kryją sie sowy, niepokojące ludzi niemiłym, płaczliwym krzykiem, który rozpoczynają z nastaniem zmroku, a kończą nad ranem.

Na polu golfowym, starannie oczyszczonym z trawy, wiosną, latem i jesienią Szkoci grają w golfa. Jest to ich ulubiona gra. Potrafią się zająć nią nieprawdopodobnie długo, poświęcając golfowi swój „lunch”, lub obiad. Golf wchodzi w skład ich spokojnego, codziennego życia. Sądzę, że nie potrafiliby się bez niego obejść.

W szpitalu pracuje tak wiele sióstr, że nie sposób pisać o wszystkich. Wobec tego napiszę tylko o tych, które najlepiej znam i najbardziej lubię.

*

Najdłużej znam Siostrę Marię gdyż jednocześnie rozpoczęłyśmy pracę w Newcastle General Hospital, jednocześnie też przyjechałyśmy trzy i pół roku temu do Polskiego Szpitala Wojennego Nr. 1.

Siostra Maria pracuje na oddziale chirurgicznym. Jej sposób podejścia do pacjentów jest niecodzienny. Oni zajmują jej myśli, oni też mają miejsce w jej sercu, tak jak najbliżsi. Troszczy się o nich jak o małe, bezradne dzieci, pozostając często w godzinach pozasłużbowych, aby gotować pożywne rosoły lub inne potrawy, które wprowadzają pewne urozmaicenie w monotonnym „menu” szpitalnym.

Siostra Maria nie potrafi obojętnie patrzyć na czyjeś cierpienie. Gdy pacjent umiera, Maria długo wspomina biedaka i zawsze z jednakowym żalem stwierdza, że nie było dla niego ratunku. Jest siostrą z powołania, Siostrą, która potrafi zastąpić ciężko choremu rodzinę, której największą troską jest myśl czy będzie w stanie sprawić ulgę cierpiącym. Wnosi w ich smutne życie trochę radości jaką daje ciężko choremu świadomość, że ktoś go żałuje, że ktoś się o niego troszczy.

*

Siostra Genia, z oddziału nerwowego, — jest uosobieniem pogody i dobroci. Wciąż myśli o prezentach dla koleżanek, o sprawieniu komuś przyjemności jakimś upominkiem, o którego kupno zabiega tak gorliwie, jakby to miało być dla niej samej.

Gdyby miała centnary „funtów” z pewnością rozdałaby je wszystkim dookoła, nie zatrzymując sobie ani jednego. Jest niezwykle łagodna i dobra dla pacjentów, którzy rekrutują się nieraz z ludzi nieuleczalnie chorych.

Wojna pozostawiła swoje piętno na tych młodych umysłach, które zatraciły zdolność reagowania na codzienne sprawy, które stworzyły sobie swoje indywidualne życie, obojętnie patrząc na troski ogółu.

Genia, w swej niezrównanej dobroci na pewno wierzy w to, że tak jak w bajkach Grimma, „wszystko dobrze się skończy”. Że jej pacjenci po wojnie będą tacy sami jak przed kataklizmem, który unieszczęśliwił miliony. I ta jej pogoda, kojąco działa na chorych. Oni też wierzą, że „wszystko będzie dobrze.”

*

Siostra Lidka pracuje na ocznym oddziale. Smukła, zgrabna blondynka o błękitnych, trochę skośnych oczach, które — gdy się śmieje tworzą wąziutkie, szafirowe szparki. Jest bardzo miła i pogodna. Jej śmiech jest zaraźliwy, jak jaglica, którą pielęgnuje. Nie sposób zachować powagi gdy Lidka się śmieje.

Starannie ukrywa swoją dobroć i przez to nieraz bywa trochę szorstka.

Lidka w subtelny sposób stara się sprawić komuś przyjemność, a czyni to zawsze „incognito”. Gdy leżałyśmy jednocześnie w Infirmercji Sióstr, wspomniałam kiedyś, że bardzo lubię francuskie piosenki, w wykonaniu Tina Rossi. W kilka dni potem Lidka wybrała się na cały wieczór do koleżanki i dziwnym zbiegiem okoliczności wtedy nadano dla mnie kilkanaście piosenek francuskich w „Koncercie życzeń”.

Wróciła po skończonym koncercie a gdy jej powiedziałam jak wielką przyjemność mi sprawiła, udała zdziwienie.

— Piosenki francuskie? — spytała niedbale; — nic o tym nie wiem!..

*

Siostra Stefa jest perłą oddziału zakaźnego. Wygląda niezwykle młodo jak na matkę dorosłych synów. Gdy są razem, robi wrażenie ich starszej siostry. Jej zielone oczy wyrażają zawsze bezmierne zdumienie nad szarością życia. Tak jakby Siostra Stefa miała na jakiejś planecie swój tajemny świat pełen marzeń i takich ludzi, jacy być powinni, w przeciwieństwie to tych, którzy trują życie sobie i innym…

Ma duże zamiłowanie do czystości i dlatego każdą wolną chwilę poświęca na „wielkie porządki”. Rezultat jest taki, że złośliwe koleżanki są zdziwione pogłoską, że Stefę po likwidacji oddziału zakaźnego mają przenieść na chirurgię.

— Cóż ona tam będzie robić? — pytają. — Chyba szorować!…

Stefa nie oburza się na te słowa, tak niesprawiedliwe. Jest bardzo dobra dla chorych więc na pewno i na chirurgii potrafiłaby sobie zaskarbić sympatię i szacunek pacjentów oraz lekarzy. Nie protestuje, choć boli ją nieżyczliwość ludzi. Jej zielone oczy wyrażają jeszcze większe zdumienie, że ktoś sprawia jej przykrość. I Stefa powraca do tajemnego świata swych marzeń, w którym ludzie są dobrzy, subtelni i życzliwi.

*

Siostra Krystyna, z laryngologii, góruje nad nami wzrostem. Jest bardzo zgrabna, bo dba o „linię”. Na obiad i na kolację zjada miniaturowe porcje zupy i jarzyn a chleb też ogranicza „bo z tego się tyje”.

Krystyna pomimo bardzo młodego wieku jest mężatką. Jej mąż, lekarz, niedawno wrócił z niemieckiej niewoli. Obecnie — wyjechał do Francji.

Jeśli Siostra Krystyna straciła „linię”, to na pewno nie z powodu folgowania grzechowi obżarstwa… Jest z tego bardzo zadowolona. Projektuje, że na pewno będzie syn. Andrzejek. Od razu nauczy go porządku jaki jest konieczny nawet w życiu maleńkich dzieci.

Pieluszki? To przeżytek! Andrzejek musi zrozumieć, że o pieluszkach nie ma mowy! Nauczy się wołać na mamę gdy będzie bardzo głodny i … gdy będzie bardzo syty…

*

Siostra Olga przeniesiona została z oddziału wewnętrznego na zakaźny. Marzyła o chirurgii, ale w życiu szpitalnym marzenia prawie nigdy się nie spełniają. Jest ono twardym życiem, pełnym ciężkiej pracy, którą się błogosławi, gdyż nie pozwala ona zastanawiać się nad niepewnością jutra, nad nostalgią, która toczy człowieka i gasi każdą radość, — każdy uśmiech.

Olga nie zawsze jest zadowolona ze świata i ludzi. Powinni być inni. Lepsi. Nieraz powraca do domu zgorzkniała i milcząca. Wtedy chwyta szydełko i z nieprawdopodobną szybkością porusza palcami, które jak różdżka czarodziejska zmieniają kordonek na prześliczne serwetki, którymi upiększa potem nasz pokój.

Raz, podczas pobytu na urlopie, w Edynburgu, posłałam jej śliwki i pomidory. Zawiązałam to wszystko w serwetkę a potem dopiero zapakowałam w papier i byłam pewna, że dojdą w dobrym stanie.

Bardzo ci dziękuję za owoce, — napisała Olga — ładnie doszły. Tylko nie wiem jakiego koloru była serweta — zdaje się, że brązowa…

I rzeczywiście serweta miała piękny, brązowy kolor. Ale Olga nie wyrzuciła tej całej miazgi. Przesmażyła wszystko z cukrem otrzymując masę przypominającą powidła śliwkowe. Olga jest skrzętną gospodynią, więc niczego nie zmarnuje.

W naszych rozmowach na temat przyszłości, na pierwszym miejscu figuruje projekt odwiedzenia się po powrocie do kraju.

— Ty przyjedziesz do Bochni zobaczyć moich staruszków, — planuje Olga, — a potem ja pojadę do Warszawy poznać twoje dziewczynki.

*

Siostra Ada jest oddziałową na wewnętrznym. Pracowałam tam przez półtora roku więc miałam okazję poznać jej niezwykły takt i umiejętność kierowania personelem. Jej oddział słusznie uważany jest za wzorcowy. Rozdziela pracę, przez co idzie ona składnie i nie ma chaosu jaki często panuje na innych oddziałach. Jest dziwnie poważna i opanowana jak na młode lata, a przy tym zawsze sprawiedliwa jeśli chodzi o pracę Sióstr, sanitarjuszek oraz sanitarjuszy. Nie faworyzuje nikogo, a chwali bardzo rzadko, starając się również rzadko ganić. Zresztą nikt jej nie dostarcza powodu do tego. Na tym spokojnym, czystym, wzorowo prowadzonym oddziale każdy stara się pracować jak najlepiej.

*

Siostra Jadzia jest „zabiegową” na wewnętrznym oddziale. Od samego rana sonduje żołądki oraz robi wszelkiego rodzaju zastrzyki. Ma niezwykle lekką rękę, ale pomimo to, wciąż się pyta delikwenta czy nie sprawiła mu bólu.

Bardzo lubię jej urodę. Wysoka, szczupła, ma uduchowioną twarzyczkę o regularnych rysach i piękne, czarne oczy, ocienione długimi rzęsami.

Jadzia lubi się zastanawiać nad drobiazgami, które dla innych ludzi nie mają żadnego znaczenia.

Pewnego razu zastałam ją przyglądającą się zwiędłym kwiatom, o wyblakłych barwach. Kwiatom — z Polski.

— Zwiędły tak, jak więdną uczucia… — powiedziała do mnie a po chwili zaczęła mnie prosić, żebym napisała dla niej wiersz o zwiędłych kwiatach. Oczywiście spełniłam prośbę co wywołało tak wielką radość Siostry Jadzi jakby ją spotkało wielkie szczęście. Subtelna i wrażliwa, potrafi dopatrzyć się piękna nawet tam gdzie jest ono niemalże niedostrzegalne. Wszystko sprawia jej radość. Nawet wiersz o zwiędłych kwiatach.

Siostra o wąskiej, bladej, Kasztelanki twarzy,

Nad zwiędłemi kwiatami pochylona — marzy…

— „Dziwnie spłowiałe barwy. Czerwień i bławaty.

Tak, jak więdną uczucia — zwiędły polne kwiaty…”


Siostro! Zdążaj odważnie swego życia drogą!

To tylko zwiędłe kwiaty ożyć już nie mogą!

Przed Tobą, dużo słońca! Przed Tobą, marzenia!

A potem, — szczęście minie, — zostaną wspomnienia.


Jest kwiat jeden, co nigdy swej barwy nie zmieni

I pozostanie zawsze w przepychu czerwieni;

Kwiat Uczucia, co przetrwa rozłąkę, tęsknotę, —

Co pozwala w młodości snuć marzenia złote!…


I kiedyś, — pochylona pod wieku brzemieniem

Wspomnisz może to życie, — co zostało cieniem;

Wtedy, — kwiat znów zakwitnie, jak niegdyś, przed laty

I przyćmi swym urokiem, — wspomnień zwiędłe kwiaty…

Rozdział VII

Po przybyciu do szpitala w zamczysku zostałam przydzielona na oddział wewnętrzny. Pracuję w salach oficerskich. W sali Nr 29 są bardzo mili pacjenci ale nie dbają o porządek na stolikach, na co jestem wyjątkowo wrażliwa. Na próżno perswaduję, że nie może być stale taki „malowniczy nieład”, — że to się sprzeciwia przepisom szpitalnym. Przez grzeczność nie oponują, ale nie widzę żadnej poprawy. Wobec tego piszę wiersz o sali Nr 29, który wręczam „Mahatmie”.

„Mahatma” przybył wraz ze swoim przydomkiem z chirurgii, aby u nas odbyć rekonwalescencję. Jest przemiłym, trochę rozkapryszonym dzieciakiem, który często nie potrafi odróżnić żartu od prawdy. To było powodem zabawnego incydentu, który powstał między nami. Zauważyłam, że nogi „Mahatmy” ozdobione są olbrzymimi pazurami, tak długimi, że pozakręcały się jak szpony. Zaproponowałam, że je obetnę, ale Mahatma w żaden sposób nie chciał się na to zgodzić. Nie mogłam zrozumieć dlaczego się tak upiera, aż kiedyś wytłomaczył mi powód. Porucznik, z którym leżał w jednym pokoju na chirurgii powiedział mu, że te pazury uchronią go od dalszych chorób. Natomiast jeśli je obetnie, — może umrzeć. „Mahatma” w to uwierzył i długi czas minął zanim dał się przekonać, że jego dawny towarzysz zażartował.

Oczywiście, pazurki „Mahatmy” urozmaiciły mój niewinny wierszyk o sali 29. Pisząc go nie przypuszczałam, że moi pacjenci odpowiedzą mi całym poematem, dowcipnym — lecz złośliwym. Niestety jednak, odpowiedzieli… „Mahatma” mi go przeczytał, przyczem jego małe oczki błyszczały z uciechy, że zrobili mi taki kawał…

W wierszu swoim wspominają i o klepsydrze przywiezionej z angielskiego szpitala, która służyła mi do mierzenia tętna. Nie cierpieli jej. Zawsze z jednakową niechęcią śledzili przesypujący się „piaseczek”, a jeden z nich, góral, napomkną kiedyś, że „śmiercieka tyz z taką to klepsydrą chodziła!…”

Sala Nr 29”

Drogim Pacjentom dedykuję…


To jest „wesoła sala”. Pełno wrzawy, krzyku

I malowniczy nieład na każdym stoliku.

„Mahatma” jest najdłużej i on „ton” nadaje;

Wyrzeka wciąż na Siostrę i ciągle ją łaje.

Przecież Siostra jest winna, że go w boku boli!..

Że leży dwa miesiące — i to wbrew swej woli!..

Że burczy mu w żołądku lub… że cisza w brzuchu;

Albo, że zeszłej nocy strzyknęło mu w uchu…

Tak! Wszystkiemu jest winna „właścicielka sali”!. .

Wczoraj brydż się nie udał i wszyscy źle spali!

U nóg — „Mahatmie” wielkie wyrosły pazury,

(Niektóre zakręcone z fantazją do góry…)

Ot, — życie ma wymagania! Ot, — życie tułacze!

Więc „Mahatma” nieszczęsny wciąż na Siostrę płacze…


Jest także na sali i pacjent „sercowy”.

(Na pewno wszystkie Szkotki potraciły głowy…)

Ten — rad jest ze szpitala, choć go psują wszyscy.

(Że cichy i spokojny, — dowód oczywisty.)


Nasz „Charlie Chaplin” zwany jest tu głodomorem

I cieszy się sympatią, a nawet splendorem

Gdyż może — tak jak fakir, — sześć dni być bez jadła.

(Podobno ta głodówka na umysł mu padła…)

Wygląda jak beczułka. Pulchniutki na twarzy,

O płukaniu żołądka biedactwo wciąż marzy…


Reszta drogich Pacjentów jest niezmiernie miła,

Lecz „właścicielka sali” życie obrzydziła!..

Więc jeśli inna Siostra na to reflektuje,

Niech przyjdzie i zobaczy też, jak to smakuje.

Wtedy, — drogich Pacjentów na pewno pochwali,

Pokutując za grzechy, — na „wesołej sali”…

*

Odpowiedź sali Nr 29


Motto: „Nie cokaj, albowiem powiedziano,

Jakim cokiem cokać będziesz, takim cię cokiem ocokają…

(z filmu „Znachor”)

Ledwie dzień świta, ledwie przetrzesz oczy

I choć ból głowy jeszcze ciebie mroczy,

Choć z chęcią spałbyś na „wesołej sali”,

Wstać musisz! Siostra — właścicielka „wali”.

„Dzień dobry”! — rzekła mając uśmiech tak słodki

Rzekłbyś, że chciałaby powiedzieć: — „Jak się macie, kotki?..”

Lecz już spoważniała, termometru szuka.

(Przecież mierzyć gorączkę to jest także sztuka!…)

I wzrok swój groźny na „Mahatmę” zwraca,

Któremu od dwóch miesięcy nędzne życie skraca.

„Proszę! Szybciej! Niech pan prędko tę gorączkę mierzy!

Boże! Jak on dziwnie dziś w tym łóżku leży!

Wstań pan! Prędzej! Nie mam czasu!” — padają komendy

I uciekłbyś pod łóżko gdybyś wiedział kędy.

Lecz musisz człowieku znosić te cierpienia,

Choć zamiast do człowieka, podobnyś do cienia, —

Choć wszystko „tak być winno” że cię boli w boku

Jak do miesiąca nie przejdzie, — ty wyjdziesz po roku!

„Niech się pan już nie skarży. Wiadome mi wszystko!”

I podniosła do góry do tętna „liczysko”.

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Niech Siostrzyczka zgadnie, co mnie jeszcze boli?!..


Z kolei drugi; człowiek tak dobry jak dziecko

To mu też codziennie zastrzykują mleczko

„Jak się pan dziś czuje?” — tak słodko wyrzekła

Że żółć sama, bez sądy już z niego uciekła.

„Boli mnie Siostro! Boli! I to po zastrzyku!”

„Ach! Pięć centymetrów? Nie rób że pan krzyku!

Dziś będzie osiem, — tak rzekł Ordynator

I nic nie pomoże choćbyś był senator

Nie biedny tylko „wyspy” oficer gazowy,

Choć prowadzisz ewidencję i magazyn polowy.”

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Zrób sobie Siostro zastrzyk! Zobaczysz jak boli!…


„Jak się pan miewa? Dziś jest trzecia doba.

Z całej się zbiera, połowę się schowa;

Być może — będzie cukier, może — sacharyna.”

I tu troska jej, troska prawie jak matczyna

Kazała jej pytać dalej: jak obiad smakował?

Czy sam do ustalonego procentu, procentu nie dodał?

Siedemdziesiąt pięć procent ma jajko, trzydzieści — ogórek.

To z miejsca poprawiło już jego humorek

Gdyż „wymarzoną” dietę on zna doskonale;

Jak astronom gwiazdy, — generał, „morale”

I choć Siostra z zapałem to dalej tłomaczy

On tylko przytakiwać i uśmiechać się raczy.

Wie, że wczoraj „zatkalika” zakupił w kantynie.

Mając wszystko w pamięci — z herbatą go wsunie.

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Z tej diety, Siostro, nic go nie zaboli!


Tu dla odmiany, znowu spochmurniała

Jakby złość jej tu właśnie okazać się miała

„Jakże dziś pan spał w nocy, panie poruczniku?”

I coś tam poprawiła w gorączki — liczniku.

„Czy „kreseczka” wczoraj?” — „Oj nie! — droga Siostro.”

„A przedwczoraj?” — Tu pytała tak już całkiem ostro.

„Też nie. Ja już i na „kreski” Siostro nie mam siły,

A ten żywot „parafinowy”, jakże jest niemiły…”

„No, a czopek?” — I tu całe badanie tak nagle przerwała

I w te słowa do „Mahatmy” śmiało zagadała:

„Co pan mówi, panie, o jakimś „kier-królu”

Gdy pułkownik na sali wyrywa was z bólu?

Panu żarty w głowie!” — Lecz tu odpowiedział ktoś ze sali rogu,

Że „Pan pułkownik i na żartach zna się chwała Bogu…”

„Spokój! Cisza! Nie mam czasu z wami na rozmowy!”

Po tym krzyku nic dziwnego żeś bracie nerwowy,

Że ci tam w sercu jakaś „klapka” nie sztymuje,

Że cię czasem głowa boli, Czasem w boku kłuje.

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Czy spadochron, Siostro, ulży mojej doli?


I tu jej nowy pacjent, — dla nas chłop morowy,

Lecz dla Siostrzyczki — on właśnie jest bardzo „sercowy”

I minionej nocy przeszedł straszną mękę;

Z Siostrą i Hitlerem szedł jakby pod rękę…

Lecz tu przerwać musiał swe opowiadanie

Gdyż Siostra już wyczuła jego serca granie.

„O! Silnie bije, silnie bije to pańskie serduszko!”

„A w nocy, to tak silnie, że aż drga mu uszko;”

Znów niepotrzebnie dodał „Mahatma” swe zdanie

I znów otrzymuje Siostrzyczki łajanie;

Znów popłynęły słowa jakby harfy granie,

Jakby tony słowicze lub koguta pianie.

Lecz całe nieporozumienie, to właśnie w serduszku;

On myślał o uchu, — Siostrzyczka o łóżku.

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Takich serc dla niewiast, mam Siostro, do woli!


Skończyła. Teraz w inny róg sali kroki swe kieruje

Lecz tu, w chorobie „cierpiętnika” mniej się orientuje.

Mniej tu zapytań, mniej odpowiedzi słychać.

W tej ciszy człek spokojniej zaczyna oddychać,

Tem bardziej, że ich wymowa jest nam wszystkim znana.

On, dużo mówi w wieczór. Ona — więcej z rana.

On więcej mówi w wieczór, gdy przyjdą „amory”.

Kto wie? Może dlatego jest tak ciężko chory

I rozpaloną krew w żyłach gasi mleczkiem z „smoczka”,

Gdy przed nim migotają szafirowe oczka.

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Będę zdrów! Tylko mówić pozwólcie dowoli!


W końcu ten grubiutki, ten najmilszy, ten ostatni.

Boże! Kto się zorientuje w jego chorób matni?

I nic nie pomogły „sondy” tajemnicze.

On jak mówił przedtem, mówi dalej „wice”.

Że był gdzieś w szpitalu taki sobie chory,

Że „skończył” nie tylko siostry, lecz także doktory.

Że przez trzy tygodnie badali tego pacjenta

I na koniec orzekli, że to wszystko „mięta”…

Sypie się piaseczek, tak sypie się powoli;

Jego jak bolało, tak go dalej boli!


W tem jeden z pacjentów cicho swą prośbę podaje:

„Głodny jestem! Mleczka proszę!” — „Ja, — mleczka nie daję!

Pan wie o tem! Od tego jest Siostra Oddziałowa!”

Proszący ze strachu głowę pod koc chowa,

A przez salę przechodzi krzyku burza nowa.

„Spokój! Cisza!” — Popłynęły słowa miłe i gorące

I tak piękne, jak w Polsce kwiateczki na łące.

I choć na „wesołej sali” wszyscy się „kończymy”

Źle jej „właścicielce” nigdy nie życzymy.


Niech Cię stąd, Siostro, „Bleuheim” uniesie w przestworza,

Lub okręt niech Cię kołysze przez dalekie morza!

Albo, — zachowując te lepsze maniery, —

Niech Cię stąd uniosą choćby „Spitfire-y!”


Po tych życzeniach Siostra płakać jest gotowa,

Lecz to tylko, Siostrzyczko, życzeń jest połowa.

Czymkolwiek, — Siostro, — lecz do Polski! Do naszego kraju!

Gdzie Siostra by się czuła jak aniołek w raju —

I tam mogła wypocząć po tej poniewierce,

Za cierpienia na „Sali”, — za Jej dobre „SERCE”

*

Tak się szczęśliwie złożyło, że w sali 29 razem z „Mahatmą” leżeli sami lekko chorzy. To też nieraz traktowali szpital jak swój dom zapamiętale grając w karty lub spacerując w porze, kiedy rozdawane były posiłki, albo kiedy obowiązywała „cisza”, czyli odpoczynek. Ale nauczona doświadczeniem już nigdy więcej nie opisywałam Sali Nr 29. Choć zakończyli swoją odpowiedź słodką pigułką na temat „dobrego serca”, wolałam nie wywoływać tego rodzaju komplementów i pozostawiłam ich w spokoju.

*

W szpitalu ludzie często się zmieniają. Po pewnym czasie przybyli nowi pacjenci, ciężej chorzy. A między niemi Boni. Leży na pierwszym łóżku. Uważa, że tu jest najlepiej, bo dobrze wszystko widać. Interesuje się życiem kolegów. Lubi obserwować gości, którzy ich odwiedzają. Do niego nigdy nikt nie przychodzi. Jest sam. Uważa Siostry za „kogoś bliskiego”. Pragnąłby wiedzieć coś o życiu każdego z nas. Moja małomówność, razi go.

— Dlaczego Siostra nie powiedziała mi o tym, że jest pianistką? — pyta kiedyś z wyrzutem.

— Dlaczego Siostra nie zagra dla swoich pacjentów?

W tydzień potem odbył się w świetlicy szpitalnej mój koncert, nadawany również przez mikrofon dla ciężko chorych. Boni miał niespodziankę, bo oprócz utworów Chopina i Rubinsteina, usłyszał wiersze recytowane przez świetnego aktora i deklamatora Szczepana B. Napisałam je w czasie wojny, więc nacechowane były smutkiem i nostalgią, ale może właśnie dlatego podobały się słuchaczom.

— Gdy po koncercie poszłam na salę 29, Boni chwycił moje ręce i przycisnął je do rozpalonych gorączką policzków.

— Tak się cieszę!.. — powiedział z uśmiechem — Nigdy nie zapomnę tego koncertu!.. Ale w kilka tygodni później nastąpiło duże pogorszenie i Boni przestał się interesować muzyką. Stał się dziwnie apatyczny i zrezygnowany. Wtedy, po raz pierwszy, zaczął mówić o śmierci. O tym, że już nie wróci do kraju. Gdy go pocieszałam, bagatelizując jego chorobę, — wpadał w gniew.

— Siostra nie widzi tego, że się kończę!.. — mówił rozżalony.

Dobrze to widziałam — niemal z każdym dniem nogi jego były bardziej spuchnięte. Oczy zamglone gorączką wyrażały zmęczenie i żal, że się tak męczy, — że już nie wyzdrowieje.

Mijały tygodnie. Aż kiedyś, — na moim nocnym dyżurze, rozpoczęła się agonia. Mówił coś niewyraźnie i tak cicho, że nie mogłam go zrozumieć — i chciał uciekać. Nie można go było utrzymać na łóżku. On, taki zawsze słaby, z niezwykłą siłą odpychał mnie i sanitariusza i wyrywał się żeby gdzieś iść.

Po zastrzyku morfiny uspokoił się trochę, a o godzinie drugiej po południu poszedł w tę wielką podróż, której nikt uniknąć nie zdoła.

Rozdział VIII

Sala 31. Leży w niej tylko jeden pacjent. Kapitan B. … Przyjechał do szpitala na oddział oczny prosić lekarza o zapisanie szkieł, bo od jakiegoś czasu gorzej widzi. Okulista zauważył duże zmiany na dnie oka więc przesłał chorego na oddział wewnętrzny, na którym po przeprowadzeniu różnych analiz okazało się, że biedak ma sklerozę nerek, nadciśnienie i uremię.

Na szczęście, chory nie zdaje sobie sprawy ze swego stanu. Dziwi się, że każą mu leżeć. Po co? Przecież mógłby chodzić, — tak jak dotychczas. Jest spokojnym i dobrym pacjentem. Nie grymasi, tak jak inni. Często opowiada mi o rodzinie, która pozostała w kraju.

— Mam żonę i synka. Mieszkają w Aninie, pod Warszawą, gdzie wybudowałem piękną willę z nowoczesnym urządzeniem. Mamy swoje auto, więc często jeździliśmy stamtąd do Warszawy.

Pokazuje mi fotografię, która stoi na stoliku, przy łóżku. Młoda, piękna kobieta obejmuje małego chłopczyka, który oparł główkę na jej ramieniu. Chory prosi, żeby wyjąć fotografię z ramki i przeczytać co jest napisane na odwrotnej stronie.

„Najdroższemu Wojtusiowi — żona,” a pod spodem dopisek, w którym drukowane niezbyt proste litery wskazują, że pisała je dziecinna ręka.

„Ukochanemu Ojczulkowi, — synek.”

Słucham o szczęściu rodzinnym człowieka, który jest skazany na śmierć. O jego pięknej kilkupiętrowej willi, która świetnie nadaje się na tło tego życia jakie prowadzą jej mieszkańcy. Do życia szczęśliwych ludzi.

Po kilku miesiącach następuje nagłe pogorszenie. Chory stale odczuwa silne bóle głowy i mdłości. Nieraz mówi zdania, nie mające sensu. Ale wciąż jeszcze wierzy, że wyzdrowieje, choć zaczyna się trochę niepokoić.

— Siostro, czy ja coś mówię poza rozmową z Siostrą i lekarzem? Bo tak mi się wydaje, że chwilami otacza mnie mrok. I że moje myśli nie są wtedy tak jasne i logiczne jak w innych momentach.

— Nic pan nie mówi. Najlepiej proszę o tym nie myśleć. Widocznie jest pan trochę osłabiony — i to wszystko.

— A wie Siostra, że ja coraz gorzej widzę? Gdy chcę czytać listy, wszystkie litery skaczą jak żywe.

— To przejdzie. Proszę nie osłabiać wzroku. Przecież ja mogę panu czytać, w wolnych chwilach.

Czytam listy, w których niemal każde słowo mówi o bezgranicznym przywiązaniu i tęsknocie. Listy z kraju. O gospodarstwie, które teraz jest zaniedbane, bo brak męskiej ręki, która potrafiła zaprowadzić ład i porządek. O służbie, która lekceważy pracę bo nie ma „pana”. I o dziecku. Uczy się pisać i czytać, żeby ucieszyć ojczulka i jest grzeczniejszy niż dawniej. Słucha matkę i stara się jej nic nie martwić, bo i tak często jest smutna i zamyślona.

„A jak Ty powrócisz…” Czytam powoli listy z Polski, a chory słucha uważnie i uśmiecha się do tych słów przepojonych miłością i tęsknotą i do swoich marzeń. Może powraca wtedy myślami do pięknego domu w Aninie i cieszy się widokiem rodziny, której brak tak bardzo teraz odczuwa?..

Dobroczynny sen pozwala mu zapomnieć o chorobie, o szpitalu i o tym, że myśli jego coraz częściej są zamroczone.

— Wie Siostra? Przed chwilą tu zaglądali!

— Kto zaglądał?

— Jacyś ludzie o strasznych twarzach! Patrzyli na mnie i wykrzywiali się jak szatany.

— Może się panu zdawało?

Patrzy ma mnie z gniewem.

— A właśnie że nie, bo naprawdę zaglądali! Niech Siostra wyjdzie z pokoju i przyśle kogoś kto mi będzie wierzył! Nie lubię niedowiarków! O — widzi Siostra? Znowu przyszli!..

— Dziś w nocy widziałem piekło. Było mi tak gorąco, że aż zacząłem się dusić. Roiło się w tym piekle od djabłów i djablic. Kłócili się ze sobą, a potem zaczęli mnie wszyscy gonić. Ledwo zdążyłem uciec! I dlatego jestem dziś taki zmęczony…

— Panie pułkowniku! Ja muszę panu coś powiedzieć, ale w sekrecie!..

— Siostro, proszę nas pozostawić samych.

Wychodzę na korytarz. Z pokoju dolatuje głos chorego:

— Siostra mnie bije!..

I spokojna odpowiedź starszego ordynatora:

— Co pan mówi? Zaraz jej zwrócę uwagę żeby tego więcej nie robiła. Siostro, proszę do nas.

Wchodzę powoli, bo mam dziwnie ociężałe nogi. Tak jakbym była bardzo zmęczona.

— Siostro, — nie wolno bić pacjentów. Proszę to zapamiętać!

Milczę. Mam oczy pełne łez i czuję jakiś nieznośny ciężar, który mi utrudnia oddech. Chory patrzy na mnie i bezmyślnie powtarza:

— Nie wolno bić pacjentów!.. Nie wolno bić pacjentów!..

Gdy wychodzimy na korytarz, pułkownik ujmuje mnie pod rękę i mówi łagodnie:

— Nie trzeba się martwić. Przecież on nie jest przytomny.

— Panie pułkowniku, — czy nie ma ratunku?

— Nie ma. To jest uremia. Zatrucie krwi mocznikiem.

Dochodzimy do końca korytarza. I nagle rozlega się przeraźliwy krzyk chorego:

— Piekło! Piekło! Djabły! Djablice!..

Wbiegam do pokoju. Siedzi na łóżku. Nieprzytomne oczy utkwione w ścianę. Drży ze strachu przed widziadłem które go prześladuje.

Kładę go na poduszkach i przykrywam kocami.

— Już poszli. Proszę teraz leżeć spokojnie, a ja będę pilnowała żeby tu nikt nie przyszedł.

— Poszli? Naprawdę?

Oddycha z ulgą i zamyka oczy, ale po chwili znowu się zrywa i krzyczy ochrypłym głosem:

— Piekło! Piekło! Djabły! Djablice!..

Bardzo chudnie, bo nic jeść nie może. Nawet po płynach, które otrzymuje w częstych lecz małych dawkach, męczą go torsje. Nieraz prosi o jakąś potrawę, którą zaraz szykują dla niego w kuchni dietetycznej ale gdy mu ją podaję, — odwraca się ze wstrętem.

— Proszę to zabrać! Nie będę jadł!

Staje się niezwykle senny. Nie wiem czy powodem jest osłabienie, czy ta nieszczęsna choroba, która go niszczy i pozbawia sił powodując ataki szału, — jak przy obłędzie. Stopniowo uspokaja się. Straszliwe widziadła gnębią go coraz rzadziej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 43.97
drukowana A5
Kolorowa
za 69.1