E-book
14.55
drukowana A5
36.75
Sztuka wybaczania

Bezpłatny fragment - Sztuka wybaczania

kiedy uśmiecha się Anioł…


Objętość:
195 str.
ISBN:
978-83-8104-718-0
E-book
za 14.55
drukowana A5
za 36.75

Pamięci Mamy, Basi Łukomskiej oraz męża — Henryka.

Odszedłeś zbyt szybko tam, gdzie mieszkają Anioły.

A to jest jedna z tych powieści, której nie przeczytamy już wspólnie…

Dziękuję Ci Henryku za Twą miłość, za wiarę we mnie… Za to, że po prostu byłeś…


Niech te słowa uniesie wiatr, niech dotrą one do Ciebie w chwili, gdy Czytelnik przeczyta je na głos… A wierzę, że tak właśnie uczyni.


Dla synów — Michała, Marcina i Mariusza specjalnie podziękowania za Ich Wiarę, Nadzieję i Miłość.


I dziękuję przyjaciółce Aleksandrze Smulczyk za okazane serce i zaangażowanie oraz Agnieszce Krizel.

Słowo od autorki

Książkę dedykuję wszystkim ludziom, którzy podejmując walkę wygrywają, bądź też są na początku wyboistej drogi do życia w trzeźwości… do wolności. Powieść ta nie jest receptą na to, jak wytrwać w toksycznym związku, ani jak uwolnić się z kajdan współuzależnienia, czy też uzależnienia. Nie rozwiązuje tak powszechnych w naszym społeczeństwie problemów, jakimi są alkoholizm oraz przemoc (niejednokrotnie z alkoholizmu wynikająca), choć porusza te tematy. Może jednak okazać się, że znajdzie się ktoś, kto potraktuje moją opowieść jako wsparcie dla siebie. Pragnę zasiać w Tobie, drogi Czytelniku, najcenniejsze z ziaren, jakie drzemią w mojej duszy i sercu — a są to: Wiara, że można wygrać, Nadzieja, że uda się wszystko i Miłość, że może zaistnieć.

Mówiąc ogólnie, pragnę przybliżyć to, co przeżywa się w chwilach, kiedy zmuszonym jest się patrzeć na świat przez pryzmat dna butelki. Lub jest się świadkiem upadku moralnego ukochanego człowieka. Czym to może się skończyć? O tym dowiecie się z książki.

Zadziałała tu moja wyobraźnia i empatia. Nie chcę też nikogo oceniać, ani pouczać. Bo wiem, jak to boli… Pokazuje jedynie, że istnieje wyjście z tej sytuacji, że zawsze mamy wybór. I choć nic w tej powieści nie ma odkrywczego, nic o czym byś, drogi Czytelniku, nie wiedział, to jednak spróbuj uruchomić ten dar, który w Tobie drzemie — empatię — i wczuj się w rolę.

Marta Grzebuła

Prolog

Wiatr, jak rozwścieczony człowiek szalał pomiędzy budynkami i konarami drzew. Zeschłe liście fruwały między pieszymi. Nie było słońca, które rozświetliłoby ów pochmurny dzień. W jednej ze starych czynszowych kamienic, dwoje młodych ludzi znów się kłóciło. Zresztą nie po raz pierwszy.

Beata, młoda matka, żona, której celem była rodzina, dzieci, stała w kącie niedużego pokoju. Drżała. Strach dławił. Z oczu płynęły łzy. Czuła się jak w pułapce

Przez głowę przelatywały setki myśli. Fragmenty wspomnień. Miała kilka sekund, w których zastanawiała się czy tak właśnie się dzieje w ostatnich chwilach życia. Kadr po kadrze… Zwolniony film. Urwane strzępki życia. Poszarpane jak jej rękaw koszuli. Leszek znów wpadł w szał.

Jakiś czas temu rzuciła pracę w dobrze płatnej firmie i podjęła się sprzątania klatek schodowych w tych starych, zapomnianych przez Boga i ludzi budynkach. Mieściły się przy ulicy, przy której mieszkała. Chciała być bliżej dzieci. Zawsze gotowa, by wspierać męża, być dla niego ostoją, ale niestety — okazało, że i na to jest za późno. Za późno dla dzieci i by uratować małżeństwo. A mimo to naiwnie wierzyła, że uda się jeszcze wszystko naprawić. Czuła się winna, że to, co było dla niej najważniejsze, rodzinę, odsunęła jakiś czas temu na dalszy plan. Myślała, że wszystko ma pod kontrolą, że dzieci są bezpieczne. Jednak czas pokazał, jak bardzo się myliła. Zadawała sobie pytanie, czy rzeczywiście naprawdę jest winna tej sytuacji? Na ile tylko ona ponosi odpowiedzialność za rozpad małżeństwa?

Szukała odpowiedzi… Szukała ratunku, ale wciąż sama. Wciąż w tajemnicy przed wszystkimi i wciąż stwarzała pozory. Okłamywała już nie tylko siebie. Rósł w niej też bunt, poczucie doznanej krzywdy, porażki. Dojrzewało przekonanie, że nie tylko ona jest winna zaistniałej sytuacji. Doświadczała przemocy już niemal każdego dnia i to od kilku lat.

Za to jej mąż miał inny pogląd na ich problemy. Patrzył z innej perspektywy. Jemu świat wydawał się różowy, ale tylko poza domem. To w niej — żonie oraz w domu, dopatrywał się zła i własnej porażki.

Dusił się w tym związku. W ciągu ostatnich lat, jego zdolność postrzegania wciąż ulegała deformacji. Zniekształciło je dno… To dno, do którego nieświadomy dochodził latami. Niewidoczne, czające się tuż pod stopami, tworzące tylko pozornie stabilny grunt, w rzeczywistości był niczym ruchome piaski. W każdej chwili gotowe go pochłonąć. On tego nie widział. Kiedy razem z kolegami wypijał kolejną butelkę, nieraz się śmiał i wołał z zadowoleniem do swoich druhów: „Od szarego dnia” — jak się nazywali:

„Jaki ten świat jest pełen barw”.

Nie miał świadomości, że wciąga na samo dno już nie tylko siebie, ale i rodzinę. Nie interesowało go nic, nikt, oprócz niego… On nie dostrzegał problemu w sobie, lecz w zonie. Kochał ten stan, tę wolność, gdy mógł wyrwać się z domu. Był w swoim świecie… w pełni wolny. Był panem. Panem usiłował być również w domu. Jedynym argumentem była siła pięści. Nikt nie miał mu prawa niczego nakazywać. Zwłaszcza ona, Beata. Żona, przez którą w jego odczuciu wszystko poszło nie tak. Nie tak planował, nie tak pragnął żyć. To ona i dzieciaki uwięzili go w czterech ścianach mieszkania. Nie tak wyobrażał sobie małżeństwo…

Wzdrygnął się na myśl o tym, że znów zasypie go gradem pretensji. Postanowił ją uprzedzić. Kłótnia trwała…

Beata nie miała czasu na rozważania. Krzyk męża zagłuszał myśli, lecz zdołał wyeksponować jej strach. Resztkami odwagi usiłowała go uspokoić. Wstydziła się sąsiadów i tego, co znów mogą pomyśleć. Nie mogła pozwolić na kolejną awanturę, kolejną interwencję policji. Bała się tego Dobrze wiedziała, że prawdziwe piekło zacznie się dopiero po wyjściu policji. Miała tego świadomość, że nikt jej nie może pomóc, że to ona sama musi nad wszystkim zapanować. Dlatego teraz milcząca i przerażona wpatrywała się w Leszka, a z jej pobladłych ust wydobywały się nieśmiałe słowa.

— Ciszej, proszę… — To jednak była tylko przysłowiowa woda na młyn.

— Co ciszej, co ciszej kurwo! A ty co? — zaśmiał się szyderczo. — Myślisz, że nadal będę harował na ciebie i te wrzeszczące bachory? — Leszek, mocno podenerwowany, chwiejnym krokiem podszedł do fotela. Zatoczył się, potknął. Agresja przybrała na mocy. Nawet za to obwiniał żonę. A ta postanowiła zawalczyć… uniosła ją fala buntu i gniewu. Przekrzykując rozwścieczonego męża, zdobyła się w końcu na odwagę. Mocnym lecz nieco wciąż wystraszonym a jednocześnie rozżalonym głosem powiedziała:

— Jak możesz tak mówić?!

Nie ukrywała łez. Usiłowała przedrzeć się swoim pozornie opanowanym tonem przez spadającą na nią lawinę wyzwisk. W jej drżącym głosie słychać było rozpacz. Wytrwale broniła się przed kanonadą słów i gestów pełnych nienawiści. Leszek ruszył w jej kierunku. Nie zastanawiając się, kipiąc wściekłością próbował ją uderzyć. Na szczęście zdążyła zrobić unik. Jego wymierzająca cios ręka przecięła jak brzytwa powietrze. Drżały mu silnie ręce. Usiłował to opanować, nie udało się. Nie zamierzał dłużej pozostać w tym mieszkaniu, pragnął jak najszybciej wyjść z domu. Nosiło go. Musiał wyjść. Suszyło go. Nie miał sił na kolejny zamach. Z pogardą rzucił na odchodne:

— Kurwo! Mam dość! Nie pytaj jak mogę, bo ja mogę wszystko! Rozumiesz?! Normalnie! Mogę! A jak ci się nie podoba, to wynocha! Ma

Był mężczyzną o słusznej postawie, nieco zaostrzonych rysach twarzy i spojrzeniu, w którym oprócz głębi pogardy kryło się jeszcze całe morze lekceważenia tej, której parę lat temu ślubował: Miłość, wierność… i takie tam, jak dla niego, bzdury.

Dziś, kiedy po raz nie wiadomo który, zażądała od niego wypłaty, nie wytrzymał. Wybuchnął gniewem.

„Jakim prawem? Daję przecież na dom i te wszędobylskie dzieciaki. Reszta, to i tak za mało, jak na moje potrzeby” — myślał wciąż pełen złości. Czuł się okradany z ciężko zarobionych pieniędzy.

Wzruszając ramionami, przechylając głowę raz jeszcze ruszył w kierunku żony. Ta ze strachem w oczach, cofnęła się. Za plecami miała tylko ścianę. Nie tylko czuła się w pułapce, ale w niej była. A Leszek niemal w szyku bojowym i ruszył ponownie w jej kierunku. Słowami niczym jad spływały na Beatę:

— Nie będziesz mi podbierać pieniędzy. To ja na nie zapieprzam, kiedy ty siedzisz z bachorami w chałupie. Słyszysz! Bo jak nie to popamiętasz! Oddaj mi kasę!

Zadrżała, roztrzęsiona, szukając portfela w kieszeni bluzy, szlochając, odparła:

— Ale nie będę miała na jedzenie ani na rachunki.

— A co mnie to, do cholery, obchodzi! Rusz dupę i sama idź do roboty!

Wyrwał je z rąk zwitek banknotów. Chwiejnym krokiem ruszył w kierunku drzwi wejściowych.

— Pamiętaj, szmato, jak wrócę, ma być coś do żarcia… Bo jak nie, to mnie popamiętasz! — splunął pogardliwie.

— A za co i z czego mam coś ugotować?! Przecież zabrałeś mi wszystko! — odparła dławiącym głosem. Była już coraz bardziej przerażona.

Wolała więcej nic nie mówić. Dostrzegła, jak Leszek zaczyna zaciskać pięść. I zobaczyła ją, ponownie wyciągniętą w swoim kierunku. Znów zrobiła unik. I tym razem, ale nie mogła powstrzymać łez.

— Nie ma nawet chleba — wyjąkała. — Nic nie ma! — nagle z przerażeniem usłyszała swój głos. Podniosła go. W ułamku sekundy pożałowała tego.

— Nie podnoś na mnie głosu, zdziro!! Gówno mnie to obchodzi, co masz, a czego nie masz! Idź do roboty!

Zamachnął się. Na szczęście stała daleko. Leszek i tym razem chybił. Lecz to zimne, wrogie spojrzenie dosięgnęło Beatę. Uświadomiła sobie, że nawet tego już się boi…

Na szczęście Leszek postanowił wyjść. Z impetem trzasnął drzwiami. Posypał się tynk i skrawki zielonej farby.

Beata nie wiedziała, co robić. Brakowało pieniędzy nie tylko na opłaty, ale i na jedzenie. Popatrzyła na mały złoty pierścionek, który parę lat temu dostała od mamy na dwudzieste drugie urodziny i czule go głaszcząc, powiedziała:

— Zostałeś mi tylko ty… — i wybuchła płaczem.


***

Lombard znajdował się dwie ulice dalej. Kiedy tam weszła, przywitał ją znajomy głos:

— Witam ponownie. Co tym razem zastawiamy? –Barczysty mężczyzna z czarną brodą, zielnymi oczami spoglądał na nią badawczo. Beata, nieco zawstydzona, odparła:

— Złoty pierścionek, ale nie mam na odsetki za poprzedni zastaw. Proszę jeszcze o zwłokę — niemal błagała.

— Zrobię to tylko dla pani. Za dobrze się znamy — odparł, ale w jego stwierdzeniu nie chodziło o znajomość typu kolega, koleżanka, a raczej o znajomość typu stała klientka a właściciel lombardu.

Przychodziła tu od tak dawna, że niemal nie pamiętała, od kiedy. Była wdzięczna temu człowiekowi, który jakby rozumiejąc sytuację, niejednokrotnie zawyżał wartość zastawu i z łagodnym, serdecznym uśmiechem wręczał jej pieniądze. Tak było i dziś.

Kiedy stamtąd wychodziła płonęła, jak zwykle w takiej sytuacji, ze wstydu, ale równocześnie była szczęśliwa. Licząc pieniądze za zastawiony przed chwilą złoty pierścionek, uświadomiła sobie, że ów pan Henryk, właściciel lombardu, dał jej sporo więcej niż wynosiła rzeczywista wartość małego pierścionka. Przeliczyła dyskretnie pieniądze, uśmiechnęła się radośnie.

„Kwota jest na tyle pokaźna, że wystarczy nie tylko na jedzenie, ale i na zapłacenie chociaż rachunku za prąd” — pomyślała.

Przyszło już drugie upomnienie i była więcej niż pewna, że wkrótce pojawi się monter z energetyki, który odłączy zasilanie. Teraz już to nie groziło. Czym prędzej wstąpiła do agencji pocztowej i wyłuskując rachunek z jednej z przegródek portfela, dokonała wpłaty, a wychodząc, odetchnęła z ulgą. W drodze do domu, licząc się z każdą złotówką, zrobiła konieczne zakupy. Musiała się spieszyć, bo za niecałą godzinę córeczka i synek wracali od jej przyjaciółki, która by pomóc Beacie, zabrała je ze sobą na wieś do swojej mamy, na trzy dni.

„Choć trzy dni dzieci spędziły bez krzyków” — pomyślała, wchodząc do małego i nieco zaniedbanego mieszkania, w którym stare meble i odrapane ściany wymownie świadczyły o jej sytuacji, nie tylko materialnej, bytowej, ale nazbyt wyraźnie ukazywały męża jako złego gospodarza.

Stanęła i przez krótki ułamek sekundy powiodła wzrokiem po mieszkaniu tak małym, że nawet echo nie miało w nim racji bytu. Ze smutkiem w głosie, w którym jeszcze drżały pojedyncze nutki strachu, szepnęła:

— I pójdę do pracy, zobaczysz.

Rozdział I

Dlaczego?


Noc opuściła na miasto gęstą zasłonę i niczym koc otuliła je szczelnie, zabierając równocześnie pod jej osłoną mieszkańców do sennej, odległej krainy marzeń. W jednym z budynków małego osiedla, w bloku przy ulicy Wiosennej, ośmioletnia dziewczynka rozmyślała nad swoim losem. Patrzyła teraz przez okno na ulicę, po której nieliczni przechodnie szli pospiesznie w sobie tylko znanym kierunku. Zwróciła uwagę na lękliwie rozglądającą się parę staruszków, którzy niepewnie czuli się na tej niezbyt spokojnej i cieszącej się złą sławą ulicy. Tutaj zarówno za dnia, jak i w nocy mogli spodziewać się wszystkiego co złe. A gdzieś tam, prawie w ślad za nimi, szedł samotnie młody człowiek, który, zdawać by się mogło, miał za nic złą reputację ulicy. Po drugiej stronie przebiegały dwa psy. Jeden z nich, jak zauważyła dziewczynka, był czarny, a drugi brązowy. Te widoki, tylko na chwilę oderwały myśli małej Zuzanny. Jej kasztanowe włosy otulały zapłakaną buzię. Zielone oczka przepełniał smutek. Po chwili jej skołatane myśli dopadły ją z taką samą siłą, z jaką przedtem panowały w małej główce.

— Kiedy po mnie przyjedzie mama? Czy ona jeszcze kocha mnie i mojego braciszka? Przecież byliśmy grzeczni. Ja dobrze opiekowałam się Pawełkiem. Miałam dobre oceny. Nie wiem, dlaczego nas tu przywieźli?

Zuzanna, wciąż szeptem, wypowiadała kolejne słowa. Dziewczynka bezwiednie wyciągnęła rączkę i w chwili, kiedy dotknęła szyby, jej palec zaczął kreślić jakże znajomy kształt, kształt serca. Ciemność w pokoju dzieci i ich spokojne, niczym niezakłócone westchnienia spowodowały, że mała Zuzia, wsłuchując się w ten rytmiczny dźwięk, sama poczuła senność. Zsuwając się na swój tapczanik, schowała się niemal cała pod kołdrę. Wkrótce zawładnął nią sen, ale nie był spokojny. Mała dziewczynka parokrotnie zrywała się przestraszona i zanosiła płaczem. Tuż przed świtem, jej głos, a raczej krzyk, wypełnił mały pokoik.

— Mamusiu, nie odchodź, mamo! — zawołała. W odpowiedzi usłyszała stłumione, odbite od zielonych ścian echo.

Zaniepokojona krzykami dziecka, do sypialni weszła opiekunka. Pracowała w tym ośrodku od ponad roku i dobrze znała takie historie. Zawsze było jej żal tych niekiedy bardzo małych dzieci, które nagle, wyrwane ze swoich domów, ze swoich dziecinnych łóżeczek, musiały odnaleźć się w tej skądinąd obcej i niepewnej sytuacji. Agata za każdym razem przeżywała to, czego sama dawno temu doświadczyła. Ale miała, jak sądziła, więcej szczęścia od niejednego z tych dzieci, ponieważ nią zajęła się babcia. Tylko pół roku albo aż pół roku, musiała spędzić w domu małego dziecka, do którego trafiła z ośrodka już po niespełna miesiącu od chwili, kiedy odebrano ją rodzicom. Dla nich liczył się tylko alkohol i podejrzane towarzystwo.

Dlatego dobrze rozumiała te wszystkie emocje, jakie targają tymi małymi dziećmi. Agata już po chwili usiadła na brzegu tapczanika Zuzanny. Szeptem, równocześnie głaszcząc dziewczynkę powiedziała:

— Śpij kochanie. Śpij, już dobrze. Wszystko będzie dobrze… — wypowiadając te słowa, nie ustawała w głaskaniu małej, oplecionej burzą włosów główki. Popatrzyła na tę smutną i zapłakaną dziewczynkę. Ucałowała bladziutką buzię.

— Kocham cię, Zuziu, śpij już — szepnęła z czułością.

I wtedy, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, twarz dziewczynki pojaśniała. Na małych ustach pojawił się uśmiech pełen szczęścia. W końcu zasnęła spokojnie, odetchnęła mocno, jakby z ulgą. Nadszedł sen, tym razem spokojny i głęboki. Przeniósł małą do najpiękniejszej krainy. Tam gdzie czekała na nią jedyna, dobrze jej znana twarz. Twarz kochanej mamy.


Ranek nie przyniósł ulgi ani spokoju. Dziewczynka nadal wpatrywała się w okno i dopiero ingerencja opiekunki Joli, przyniosła efekt. Dziewczynka udała się razem z nią do innej, znacznie większej sali, gdzie siedziało przy stolikach kilkoro dzieci. Dzieci tylko pozornie zajęte były rysowaniem, czy malowaniem, tak naprawdę zarówno ten nieco starszy chłopiec z kąta baśniowo-kolorowej sali, jak i ta mała dziewczynka o blond włoskach, siedząca naprzeciw Zuzanny, zadawali sobie w myślach tylko to jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego tu są? Dlaczego mama nie przyszła? I dlaczego w ogóle muszą tu być? I nikt nie umiał im odpowiedzieć na to tylko z pozoru proste pytanie. Ich rodzice, ich domy, choć tak blisko, bo w ich sercach, były w rzeczywistości poza zasięgiem. Niemniej jednak niektóre cieszyły się na swój sposób z pobytu w tym ośrodku. Nikt ich nie bił, nikt nie popychał. Miały tu spokój, ciszę a przede wszystkim jedzenia pod dostatkiem.

Plątanina emocji, w jakie zostały wciągnięte przez dorosłych, drążyła małe serca i umysły, kładąc się cieniem w dziecięcych duszach. Obrazy mamy lub taty trwały jedynie we wspomnieniach, w marzeniach. Zuzanna nie mogła pojąć całej zawiłości tej sytuacji. Wciąż przerażona chowała się w kąt lub nie patrząc na nikogo i nie oczekując niczego, usiłowała zrozumieć to, co niepojęte. Rozłąki z mamą…

— Zuziu, przyłącz się do zabawy — powiedziała pani Jola łagodnym i serdecznym głosem. Ciepły kolor oczu, wyrażał teraz cały ogrom dobroci, jaka emanowała zawsze od tej kobiety. Pracowała tu nazbyt długo i widziała już niejedno… Niejedno cierpiące dziecko. Zuzanna uniosła głowę i skrywając pod powiekami diamenciki łez, szepnęła:

— A kiedy pojadę do domku?

— Nie wiem, słoneczko… naprawdę nie wiem — z zakłopotaniem w głosie i równie cicho odparła kobieta. I jakby w ramach przeprosin, zaczęła głaskać włoski dziewczynki.

— Serduszko… dziecko moje — kontynuowała: — Proszę cię, nie płacz. Wszystko będzie dobrze… — Jola kucając obok krzesełka Zuzanny, usiłowała uspokoić dziewczynkę.

— Zuziu, po obiedzie zaprowadzę cię do braciszka. Chcesz? Zostaniesz tutaj chwilkę razem z dziećmi w twoim wieku. One czują i myślą to samo co ty, kochanie. Ucałowała ją w policzek. Przytuliła. A chwile później stwierdziła:

— Po obiedzie naprawdę zaprowadzę cię do Pawełka, obiecuję.

Tych słów, tej obietnicy pragnęła dziewczynka. Na jej buzi pojawił się słaby, delikatny, niczym poranna mgła uśmiech, a tuż za nim podążyły, jak małe biedroneczki, jedno po drugim, słowa:

— A będziemy mogli też iść do domku? Mama na nas na pewno czeka. Ona nas kocha, to tato… jest… — urwała i zawstydzona ponownie opuściła głowę.

— Kochanie, niczego takiego ci teraz nie mogę obiecać, ale jednego jestem pewna, że bardzo szybko wasza mama załatwi wszystkie urzędowe sprawy i zabierze was do domku… — odparła opiekunka, pragnąc przerwać kłopotliwą ciszę, która zapadła po wypowiedzi dziewczynki.

Udało się, bo znów na zapłakanej buzi pojawił się słabiutki, ale jednak uśmiech.

— Mama nas kocha. Ona nas nie zostawi tu długo. Zabierze mnie i braciszka do domku. Tam będziemy już razem… zawsze razem.

W głosie dziecka było tyle wiary, ile kropel wody mieści się w oceanie, a jej spojrzenie wyrażało teraz tylko jedno… pewność.

Opiekunka wzięła Zuzannę za rączkę. Skierowały się ku wyjściu. W pewnej chwili pochyliła się i szepnęła do ucha dziecka:

— Zaprowadzę cię już teraz do braciszka…

Nic więcej nie dodała, nie musiała. Poczuła jak dłoń dziewczynki zaciska się na jej ręce. Małe palce wtuliły się w miękką i ciepłą dłoń kobiety. Szły długim, wąskim i krętym korytarzem ośrodka. Po chwili otworzyła drzwi do małej sali, gdzie razem z dwoma opiekunami, siedzieli mali chłopcy. Pośród nich, przy błękitnym stoliku, siedział Pawełek, który może myślał, że to inna forma przedszkola. Nic nie rozumiał, miał dopiero niecałe cztery latka. Zuzanna wyrwała małą rączkę z dłoni opiekunki i podbiegła do uśmiechniętego, zadowolonego braciszka. Ten na jej widok odwrócił się i powiedział:

— Narysowałem mamę, ładnie?

Zuzia popatrzyła na rysunek i znów się rozpłakała, a jej braciszek, nie rozumiejąc reakcji, zapytał zdziwiony:

— Dlaczego płaczesz?

— Pięknie narysowałeś mamę, Pawełku, pięknie — powiedziała Zuzanna, wpatrzona niemal jak zahipnotyzowana w biel kartki, na której w linii kolorowych kresek i kółek dopatrzyła się spojrzenia i sylwetki mamy. Znów w jej głowie, niczym grzmot pioruna, zabrzmiało to dręczące od kilku dni pytanie: Dlaczego tu są?

Rozdział II

W dobre ręce


Beata miała za sobą ciężki dzień, nie tylko dlatego, że mąż postanowił znów pokazać, kto w tym domu rządzi. Przede wszystkim z powodu wizyty pani z opieki społecznej. Namawiała ją, aby wystąpiła do sądu przeciwko Leszkowi.

— Pani Beatko, tak nie może pani żyć. Przecież przez męża już zabrano pani dzieci. Są, co prawda, tylko tymczasowo w Domu Małego Dziecka, ale jeśli pani nic z tym nie zrobi, z tym, co wyczynia mąż, skończy się to całkowitym odebraniem praw rodzicielskich. Tak jak uczyniono to już względem pana Leszka Chce pani stracić dzieci? Warto je poświęcić, by ratować takie… z naciskiem na „takie”, pani Beatko… małżeństwo? — powiedziała pani Lodzia i po chwili powtórzyła:

— Takie małżeństwo. Chyba pani nie uważa, że ten człowiek zasługuje jeszcze na jakąkolwiek szansę? Tyle już pani dla niego zrobiła i przyznam szczerze, my również. A on co? Nie tylko, że nie pracuje, to jeszcze podkrada ciężko zapracowane przez panią pieniądze i je przepija. Nie martwiąc się o nic. Pani Beatko — niemal z surowością w głosie kontynuowała swoją wypowiedź:

— Pani Beatko, ja nie wiem, jak dotrzeć do pani. Proszę pomóc sobie samej, proszę mnie posłuchać. Wiem, co mówię. Niestety dość często mam do czynienia z podobnymi przypadkami. I wiem też jak źle się to kończy, jeśli w porę nie podejmie się określonych działań. Czy pani mnie słucha? — Odniosła wrażenie, że ta młoda, a już tak doświadczona dziewczyna powędrowała gdzieś w swoich myślach.

— Tak, słucham panią, ale mój Leszek potrafi być dobry. Jak nie pije — dodała niemal po cichu, jakby była zawstydzona

— No właśnie, jak nie pije! — uchwyciła się tej wypowiedzi pani Lodzia. — Jak nie pije — powtórzyła niczym echo, ale już po sekundzie dodała:

— Mam jeszcze jedną propozycję — pochyliła się — może pani starać się o miejsce w domu Samotnej Matki. Co pani na to? Pomożemy w załatwianiu formalności.

— W domu Samotnej Matki? — Teraz Beata niczym echo powtórzyła te słowa. A jej drobna, blada twarz i ciemnozielone oczy wyrażały ogromne zdziwienie. Nerwowo poprawiła grzywkę, kasztanowe włosy odsunięte ukazały na czole bliznę, jedną z wielu będących na ciele dziewczyny. Po chwili odparła rozgoryczona:

— Ale przecież ja mam mieszkanie. Nie zalegam z opłatami. Zawsze mam coś w lodówce. Nie głodujemy… A co się stanie z mieszkaniem kiedy tam pójdę? Przecież Leszek nie będzie miał za co go opłacać.

— Pani Beatko, pomogę pani osobiście — wtrąciła kobieta. — Osobiście pokieruję wszystkim. Dopilnuję sprawy pozwu. Wymeldujemy go i z czasem dostanie pani rozwód… — nie dokończyła. Beata gwałtownie uniosła się z fotela i z pełnym zdziwienia spojrzeniem w oczach, nie ukrywając oburzenia, spytała:

— Jaki rozwód? Przecież jesteśmy małżeństwem, a to nie jakaś tam podpisana kartka w urzędzie! Ja przed Bogiem świadczyłam, że to na dobre i na złe… W zdrowiu i chorobie… Alkoholizm jest chorobą, prawda? — spytała nieco naiwnie. Podobnie zresztą jak całe jej zdanie, owe słowa świadczyły tylko o wielkiej naiwności. Lodzia nie wytrzymała i z wielkim trudem opanowując się, stanowczo odparła:

— To znaczy.. Uważa pani, że przysięga małżeńska jest na tyle ważna, że nie ma znaczenia fakt, że jest pani bita, okradana, że przez niego straciła pani dzieci…? Niech mąż cię bije, tłucze, a ty trwaj, bo ślubowałaś? Oj, pani Beatko, coś jest nie tak. I ja jestem osobą wierzącą, mamy w sercach tę samą wiarę, ale myślę, że pani błądzi. Moje postrzeganie Boga i wiary nie doprowadza ludzi do absurdów myślowych i sytuacyjnych. To, że pani weźmie z nim rozwód, nie oznacza, że od razu pani łamie dane słowo. Jeśli pani jest aż tak, bez obrazy pani Beatko — wtrąciła — ślepo trzymająca się zasad wiary. Może pani jej nadal w pełni przestrzegać, nie skazując siebie i dzieci… na, na… — nie umiała znaleźć słów, które oddałyby ten dramat, jaki przeżywa Beata, więc tylko nabrała powietrza i ciężko westchnęła:

— Wie pani, że tak zwane zachowanie wstrzemięźliwości, jak nakazuje Kościół i Bóg, daje pani szansę na normalne życie w poczuciu lojalności wobec zasad wiary, siebie. Może pani odzyska spokój, wolność. Pytanie tylko, czy pani tego chce. Są pani kobiety, które lubią takie traktowanie — wtrąciła ironicznie, w jej głosie nie było pewności i stanowczości, lecz rozżalenie. Nie mogła zrozumieć, co kieruje tą młodą osobą.

Po chwili zadumy i wpatrywania się w dziewczynę, kontynuowała wciąż w uniesieniu:

— Może pani żyć jako wolna kobieta. Da to pani poczucie, że nie sprzeciwia się pani wierze. Będziesz, dziecko, wolna — powiedziała teraz głosem pełnym łagodności. Pozwalając sobie na gest wyrażający emocje, dotknęła dłoni dziewczyny i nieco ściszając głos, mówiła dalej.

— A równocześnie będziesz, kochanie, uczciwa, względem przysięgi złożonej w kościele. A zresztą, dziewczyno! — Teraz ton jej głosu zmienił się, znów okazała podenerwowanie. — Obudź się, to nie Bóg zgotował ci taki los. Nie Kościół, lecz ten człowiek, a Bóg daje ci siłę, byś przetrwała i jak widzisz, stawia na twojej drodze ludzi, którzy mogą pomóc. Dlaczego odrzucasz pomoc ludzi i Boga, a wybierasz człowieka, który niszczy siebie i ciebie? Który swoją postawą zaprzecza istnieniu choćby odrobiny dobra w jego sercu…? To chodzące zło… Nie widzisz tego, kobieto? Jak mam ci pomóc? Jak uratować, skoro sama pozwalasz demonom zła panować nad twoim życiem? Tu w tej niszy diabła nie ma Boga. On dawno temu go stąd wyrzucił. Jeśli tak wierzysz, jeśli tak kochasz Boga, to pozwól mu wrócić. A poza tym, czy nie słyszałaś o czymś takim jak rozwody kościelne?

— Ale ja go chyba jeszcze kocham — odparła prawie szeptem Beata.

Lodzia poczuła, jak opadają jej najpierw ręce, a potem całe ciało zagłębia się w fotel. Welurowa tapicerka przyjęła na siebie całą moc zdziwienia i oburzenia. Czuła, jak ręce spontanicznie zaciskają się na oparciu mebla. Patrzyła na dziewczynę, którą jej zdaniem ogarnęła niemoc logicznego rozumowania i jak sądziła w duchu, zwyczajnie mówiąc po ludzku, głupota. Czuła się bezradna i zniechęcona jej uporem. Miała wrażenie, że nie będzie w stanie zrozumieć jednego: jak Beata może być tak mocno zaślepiona miłością do tego swojego kata, Leszka. Lodzia nie miała sił, ani jak się jej zdawało, argumentów, które by przekonały tę młodą osobę. Dlatego poddała się i dyskretnie machając dłonią na znak rezygnacji, powiedziała:

— Dobrze, pani Beatko, spotkamy się w takim razie w następnym tygodniu.

Mówiąc to, podniosła się z fotela i skierowała ku drzwiom wejściowym. Nagle w jej umyśle pojawiła się przerażająca myśl…

„Jeśli pani dożyje… to się spotkamy”. I szybko, i niemal odruchowo potrząsnęła głową. Zaprzeczyła tej wizji, temu przeczuciu.

Beata po jej wyjściu jeszcze chwilę stała pod drzwiami i rozmyślała nad słowami kobiety. Nie mogła pogodzić się z tym, że miałaby opuścić nie tylko swój dom, ale i męża. Wierzyła, że Leszek będzie gotów się zmienić. Właśnie dlatego, że łączyło ich silne uczucie, uczucie miłości. Był jej pierwszym i jedynym mężczyzną, jakiego pokochała. Nie wyobrażała sobie życia bez niego i to już w czasach, kiedy miała zaledwie siedemnaście lat. Gdy skończyła dziewiętnasty rok życia, a Leszek dwadzieścia dwa, zaraz po ślubie, by uwolnić się, jak mawiał, od rodziców, ich wiecznego narzekania, wyjechali ze swojej małej wsi do miasta. Chcieli być już zawsze razem… Zamieszkali u Beaty babci. Niestety, babunia umarła w zaledwie kilka lat po tym, jak się sprowadzili. Nie długo było jej dane cieszyć się wnuczką i prawnuczętami, które tak szybko rosły. To ona niejednokrotnie musiała zastępować im matkę. Ta wciąż w pracy, wciąż na dorobku, razem z mężem, nie miała za dużo czasu dla dzieci. Kiedy babcia zmarła, Beata przejęła prawo do mieszkania i wówczas — nie wiedzieć czemu — zaczęło się źle dziać w jej małżeństwie.

Z rozrzewnieniem wspominała czasy, kiedy jeszcze żyła babcia Aniela. Nie było źle, oboje pracowali, a ona pomagała im w opiece nad dziećmi. Zabierali ją na wycieczki za miasto, opiekowali się tak jak tylko potrafili. Starali się zawsze okazać jej swoją wdzięczność, za wszystko, co ona im ofiarowała. Babunia wręcz przepadała za swoimi, jak mawiała, dziećmi. Kochała swoje prawnuki, z oddaniem oraz miłością poświęcała im niemal całą uwagę. Beata dość szybko wróciła do pracy po kolejnym urlopie macierzyńskim. Kończyła zaocznie liceum ekonomiczne, a potem nawet zamarzyła o studiach, ale póki co, to marzenie musiało poczekać. Dzieci rosły, a najstarsza córeczka — Zuzanna, gdy skończyła sześć latek, zaczęła pomagać babci w prostych czynnościach domowych. I to ona tak naprawdę już później przejęła opiekę nad braciszkiem. Babcia Aniela zaczęła chorować. Z każdym dniem czuła się gorzej, aż w końcu musiała iść do szpitala. Tam jednak już nie zdołali jej pomóc. Odeszła spokojnie we śnie.

Beata cierpiała wraz z całą rodziną z powodu tej ogromnej straty. Była to przecież mama Ireny, jej mamy, a jej najdroższa, kochająca babcia. Kochana i czuła. I dlatego czasami Beata odnosiła wrażenie, że babcia Aniela i dla niej była jak rodzona matka. To ona od lat pomagała nie tylko jej, ale i całej rodzinie. Nie chodzi tu tylko o finanse, lecz o wsparcie, miłość, rady. O to wszystko, co powoduje, że ludzie, kiedy stoją nad czyimś grobem, mówią: „Jaki to był dobry, kochany i porządny człowiek”.

Beata wciąż pełna smutku, często zapłakana, nawet nie spostrzegła, jak wielka zmiana zaszła w mężu. To właśnie wtedy zaczęły się jej prawdziwe kłopoty. Zuzia zaczęła chodzić do szkoły i Pawełkiem nie miał kto się zaopiekować. Sąsiadka, która dziewczynie pomagała za niewielkim wynagrodzeniem, sama w końcu znalazła pracę i niestety odmówiła Beacie dalszej pomocy. Została sama z tym faktem. Nie miała wsparcia w Leszku, on jedynie potrafił mówić: „Musisz sama to załatwić, ja pracuję od świtu do nocy… Nie licz na mnie”. I nie liczyła. Pomyślała o żłobku dla Pawła, czy przedszkolu, ale tak naprawdę nie było jej stać ani na jedno, ani na drugie. A nawet jeśli by się zdecydowała i za, jak to się często mówi, ostatni grosz opłacałaby pobyt syna w przedszkolu, to i tak, jak się po czasie okazało, po prostu nie było już wolnych miejsc. Podania należało składać z półrocznym wyprzedzeniem. Beata tego nie wiedziała. Przecież jeszcze pól roku temu w ogóle jej to nie przyszło do głowy, że może znaleźć się w takiej sytuacji. Zaczęła pracować tylko na pół etatu. W chwili, gdy Leszek ponownie stracił dobrą pracę na budowie, a później przez dłuższy czas nie mógł znaleźć innej, oszczędności szybko topniały, postanowiła wrócić na pełny etat i jeszcze wziąć dodatkowo jakąś inną, niekolidującą z jej obowiązkami, pracę. I tak zaczęła sprzątać klatki schodowe. To było rozwiązanie, jak myślała, tylko tymczasowe. Jak to zwykle bywa, czas miał to zweryfikować… co w jej życiu miało stać się tymczasowe, a co permanentne.

Początkowo zarabiała dobrze, radziła sobie. Zauważyła, że Leszek, zamiast dbać o dzieci, o dom, zaczyna coraz częściej uciekać do kolegów, a wracać podpity. A co najgorsze, niejednokrotnie zostawiał małego Pawełka samego w domu, nawet nie poczekał, aż Zuzanna wróci ze szkoły. I w końcu zaczęło się to nie podobać — nie tylko jej samej, ale przede wszystkim wywołało niepokój sąsiadów. Usiłowała coś z tym zrobić. Ograniczyła się do próśb, błagań oraz wieczornych długich rozmów, które i tak nic nie wniosły. Nie pomogły namowy ani jej, ani urzędników, a nawet karcące uwagi co niektórych sąsiadów. Leszek obiecywał poprawę, przed urzędnikami, pracownikami socjalnymi, to już po paru dniach sytuacja się powtarzała, aż doszło niemal do tragedii. Podczas jej pobytu w pracy, Leszek „wyskoczył po jedno piwo, zapominając zamknąć drzwi od mieszkania…” — jak zeznał, a pozostawiony sam w domu Pawełek próbował, jak sam mówił, „odszukać tatusia”. Ubrał się, tak jak potrafił i zszedł po krętych, niebezpiecznych schodach. Niczego nieświadome dziecko wybrało się na samotną wędrówkę w poszukiwaniu taty. Kiedy wędrował przez kolejne ulice miasta, nie mogąc odszukać taty, zaczął głośno płakać. Czuł się samotny i zagubiony. Zaczęło mu towarzyszyć uczucie panicznego strachu. Nie umiał odszukać tatusia, a do tego jeszcze nie potrafił wrócić do domku.

Zapłakanego chłopczyka przygarnęła pani ze sklepu spożywczego. Niemal od razu powiadomiła policję. A ta niezbyt długo szukała Beaty, ponieważ Pawełek umiał powiedzieć, jak się nazywa i gdzie mieszka. Ustalenie adresu i odszukanie rodziców nie nastręczało specjalnie kłopotów.

Beata ze łzami w oczach wpadła na posterunek policji. W międzyczasie powiadomiono opiekę społeczną. Przeprowadzono w związku z zaistniałą sytuacją wywiad środowiskowy. I niestety dało się usłyszeć wiele niepochlebnych zdań na temat jej męża i niestety jej samej. Czuła żal do sąsiadów i rozgoryczenie, przecież ona tylko próbowała utrzymać dom. Wyżywić rodzinę i wszystko opłacić na czas, a dziećmi miał się opiekować mąż. To ona musiała zarabiać na dom, a jemu pozostawiła dzieci. I niestety okazało się to wielkim błędem. Dopiero wówczas, przy tej sytuacji, dowiedziała się tak naprawdę wszystkiego, jak nieodpowiedzialnym ojcem był Leszek.

I znów miała żal do sąsiadów, dlaczego nikt wcześniej niczego nie powiedział, tylko ograniczali się do uwag typu: „a pani wie, co pani mąż robi?”, „Czy tylko on się zajmuje dziećmi?”. Padały też takie zwyczajne zdania, niby to z serdeczności, autentycznego zaangażowania, pytali ją nieraz na schodach: „Co pani tak ciężko pracuje, pani Beatko? Męża zagonić do roboty”, ale nikt tak naprawdę i szczerze nigdy jej o niczym nie powiedział. Nawet pan Romek, który był serdecznym kolegą jej babci, ograniczył się tylko do zdania: „Dziecko, pogadałem sobie wczoraj z twoim mężem, bo wiesz, nie chcę się wtrącać, ale on nie powinien pić alkoholu przy dzieciach”.

Beata wtedy pomyślała, że ten skądinąd miły starszy człowiek robi przysłowiowe „z igły widły”, bo cóż to znaczy jedno piwo? Nic, ale jak czas pokazał, myliła się. To nie było jedno piwo, a nawet nie dwa. To były nieraz całe godziny spędzone poza domem, na ławce wśród kumpli podobnych do niego. A o tym jej nikt nic nie powiedział. Mówiąc otwarcie, Beata przerzuciła swoje emocje i poczucie winy na sąsiadów, bo tak było łatwiej. Zrozumiała to po czasie. Ale zrozumiała, a to najważniejsze.

I właśnie przez tę rzekomą niewiedzę, nazbyt silną wiarę w męża, straciła kontakt z córeczką i synkiem, a w konsekwencji odebrano jej dzieci. Na jak długo? Na pytanie: „Jak mogłam do tego dopuścić?” — Nie umiała dziś znaleźć odpowiedzi.

To nie był jednak koniec tej lejącej się wciąż lawiny bólu i nieszczęść. Lawiny pełnej lodowych głazów, to był dopiero początek. Leszek dopiero teraz uznał, że ma prawdziwy powód do picia… i niestety bicia. To w Beacie upatrywał ich wszystkich problemów i nie raz wykrzykiwał, nie szczędząc przy tym razów:

— I masz to, czego chciałaś! Ważniejsze dla ciebie były pieniądze niż dzieci. Powinnaś była siedzieć, jak przystało na babę, w domu i zajmować się bachorami, a nie mi, facetowi, dawać je na głowę. To ja mam zarabiać na dom. To ja mam go utrzymywać, a nie ty!!

— To trzeba było iść za robotą, szukać jej. Czy ty myślisz, że ona sama przyjdzie do ciebie? Wciąż cię zwalniają po pierwszej wypłacie. Czy to ci nie daje do myślenia? To przez alkohol!

Początkowo Beata próbowała z całą stanowczością odpowiadać na absurdalne, jej zdaniem, argumenty męża, ale to niestety kończyło się dla niej źle — następnym ciosem, aż do dnia, w którym sąsiedzi już nie wytrzymali wrzasków i nie powiadomili policji, i to właśnie może uratowało jej życie. Doprowadzony przez nią do szaleństwa, jak się tłumaczył przed funkcjonariuszami, Leszek uderzył ją z całej siły w głowę, tak mocno, że ta z impetem upadła na podłogę, uderzając równocześnie o kant ławy, doznała poważnego urazu. I niemal w tej właśnie chwili u ich drzwi zjawili się policjanci. Leszek bełkocząc coś pod nosem, podszedł do drzwi, nawet nie zorientował się, jak potężne i niebezpieczne było jego uderzenie. Gdy przechodził nad ranną Beatą, by otworzyć drzwi, splunął z pogardą w jej kierunku, mówiąc:

— Nie udawaj szmato, nie udawaj!

Dopiero kiedy w drzwiach ujrzał funkcjonariuszy, złagodniał. Policjanci rozejrzeli się po mieszkaniu. Szybko dostrzegli Beatę. Leżała na dywanie brocząc krwią.. A ta sączyła się z ust i głowy. Z nosa wypływała wartkim strumieniem. Pomoc przyszła na czas. Beata z poważnymi obrażeniami głowy i połamanymi żebrami znalazła się pod opieką lekarzy, pielęgniarek i miłej pani Basi — psycholożki, która wykorzystała całą wiedzę i mądrość, by pomóc tej młodej, niespełna trzydziestoletniej kobiecie. Niestety z takim samym skutkiem, z jakim usiłowała pomóc pani Lodzia. Beatę nic to nie nauczyło, niczego tak naprawdę nie zrozumiała. Nie wystąpiła przeciwko swojemu mężowi, zeznała bowiem przed policjantami, że sama upadła, potknęła się o dywan. Nikt nie mógł jej zmusić do powiedzenia prawdy i dlatego też nikt nie był w stanie jej pomóc. Wypisała się ze szpitala na własne żądanie, by sprawa o pobicie nie została rozpatrzona z urzędu. Wiedziała, że jeśli zostanie dłużej niż dziewięć dni, to tak się stanie. A na to nie mogła pozwolić.

Mijały dni, zbliżał się termin rozprawy dotyczącej ich „zdolności opiekuńczo-wychowawczych nad nieletnimi”, jak wyczytała w wezwaniu Beata. Sprawa odbyła się szybko, zarówno jej, jak i mężowi zostały postawione zarzuty i na ich podstawie, jak również opinii psychologa i zeznaniu świadków, odebrano prawa rodzicielskie Leszkowi, a jej zostały one ograniczone. Sąd, jak twierdził, kierował się dobrem nieletnich — Zuzanny i Pawła, i jak też w podsumowaniu powiedziała pani sędzia, zostaną umieszczone tymczasowo w Domu Małego Dziecka, później w rodzinie zastępczej. Do czasu, kiedy oni oboje nie uporządkują swoich spraw i nie zgłoszą się do poradni małżeńskiej. Ponadto Leszek miał przejść leczenie odwykowe. Beata widziała, jak przy każdym niemal słowie, zaciska nerwowo pięści. Bała się wracać do domu. Bała się jego i jednocześnie kochając i wierząc, że w końcu nadejdzie taki dzień, w którym Leszek zrozumie. Wierzyła i na tej wierze budowała swoje małżeństwo.

A dzieci…? No cóż, dzieci też na pewno z czasem zrozumieją całą sytuację i poczekają. Przecież też kochają tatusia. Teraz trzeba jemu pomóc, tak jak on kiedyś im pomagał. Tylko kiedy to było? Tego akurat Beata nie mogła sobie przypomnieć. Zbudowała wokół swojego męża, swojej miłości, tak fałszywy świat, że dziś już nie potrafiła oddzielić ziarna od plew, kłamstwa od prawdy.

Nie wiedziała, że jest jeszcze przed nią wszystko co najgorsze i jednocześnie… nic, co dobre.


Nadszedł ten dzień, który przesądził o wszystkim. Przesądził nie tylko o losach Leszka, ale i losach Beaty. Tego dnia, po powrocie z odwiedzin u dzieci, z wyrzutami w głosie powiedziała do męża:

— Mogłeś chociaż dziś być trzeźwy. Dzieci nie tylko na mnie, ale i na ciebie czekały. Pawełek się nawet rozpłakał, a Zuzia tylko zaciskała piąstki i dopytywała się, czy jeszcze ich kochasz, i czy przestałeś pić.

To ostatnie słowo wywołało istną lawinę słów i agresji. Leszek poderwał się z kanapy i chwiejnym krokiem podszedł, sycząc:

— A co tę gówniarę obchodzi, czy ja piję? Czemu ten bachor robi ze mnie alkoholika? Ty ją namówiłaś, prawda? Ty je buntujesz przeciwko mnie, szmato!

Te ostatnie słowa padały razem z kolejnym ciosem. Beata już ich nie dosłyszała, poczuła tylko, jak coś ciepłego zaczyna wypływać z ucha. Próbowała oprzeć się o szafkę, i wtedy zapadła ciemność. Nic nie czuła, nie słyszała, ani nie widziała.

Obudziła się znów w szpitalu, bo tym razem umówiona na spotkanie pani Lodzia z opieki społecznej stała pod drzwiami, gdy Leszek zaczął krzyczeć na Beatę. Kobieta nie zastanawiając się, natychmiast zadzwoniła na policję. Znów uratowano jej życie. W czasie dwutygodniowego pobytu w szpitalu, doszła do siebie, miała o czym rozmyślać. Lekarz ją poinformował, że takie obrażenia głowy, jakie odniosła, mogły skończyć się tragicznie. Powiedział, że każde kolejne uderzenie, czy nawet tylko upadek, może spowodować nieodwracalne zmiany w mózgu, a niestety nawet i śmierć. Beata w końcu zrozumiała…

Rozdział III

W poszukiwaniu prawdy i siebie


Beata miała dość takiego życia. Życia w ciągłym strachu. Życia bez dzieci. Kiedy po raz nie wiadomo który wyszła ze szpitala, postanowiła poprosić o pomoc. Dom napawał ją teraz ogromnym lękiem. Bała się niemal każdego zakamarka. Przestała się czuć w nim bezpiecznie. Pojechała do rodziców. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się pod opiekuńczymi skrzydłami mamy.

Podróż do domu rodzinnego zajęła niecałe dwie godziny. Idąc polną drogą, rozmyślała nie tylko o tym, jak może pomóc mama, ale o tym, co powie na to wszystko tato. Człowiek zasadniczy, konkretny i całkowicie oddany jednej ze swoich zasad. Małżeństwo to świętość. Nie wiedziała więc, jak przyjmie jej decyzję o rozstaniu z Leszkiem, którego on, na domiar złego, bardzo szanował. Obawiała się jego reakcji. Prawdą jest również i to, że niczego im z tych ostatnich lat małżeństwa nie opowiadała, ba! nawet wiele ukrywała. Ukrywała i to o czym myślała ze zgrozą, że dzieci, jak to potocznie się mawia, „zabrało państwo”. Próbowała podczas tej krótkiej wędrówki przez las, do rodzinnego domu, znaleźć odpowiednie słowa. Odpowiednie argumenty, by przekonać rodziców o słuszności swoich zamiarów. Równocześnie mocno wierzyła w ich pomoc. Rodzinny dom, z każdym krokiem, miarowo wyłaniał się zza linii ale z konserwatywnym ojcem i nad wyraz opiekuńczą mamą. Ta również uważała, że przysięga małżeńska to świętość. Beata jako dziecko obserwowała zmagania rodziców, ich kłótnie również. A te niejednokrotnie stawiały na przysłowiowe nogi całą wieś. Tacie Beaty nie było obce zaglądanie do kieliszka, a potem prowokowanie sprzeczek. Z czasem zaczął urządzać nawet awantury. Brakowało tylko bicia. On również uważał, że to on jest panem i władcą rodziny. Trwało to do pierwszego zawału serca. Dopiero wtedy przystopował, rzucił nawet palenie papierosów. Wstawał o świcie z papierosem w ustach. A kiedy po roku doszło do drugiego zawału, jak mawiała ciocia Teresa, siostra babci Anieli, „przysiadł na tyłku”. Beata nie chciała go denerwować, bała się jego reakcji, ale nie widziała innego wyjścia z sytuacji. Chciała poprosić rodziców o to, by mogła z nimi zamieszkać, a z czasem i z dziećmi. Wiedziała, że jak udowodni w sądzie, że zmieniły się warunki życia, że dzieci nie będą już pozostawać bez należytej opieki, sąd zezwoli nie tylko na cotygodniowy kontakt z nimi, ale przywróci jej prawa rodzicielskie. Marzyła, aby oddali jej córkę i synka. Taki miała plan.

— Witaj, mamusiu. Tatko, witaj — powiedziała w chwili, kiedy zarówno mama, jak i tato niemal do niej podbiegli, uradowani jej widokiem.

— Witaj, córeczko — powiedziała starsza kobieta, przytulając Beatę. Tato tylko lekko chrząknął i zaraz dodał:

— Cóż to po tak długiej nieobecności sprowadza cię w nasze progi, córko?

Nie spodobało się to mamie Beaty. Karcącym wzrokiem spojrzała na męża.

— A cóż ty tak się dopytujesz? Przyjechała i już. Zaraz i tak się wszystkiego dowiemy — rzuciła nieco gniewnie w jego kierunku. Po czym spoglądając na córkę spytała:

A gdzie moje wnusie?

— Mamusiu, zaraz wam wszystko opowiem — odparła dziewczyna, kiedy przytulając się do ojca, witała się z nim serdecznie. Ten, nie ukrywając wzruszenia i czując że córkę przywiały — jak mawiał — „złe wiatry”, objął ją mocno. Wybiegając naprzeciw jej obawom, szepnął cicho do ucha:

— Pomożemy ci, cokolwiek by to nie było. Cokolwiek by nie trzeba było zrobić. Nie martw się.

I tymi słowami otworzył w jej sercu i umyśle furtkę do prawdy, jej prawdy, wszystkich chwili życia. I już bez oporów, opowiedziała coraz bardziej zszokowanym rodzicom całą prawdę o Leszku. Nie mogli uwierzyć w to, jak dobrze maskował się przed nimi przez te ostatnie lata. Prawda jednocześnie ich załamała i przeraziła. Mama Beaty, Irena, rozpłakała się, a ojciec sprawiał wrażenie, że zaraz wybuchnie. W pokoju rodziców nastała cisza. Cisza, w której każde z nich musiało jakby przetrawić usłyszane przed chwilą słowa… Słowa pełne łez, bólu i nieskrywanego tym razem przez Beatę cierpienia.

— Córeczko, czemu milczałaś? — pierwsza odezwała się Irena.

Była drobną kobietą o jeszcze ciemnobrązowych włosach. Upięte w kok sprawiały wrażenie grzecznie poukładanych pasm, gdzie ani jeden kosmyk nie potrafił się uwolnić. To była precyzyjnie wykonana fryzura. Odbiegała od stereotypu, jaki panował na wsi — miejscowości położonej w malowniczym zakątku Polski.

Irena chciała zawsze wyglądać na zadbaną. Nosiła też, zwłaszcza latem, piękne sukienki, których miała sporo. Lubiła urządzać wypady do pobliskiego lasu i tam potrafiła pozostawać parę godzin, by móc w spokoju rozmyślać i planować różnego rodzaju sprawy związane z życiem. Później wracała do domu z uporządkowanym harmonogramem na niemal cały tydzień. Zwłaszcza, że od czasu choroby męża to na niej spoczął obowiązek dopilnowania niewielkiego gospodarstwa. Mieli trochę kur, kaczek, jedną kozę i mały sad, który sąsiadował z ich pięknym ogrodem. O świcie, czy też pod wieczór, miało się wrażenie, że zachodzące czy wschodzące słońce pragnie ułożyć się wraz ogromem kwiatów i drzew do snu. Otulało i wypełniało całą przestrzeń sadu i ogrodu. Pokazywało całe piękno i subtelną, przenikającą się barwami kolorystykę i niczym tęcza pozostawało aż do wszechogarniającej pani nocy. A ta, skradając mu owe piękno, wypełniała gwiazdy ich odbiciem. Odbiciem blasku kończącego się dnia.

— Czemu milczałaś? — Niczym echo za Ireną powtórzył Edward, kiedy wydawało mu się, że córka próbuje uniknąć rozmowy na ten temat. Wciąż pozostawała jakby nieobecna. A ona rozmyślała nad tym, co właśnie sama powiedziała. Dopiero tak wypowiedziane szczere słowa uświadomiły jej ogrom własnych błędów. Nie powinna była pozwolić Leszkowi na takie traktowanie ani siebie, ani dzieci. Wyrwana z zamyślenia powtórnie zadanym pytaniem przez tatę, odrzekła:

— Bo wydawało mi się, że dam sobie radę. Ty tato — tymi słowami zwróciła do wpatrzonego i zatroskanego jej życiem ojca — chorowałeś. Wszystko zbiegło się w tym samym czasie. Ponadto, miałam wrażenie, że nie zechcecie mi uwierzyć, że Leszek zdolny jest do takich rzeczy. Ceniliście go za pracowitość, zaradność i za to, że tak chętnie zawsze wam pomagał. Nie miałam odwagi powiedzieć prawdy. — Zamyśliła się, spuściła głowę, spojrzała na spracowane, szorstkie ręce i nie mogła uwierzyć w to co widzi. Jak i w to na co dała przyzwolenie.

— Wiem, wiem — dodała po chwili zadumy — powinnam już dawno wam wszystko powiedzieć. Również i to, że on jest taki tylko na pokaz. Wiemy też wszyscy, jak tu siedzimy, że kiedyś był inny… kochający, czuły, ale niestety, od momentu, w którym zaczął pić, wszystko się skończyło. Niemal od razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki złego, okrutnego maga… — westchnęła, spojrzała w smutnie wpatrzone oczy rodziców, po czym kontynuowała czując narastające uczucie porażki.

— Tatko, on się was zwyczajnie bał. Dlatego latami budował we mnie poczucie strachu zarówno przed nim jak i tym, do czego jest zdolny. Zasiał w moim umyśle obawy, że nie uwierzycie w ani jedno moje słowo, jednocześnie nakazując mi milczenie. Ach, zresztą nie tylko mi, dzieciom również. Wybudował między nami mur. Otoczył nas nim, byśmy niczego nie zdołali wam wyznać. Ale jeszcze jedno… — przy tych słowach Beata wzięła głęboki oddech, otarła dyskretnie łzy i pozornie spokojnie dodała:

— I nie tylko wam nic nie mogłam powiedzieć, ale też nikomu innemu. Nie wolno nam było pisnąć słówka. Wiecie, co robił dzieciom? Kazał nauczyć się wierszyka: „Co się dzieje w moim domu, nie mówi się nikomu” i tak długo kazał im to powtarzać, że w końcu nauczyły się go na pamięć. — Leszek robił to pod taką presją, w ręku trzymając pasek, że choć to tylko parę słów, dzieci nie umiały ich powtórzyć. Tak się bały. A zresztą miały wówczas po dwa i cztery latka, więc nie ma co się dziwić, że zapamiętanie tych zdań przychodziło im z takim trudem. Kiedy próbowałam się wtrącić, sama obrywałam… Boże — szepnęła Beata — jak ja to wytrzymywałam? Sama nie wiem.

Odpowiedzi na to pytanie, jak i na inne, zaczynała powoli odszukiwać w swoim zastraszonym sercu i umyśle. A te ukazywały jej własną bezsilność i niemą zgodę na tak brutalną dominację męża. Dziś już wiedziała, że pozwoliła mu na zbyt wiele. Nie rozumiała tylko swojej postawy, dlaczego przy pierwszej próbie dominacji Leszka nie zaoponowała, a jedynie potraktowała to jako incydent, który z pewnością się już nie powtórzy? O czym zresztą niemal ze łzami w oczach, błagając ją i małe dzieci prosił sam Leszek. Błagał, aby mu wybaczyła. I co zrobiła? Wybaczyła, a nie powinna była. Powinna wymusić na nim określoną postawę i obudzić w nim strach, że ona również może wszystko. Miała żal do siebie i nieraz wyławiała z pamięci słowa mamy, które tkwiły zamknięte gdzieś tam w podświadomości:

„Jeśli raz pozwolisz mężowi, by cię uderzył, wiedz jedno, uczyni to nie raz”

Opierała się na własnym doświadczeniu. W dzień pierwszej komunii Beaty została zmuszona do podjęcia tak radykalnych kroków. W jednej chwili spakowała siebie i troje dzieci. Pojechała do swojej mamy, zaraz po ceremonii. Nie wracali przez rok. Nie pomogły błagania, przysięgi Edwarda, interwencje jeszcze wówczas żyjących teściów. Irena, jej mama, była nieubłagana i dopiero fakt, że tato, na jej wyraźne życzenie, a wręcz polecenie, zgłosił się do poradni zdrowia psychicznego, co w tamtych czasach było w ogóle niepraktykowane. To była ujma. Ale dopiero ten fakt, spowodował jej powrót z dziećmi, i to na okres próby. W efekcie tato nigdy już nie podniósł ręki na bliskich. Czasem tylko krzyczał, a nawet wydzierał się, po czym szedł do ogrodu czy sadu i tam niejednokrotnie spędzał ze dwie czy trzy godziny. Kiedy wracał, był innym człowiekiem, znów spokojnym, rozważnym i wyciszonym. Od czasu, gdy przeszedł pierwszy zawał, już nie tylko więcej się nie napił, ale i znacznie ograniczył palenie papierosów. Jego opanowanie, spokój, można było tylko podziwiać. Miał zwyczaj mawiać: „nic nie jest warte tego, by za to umrzeć”. I tak żył, spokojnie i cicho. Żył, kochając i dziękując Bogu za każdy podarowany dzień, za każdą podarowaną chwilę z rodziną.

Beata była zła na siebie, że nie wykazała się taką stanowczością, takim rozsądkiem jak mama. Mogła mieć żal tylko do siebie, że tak ślepo i bezgranicznie wierzyła w każde jego słowo. W wypowiedziane w kościele słowa przysięgi małżeńskiej. Przysięgi, którą złamał. Ona pragnęła jej dotrzymać, a on…? Dziś już wie, że przestało mu zależeć. Zależeć na niej, dzieciach, po prostu na rodzinie. Zrozumiała, że stali się dla niego wręcz balastem.

Ba! nawet słowa przysięgi małżeńskiej zrozumiała niewłaściwie. To, że jest się żoną czy mężem, nie oznacza zgody na przemoc. Ona mogła im jako małżeństwu pomóc, a nie uczyniła tego. Zdała się na kolejne puste obietnice, na kolejne dawane we własnych łzach szanse. I wszystko na nic. Brak stanowczości i to ciche przyzwolenie na takie a nie inne działania, czy traktowanie jej przez Leszka, utwierdzały go po każdym kolejnym zdarzeniu w jego nieomylności, w sile i władzy, jaką miał nad bliskimi.

Wciąż siedziała zamyślona w pokoju rodziców, a oni w tym czasie szykowali obiad. Rozmowa z córką bardzo nimi wstrząsnęła. Musieli wrócić jednak do rzeczywistości. Ten czas spędzony w kuchni dał im szansę na przemyślenie pewnych spraw. Tym czasem Beata wpatrzona w okno wciąż tylko wspominała. Rozmowa z rodzicami okazała się nie tylko potrzebna, ale i owocna. Zaproponowali pomoc. Tato postanowił, że z samego rana uda się do miasta, aby tam znaleźć dobrego adwokata. Miał pewność, że ten pomoże Beacie w załatwianiu spraw w sądzie. Wszystko sobie zaplanowali i wzajemnie uzgodnili, jak mają postąpić. Beata z radością i wdzięcznością przyjęła ich pomoc i propozycję. Czuła się nadal skrępowana całą tą sytuacją. Wiedziała, że teraz rodziców wciągnęła w ten, jakże niemiły i bolesny dla nich wszystkich, kierat zdarzeń i faktów. Miała świadomość, że ona sama nie dałaby rady, także względy finansowe wchodziły tu w grę. Było jej przykro, że obarczyła ich takim problemem. Gdzieś w głębi duszy szukała słów, by ich przeprosić, a nic nie przychodziło jej do głowy, jedynie w kółko powtarzała w myślach: „dziękuję i przepraszam”. Kiedy tak rozmyślała, doszedł do jej uszu ciepły, melodyjny głos:

— Beatko, gotowe. Usiądź, proszę do stołu — tymi słowami odezwała się Irena. Patrzyła na wciąż zatroskaną i pełną cierpienia twarz dziecka. Dostrzegała słabe, prawie niewidoczne ślady ciosów, jakie musiały na nią spaść w niedawnej awanturze. Poczuła skurcz serca. Boleśnie uświadomiła sobie dramat córki, i to przez co przeszła wraz z dziećmi.

Miała ogromny żal do Leszka. W emocjach oscylowała między nienawiścią, a nawet, o dziwo, współczuciem. Jednakże miała też cichy żal do córki, że ta prawie trzy lata milczała i nie zdradziła się, kiedy do niej dzwonili czy przyjeżdżali. A im przecież wszystko wydawało się takie normalne, spokojne. Leszek rano szedł — jak się teraz okazało — do pracy, a wracał późnym popołudniem. Czasem mówił, że na ich przyjazd wziął parę dni wolnego. Dzieci były pozornie szczęśliwe, zadowolone. Dopiero teraz Irena uświadomiła sobie, że coś wyczuwała. Dzieliła się z tymi obawami z mężem. Czasem po powrocie do domu, nie ukrywając zdziwienie, mówiła Edwardowi:

„Miałam wrażenie, że maluchy były jakieś wycofane, niepewne, wyciszone”

A mimo to sądziła,, że to tylko dyscyplina wychowawcza, którą preferował Leszek. Mąż miał podobne zdanie.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że kiedy Leszek był poza domem maluchy promieniowały radością. Zrozumiała, że to wszystko było aranżowane, nie tyle przez córkę, ile przez Leszka. Prawdziwe życie dla Beaty zaczynało się po ich wyjeździe. Irena zdała sobie też i z tego sprawę, że córka bez żadnego wsparcia, pomocy, przebywała parę razy w szpitalu. Wiedziała co jej dziecko musiało wówczas przechodzić. Postanowiła jednak, że powie córce o swoich przemyśleniach dopiero wówczas, gdy ta nabierze nie tylko sił fizycznych, ale i pewności siebie. A to wymagało czasu.

Siedząc teraz przy stole, rozmawiali o pozornie błahych sprawach. O tym, co z ziemią i z panem Kazimierzem, dzierżawcą. O tym, co słychać u jej brata Mirka i u siostry Renaty. Ku zadowoleniu Beaty, wszystko układało się dobrze, a nawet pięknie. Renata, wraz z mężem od dwóch lat była w Anglii. Brat również wyemigrował, lecz do Irlandii. Słusznie podejrzewała, że rodzeństwo urządziło się mądrze i dobrze, a tylko jej, młodszej o prawie cztery lata życie postanowiło przedstawiać się w czarnych barwach.

Czy to, co się stało, nie nawarstwiało się przez miesiące, lata? Tego jeszcze nie wiedziała.

A co do rodzeństwa, no cóż, sama nie dzwoniła ani do siostry, ani do brata. Tylko listy od nich, początkowo częste i pełne tęsknoty, z czasem przychodziły coraz rzadziej. Nie tylko do niej, ale nawet do rodziców.

Dlatego te trzy czy cztery rozmowy telefoniczne w miesiącu musiały im wystarczać. Ale Beata z niepokojem i tęsknotą oczekiwała na kolejne listy, na kolejne informacje. Tęskniła za rodzeństwem i to coraz bardziej. Z czasem nawet i listy nie wystarczały, zwłaszcza że były krótsze i ogólnikowe. Niemniej jednak zawsze wyrażały troskę o nią i jej dzieci. Siostra Beaty, Renata, nigdy nie mogła przekonać się do Leszka, czy też po prostu zwyczajnie go polubić, nawet Mirek czasami mówił, że od Leszka bije „jakaś zła energia”. Tak więc nie przepadając za nim specjalnie, tylko sporadycznie i z grzeczności prosili ją o przekazywanie i jemu pozdrowień.

Z czasem było tych listów coraz mniej, ale za to coraz więcej było w nich słów. Beata nie wiedziała, co ma im odpisywać, więc kłamała i pisała, jak to i u niej jest wspaniale. Bo co miała robić? Przecież wstydziła się tego, jak żyje. Nawet nie spostrzegła, jak wielki mur kłamstw, niedomówień zbudowała wokół siebie i swojego życia. Dziś, kiedy już nieco z perspektywy patrzyła w przeszłość, dziś, kolejny siniec krył się pod cienką warstwą pudru, zaczynała pojmować, jak wielką krzywdę wyrządziła nie tylko sobie, ale i własnym dzieciom. Zaczynało w niej narastać poczucie wstydu, zakłopotania. nie wiedziała, że brnąc w to, jakże zgubne dla jej psychiki uczucie, przechodziła do innego równie destruktywnego etapu, oskarżania się o wszystko. Na dziś, na teraz nie zdawała sobie jeszcze sprawy, jak bardzo potrzebuje pomocy specjalisty. Kogoś, kto ukierunkowałby jej tok myślenia i zdołał pomóc. Kolejne dni, czas, ludzie, miał podsunąć pomocną dłoń.

Dziś uchwyciła dłoń rodziców i w końcu spojrzała prawdzie w oczy. Jednak to był dopiero początek drogi… drogi ku wolności.

Póki co, dzień trwał, a ona siedziała obok kochających rodziców i jadła po raz pierwszy w spokoju obiad. Bardzo jej smakował. Atmosfera sprzyjała pełnemu relaksowi. Mama nie pozwoliła jej zmywać naczyń, ani porządkować stołu, wszystko robili z ojcem sami. Tak więc Beata znów miała sposobność, by rozmyślać. Dopiero ojciec uświadomił jej, że zapadła noc. Jego słowa zabrzmiały z czułością:

— Córeczko połóż się u siebie, w swoim dawnym pokoju. Musisz odespać te wszystkie nieprzespane noce, te wszystkie kłopoty. Nabierz sił, bo od jutra zaczynamy działać dziecko. Nie pozwolimy na to, by ten człowiek was krzywdził… Ciebie i moje wnuki. Gdybym tylko o tym wiedział, dziecko, gdybym wiedział… — nie dokończył zdania, podszedł do stojącej przy oknie córki i obejmując ją po ojcowsku, dodał:

— Nie zostawimy cię tak, bądź tego pewna i sam Bóg nam w tym pomoże. Poradzimy sobie z urzędami, sądami i twoim Leszkiem… Zobaczysz.

Po tych słowach ucałował jej czoło i dłonią wskazał drzwi do dawnego pokoiku, który okazał się istnym rajem pełnym spokoju, ładu i piękna.

Wcześniej, jak przyjeżdżali do rodziców, ten pokoik zajmowały dzieci. Ona z mężem spała w gościnnym pokoju rodziców. Dziś role się odwróciły. Znów była małą, wystraszoną i niepewną siebie dziewczynką schowaną pod opiekuńczymi skrzydłami rodziców.

Sen zawładnął jej ciałem szybciej, niż sama mogła się tego spodziewać. Nawet nie pamiętała, czy zdążyła ziewnąć. Zasnęła od razu, spokojnie i bezpiecznie, w rodzinnym domu… u siebie.

A noc pozwoliła srebrnemu księżycowi na wędrówkę po granacie nieba, tak zwyczajnie — od sadu i ogrodu, ku olbrzymim rozłożystym drzewom lasu. Lasu pełnego szmerów, dźwięków, które za dnia łączyły się harmonijnie ze śpiewem ptaków i odgłosami zwierząt. Teraz jednak stary las tylko łagodnie mruczał. Kiedy Beata spała na jej twarzy malował się łagodny uśmiech. Zagubiony w czerni nocy promień księżyca wędrowca oświetlał jej twarz. W pokoju obok wciąż trwała rozmowa. To rodzice usiłowali zrozumieć, jak mogli nie dostrzec pierwszych problemów córki. Jak mogli aż tak dać się zwieść grze pozorów? A może uwierzyli, bo chcieli uwierzyć? Może po prostu, tak zwyczajnie, patrzyli na swoje dziecko, na zięcia, na wnuki i widzieli to, co pragnęli widzieć. Szczęśliwe małżeństwo? Irena długo jeszcze nie mogła zasnąć. Jednak nie zamierzała poruszać tematu Beaty. Nie znaleźli wytłumaczenia przez ostatnie dwie godziny wspólnej rozmowy, to nie znajdą go i teraz. Leżąc niemal w bezruchu, rozmyślała także o przyszłości córki, o wnuczętach, które teraz śpią, gdzieś tam same, opuszczone, zagubione. Nagle przed oczami pojawiły się kochane buzie małych i bezbronnych dzieci Zuzanki i Pawełka, wtedy cicho zapłakała. Nie chciała, aby mąż zorientował się, co się z nią dzieje. Nie wiedziała tylko, że ból, który odczuwa trawi również męża. On również nie chciał zdradzić się przed żoną. Wszystko w nim wrzało. Myśli kłębiły się. Żal dominował. Poczucie niesprawiedliwości, krzywdy, jakiej doświadczyła córka, dominowało. Nienawidził Leszka. Wściekłość narastała. Miał ochotę udusić go gołymi rękoma, zdeptać, niemal unicestwić

„Jak wszę, bym go zdeptał. Jak wszę.” — pomyślał, dociskając powieki, jakby poprzez ten gest miał zmiażdżyć zięcia.


Beata śpiąc w swoim dawnym pokoju, nie zdawała sobie sprawy, w jaki labirynt emocji i pytań wciągnęła rodziców. Ona była bezpieczna, podzieliła ten ból i to cierpienie — i już nie była sama w tym piekle życia… I nie był to egoizm z jej strony, a szukanie ratunku, wsparcia. Ona była za słaba. Zrozumiała to w końcu. Odważyła się szukać pomocy. Otworzyła się na nią. Tak czasem trzeba. Wystarczy otworzyć drzwi i zawołać:

Ratunku! Pomocy!

W końcu to zrobiła. Dlatego dziś mogła spać spokojnie. Dziś nie było nocnego walenia do drzwi, nie było wyzwisk i tego wszechobecnego odoru alkoholu. Dziś pachniało lawendą.

Rozdział IV

Wygrana, która nie cieszy


— Beatko — powiedziała Irena, zaraz po wyjściu od adwokata. — Mecenas chce porozmawiać teraz z tobą. Poczekaj tylko, aż tato wyjdzie. I proszę cię, mów prawdę i o nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze.

— Tak, mamo — odparła dziewczyna i z nieukrywanym niepokojem czekała na swoją kolej, na rozmowę z adwokatem. To on miał jej pomóc w odzyskaniu dzieci. To on miał pomóc w sądzie, przy ustaleniu alimentów i rozstaniu. Rodzice, co najbardziej ją zdziwiło… popierali jej decyzję o rozwodzie, ale nakazali, by ją sumiennie przemyślała i rozważyła, nie tylko w swoim umyśle, ale i sercu. Beata już sama nie wiedziała, na ile jeszcze potrafi kochać Leszka, ale wiedziała jedno, że wciąż się go boi. A w takim strachu, wraz z dziećmi, nie zamierzała dłużej żyć. Dlatego decyzja wydawała się jej oczywista i jedyna z możliwych.

— Witam, pani Beato — powiedział mecenas Kruczkowski, w chwili kiedy usiadła na jednym z foteli znajdujących się w gabinecie. Gabinecie pełnym kwiatów, wielkich okien wychodzących na nieduży park i atmosfery serdeczności oraz zrozumienia. Mecenas, starszy jegomość z niewielką bródką, z krzaczastymi brwiami i łagodnym szarozielonym spojrzeniem, wpatrywał się teraz w Beatę, która nieco speszona całą sytuacją czekała na dalsze jego słowa, a on, zerkając w jakieś dokumenty leżące na drewnianym, ciemnobrązowym biurku, dodał:

— Musi pani powiedzieć mi, pokrótce, co działo się w pani związku i czy mam również sporządzić pozew rozwodowy.

— Tak — bez chwili namysłu i wahania odparła Beata. I po sekundzie, nieco ciszej, dodała:

— Ja już nie tylko nie umiem żyć z tym człowiekiem, ale przede wszystkim się go boję i wiem, że dzieci również. Tym bardziej, że nie potrafią zrozumieć tej nagłej metamorfozy taty. Wszystko się zaczęło, gdy umarła moja babcia, a on stracił dobrze płatną pracę. Został przyłapany przez szefa na piciu alkoholu. Pan Robert, okazał się stanowczy, a do tego wystawił mu jeszcze tak zwany wilczy bilet. Dyscyplinarne zwolnienie z pracy zaowocowało tym, że praktycznie nikt nie chciał ryzykować i zatrudniać kogoś, kto już raz złamał przepisy. Leszek próbował przemilczeć całą sprawę, jak udało mu się znaleźć inną pracę. Jednak zapominał się, i uznał, że może zaufać kolegom. Tajemnica przestawała już nią być. Jednemu czy drugiemu koledze na budowie szepnął na ucho, za co go wyrzucili z poprzedniej roboty i tak ta wieść trafiała do kolejnego szefa… i znów lądował na bruku. Myślę, że dlatego zaczął na nas, swojej rodzinie, odbijać niepowodzenia. Nie było już na świecie mojej babci, która budziła w nim respekt. Powoli, początkowo niezauważalnie dla mnie, staczał się na dno… ciągnąc i nas za sobą — powiedziała niemal szeptem Beata. Wzięła oddech i po chwili kontynuowała:

— Z czasem zaczął wyładowywać na nas wszystkie frustracje. Zresztą nie tylko te związane z kolejną utratą pracy. Mam wrażenie, że poniżaniem nas leczył wszystkie kompleksy.

— Też tak myślę — wtrącił mecenas.

Rozmowa przybierała coraz to bardziej rzeczowy kierunek. Powstał szkic pozwu do sądu mówiący nie tylko o alimentach, ale i jednocześnie o rozwodzie z orzeczeniem o winie Leszka. Mecenas umieścił również w pozwie prośbę o jego eksmisję z mieszkania.

Decyzja zapadła i nikt, ani Beata, ani jej rodzice nie zamierzali się z niej wycofywać. Pokrzepieni i spokojniejsi, po niespełna dwóch godzinach, wracali do domu. Tato postanowił jeszcze sam zajrzeć do jej mieszkania i nieco rozmówić się z zięciem. Na to jednak nie chciała pozwolić Irena, martwiła się o jego serce. Postanowili, że oboje pójdą do Leszka i od razu spakują większość rzeczy córki. Nie wiedzieli tylko, że Leszek ponownie został zatrzymany przez policję za to, że nie stawił się w prokuraturze na przesłuchanie dotyczące pobicia Beaty. Znów znalazł się w areszcie, pozostając tam do dyspozycji prokuratora. Sprawa szła z urzędu. Beata przebywała w szpitalu dłużej niż dziewięć dni. A to wiązało się niejako automatycznie ze wszczęciem postępowania przeciwko sprawcy pobicia. Była zaskoczona, ale nie ukrywała, że odetchnęła z ulgą. Nic nie musiała robić, wystarczyło tylko, że jeszcze podczas pobytu w szpitalu, złożyła zeznania.

Nieświadomi faktu nieobecności zięcia w domu Irena i Edward nakazali jej zostać przed bramą. Chętnie na to przystała, bo, nie wiedzieć czemu, w swoim mieszkaniu nawet w obecności rodziców czuła się niepewnie. Nadal bała się jego reakcji, a zwłaszcza reakcji na informację o rozwodzie. Czuła się trochę tak, jakby na barki rodziców zrzuciła cały swój ból, cierpienie i konieczność konfrontacji z Leszkiem. Ona nie czuła się jeszcze ani odważna, ani na tyle silna, by przystąpić do tak otwartej konfrontacji, do walki. A walka właśnie się zaczęła. Na razie zwiadowcami byli rodzice, ale Beata wiedziała, że już niedługo przyjdzie jej stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, który kiedyś był dla niej wszystkim, całym życiem. Dziś jest wszystkim tym, od czego pragnie uciec.

Czuła, że właśnie rozpoczęła się ryzykowna, jak sądziła, ucieczka. Wciąż zastraszona, wciąż niepewna, wiedziała, że chcąc żyć, musi zmienić podejście do Leszka, lecz by to uczynić, musi najpierw zacząć zmieniać tok myślenia.

I tak zaczęła się metamorfoza Beaty…

Mijały dni, Beata czuła się lepiej, była znacznie silniejsza. Stawała się bardziej odporna na własne lęki. Zdawała sobie sprawę z tego że musi w końcu się z nimi zmierzyć. Pomogli jej w tym nie tylko rodzice, ale i pani Lodzia. To ona okazała się tym dobrym duchem, na którego pomoc od tak dawna mogła liczyć. Czuwała nad mieszkaniem, kiedy Leszek przebywał w areszcie. I co zadziwiające, za swój czyn mógł odpowiadać z wolnej stopy. Został zwolniony zaraz po pierwszym zatrzymaniu, jeszcze przed opuszczeniem szpitala przez Beatę. Był pewny zeznań żony, czuł się bezkarny. Nie raczył nawet jej odwiedzić, z czego akurat była zadowolona. Pani Lodzia odwiedzała ją wówczas systematycznie i kazała o nic się nie martwić. Wciąż szukała rozwiązania dla niej, aby nie musiała wracać do mieszkania. Ku jej zaskoczeniu, Beata powiedziała, że już nie wstydzi się prosić o pomoc. Zdradziła plan, który zakładał szczerość w rozmowie z bliskimi. Miała też nadzieję, że będzie mogła u mich zamieszkać. Nie czuła się bezpieczna w swoim mieszkaniu. Poinformowała również — pozostającą w zdziwieniu Lodzię — że zadba o to, by tym razem ukarano Leszka za jej pobicie. Miała dość. Zrozumiała jak wielkim ryzykiem dla niej i dzieci jest dalsze życie u boku męża.

Mijały dni…

I tak o to pani Lodzia odwiedzała teraz Beatę w jej rodzinnym domu, gdzie serdecznie przyjmowana zdawała relację z własnych działań. To ona za każdym razem, wraz z wyznaczonym do tego opiekunem sądowym, przywoziła raz w tygodniu Zuzannę i Pawełka. Jej działania zaowocowały tym, że po czterech miesiącach sąd przyznał rodzicom Beaty opiekę nad dziećmi. Tak więc zarówno Irena, Edward, jak i Beata nie posiadali się z radości, kiedy to w słoneczny sierpniowy dzień pojechali razem do miasta, by już na zawsze odebrać dzieci, aby już na zawsze pozostały z nią i dziadkami.

Sprawa rozwodowa również powoli nabrała tempa. Wyrok sądu za pobicie był jednoznaczny i sprawiedliwy, choć, jak powiedział tato Beaty, zbyt łagodny dla takiego oprawcy. Wyrok — rok więzienia — miał zacząć dopiero odbywać, z niezrozumiałych dla nich przyczyn, za miesiąc. Leszek był oczywiście na rozprawie, na której musiała też być i Beata, ale nie był już tym samym człowiekiem. Był cichy, spokojny i błagający o wybaczenie, ale ona sądziła, że znów grał niewiniątko, tylko tym razem ani ona, ani sąd nie dali się na to nabrać.

Tak więc wszystko szło, jak miał zwyczaj mawiać tato Beaty „ku dobremu”. Leszek opuścił mieszkanie po miesiącu. Niestety trzeba było w nim przeprowadzić gruntowny remont, bo przez ten czas stało się meliną dla okolicznych pijaczków z sąsiedztwa… i samego Leszka. Remont zaplanowała razem z rodzicami na pierwsze dni września. Dawno temu wróciła do pracy, ale tylko do jednej. Do firmy, gdzie jako sekretarka mogła nie tylko w miarę dobrze zarobić, ale i pracowała przeważnie od siódmej do piętnastej, sporadycznie tylko zostając po godzinach. Wróciła do pracy zaraz po zwolnieniu lekarskim, które otrzymała po wyjściu ze szpitala. Mając dobrą posadę, niezłą pensję i przede wszystkim pomoc rodziców, mogła spokojnie pokonywać tę odległość, jaka była między obecnym domem a pracą. Czasem też ich sąsiad, miły starszy pan Zenon, zawoził ją grzecznościowo do miasta, gdzie sam, jak mawiał ma coś ważnego do załatwienia. Tak więc Beata rozpoczęła nowe spokojne i bezpieczne życie razem ze dziećmi, które początkowo nieufne i przestraszone dopytywały się, czy ich znowu nie odda. Godzinami tłumaczyła, dlaczego tak się stało, dlaczego musiały przez to przechodzić i zawsze przy każdej takiej rozmowie zapewniała ich o swoim uczuciu. Dziwne wydało się jej jedynie to, że zarówno Zuzia, jak i Pawełek, ani razu nie wspomnieli o tacie. Dlatego też Beata uznała, że powinna powiedzieć im całą prawdę. Słuchały jej tego wieczoru spokojnie, nie okazując emocji czy zdziwienia i kiedy Beata skończyła, odezwała się tylko Zuzanna.

— To tatko już nie będzie z nami mieszkał, ani na nas krzyczał, ani bił? Tak, mamusiu? — Te słowa wypowiedziała niemal szeptem. Beata, przytulając córkę, prawie ze łzami w oczach, odparła:

— Nikt już was nigdy nie uderzy, tego możecie być pewni. Kocham was całym sercem. Kocham i ja, i babcia, i dziadek, i ciocia, i wujek… Wszyscy was kochają — zakończyła wyliczankę. Ucałowała przed snem dzieci, po czym równie cicho jak Zuzia dodała jeszcze:

— Jesteście moją miłością, moją radością życia. Przepraszam was za wszystko i całuję każdą waszą perłową łezkę. Tylko wy się dla mnie liczycie… i tylko o was, i dla was, będę walczyć. Tato nie zasłużył na to, co otrzymał od nas wszystkich… na miłość.

Po tych słowach tylko na chwilę położyła się między nimi i zaczęła opowiadać bajkę…

— Dawno, dawno temu… za siedmioma górami, za siedmioma lasami… żył książę…

Beata mówiła, mówiła, a sen wkradał się pod powieki dzieci i porywał ich do krainy baśni, gdzie właśnie mknął na białym koniu w złotej zbroi waleczny rycerz, by uwolnić księżniczkę z rąk złego czarnego maga…

A noc właśnie rozpostarła swój czarny welon na sady, ogrody, pola, drogi i wpłynęła miękko, niezauważalnie do domostw, by tam ułożyć do snu wszystkich — dorosłych i dzieci, a wiatr grał cicho, wraz z gałęziami drzew i krzewów, melodię nocy, a delikatny szelest liści i traw wtórował mu za każdym razem, i był niczym jego echo.


***

— Puść mnie, nie szarp! — zawołała Beata do rozwścieczonego Leszka. Wiedziała już, że popełniła błąd jadąc sama do mieszkania. Skąd mogła wiedzieć, że Leszkowi odroczono termin odbywania kary i to o dwa miesiące. Niestety nie mogła liczyć na tatę ten czuł się źle. A ona w końcu sama chciała się ruszyć z bezpiecznego azylu jakim był dom rodziców. Wierzyła w to, że zdoła pokonać strach. Tato schorowany mama musiała odebrać ze szkoły Zuzannę a Pawełka ze świetlicy przedszkolnej. Dlatego wybrała się do miasta. Nie spodziewała się zagrożenia. Nie wiedziała, że Leszek jest na wolności. Nikt jej nie uprzedził. Nikt nic nie powiedział. A w tej chwili w jej mieszkaniu trwał remont. Jakiś czas temu wynajęła firmę remontowo-budowlaną dawnego kolegi taty. A jeden z ostatnich telefonów od majstra, pana Staszka, był niepokojący. Twierdził, że zabrakło materiałów na dalsze prace. Beata zaplanowała podzielenie pokoju na dwa mniejsze i należało w związku z tym postawić ściankę z tak zwanym świetlikiem. Ponoć majstrowi zabrakło pieniędzy właśnie na tę białą, plastikową, taflę, która stykając się z sufitem, miała przepuszczać światło do pokoiku dzieci. Pan Staszek twierdził, że zabrakło pieniędzy na płyty gipsowe, które miały tworzyć ową ściankę.

Stad jej decyzja… Postanowiła przyjechać do miasta. Przecież nie mogła się spodziewać, że na klatce schodowej zaczai się Leszek. Nie przyszło jej do głowy, że inicjatorem całej akcji był były mąż, i że to on przekupił majstra. Majster, niczego nie świadomy, ściągnął ją do mieszkania.

— Zostaw mnie, natychmiast! — zawołała wprost do ucha Leszka. Ten drgnął pod wpływem ostrego i przenikliwego krzyku. Jego ręce nadal pozostawały w silnym uścisku i były niczym imadło. Beata miała wrażenie, że nie dopływa jej krew do ręki, stawała się bladła z upływem każdej sekundy.

— Puść mnie, do cholery! Mam tego dość! No, spróbuj mnie uderzyć… — prowokacyjnie rzuciła w jego stronę, a już po sekundzie, prawie sycząc ze złości, dodała:

— Wiedz jedno, że tym razem ci oddam, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.

Wciąż się z nim szarpała, a on nie tylko usiłował ją pchnąć w kierunku schodów, ale i uderzyć. Na te odgłosy walki zareagowali najpierw sąsiedzi. Zaczęły otwierać się drzwi od mieszkań. Z piętra wyżej dało się usłyszeć szybkie kroki, a później zbieganie po schodach. W mniej niż dwie sekundy, przed podpitym Leszkiem, którego twarz przypominała teraz bardziej rozwścieczonego szaleńca niż normalnego człowieka, pojawił się pan Staszek. Odciągnął go od Beaty, wykręcił mu ręce, i krzycząc nie ukrywał oburzenia:

— To dlatego płakałeś i namawiałeś mnie, bym ściągnął tu żonę?! Aby ją uderzyć! — dodał, a jego twarz oblała się nie tylko purpurą. Odwrócił się do Beaty na której twarzy malowało się przerażenie a jednocześnie gniew i zaraz dodał:

— Myślałem, że ten pan pragnie panią przeprosić. Nie wiem dokładnie, za co, ale dupek tak mnie prosił, wręcz żebrał o zrozumienie, że uwierzyłem. Rozumie pani…? I wybaczy…? — Przy tych słowach wyczekująco i niemal błagalnie spojrzał prosto w oczy Beaty. Lecz ona milczała, nie próbowała ukryć żalu. Mężczyzna nieco speszony, stwierdził:

— Ach, ma pani wszelkie prawo być zła, przepraszam. A tobie, facet, powiem jedno… Nienawidzę kłamców i znikaj szybko zanim nie zawołam brygady chłopaków, a wtedy zobaczymy, jaki naprawdę jesteś silny! — Po tych słowach zdecydowanym i pełnym pogardy ruchem odepchnął od siebie Leszka. To był zdecydowany i mocny gest. Leszek podpity, nie mogąc złapać równowagi, zwalił się na kamienną podłogę klatki schodowej. Zaczął, bełkocząc coś pod nosem podnosić się. Skończyło się to tym, że Staszek ujął go pod ramię, uniósł i prowadząc w kierunku drzwi wyjściowych pchnął w ich kierunku. Drzwi skrzypnęły pod ciężarem i natychmiast się otworzyły. Pijany mężczyzna upadł wprost na chodnik w sam środek kałuży. Nieporadnie usiłował wstać. To wtedy doszły go słowa barczystego człowieka, prawdziwego budowlańca, pana Staszka.

— Tam jest twoje miejsce, w rynsztoku, ty cholerny oszuście! Ty podły damski bokserze! — wykrzyczał z pogardą i zaraz szybko dodał:

— Znikaj mi stąd, bym cię nigdy więcej nie widział!

Po tych słowach z impetem zatrzasnął drzwi od bramy. Po kilku sekundach podszedł do Beaty i ze skruchą w głosie powiedział:

— Niech pani wybaczy staremu głupcowi. Ten człowiek opowiedział mi, jak teraz się domyślam, własną wersję. Przysięgał, że pragnie panią przeprosić i to bukietem kwiatów. Niestety dotarł tu z flaszką i z bardzo złymi zamiarami. Dałem się podejść, jak głupiec.

Przy tych słowach spojrzał pogardliwie w kierunku schodów, gdzie w samym rogu stała brązowa butelka wina. Beata nieco ochłonęła, lecz nadal kurczowo trzymała się poręczy schodów. Powiodła wzrokiem w tym samym kierunku co mężczyzna, po czym odparła:

— Rozumiem… — westchnęła. — Proszę mi pomóc dojść do mieszkania. — Jej głos stawał się coraz słabszy.

Bolała ją ręka. Czuła, jak krew wpływa do palców. Niemal od razu zrobiły się zdrętwiałe i czerwone. Ból był silny i przejmujący. Nie czuła już żalu do majstra, nie czuła już strachu przed Leszkiem. Teraz czuła tylko ból. Zrobiło się jej słabo, miała wrażenie, że stoi na karuzeli, która w coraz bardziej szalonym tempie przemieszcza. Nieświadoma tego, co się z nią dzieje, osunęła się na schody. W grę wchodził nie tylko ból, a przede wszystkim emocje.

— Oczywiście, natychmiast — odparł Staszek i uchwyciwszy ją zdecydowanie, ale delikatnie pod rękę, zaczął prowadzić po schodach na piętro. Sąsiedzi, którzy wciąż pozostawali w drzwiach mieszkań, witali się z nią serdecznie i nie komentując niczego, znikali za drzwiami. Kilka minut później Beata siedziała w małej kuchni z wąskim oknem wychodzącym na podwórze. Rozmasowywała ramię i rozglądała się nerwowo po mieszkaniu. Wszystko pozakrywane folią malarską, nie pozostawiało żadnych złudzeń; remont trwał pełną parą i do wymarzonej chwili powrotu do domu, razem z dziećmi, nie było aż tak blisko jak sądziła. Okazało się bowiem, że mieszkanie jest przesiąknięte nie tylko grzybem, ale również kanalizacja wiele pozostawiała do życzenia. Czegokolwiek tknęła się brygada pana Staszka sypało się pod rękami. Beata ze zgrozą i nieukrywaną rozpaczą w oczach rozejrzała się po kuchni, a wychylając się na krzesełku, zajrzała także do pokoju i przedpokoju. Widok był równie niepokojący. Tynki zbite do gołej cegły. Wiszące na wierzchu przewody elektryczne. Wszystko sprawiało przygnębiające wrażenie. Niczego — w tym bałaganie — nie dostrzegła, co dałoby skołatanemu sercu wiarę, że remont wkrótce się zakończy. Wręcz przeciwnie. Mieszkanie dopiero teraz wyglądało na prawdziwą ruinę. Kiedy tak trwała w zamyśleniu usłyszała głos pana Staszka:

— Niech się pani tak nie martwi, do pierwszych dni października na pewno zdążymy.

— Nie o to chodzi, czy zdążycie — odparła, prostując się na krzesełku. Nadal masowała obolałe ramię. Była więcej niż pewna, że powstanie na nim ogromy siniak. Nie myliła się, pojawił się wieczorem. Teraz jednak patrząc na stojącego przed nią mężczyznę, dodała:

— Zastanawiam się, czy starczy mi pieniędzy na to wszystko. — Ruchem ręki zatoczyła koło, chcąc jakby tym gestem ogarnąć bezmiar bałaganu, jaki panował w mieszkaniu. Kiedy to uczyniła, znów poczuła ból, Majster z troską spojrzał na nią i pochylając się, spytał:

— Jak mam pomóc? Może skurczybyk ją pani, co nie daj Boże, złamał?

Kiedy jednak Beata zaprzeczyła ruchem głowy i z niemałym wysiłkiem przywołała na twarz uśmiech, zmienił temat, mówiąc:

— No tak, jest to spory nakład finansowy. Ale sama pani rozumie, że czego tu byśmy się nie tknęli, sypie się. Niemniej jednak, proszę się tym również nie martwić — odparł spokojnym i serdecznym tonem pan Staszek, wciąż jednak bacznie przyglądając się kobiecie. Czuł nie tylko współczucie, lecz i zażenowanie własną naiwnością. Po chwili nabrał powietrza w płuca, mocno westchnął i nieco ciszej dodał:

— Może jednak zawiozę panią do szpitala?

— Nie, nie trzeba, dziękuję — odparła Beata i po sekundzie, jakiej jeszcze potrzebowała, aby ponownie wydobyć z siebie uśmiech, powiedziała:

— Wiem, że ten dom to była ruina. Nikt nie zadbał… On o nic nie dbał… — Kiedy chciała coś jeszcze dodać, pan Staszek położył bardzo delikatnie na jej ramieniu swoją potężną dłoń i powiedział:

— Wszystko jest pod kontrolą, pani Beatko. Nie będzie tak źle… Czeka panią już tylko niewielki wydatek, bo trzeba, między Bogiem a prawdą, dokupić regipsy. Dlatego też zadzwoniłem do pani. Nie chcę tu zanudzać szczegółami, ale uważam, że nie ma sensu kłaść nowych tynków, dziś już tego się nie praktykuje, mówiąc szczerze. Damy płyty gipsowe i ściany będą gładziutkie, jak przysłowiowa pupcia niemowlaka — przy tych słowach się roześmiał i rozbawiony kontynuował:

— Gwarantuję, nie będzie żadnych zmarszczek na ścianach.

Beata jeszcze przez niecałą godzinę pozostała w swoim remontowanym mieszkaniu. Po uzgodnieniu paru szczegółów oraz po pozostawieniu odliczonej kwoty wróciła do domu rodziców. Ręka już bolała znacznie mniej, a ona, pokrzepiona dobrym słowem majstra, zaczynała w wyobraźni widzieć siebie i dzieci w „nowym”, jak go w myślach nazwała, mieszkaniu. Ufała panu Staszkowi. Wiedziała, że rzetelnie wywiąże się z umowy, był przecież ich sąsiadem i serdecznym przyjacielem ojca. Co prawda w latach dziewięćdziesiątych przeprowadził się na stałe do miasta, gdzie założył ową firmę remontowo-budowlaną, ale nadal pozostawał w serdecznych relacjach nie tylko z ojcem, ale i z całą rodziną Beaty. Niechętnie wyprowadzał się do miasta. Uczynił to dla nowo poślubionej żony, która wytrzymała na wsi tylko parę lat. Sprzedał gospodarstwo, bo jak sam twierdził, musi podążać za żoną. Była to typową kobietą z miasta. Przez sześć lat, które spędziła na wsi, nie mogła się zaadaptować. Pan Staszek opowiadał nie raz, że marudziła mu wciąż za uchem i to tak długo, że w końcu, zgodził się, ustąpił. Tak oto z rolnika stał się budowlańcem, zresztą taki miał zawód. Dlatego Beata bez obaw mogła powierzyć mu pieniądze i swoje mieszkanie do remontu, licząc nie tylko na jego profesjonalizm czy zaangażowanie, ale i na uczciwość. Wiedziała, że się nie zawiedzie. Jak czas miał pokazać, nie myliła się w jego ocenie… A dziś…? Dziś miała do niego tylko cichy żal. Znał jej życie. Los, który zgotował Leszek a mimo to uwierzył w jego zapewnienia. Zapomniał o słowach Edwarda, który, kategorycznie zakazał zięciowi wstępu, jak i przekazywania informacji na temat córki. Kiedy to mówił miał podniesiony głos i nie krył oburzenia. Beata do dziś pamięta te słowa:

„Niech nawet noga tego człowieka nie postanie w tym domu. Domu mojej córki”.

Niestety majster o nich zapomniał. Niemniej jednak, próbowała rozgrzeszyć i zrozumieć pana Staszka, zrozumieć jego intencje i jak na razie przychodziło jej to bardzo ciężko…

„Może z czasem” — pomyślała, „może z czasem…”


***

Kiedy Beata wyszła z sali rozpraw, gdzie, ku jej ogromnej radości, usłyszała korzystny i jedyny wyrok jaki uważała za właściwy. Mecenas na pożegnanie powiedział:

— A teraz, droga pani Beato, życzę pani… rzeczywistości piękniejszej od marzeń, a panu… — tymi słowami zwrócił się do jej taty, również ujmując serdecznie jego dłoń. — A panu i pana rodzinie życzę dużo zdrowia i powodzenia.

Kiedy zniknął za zakrętem długiego korytarza, Beata przytuliła się do ojca i cicho szepnęła:

— Dziękuję ci z całego serca, tatusiu.

— Nie masz za co — odparł nieco wzruszony Edward i równie mocno, i serdecznie uścisnął córkę, ale już po sekundzie do uszu Beaty dotarły inne jego słowa.

— Jesteś wolna, bezpieczna, tylko teraz nie zmarnuj szansy, jaka stoi dziś przed tobą. Nie popełniaj już więcej błędów i jak to mama mówi: „Kierując się sercem, używaj rozumu”.

Na dworze zaczął padać deszcz, jego krople bębniły na dachach domów, samochodów i wygrywały jednostajną, niekoniecznie miłą dla uszu, melodię. Błotne potoki utrudniały poruszanie się po ulicach. Miasto coraz bardziej zatapiało się w strugach ulewnego deszczu. Droga do domu stała się nie tylko długa, ale i uciążliwa. Samochód prowadzony przez Beatę powoli wjeżdżał na trasę wylotową prowadzącą niemal wprost do wsi. Skoncentrowana i zasłuchana w ten rytmiczny stukot kropel deszczu nie zauważyła, że tato zdrzemnął się na tylnym siedzeniu. Dopiero głośne chrapanie zwróciło jej uwagę. Zobaczyła spokojną twarz i lekko wydęte policzki, które poruszały się rytmicznie przy każdym oddechu. Uśmiechnęła się na ten widok. Rozczulił ją. Po chwili ponownie skoncentrowała się na jeździe. Spojrzała w boczne lusterko. Droga była pusta. Zostało im jeszcze niecałe dziesięć kilometrów do domu. Nie czuła już tego stresu, napięcia, jaki towarzyszył jej w drodze do sądu. Rodzice dwa miesiące temu kupili jej mały i zwinny samochodzik, aby nie była skazana na łaskę sąsiada czy komunikacji miejskiej. Jednak nie chciała dziś rano, jechać. Była bardzo zdenerwowana, nie tylko tym jaki zapadnie wyrok, ale tak naprawdę obawiała się spotkania z Leszkiem. Lecz mama była nieubłagana i przy śniadaniu powiedziała:

— Kochanie, jedziesz własnym samochodem. Zmusisz się do koncentracji na drodze, a my nie będziemy nikogo prosić o przysługę. Dość długo korzystaliśmy z uprzejmości pana Zenka.

Tak więc zmusiła się do koncentracji zarówno w drodze do miasta, jak i z powrotem. Gdzieś tam, na linii horyzontu, widać było ostatnie promienie październikowego słońca. Kiedy wjeżdżała na posesję, słońce otulone pomarańczowo złotą poświatą dostojnie wędrowało po szarobłękitnym niebie.

Na schodach domu stała mama. Uśmiechała się. Pomachała ręką na ich widok. Tato się obudził, a ona wciąż pełna radości uniosła kciuk prawej ręki do góry i krzyknęła:

— Wiem, wszystko wiem! Mecenas do mnie zadzwonił! Wam jakoś to nie przyszło do głowy… co, kochani?

Na te słowa Edward tylko machnął ręką i zamykając drzwi od auta, stwierdził polubownie:

— Ano nie, ale już jest po sprawie… Zbyt mocno byliśmy przejęci. Powinnaś to zrozumieć, żoneczko — spojrzał na córkę. — Beatę nerwy to chyba do teraz trzymają. Prawda dziecko? — Mówiąc to, popatrzył na nią, na jej jeszcze napiętą i pełną wypieków twarz, po czym dodał, znacznie radośniej:

— Trzeba to uczcić… sokiem pomarańczowym lub malinowym, jak kto woli, do wyboru, do koloru… — I zaśmiał się, a wraz z nim obie kobiety. Zniknęło napięcie. Lęki, obawy oddaliły się, a oni weszli na schody. Wciąż rozbrzmiewał śmiech pełen radosnych nutek. Trwał również w domu i wypełniał niemal każdą wnękę w pokojach i kuchni. Wtórowały im dzieci, nie do końca świadome całej sytuacji. Może tylko Zuzanna domyślała się, ale Pawełek nie, on wciąż był za mały, by pojąć, co się dzieje.

A ona w duchu zadawała sobie pytania:

Jak można było tak długo wytrzymać z kimś, kto miał poczucie bezkarności i władzy nad innymi? I którego porwała w szpony, za cichym przyzwoleniem, rzeka zwana alkoholizmem? Nie umiała znaleźć odpowiedzi, Teraz jednak spojrzała na synka i zrozumiała coś innego, że dla niego liczy się tylko to, że jego mama się śmieje. Że już nie płacze. Ten mały brzdąc o rumianych policzkach, bystrym spojrzeniu śmiał się razem z nią. Ponieważ i ona w końcu mogła szczerze i spontanicznie zacząć się śmiać.

I wtedy — w końcu — dotarło do niej, że jest wolna. Lecz gdzieś tam, w głębi duszy, nie czuła się jak zwyciężczyni. Miała wrażenie, że nikt, rozwodząc się, nie jest jednoznacznie wygrany czy przegrany. Straty są niestety, po obu stronach. Ona straciła marzenia o szczęśliwej, kochającej się rodzinie. A on, Leszek, czy czuł, że coś stracił? Tego nie wiedziała. Dziś na rozprawie ograniczał się tylko do krótkich zdań, pojedynczych słów i nawet, co zdziwiło Beatę, nie popatrzył ani razu w jej kierunku, tym swoim „zabijającym” wzrokiem, jak robił to wcześniej. Widać było, że wręcz unika jej wzroku. Ciągle spuszczał głowę i wpatrywał się w podłogę. Zdawać by się mogło, że czegoś tam szukał i tylko w chwili, kiedy był pytany przez sędziego, podnosił głowę. Nie patrzył w kierunku Beaty i jej ojca. Wyszedł, a raczej przemknął obok nich niezauważalnie, dokładnie w chwili, kiedy rozmawiał z nimi mecenas. Miała wrażenie, a raczej nadzieję, że to był ostatni raz, kiedy musiała się z nim spotkać.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.55
drukowana A5
za 36.75