E-book
14.7
drukowana A5
47.25
drukowana A5
Kolorowa
69.9
Szpiedzy Króla Jagiełły

Bezpłatny fragment - Szpiedzy Króla Jagiełły

Kroniki Jagiellońskie Tom drugi

Objętość:
195 str.
ISBN:
978-83-8104-301-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 47.25
drukowana A5
Kolorowa
za 69.9

Kroniki Jagiellońskie

Autor Krzysztof Jan Derda

Szpiedzy króla Jagiełły

Tom drugi

Część pierwsza

Okładka Piotr Latka

Kroniki poświęcam Wnukom

Rok 1407

Król Polski Władysław II Jagiełło, i były Kanclerz Koronny a obecnie tytularny i Arcybiskup Gnieźnieński ksiądz Mikołaj Kurowski, swoich zaufanych ludzi z dworu królewskiego w Krakowie wysłali właśnie, bo przecie według kalendarza wskazywał nam właśnie rok 1407. Nie inaczej jak na przeszpiegi na zakonną ziemie, w oryginalny glejt od Wielkiego Mistrza malborskiego Konrada von Jungingena, zaopatrzonych jeszcze przed tym konfliktem. Aby w miarę bezpiecznie mogli my wleźć na te polskie ziemie będące teraz pod władzą zakonu Krzyżackiego, Najświętszej Marii Panny. Szpiedzy musieli mieć pretekst, jakąś prawdą potwierdzony. A taki się znalazł na szczęście. Nie dla nas wprawdzie, jeno dla króla naszego. Bowiem podczas poselstwa, do króla polskiego przybył wpierw do Raciąża w maju,1404 roku, sam wielki mistrz Konrad von Jungingen. Król Jagiełło, wspaniałomyślnie zabrał poselstwo krzyżackie na polowanie, już po podpisaniu owego pokoju do puszczy białowieskiej. A tam, szarżujący z boru wściekle dzik, omal nie stratował na strzępy i nie zabił komtura tucholskiego Heinricha Szwelborna. Tego zaś uratowali od niechybnej i pewnej, śmierci artysta i malarz, nadworny niejaki pan Piotr i jam w osobie swojej własnej. Z własnej głupoty kronikarz przy królu. I wierszokleta w jednej osobie. Komtur tucholski Heinrich Szwelborn zaprzysiągł, nam obu artystom wielkim, swoją wdzięczność, niby aż do grobu. I ten właśnie pretekst wykorzystał nasz król. A bardziej, jako zaciekły wróg zakonu, arcybiskup Mikołaj Kurowski, z księdzem imiennikiem swoim Mikołajem Trąbą. Wysłali tam, tych dwóch swoich ludzi którzy szpiegami, nigdy nie będąc, do tej roli musieli teraz przywyknąć. Ów artysta i malarz nadworny króla. Kumoter Piotr zwany też na dworze króla czasami Aniołem. Ów jednakoż tego przezwiska, strasznie nie lubił kiedy do niego ktoś Aniele wołał. Mógł delikwent taki przez łeb, zarobić czym popadło. Płynęli Wisłą my ze dwie, niedziele od Krakowa gdzie król nam tą misje powierzył. Aż stanęliśmy na granicy za Bydgoszczą, na trakcie pomiędzy borami, gdzie jezioro duże stało. Za Koronowem, zjechali my ze wzgórza wysokiego prawie na zbity łeb i dalej traktem, przez jezioro owe, na drugą stronę granicy. Promem drewnianym z dwoma dziurami na dnie jego, z których woda sikała wysoko, bezpiecznie się my jakoś przeprawili. W drodze wodę wylewając z dna promu, bardziej niż ochoczo. Wraz z wozem swoim na którym siedzieli my w słomie, jeden czyli ja sam wesoło, bo z dzbanem miodu przy gębie. Drugi z miną ponurą, bardzo mocno i groźnie nastroszoną, czupryną czarną. Wyciągał ów co chwila ze sakwy przy pasie, suchy żytni chleb i pożerał go ze smakiem wielkim. Zagłębiliśmy się jako owi szpiedzy w przepastne Bory Tucholskie. Zaś pieczy nad nami miało dziesięciu rycerzy nie znanych, krzyżakom a przebranych za obwiesiów, spod ciemnej gwiazdy ale, i z chorągwiami dwoma z orłem białym, a w zbrojach rycerskich pod kapotami. Jechaliśmy z owym glejtem, wielkiego mistrza jako dobrzy niby, znajomi komtura tucholskiego. I niejako posłańcy króla Władysława, niemal jako posłowie gęby dumne mieli my, bo i jakoż to inaczej szlachcie by przystało? Wyjechaliśmy wolno z boru nieopodal innego, dużego jeziora. Których tu, co chwila napotkać mnóstwo, było można. Zaś na zakręcie przy trakcie, a obok jeziora pokazała się duża i okazała wieś. Na tablicy drewnianej stojącej przy trakcie napisane było koślawo gotykiem niemieckim, Byszław. Jako, m to odczytał, wprawnie z wprawą nabytą przez lata, nad księgami i pergaminami króla. Stała tam, okazała duża karczma w chacie, przy jeziorze. W chacie owej, z grubych bali, krytej słomianą strzechą. Będącą też i chałupą i karczmą zarazem. Z szyldem, na którym koślawymi literami było zapisane.

Karczma Pod Zdechłym Kotem. Pod samym okiem, owego znajomka naszego, tfu na psa urok. Parszywego komtura krzyżackiego, i władcy tucholskiego zamku, Heinricha Szwelborna we wsi Byszław, się my jako szpiedzy króla Jagiełły znaleźli. Tak się wówczas Bysław nazywał a dziś położonego jako mała wieś zakonna, w samych borach tucholskich. Otoczona lasami i gęstym borem wieś siedziała, w lesie jako borsuk w jamie. Z komina karczmy, dym siwy właśnie walił gęstym strumieniem w górę. Stary żyd i niejako karczmarz w jednej osobie siedział, w środku na krzywym zydlu i nudził się raczej niezmiernie. Drapał się w swój kudłaty łeb piórem gęsim, a brodą długą do pasa, wycierał z nudów zakurzony kontuar.

Jedynymi gośćmi karczmy, było tylko stado much wielkich jak konie. W obórce koniki stały, małe jako owe, muchy i ryczały właśnie rozgłośnie. Aż uszy temu staremu karczmarzowi puchły. Nie tylko od koników ale i od, owych much brzęczących niecierpliwie za jadłem, którego chciwy z natury żydowskiej gospodarz, nie miał zamiaru dawać im darmo, ani nie kwapił się dożywiać. Ni też podstawić niczego, pod wygłodniałe zwykle muchowe gęby. Oganiać się za to, musiał nader skwapliwie bo zamiast strawy, jego samego pożreć chciały.

Pająki na sczerniałej od dymu powale, jedynie miały się tu znakomicie, bo i ciepło było pod dębowym sufitem. Zaś w karczmie ciemno jak w beczce po piwie. Z której to beczki już też jakoś, śmierdziało tęgo octem wraz z resztkami starego sera żółtego, rozrzuconego na glinianej polepie. Przez okienka z pęcherzowymi jasnymi wprawdzie, błonami i tak mało światła wchodziło do wnętrza karczmy. Ale stary karczmarz chociaż nie widział zbytnio dobrze. To jednak słuch miał lepszy nawet od swoich koni, a szczególnie wyczulony był on z racji zawodu swego, na brzęk srebrnych szelągów a jeszcze denarów lepiej. Ale te, nie zbyt często gościły w karczmie Bysławskiej. Chętniej grosze odpływały od karczmarza, do przepastnej kiesy krzyżackiej, niż jego własnej właziły niezbyt często. Płacono mu raczej słabym groszem, czy krzyżackim czy polskim za jedno mu było. Nagle ów żydowina zastrzygł uszami jak, jego własny mały konik, spłoszony nagle, ze spokojnego podgryzania bali ze ściany obórki. Bo oto z oddali słychać było głośny tętent koni. A to niechybnie oznaczało nic innego, jak kłopoty i krzyżaków na karku. Albo i gości z talarami, zaszytymi w pasach na opasłych biodrach, grubych szlachciców może i jakiego rycerskiego stanu? Pomyślał karczmarz, z tęsknotą wielką za jakimś grosiwem. Albo co, i pewniejsze oddziału knechtów krzyżackich z tutejszego Tucholskiego zamku, albo nawet z Malborka, ze śpiewką Tamtaradei na wydętych w wiecznej, pogardzie pyskach, a ledwie widocznych spod wąsisków i bród do pasa. Pewnikiem mocno śmierdzących z daleka, oparami krzyżackiego jasnego piwska jako zwykle. Pomyślał karczmarz. Odgłos wesołych głosów tymczasem i tętent koni przybliżał się z każdą chwilą. Toteż stary żyd zaskrzeczał głośno, do alkowy gdzie jeszcze wylegiwała się służba, jak i jego małżonka nieco, opasła dość Gertruda. Razem z sześciorgiem dziatwy, od mniejszych do całkiem większych wyrostków a osiłków, służących staremu jako straże, do opędzania się przed różnorakimi obwiesiami, włóczącymi się czasami po leśnej okolicy. Wstawajcie mi tam ino żywo! Zaś wyłaźcie mi z wyra! Jeno żywo! Goście ku nam jadą! Zaryczał z nadzieją na rychłe owych zmartwychwstanie, karczmarz. Przeto dębowym kosturem, przywalił na wszelki wypadek, w drewnianą ścianę, z grubych bali dębowych. Aż zadudniło, a dobrze wyschnięta glina, posypała się z powały, i obsypała mu siwy już łeb. Ale efekt był bardziej niźli skuteczny i ospała czereda wyłaziła ziewając gębami, ukazując szczerbate zębiska. Chociaż była już godzina jedenasta z południa, dla nich widać był jeszcze sam środek nocy. Tymczasem galop koński zupełnie ustał a przed karczmą słychać było, nasze wesołe pogaduszki i śmiechy. Co starego zaraz nastawiło, bardziej przyjaźnie do raczej nie spodziewanych gości. W grube odrzwia walnęło coś owemu ze trzy razy, aż echo głośne, poszło w niedaleki las. Oraz po jeziorze w stronę, zwanej bardzo zacnie wsi, bo Teologiem w księgach parafialnych zapisanej. Bo oto u proga karczmy, zatrzymała się przecie jakaś grupa zbrojnych pachołków, a dwóch innych z woza drabiniastego wyłaziło powoli. To byli jacyś dwaj, niezbyt grubi, szlachcice albo może i rycerze? Widać było przecież, na pierwszy rzut ślepiem. Tak pomyślał zrazu karczmarz. Jeden z podróżnych siwy był, jako gołąbek zaś towarzysz jego jak kruk czarny, ale oba za to z czuprynami jak u stracha na wróble. Słomę właśnie wyciągali ze łbów kudłatych, pewnikiem obaj spali w drodze. Bo i oni ziewali gębami swoimi, jak i dziatwa żydowska cośmy ją przed chwilą poznali. Jeno zębów w gębach mieli znacznie od żydowinów więcej. Przy nich dziesięciu pocztowych z chwackimi mordami i z wąsami zwisającymi groźnie, stanęło jak mur dokoła woza. Wyleźli my z niego właśnie przeciągając się z wymoszczonego w środku, obficie słomą. Jak jakie niedźwiedzie z legowiska. Obaj szliśmy do karczmy, obciskając pasy, obciągające nam portki do ziemi znacznie od tuszy albo mieczów długich do pasa. Stary żyd na orężu nie wyznawał się za wiele. Za to łuki cisowe, wyborne z innymi tu we wsi Byszław albo Bysław, z drewna owego wyrabiał. Jako my dwaj weszli do karczmy gdzie stary karczmarz, widząc nas obu kłaniał się polskim właściwie obyczajem, i zapraszał do środka. Z tym że ten z czarną czupryną, był wyższy od tego drugiego czyli gęby mojej i przekraczając progi z miną dumną bardzo wielce, i gębą chwacko, do środka skierowaną. Przywalił łbem w niską powałę, aż się próchno posypało i jakoby kwieciem wiosennym z góry go zasypało całego. Korniki w belkach się pobudziły rychło. A ten zawrzasnął na cały głos. By cię! Zaraz zagroził karczmy spaleniem, razem z kornikami i próchnem, pospołu. Ale po chwili otrzeźwiawszy znacznie. Powiada, swój łeb kudłaty rozcierając. Na przywitanie, grzecznie i z dworskim obyciem, na dworach królewskich pewnikiem nabytym. Niech będzie pochwalony. Czego ta powała, w gospodzie waszej, takoż niziutko siedzi? Co gospodarzu? I zaraz dodał do tego. Coś mi tu gnojem jedzie, od was miły, zapewne gospodarzu. Czyście to zębiska? Chociaż z rana wy myli? Zapytał się, z miną pańską wielce, ten kudłaty o czarnej czuprynie. Na co karczmarz, widząc że z bardzo dwornym kawalerem ma do czynienia odparł, nie mniej dwornie. Co mnie tam, myć zębiska jaśnie panie? Jak mnie dwa zęby się jeno ostały od tego, jako mnie moja Gerta przez gębę miotłą przejechała. Pewnikiem byliście bardzo, napite karczmarzu, i po temu wam niewiasta wasza, gębę obiła? Pytał Piotr jak przynajmniej prokurator zakonny. Jam jako żyd, nie pijący jestem. Szybko odparł stary. Ale co mi tam! Jam pijący jest czasami i mój kumoter takoż, jeszcze więcej. Można rzec by nawet, że kumoter mój cięgiem by pił, byle co i byle gdzie. Grunt jak to, on zawsze powiada, musi być to coś, co przy ciągłej wesołości, i cały czas, jego rozum utrzymuje. O ile go ma w ogóle. A znając owego od wieków, mniemam pewnikiem i słusznie, że mu go brak całkiem. Ale nie wasza to rzecz, karczmarzu jeno moja udręka z tego powodu. I króla naszego Jagiełły, który się go z dworu Wawelskiego pozbył, razem ze mną niestety. Zatem, gospodarzu miły. Wina i miodu dawajcie jeno żywo, żydzie. Bo to nie idzie mnie, o waszą gębę wcale. Jeno o moją własną, bom spragnionym jest jako beczka pusta. Ta o tu! Zaś łapą pokazał na okazałą, wspomnianą wcześniej beczkę po piwsku pustą. Patrzajcie ino. Ręką w rękawice łosiową opatrzoną, w brzucho swoje się popukał. Kumoter mój takoż samo. Co to, kronikarzem króla naszego jest, jaśnie nam panującego Władysława II Jagiełły jakom przed chwilą wam karczmarzu wyjaśniłem składnie. Jam jest zasie malarzem nadwornym króla naszego Władka drugiego. A po zamkach i komturiach okolicznych krzyżackich, poszukujemy niejakiego komtura tucholskiego tfu, Szwelborna Heinricha. Do którego sprawę pilną mamy. I glejt od wielkiego mistrza a,i pozwoleństwo na podróże. Po owym tu, państwie zakonnym w zanadrzu, za pazuchą mamy schowany głęboko. A jedziemy teraz właśnie do zamku krzyżackiego na Tucholi, naszego znajomka onego. Jakom rzekł wam, szlachetnego tfu, i parszywego zarazem, komtura Heinricha Szwelborna odwiedzić. Przeto powiadam sprawiedliwie wam, sprawiajcie się bystro bom to i cierpliwym nie jest zbytnio. A o głodzie, bywam zaczepny i niebezpieczen bardzo mocno. Miłościwy panie, i rycerzu! Już pędzimy my wszystkie, co by usłużyć wam jaśnie panowie godnie. Ale też obroku dla koniów naszych zarzucić idźcie, jeno bardziej niż, obficie. I wody im migiem zadajcie, nie splesłej aby i zastałej od niedzieli. Jeno świeżej ze studni. Pojmujecie wy po chrześcijańsku? Powiada Malarczyk w pas się trzymając. Na to żyd powiada. Co nie mam pojmować? Swój rozum mam, jeno żydowski. No! I patelnie jajczycy z kopca jajców. Niechaj tam wasza stara uczyni, jeno migiem jako powiadam. Szafranu zadajcie mi nie skąpiąc zbytnio, bo przyprawione jadło tylko według chrześcijańskiej, recepty jadam nie zaś. Jako wy jadacie wedle, owej żydowińskiej mody. A macie wy, szafran? W swojej komorze, w ogóle mój karczmarzu? A juści miłościwy, Panie że mamy, czemuż to nie mamy mieć, owego? Lećcie zatem ino, tak bardziej niźli bystro. Jeno takoż latajcie składnie, co by po ciemku łba sobie nie rozbić, o powałę chałupy waszej, jako ja, się po ciemku właśnie roztrzasłem. Bo ciemnica tu okrutna jako widzę, w lochu na zamku królewskim w Krakowie. Albo lepiej rzec wypada, w Tucholskiej czy tam zgoła, Malborskiej wieży. I światła dawać na stoły, nam tu żywo. Jako szlachcie przystoi. A nie! Co bym tu wymacywał o ćmoku, gdzie co stoi, albo leży na stolnicy. I obrusa czystego rozłóżcie, bom to i obrzydły na brudactwo, żydowińskie i każde inne, mocno jest. Wygłosił litanię żądań Piotr. Dzbany wina dwa, za niecałe dwie chwile wylądowały na brudnym stole, aż poczerniałem ze starości a i pewno z tęsknoty za szmatą i wiadrem wody z jeziora albo ze studni. Przed tym jednak wytartym szmatą koloru mocno szarego, przez grubą małżonkę żydowską. Pachołkom naszym takoż samo piwska dwa dzbany, albo i trzy dajcie, i wina jeden im zanieście i pieczystego jakowegoś, a chlebiska razowego bochny ze dwa. A jako u żydowiny, pewno wieprza żadnego u was się nie uświadczy co? Zapytał Piotr, zaczepnie z miną groźną bardzo, jako i zwykle. Czemuż to jaśnie panie? Dla gościów naszych jeno co by szelągiem ze srebra żywego płacił, albo i choć groszem zwykłym, w komorze wszystko się najdzie. Jeno sobie zważajcie żydzie mój, co by sprawić się łacno. Bo jakoż nie sprawicie się dobrze? Kijem przez plecy zapłacą wam pachołki nasze, a zamiast grosiwa guzy na łbie za zapłatę godziwą otrzymacie. No to ganiajcie. I migiem bom głodzien jest bardzo wielce. Komenderował Malarczyk królewski. Wasza miłość, jako ja widzę, zawszeć pewno głodzien jest wiecznie. Bo to, jako wilczydło czarne, z czerwonymi ślepiami spoglądacie na mnie. Co mi tu o wilczych ślepiach prawicie, gospodarzu? Nie mam ja ślepiów czerwonych wcale, jeno o piwska ciemnego kolorze. Ślepy, wyście to? Zresztą. Nie będę, was z resztą jadał zaraz przecie, boście to i pewnikiem twarde bardzo, i niesmaczni są wielce. A od waszego żydowskiego mięsiwa mógłbym to pochorować się i pomrzeć zaraz pod płotem waszym. Jako ów zdechły kot co na szyldzie nazwą stoi. Ale za to, jako się dobrze mi sprawicie. Obiecnę wam że w kozła albo owce was, nie przemienię. Za to do mnie a swego kompana rzekł głośno. Kumotrze mój stary i raczej niemiły, poweźmijcie ów kubas gliniasty a pociągnijcie se mocno do dna samego. Powiedział do mnie Malarczyk władczo. Coś mnie zaśmiardłe nieco kwasem, wino owe. Powiadam owemu. Bo to wiecie, mój durny kumotrze Pietrze, że węch u mnie jako i u was dobry jeszcze bywa. Nie przewąchiwał ci ja jeszcze napitku onego. Jeno owego karczmarza co mnie i cebulą i serem zarazem w mój nochal olbrzymi zajechał. A zaś spoglądał się, na mnie jako kozieł wściekły. Cóż to, i nie dziwota. Jakąś mu to tyradę przepiękną i kwiecistą zafundował z rana. Powiadam mu na to. Ale napijmy się toż w końcu, jako szlachcie godnie przystoi. Bo mi w gębie, jak w studni jakiej zaschło. Ano racja to jest. I zaraz pożywić się pilnie musimy, boć to droga nam od Krakowa daleka, a od Bydgoszczy, m zgłodniał jako wilk czarny, przez bór jadąc. Bo to i po drodze co było przecie, to zjedli my i wypili oba. Powiadam kmiotkowi. Jam niczego nie pijał. Sam, eś to dzban trójniaka wypił, jako nasz smok wawelski. I ślepia ci się świecą, jak ogniki węgielne jakieś. Jako u onego wilka. Co to karczmarz mnie, o nim gadał. Powiada mnie z głupia frant. A na popas, i na nockę, gdzie to staniemy kumotrze łotrze? Zapytałem tego kmiotka krakowskiego ugodowo. Ano tego to jeszcze, m nie opatrzył snadnie. Co i to myślę, że tu, przy gospodzie owej, do rana spoczniemy raczej bardziej niż bezpiecznie. Bo to tylko mnie idzie o to, aby zaś nam koniowie nasze, nie popadały na pysk z owej turbacji. I rycerze nasi, bo to przecie, musiał by jeden drugiego na swoim, własnym garbie targać. A one grosiwo i szelągi a owe kwartniki coś, to od króla naszego my dostali, na mitręgę w podróży masz kmiocie wawelski jeszcze? I nie pogubiłeś ich czasem? Zapytałem znowu przezornie i dwornie zarazem. Co zasie wam kumotrze, do moich szelągów i grosiwa? Com je od króla naszego wydarł za krwawice moją i zapłatę za posługi w drodze? Ano nic mnie do nich. Jeno żydowi owemu, byście to kumotrze mój, i kiepcze, zapłatę za mnie poczynili. Jako za kumotra starego przystoi. A co to? Swoich już, groszów czy, denarów i szelungów czy tam braktetów krzyżackich, kumotrze pisarczyku nie macie? Mam je jeszcze, jenom myślał sobie co mnie to w biedzie strasznej kmiocie pruski, poratujecie. Już widzę ja to, jaką biedę ty klepiesz. Ale tam, niechaj będzie ci, jako gadasz. A i juści, jeden drugiego wspomagać godzien jest. A od tego zbawienie wieczne otrzymać, na Sądzie ostatecznym tylko może. Rzekłem temu kmiotowi kumotrowi swojemu. Ano, dobrze to i jakoś bardzo sprawiedliwie niby, prawicie kumotrze durny mój. Obmyślę zaś to co mnie tu rzekliście. I jako podjadły godnie, jajczycy na boczku, i piwska popiwszy odpowiem wam bystro i niezwłocznie. Bardzo dwornie i jako u mnie bywa, grzecznie zawszeć. Gospodarzu! Gdzieście to za jajkami na jajecznicę, za Malbork? Albo, do Szczytna względem krzyżaków poleźli? Bom to już za wami umyślnego chciał puścić i w dyby was zakuć. Za ociąganie się w służbie, wobec nas tu siedzących daremnie i głodnych wielce. Zakrzyknął Malarczyk głośno. Jak, tylko karczmarza na powrót w izbie, po ciemku zobaczył. Oporządziłem z synami moimi, wasza miłość, szkapy wasze i pachołkowie wasze gęby, darli co im piwa i wina a chlebiska i pieczystego zbrakło. Nie są oni, pachołkowie żadni, jeno rycerze króla Jagiełły wszyscy, rzekł Piotr. Helcia i Gertruda! Wikcia! Wrzasnął teraz, karczmarz z kolei. Podawajcie migiem mi jajczyce na stół, bo panowie szlachta, bardzo głodne. Świece grube, tymczasem zapalono i na stole stanęły. Za pismem świętym, rzec by można. I stała się światłość. Rzekłem owemu jako światły pisarczyk. Na to karczmarz. Zawrzasnął znowu. Żywo mi tam w kuchni. Zaś koślawa nieco służąca, Wikcia zaraz, i to migiem przykuśtykała z wielką, czarną od sadzy patelnią, jajecznicy pachnącej mocno. Aż i odór kwaśny po piwsku nieco, odszedł od drewnianej z bali dębowych gospody, hen daleko za tucholskie bory. Szlachcice czyli my, łyżki drewniane rzeźbione misternie, z za cholewy wyciągnęli oba. Wytarli, m je starannie, szmateczką nieco jeszcze czystą. I nic nie przegadując, jeden do drugiego, zaraz bardzo smacznym mlaskaniem i siorbaniem a bekaniem, lubo pociąganiem wina z dzbanów się zajęli, my oba. Cisza jako taka nastała, ale za to muszyska zaczęły muzykę głośną, razem z oboma podjadającymi smacznie chcąc też, pożywienia zakosztować latały przy stole, przy gębach naszych nisko. Poweźmijcie kumotrze Pietrze, trzaśnijcie czym, te muszyska straszne, bo mnie z gęby pożywiać zaraz się zaczną. Zagadałem do trutnia czarnego. Jak wam kumotrze kmieciu, muchy straszne, to odgońcie sobie je sami, mycką swoją choćby, albo czym tam na podorędziu macie. A mnie w spokojności spożywać hojne, dary boże dozwólcie. Odparł dwornie Malarczyk królewski. Jedzcie albo pożywajcie i popijajcie kumotrze, mój smacznie. Rzekłem na to trutniowi. Karczmarzu? Zadarłem się nagle, wielką armią muszysków przestraszony. Czego to, znowu pan sobie życzy? Miłościwy panie? Na to zaś zapytałem. Co to u was w tej, karczmie, muszysk, ów tyle, co i w oborze ze świniakami jakiej? Przecie ciepło na dworze jest panie, to i muszyska do izby zaraz lezą. Rzekł na swoje usprawiedliwienie karczmarz. A może to, jaki trup krzyżacki u was w szafie ukryty siedzi? I nim nas to chętnie karmicie, a bardzo tanio. Na strawie smacznej szczędząc? Zaś jak się nas z karczmy pozbędziecie. Sami będziecie żarli owe specjały, ze smakiem. Powiadam owemu niejakie podejrzenie biorąc. Co też wasza miłość, za bzdurstwa jakieś, mi tu powiada? Trupa u nas żadnego w okolicy karczmy nie ma. Chyba jeno te tylko co od dawna, po cmentarnych mogiłach leżą, wedle kościółka naszego. Powiada na to mi żydek. A w waszej karczmie starej? Aby po nocach, czasem, coś nie straszy? Zapytałem nagle i przebiegle. Na to karczmarz ze szczerością wielką mi powiada. Czasem licho jakie w kominie wyje, a i diabeł czy bies jaki, albo i kłobuk, czasem zagląda. Powiedział z dużą dozą wiedzy, w tych sprawach, karczmarz. Jeno tylko czosnku na pościeli obficie położyć, to i przystępu dla niego nijakiego nie ma. Co mnie to o czosnku gadacie? Przecie czart, czy bies piekielny? Czosnku żadnego, się nie boi. Jeno strzygi i upiory, od niego odstępują snadnie. Powiadam kmiotkowi zgodnie z najnowszymi, wynikami dla nauk tajemnych. Coś mi się to zdaje, że wasza miłość na strzygach i upiorach się nie wyznaje! Albo i na czartach wcale? Rzekł żyd machając na moją wiedzę, łapą. Jako że, to ja? Nie znam się? Toż to ja samotrzeć, księgę grubą jak wasza żonka? Jak jej tam? Bom to prze, pomniał? Mój karczmarzu, napisałem o tym, właśnie. Powiadam owemu swój naukowy dorobek, w ślepia żydowskie mu rzucając. Gerta, rzekł w międzyczasie usłużnie karczmarz. Każdy nieuk wie, nawet o tych sprawach wiele. Czym to, od wampira i strzygów a diabłów się ochraniać i odganiać siły nieczyste, każdy chrześcijanin dobry, wiedzieć powinien. A wy mi tu żydzie nauki dajecie, jak żakowi jakiemuś, na wykładach z alchemii w akademii Krakowskiej? Powiadam wam to ja. Jako uczony mąż w tych sztukach tajemnych, bardzo wielce. Że to właśnie, czart czosnku się nie boi, jeno wampiery i strzygi. Rzekłem owemu niedoukowi. Wasza miłość swoje wie, a ja tam swoje. Rzekł mi nie ugięty w swojej wiedzy tajemnej karczmarz. Wszystko i mnie, takoż to za jedno jest. Odparłem mu, beknąwszy jak krzyżak po piwsku. Zaś Malarczyk zaraz. Amen, mu dodał. Słomy świeżej i siana dla koniów. Nie splesłej aby, do stodółki takoż, lepiej zaraz tam nanieście, bo to i ludzie nasze utrudzone strasznie, i koniowie takoż bardzo mocno są. Niźli spierać się ze mną, o kierunki nauki, w rozprawach tajemnych. Jakom już wam raz powiadał. Ot co. Na co karczmarz nie dając się zbić z pantałyku powiada mi prosto w ślepia. Przecie, m już dawno koniów i rycerzów waszych miłości zaopatrzył, we wszystko co trza. Czym mnie zawiódł, w sam ciemny róg karczmy. To powiadam owemu na ugodę. Bom to ja przemyślał sobie właśnie, z kumotrem moim kudłatym do rana u was zagościć. A izby jakie? Godne aby, stanowi naszemu wysokiemu macie? Gadajcie mi tu ino żywo! Coś, panie szlachetny, izb dla gościów na pięterku mamy. Nie wiadomo jeno czy wam, panom Krakowskim do gustu, owe izby podpadną? Nie wam, karczmarzu za nas, oceny swoje gadać. Po obiedzie mam nadzieje, smacznym bardzo, oprowadzicie nas po karczmie swojej. Powiadam owemu a tajemnymi naukami napasiony w komturii tucholskiej za młodu, pytam karczmarza przezornie. A ona? Owa karczma? Czemuż to, gospoda wasza? Pod Zdechłym Kotem się zowie? Bo to i nazwa jakowaś głupia mi się, nieco wydaje. Pod zdechłym kotem? Mogła zwać się by? Równie dobrze pod wisielcem krzyżackim. Albo, pod zgniłym czy zdechłym truposzem zgoła. Lubo, nawet pod miotłą czarownicy, czy baby jagi. Powiadam po łbie się drapiąc, bo mnie chyba coś w łeb nagle użarło. Nie wiadomo, mi panie. Takoż ona się i zwała już z dawien dawna. Com to ją, od krzyżactwa z zamku na Tucholi w dzierżawny czynsz powziął. Ze dwieście roków, albo i więcej, ona tu w Bysławiu przy samym jeziorze stoi. Krzyżacy zmian żadnych, pod karą gardła dokonywać zakazali panie. Dziwaczna nazwa, karczmy waszej jest. Bo to wiem, ja? Zwyczajna nazwa dla karczmy jako i drugie karczmy, nazwy mają. Rzekł żyd. A rycerzy z czarnym krzyżem? Gościem tu często stają? Powiadajcie bystro gadam owemu na swe obowiązki, wobec króla naszego zważając wielce. Jeno, jako miłościwy panie, po grosiwo ich skarbnik z Marienburga przyciągnie raz, na pół roku. A co miesiąc każdy, tutaj przyjedzie tucholski skarbnik. W drzwi kosturem dębowym, albo częściej mieczem, wali jako i wy panie. Ja tam w nic nie walił, powiadam zgodnie z prawdą jeno tamten, kmiot. Powiadam żydowi, ślepiem pokazując owemu na Malarczyka. To i co, wtedy bywa? Ano co ma być? Krzyżacy, podjedzą i popiją wina albo i piwa, jako wasza miłość. Jeno za nic nie zapłacą. Zapłatę dzierżawną wezmą i jadą dalej. A zwierza po okolicy dużo w borach macie różnego? Co jest panie, to zakon żelazną łapą trzyma. A nam za wszystko płacić srebrem nakazuje. My zapłacimy pewnikiem raczej, nie bójcie się karczmarzu. Rzekł Malarczyk. To i pewnikiem pod koronę byście, wy woleli? Zapytałem znowu, jako bardzo podstępny skryba królewski. Jako żywo panie. A rzeknijcie mnie żydzie miły? Czyście to bardziej? Za królem, naszym Władysławem Jagiełłą, wolicie? Czy jeno przed panami z krzyżem czarnym na plecach i płaszczach, poszanowanie i strach, jako mniemam, macie? Panie, jam jest żyd ubogi co mnie tam, lubić czy nie lubić kogo. Odparł wielce uprzejmie, i bardzo dyplomatycznie karczmarz. No, a jakobym wam grosiwa do sakwy włożył? Opowiecie mnie co zakon krzyżacki, po okolicy wyczynia i czym tu stoi? Powiadam owemu, jako księdza Kurowskiego szpieg niezbyt zamierzony, a nauczany przez owego, aż do znudzenia arkanów szpiegowskich. Zaś gdzie tam, miłościwy panie. Ubiją panie mnie, i żydowi, ny moje, jak prosie na niedzielę wielką. Jakoby z wiedzieli się, że wam koronnym coś donoszę. A kto was tam mój karczmarzu, na wynosy jakieś prosi? Rzeknijcie nam jeno, co nieco, co o Krzyżakach wiecie, a grosza nie poskąpimy ani ja, ani kompan mój co to go aniołem pozywają. Aniołem ci on jest? Powiadam zgodnie z kierunkiem myśli królewskich. Przerwał mi nagle, wystraszony karczmarz. To mu zaraz powiadam, aby do zmysłów żydowskich za bardzo nie dolazł. Ano, i juści jako żywo, co myślicie sobie? A jak sprzeciwicie się onemu temu tam trutniowi, co siedzi wedle stołu, na łbie czarnemu. W kruka, albo w mysz polną, was zaraz przemienić może. A co gorsza dla was, żydzie mój miły, ochrzcić was może i z żydowskiej wiary wyzwolić. Albo w jakiego komtura krzyżackiego pomieniać! A juści że może, on takie cuda czynić? Zapytał z wielkimi ślepiami przestraszony nie na żarty, karczmarz. Jako mnie mężowi uczonemu na akademii krakowskiej, nie wierzycie? Zapytajcie się onego trutnia na łbie czarnego? Powiadam owemu czując już jaką to przewagę nad krzyżactwem, moją zmyślnością mogę dokonać. Nie będę się przepytywał jego, bom to i ciekawien zbytnio nie jest. Odparł szybko karczmarz. A to widzę że i z mądrością wielką, gadacie Jonaszu. Powiadam owemu. To ja się za was, sam mojego kumotra łotra zapytam? Czy to on czary rzucać umie? Nie trza wasza miłość, nie turbujcie się zbytnio, rzekł jeszcze szybciej karczmarz. Nic to, nie bójcie się. Jako on podjadły, i opitły, to i jako sam anioł miły jest bardzo. Ej czarodzieju wielki i zamorski! Zawołałem głośniej do czarnego trutnia. A czego tam wam kumotrze biały? Łbie durny, a siwy trzeba? Niczego mnie trza, bom to i po owej jajecznicy spasły, się poczuł wielce bardzo. Jeno nasz karczmarz żydowi, na, chce was zapytać dwornie bardzo, panie. Czy jesteście wy? Mistrzu nauk tajemnych, czarownikiem wielkim? Czy jeno tylko bardziej pośledniego rodzaju? A wam kumotrze od pisaniny kronikarskiej, i z onej tłustości jajecznej? Czasem klepek we łbie nie poprzestawiało, lubo wam na polepę nie spadły ze łba? Albo blekotu, żeście się pewnikiem obżarli? Miast onej jajczycy? Odparł Malarczyk Piotr. I bekasz jeno jako kmiot jakiś lubo Niemiec jakowyś, bez opamiętania żadnego. Na co, m rzekł dwornie owemu, zawrzyj gębę trutniu. Zaś chciałem powrócić zaraz do swoich obowiązków wywiadowczych. A wy nasz dziki gospodarzu? Jakoweś imię? Czy coś tam, na kształt onego starego testamentu, macie? Zapytał żyda na to Pioter, z pozornej drzemki się jak by nagle zbudziwszy a przez co wytrąciwszy mnie całkiem z bieżącego przesłuchania. Jestem Jonasz, odparł karczmarz. Jako jesteście, Jonasz to i pewnie zmawiacie pacierz nasz? Ojcze nasz? Zapytałem do tego jeszcze po pisarczyk, owemu. Jam żyd jest i Tory, się swojej od urodzenia, trzymam. Coście to mnie panowie szlachta, opadli jako owce? Wilki dwa. Czarny i biały w lesie? I pojąć już niczego z tego nie mogę. Powiada Jonasz. Nie pojmujecie wy nic, karczmarzu, bo tu o wielkie sprawy teraz idzie. Ot co. Idźcie zasie Jonaszu, do komory swojej i niech strawy wasza baba na obiatę dobrej a smocznej uwarzy. Z krakowska do was, jak do swojego to gadam. Bo to, musicie wiedzieć Jonaszu, że na Wawelu smok wawelski wielki był. Jeno, go ten tu, czarny na łbie Malarczyk królewski siarką napasł. Aż pękł z hukiem na części cztery, z takiej karmy, ów smok, wody z Wisły, się zaraz po tej kuracji, ochlawszy mocno. Bo w trzewiach go, gorączka żarła. Przytoczył ja owemu, dla wesołości starą legendę krakowską. Na co, usłyszawszy opowiadanie o smoku wawelskim, kumoter Pioter palcem w łeb, swój się postukał. Zaś zamamrotał pod nosem coś jako, kmiot prawdziwy. I na ławie znacznie poprawił, ślepia swe przy zmrużywszy, jak by do snu miał zamiar się pokładać. Jeśli zaś idzie o strawę, pamiętajcie mój karczmarzu. Jeno żeby nie z żydostwa mnie tu zalatywało. A tłusto i smacznie po polsku i szlachecku, było. I szafranu, mi dajcie, jakom przy jajczycy, wam nakazał. Powiadam uprzejmie owemu. Karczmarz Jonasz nasz wysłuchawszy tego wszystkiego, zaś zaprawdę wolał iść szybko. I poszedł jak na wiek swój raczej raźnie. Jak Jonasz karczmarz uszedł z izby. Obaj my jako szpiedzy, biały i czarny, jak by ksiądz Trąba głupszych pseudonimów szpiegowskich już wymyślić nie mógł, przysiedli my na ławie. I cichcem o czymś gwarzyć poczęliśmy w tajności wielkiej. Słuchajcie wy kumie a trutniu, i Piotrze nie, zbytnio święty. Bo to ważna rzecz jest. Ów glejt, od wielkiego mistrza Konrada, tfu von Jungingena, w sakwie dobrze ukryty masz? A juści że dobrze mam go schowany. Bo i czego to, się o niego pytasz kmiocie krakowski? Bo waruj mi się, go zagubić gdzie, albo coby ci, go kto nie wykradł z sakwy. Noszę ci ja go dobrze ukryty, i nie gadam nikomu gdzie on, się chowa. A to i dobrze. Odparłem na to nie jako szpieg królewski, jeno przecie jako pisarczyk królewski od owego glejtu bardzo mocno uzależniony. Jeśli o łeb mój durny, by czasem krzyżakom szło. To teraz gdzie pojedziemy? Jaki to plan macie? Kumotrze krzyżacki? Na to, przecie Malarczyk, dłużny mi nie był. I powiada. Sam, eś jest, jak ten Konrad zdechły wielki mistrz, i łeb siwy masz jako on, i do niego, podobny, ś jak by bratem twoim był. I do nich możesz, snadnie przystać, ty zakało krzyżacka. Ale tam, niechaj ci będzie. Przecie trza nam, zoczyć jako się na Tucholskim zamku Krzyżacy mają, i po drodze dalej. Może na Chojnice i Człuchów ruszymy? Obaczyć jaki war, tam się przeciw królowi naszemu i Polsce jako królestwu naszemu czyni? Niebezpieczna to rzecz leźć nam, tam tak daleko. Jakoby lwu w paszczę, sami leziemy a rycerze nasi takoż samo. Glejt od wielkiego mistrza dla, nas król uzyskał, za tym jako żeśmy się komturowi tucholskiemu Heinrichowi von Szwelbornowi tfu, co za parszywe nazwisko całkiem niemieckie. Na tym durnym polowaniu, przed dzikiem uciec i z, ratować się onemu my pomogli. Możemy przeto w jako takiej spokojności po tym zakątku piekielnym gdzie tylko chcemy, łazić. No, możemy niby. Ale? Alem po to pytał was kumotrze mój durny czyście to, glejtu owego, gdzie nie zapodziali. Już portkami trzęsiesz? Zapytał mnie Piotr. Na com wzruszył ramionami aż blachy o sobie znać dały że przecie, czas już z grzbietu je zdjąć. Tymczasem i południe minęło, i karczmarz Jonasz, z wiadomościami nowymi do nas przylazł. Jeśli panowie rycerze? Albo z was szlachta? Głodem wielkim przymierają, obiata w kuchni gotowa.

I możemy podawać. Dawajcie zasie Jonaszu, co macie, a z boku możecie sobie wedle nas przycupnąć. To i może wam co ze stołu naszego spadnie. A i u, gwarzymy co nieco. Ale, przede obiadem niechaj baba wasza szmatę jaką poweźmie i ów stół czarny, raz jeszcze ze smoły zetrze. Powiadam mu dyplomatycznie raczej. Nim usiedli my do czystego już stołu, przed karczmą znowu jakieś hałasy przerwały obiatę. Wyrostek żyda Je, chuda, przyleciał z okrzykiem. Ojciec! Ojciec! Krzyżaki jadą. Mój kumotrze, tośmy pewnikiem wpadli jako śliwka w kompot, zawyrokowałem kmiotkowi. Na co, tamten rzekł do mnie. Czego to portkami mnie trzęsiesz i cały się, za w czasu? Glejt wielkiego tfu, mistrza mamy? Mamy! Jeszcze będą nas nosić na ramionach jako dziwa jakie, obaczycie sami i ślepia twoje durne ze strachu. Albo jako barany związane w kij z obory, do wieży. Nie za bardzo ciekawym onego spotkania. Powiadam kmiotowi. A jak ten knecht głupi? Ani czytaty ani pisaty nie będzie? To cały wasz glejt mój kumotrze kudłaty na rozpałkę pod piec onemu Jonaszowi dać możecie. A coś ty zdurniał ośle stary? Przecie na glejcie pieczęć ich niego mistrza wielkiego widnieje. A tu każdy osioł i koń krzyżacki zna ową pieczęć i przed nią zaraz czapkuje. A honory czyni temu co glejt mistrzowski ma. I to. Nie byle jakie. No obaczymy zaraz? Jako się twój glejt sprawi. Przeto zajrzałem w okienko, i zdębiałem ze strachu. Tymczasem podjazd knechtów, zlazł z koni rosłych jak byki. Piechocińscy pokładli się w trawie i zipali pod płotem rozgłośnie. Zaraz tam ich, karczmarz piwskiem zimnym poleciał poić szybko. Odrzwia od karczmy zaskrzypiały, nagle głośno. Do izby wlazł krzyżak rosły, jak wielki dąb i rudy na łbie jak lis, a od proga szybko po szwabsku, zaraz szwargotać począł. Spojrzał bardzo groźnie spod stalowej podniesionej przyłbicy, na nas dwóch podróżnych. Zdjął hełm, z rudego łba i z hukiem na stole postawił. Aż pawie pióra zakołysały się, raz w lewo raz w prawo. I zapytał po polsku z niemieckim twardym akcentem. Coście to za jedni obaj, was? A Piotr zaraz ci, migiem glejt z za pazuchy wyciągnął i przed ślepia rudemu krzyżakowi podsunął. Krzyżak ów, zobaczył pieczęć wielkiego mistrza Konrada i podpis, Ulryka von Jungingena, i zmienił zaraz ton rozmowy. I już nieco łagodniejszym wzrokiem spoglądał, na nas obu. Zabulgotał tylko z szwabska szybko. No ja, ja, das gleit ist rychtig. Ale może wy go raczej komuś, skradli? I jako szpiegi łazicie od komturii do komturii na przeszpiegi, was? Na to jam, a skryba dworski powiedział do krzyżaka. Was, was, a gdzie kwas? Malarczyk Piotr, kopnął mnie pod stołem, jako durnego kronikarza. Przeto jam zawrzasnął z stronę, krzyżaka. I swego kompana bo razem z tamtym usiedli, obaj po drugiej stronie stołu. Coś zdurniał ty, stary ośle? Krzyżak nie wiedział do kogo ja, się tak wydarł głośno. Przez co stracił nieco z fasonu. I zaraz łagodniej zaczął pogadywać do nas obu. Wy obydwa Polen ja? Ja, ja, ja powiedziałem krzyżakowi. A wy jesteście rycerzu szlachetny? Szwaben? Do krzyżaka zagadałem niby ciekawie. Ja szwaben ist nicht, ja aus Turingen. Turingen sruringen przedrzeźniałem owego. Na co, znowu otrzymałem kopa pod stołem od kudłatego czarnego. No ja! A na co wy nach Tuchel jechać chcecie? My za czym? Do starego naszego znajomka, z zamku na Tucholi a waszego komtura dzielnego, Heinricha Szwelborna, aż z Krakowa, jedziemy. A wam co do tego knechcie zapyziały? Rzekłem, jemu raczej zaczepnie. Zważywszy na strach przed chwilą, na widok krzyżaków okazany, trza uczciwie dodać, miałem niezły. Ja nie żaden knecht a skarbnik Tucholskiego komtura jestem. Za podatkami ich faren. No to jedź ty sobie z panem bogiem w jedną, a my pojedziemy w drugie stronę. Na? Jak to gadasz? Tuchel czy jakoś tak? Wam krzyżakom, to się raczej jakoś tak, po błazeńsku, wymawia. Deutchs ist das stadt. Deutsch powiadasz? Ach, nie wiedział ja. Rzekłem do siebie. Ale teraz pożywić się zamiar mamy, bo to czas na godne jadło przyszedł. A głośno powiedziałem łagodząc sprawy niejako, do rycerza rudego. Przeto przycupnijcie sobie rycerzu, z nami i spożyjcie cokolwiek strawy na drogę. My ze swego, karczmarzowi płacimy. A jak tak? To chętnie także, coś essen. Żebyś tylko się, udławił raz dwa, okiem nawet nie mrugnąwszy. Jednego mniej by było, krzyżaka na świecie ty szwabie, parchaty. Mruknąłem znowu, cicho pod nosem. A głośno rzekłem znowu, bardziej niż dwornie. Siadajcie zacny rycerzu a pożywajcie, z nami w pokoju i smacznie, a głośno jako u was potrzeba przy stole, mlaskajcie i bekajcie. Zgodnie z modą niemiecką. I pomyślałem już całkiem po cichu, ależ ja fałszywi, en się uczyniłem ostatnio. Ku jakiemuś spowiednikowi będę musiał przystąpić tutaj, gdzieś szybciej i to niezwłocznie. A plecy obić sobie batem z kulkami na końcu, zdrowo. Albo i nie, bo jeszcze i owe krzyżaki mnie prędzej wyręczą, i obtłuką gęsto, nim to pomyślał ja sobie. Będę zaś wyglądał jak, duża gruszka dobrze obtłuczona, co z wysokiego drzewa na ziemię zleci, i prędzej spleśniała będzie, nim ją kto do gęby weźmie. Karczmarz już zaczął przynosić wraz ze swą służbą, trzy dzbany gliniane wina, dwa piwa, jeden półgęsek. Trzy kury pieczone. Golonki trzy w piwie gotowane. Duży bochen chlebiska czarnego. Pasztet z sarny. I zupę z brukwi. Sztućce zasie już każdy podróżujący miał jako zawsze, swoje i wszyscy usiedli my w pozornej zgodzie. Krzyżak zaraz pierwszego z brzegu największego kapłona pieczonego, zagarnął i żreć począł chciwie, aż mu tłuszcz kapłoni, zwyczajem krzyżackim, ściekał obficie, po zarośniętej gębie. A to nie pomodlicie, się z nami rycerzu? Przede posiłkiem, jako zakonnik prawy? Zapytał krzyżaka Piotr. Och ja, ja ich całkiem vergesen pardon, łaskawi panowie. Teraz to my łaskawi, a przed chwilą chciał nas chyba w powrósła okręcić i na koniu wpół przewieszonych przez kulbakę, zawozić do jego Tuchel. Znowu pomyślałem. Przeżegnali się my wszyscy trzej. A krzyżak znowu, z gębą pełną kury, pyta. A jakie imię? Wasze panie? Zwrócił się do czarnego na łbie, malarza dworskiego. Jam jest Pieter z rodu Sałatków. Zowię się Pałatka alibo Łatka. Czy jakoś tak. Zapomniałem ze strachu w pierwszej chwili, że to nas arested, zaraz chcecie. A wy wasza miłość? Zwrócił się do mnie. Ja jestem dupas prostakastas aż, z Grecyji. Na dworze króla Jagiełło, wym dzieje jego spisy, wam od dawna. Skłamałem jak z nut jak bym śpiewał owemu, co do owej Grecyji oczywiście. Ale, to chyba nie imię, jakie na krzcie świętym wam nadali panie? Muszę rzec wam rycerzu jako na spowiedzi świętej. Nie, jam jest ze chrztu świętego, Krzysztofem zwany. Patrona mam swojego, co to wszystkich podróżnych w opiece ma. To i was też rycerzu. A drugiego patrona mojego, nazywają Janem od świętego Jana Chrzciciela. Jeśli wiecie rycerzu, jako zakonnik? O czym tu, gadam wam, przecie? No ja, ja ich ferstein. A z rodu, jeno po ojcu swoim Der das was, się zowię. Toście panie Niemiec, jako i ja jestem. Żaden ja ci Niemiec, nie jestem, a po reszcie sam nie wiem, jeno pewnikiem nie jestem, Niemiec żaden jako wy rycerzu. U nas na dworze Krakowskim, jeno jeden Polak znaczny, jest ze szlachty a niemieckiego pochodzenia. Zyndram z Maszkowic się zowie, znacie wy go, rycerzu? Naturlich na to rzekł Krzyżak. Na turnieju w Marienburgu, ze trzy roki temu. Z konia mnie zwalił. A wy gdzieście to porodzone byli panie? Pyta się mnie, kurą mi prosto w pysk mlaskając. Ja? We wsi Piła. Ach ja, ja das ist Schneidemhul. W naszych to niemal, granicach ten gród leży. W sąsiedztwie, Nowej Marchii gród jest taki, czy wieś taka właśnie, Schneidemhul. W jakiej marchwi? Starej czy nowej marchwi? Powiadajcie rycerzu? Zapytałem bardzo dwornie. Nowej marchii, przecie powiadam. Rzekł krzyżak. Toście jednak Niemiec. I poddanym zakonu naszego jesteście. A czemu to królowi polskiemu, owemu Jagielle służycie? Kiedy to on na zakon nastaje i z schizmatykami i heretykami a poganami Żmudzińskimi, się brata. Każdy z nas swojego pana ma, i służyć mu musi tak, jako i wy rycerzu. A my takoż samo. Odparł Piotr. Nie będę ja ci się tu rycerzu ze swojego poddaństwa wywodził, boś ty nie mój sędzia ani prokurator. Jeno gość nasz, cośmy to was oba z moim kumotrem na obiatę sprosili. Powiadam kufel z piwskiem pod ślepia krzyżakowi podnosząc. A prawda, prawda. Ten przepił ku mnie. No ja, wohl. Zakończył dociekania Krzyżak. I gadał dalej. Ich bin jest, Johan von Richtigen z Turingen gród taki, stadt Leipzig geboren. Rodzony. Ach jak, tak? To i całkiem, składnie nam żeś to rycerzu krzyżacki wyłożył. Powiedziałem mu na to. Trzeba powiedzieć, że my obaj jako szpiedzy króla Jagiełły całkiem nieźle jak na razie, sobie radzili z pierwszym napotkanym rycerzem zakonnym. Teraz zaś gdzie jedziecie rycerzu? Zapytał Piotr. No ja, tu po wsiach okolicznych za poborem geldu od dzierżawnych fahren. Ja jechać teraz na wieś Klein Biszlaw, Klondorf, Lobfeldei dali na Suchau i zuruck na Tuchel. Nie mówi się Tuchel rycerzu jeno Tuchola. Powiedziałem mu znowu. Żadne Tuchola das ist Tuchel. A niech ci będzie jakoś rzekł. Już nie długo, jak wam król nasz przetrzepie gacie, będzie po naszemu. Oby ci język sparszywiał, i kołkiem stanął w grdyce, dodałem sobie po cichu. A głośno rzekłem szwabowi prosto w ślepia. To jedź ty sobie i nie ociągaj, się w służbie, bo komturowi Szwelbornowi rzekniemy żeśmy to cię, napotkali w drodze utrudzonego wielce. Herr Gott, danke, dzięki szlachetny panie. Fur mich ist zeit. Abfhart zakrzyknął do swoich knechtów siedzących na dworze. I wychodził już, odrzwia szeroko na oścież, całkiem rozdziawiwszy. Ale i on że wzrostu był więcej niźli słusznego, przywalił łbem w tą samą powałę od drzwi dębowych, położoną o kawałeczek wyżej. Co i przed tym, Malarczyk. Aż się zatoczył, jak pijany a gwiazdy wszystkie w ślepiach swoich zobaczył. Łeb kudłaty rozcierając, klął po swojemu. Donerweter und fafluchte, szaise. Szkoda, jeno żeś to nie utłukł się zrazu. Mielibyśmy mniej roboty z wyplenieniem was z pola naszego. Pod nosem zaśmiałem się dyskretnie. Rycerz w białym płaszczu nagle w drzwiach odwrócił się i zapytał znienacka. A tych zbrojnych dziesięć, pachołków to wasze ludzie? Nasze, nasze a jako że inaczej? Powiedział Piotr. Jom myślech co to zbóje są, jakieś. Arested ja ich chciał zaraz. Wara wam rycerzu to ludzie nasi i poczet nasz. No ja gut fersteien. Do zobaczenia. Auf wider zehn. Lepiej jedź ty i przepadnij na wieki, wieków mruknąłem znowu, cicho. Knechty zbierali się leniwie z trawy, jedni na koń wsiedli a piechota podrałowała na krzywych nogach, za konnymi. Szwabska piosnka krzyżacka Tamtaradei, poszła echem przez Polski stary bór. Zbrojny oddział krzyżaka oddalił się za lasem, i skręcił w lewo, na polną drogę przy jeziorze na wieś Bysławek. Którego słomiane strzechy widać było z daleka. No jużem się bał kumotrze, że ci ten krzyżak glejt zabierze i do Tucholi pod eskortą związanych w kij, albo jako dobry baleron na święta, odstawi. Powiedziałem, do pana Pietra. Jeszcze się takowy nie porodził co by mnie do rozpuku i desperacji przywiódł. Za wyjątkiem ciebie samego. Piotr mi odparł zaraz. No to, co robimy zaś dalej? Obiatę zakończymy i obmyślimy co czynić. Bez pośpiechu żadnego. Pali ci się kmiocie? Mnie? Nie pali, się chyba nic. A w Krakowie, jeno pod kuchnią u żony mojej ogień huczy. A nad resztą majątku, święty Florian, i chałupą moją, opiekę chyba czyni. No. Pojedziemy zaś jutro, do owej Tucholi, rozejrzymy się jako oni, do wojny z królem naszym się szykują. A na Człuchów i Chojnice i Bytów chyba nie pojedziemy? Bo tam takowe same zamki jako i wszędy a te przy Wiśle bliżej królestwa polskiego leżą i groźniejsze są. Trzeba nam będzie, zamki w Tucholi i w Świeciu nad Wisłą obaczyć. A i w Radzyniu Chełmińskim zamki i komturie zakonne i gród, Chełmno samo zdało by się rozpatrzeć. Trzeba będzie nam. Pewnikiem na Toruń zerknąć, jak nam król nakazał. Ale jak? Zaś zamek Gniew, musimy i Kwidzyn obejrzeć a długa droga to i niebezpieczna jest. A i Malbork stołeczny, zdało by się przepatrzeć i języka ułowić, ale jako my do Malborka pojedziemy? Jak nam sam wielki tfu, mistrz glejt nasz, podpisał? Chyba, jaki fortel albo co, obmyślimy i za jakim pretekstem tam się pokażemy? Jako o tym, myślicie kumotrze? Powiadam owemu. Zrobimy tak, jako nam przeciwnik zezwoli. Powiedział Piotr. Na razie zamartwiać się tym nie będę. Pójdziemy teraz obaczyć owe izby. Co je, nam gospodarz Jonasz, na nocleg przewidział. A no, to idźmy. Czekaj. Czego? Jeno dzban z piwskiem powezmę, bo gorąc wielka. Rzekłem owemu co by mi, reszty piwska Jonasz do, kubła nie wylał za w, czasu. No to bierz dzban, czy tam nawet ceber, kmiocie wioskowy, i idziemy, owe leża madejowe obaczyć. Karczma nie była jednak aż tak, strasznie zaniedbana, jak sobie nasi podróżni i szpiedzy królewscy w pierwszej chwili wyobrazili. Zważywszy na nazwę, pod zdechłym kotem. Na piętrze też ciemnawo było, jako w owej beczce po piwie na dole w izbie karczmy, ale trzy okienka nieduże, nieco światła rzucały. Po stromych dość schodach z poręczą dębową grubą, skrzypiącą mocno wprawdzie. Oraz z piszczącą jeszcze bardziej podłogą z grubych dech sosnowych. Wleźli my po owych, schodach, na górę karczmy. Rozejrzeliśmy się nieco po pietrze. Były tam aż, trzy izby o potężnych drzwiach każda. Mocnych i okutych miedzianymi gwoździami. Wszystkie trzy były wolne i można było wybrać sobie jaką który chciał. A że były położone na przeciwległych stronach karczmy. Koronni artyści, o ile była to tylko jedna z naszych profesji? Mogliśmy przez owe okienka obserwować, czy ktoś się nie zbliża podstępnie. Karczma stała niedaleko brzegu, dość dużego podłużnego jeziora. Na drugim brzegu też widać było, ze dwadzieścia parę, dużych chałup krytych słomianymi strzechami. I łodzie rybackie stojące przy brzegu. W pobliżu karczmy, stał i był widoczny z prawej strony okienek, wiejski drewniany kościółek z plebanią.

Otoczony wysokim ceglanym murem, z cmentarzykiem dokoła. Duży bocian też w gnieździe na chałupie siedział, jak kwoka na grzędzie. Zaś i trakt krzyżacki z Tucholi do Świecia był widoczny jako i na łapie otwartej. Na około karczmy po sąsiedzku stało kilkanaście drewnianych chałup o słomianych dachach, kopciło pod wieczór z kominów, gdzie baby ważyły strawę na wieczerze. Jonaszu mój powiedzcie mnie? Zagadał pan Piotr? Czym się tu ludziska, po całych dniach zajmują? A miłościwy panie, tu u nas? Jak, wszystkie kominy. Łuki kmiotkowie, wyrabiają cisowe. A kto je bierze? Krzyżacy? Krzyżacy, panie nie biorą od nas nic, i niczego oprócz geldu, jak powiadają na grosiwo. Krzyżaki sami na zamku każdym, zbrojownie swoją mają i tam kują miecze i zbroje, a kusze zaś i łuki ich zbrojmistrze robią. Ale nasze łuki cisowe panie, lepsze i mocniejsze. Ciągną daleko, najlepsze w królestwie i ziemiach zakonnych. Za wzór wszędzie stoją łuki nasze. Ale broni Krzyżacy, kują teraz panie, w zamku jeszcze więcej, i w dzień i w nocy. Bo to, słuchy chodzą że przeciw królowi Władysławowi do wojny się, cichcem sposobią. Z łukami naszymi panie, ludzie jeżdżą aż za Wisłę, i do Torunia, i do Chojnic, albo i do Bydgoszczy nieraz. I na Koronowo do Polski bo blisko. To mu na to powiadam tak. Tu też korona polska jeno ziemia przez zakon, skradziona. Pamiętaj o tym ośle stary. Na co ten powiada, jako żyję. Zawsze tą ziemią zakon krzyżacki władał. Bo pamięć masz krótką jako żyd każdy. Ten na nauki moje łapą machnął i powiada. O tam, za jeziorem, i Bysławkiem, nieco dalej wedle Lubiewa, przy wsi Sucha, już Polska za jeziorem przecie. Wiemy to i my. Rzekli my obaj na raz. Na Mazowsze do Polski i na jarmarki takoż samo ludzie nasze jeżdżą. Sprzedają owe łuki z zyskiem znacznym bo nie masz nigdzie łuków lepszych jako te nasze Byszławskie. A to podoba mi się, co gadasz. Przyzwij mi jeno sołtysa waszego. Jeno pierwej gadaj mi? Czy Polak on czy czasem nie Niemiec? Panie tu u nas w Bysławiu, Niemca żadnego, u nas nie masz, ani nie uświadczysz chwała bogu. We wsi ludzie jeno albo polskie albo żydy jako i my tu w karczmie mojej mieszkają. A ten wasz sołtys jakoż to się zowie? Powiada Pieter Malarczyk. Chciwy na wieści wszelakie, jako i na wszelkie dobro które mu do żywota przydatne być mogło. On? Maciej jest, stary taki chyba jako i jaśnie pana kumoter, siwy na łbie. Jako i ten tu, co siedzi teraz na pieleszy. No i młyn swój mamy panie, nie od zakonu zależny, jeno za mielenie mąki, musimy płacić. To i ładnie że na chleb mąkę swoją macie. Ale ty nie gadaj jeno mu tego, że łeb biały ma zbytnio głośno, bo jak cię palnie czym przez grzbiet, to ci się ziemia święta, w oczach pokaże i Jeruzalem na ostatek. Bo on bardzo wrażliwy na ów biały łeb swój jest karczmarzu mój miły. Ganiaj przeto żywo, po onego Macieja, bo mu i tobie na ostatek rzec coś, musimy z kumotrem moim. A i to, przyobiecuje wam, że rade z tego będziecie wszystkie jak się dowiecie. Jaką to nowinę dobrą dla was mamy. To i cmokać gębami będziecie. Z okrutnego zadowolenia do rana. Albo i ze dwa dni, pewne to. Jeno w tajności się, musi to ostać co wam rzec chcemy, do czasu pewnego. Sołtys przyszedł dość szybko jak na swój wiek, pokłonił się nisko obydwóm emisariuszom, i nic nie gadając stał nieco bezradnie, ze słomianym kapeluszem w ręku. Niech będzie pochwalony! Powiedział, starszy już kmieć. Na około pięćdziesiątkę wyglądający. Na pierwszy rzut ślepiem. Jako przecie mawiałem zwykle. Stał raczej, trocha niepewnie. Lecz po chwili wahania. Przekonał się, iż to polscy jacyś rycerze. Myślał za to usilnie, czego chcą od niego ci dwaj obwiesie, co to dopiero przyleźli, a poczynają sobie jak panowie jacyś. Na wieki wieków. Usłyszałem zaś w odpowiedzi. No, sołtysie Macieju witajcie, powiedziałem owemu, niejako na przełamanie lodów i dalszą gadkę. Jakoż to żniwo wasze w tym roku, się we wsi i na polach udało? Jako i zwykle panie. Ten mnie zaraz powiada. Tu wszędy glina jeno i piach. Plony zawsze słabowite a jeszcze i dziesięcinę trza nam do zamku, nosić. To bieda jest i mizeria. No, a chcecie coby lepiej wam się żyło? A bo i co? Ano juści, panie że chcemy. Kto by nie chciał panie? Durny jakiś, chyba. No to słuchajcie nas sołtysie, z uwagą. Jeno przysięgnijcie, na ten oto tu krzyż, który wyciągnąłem spod kapoty. Że co wam powiem, do zamku krzyżackiego żadnego, nie dojdzie. Ani nigdzie, w jakieś wrogie uszy niemieckie. Siednij, cie se wedle mnie na zydlu. Pocałujcie go i słuchajcie. Ten z wielkim namaszczeniem krucyfiks drewniany ucałował i usiadł na ławie. Aż podłoga i ława zaskrzypiała złowrogo. Bo to przychodzimy do was z nowiną, od króla naszego Władysława II. Rzekłem owemu sołtysowi tajemniczo. A czego to? Król nasz Władysław, od nas chce? Jeśli mówicie sołtysie nasz król? To i widzi mi się, żeście to poddany bardziej króla polskiego, niźli sługa zakonu. A by ich, to pokręciło panie. No też może tak i niedługo, będzie jako powiadacie sołtysie Macieju. Ale w, pierwej słuchajcie co wam, w tajemniczości wielkiej rzeknę. Król nasz, na niedole ludu swojego wielkie ma, zmartwienie i staranie na poprawienie bytu pospólstwa Polskiego. I chce zakończyć niedole waszą. Jako że to? Zapytał chłop. Jako że? Ano zwyczajnie. Król nasz, chce wyżenąć zakon krzyżacki z ziemi waszej i popędzić go gdzie miejsce jego, u belzebuba w piekle. Jako że to? Znowu swoje sołtys powiedział. Jak będziecie co chwilę gadali to samo, jako że to? Nigdy się nie dowiecie, czego król od was chce. A co wam dać może! A co chce król nam zadać nowego, znowu? Wolność od zakonu, i knechtów jego trutniu jeden. To chce król dać i wam i wszystkim co w polskiej mowie się, w żywocie posługujecie. A jak to będzie? Zaraz wam rzekniemy. Przyjdą chyba w roku przyszłym wici. Albo i nawet za dwa, nawet tutaj, na ziemie zakonu. Przyjdą i tu jako i w koronie, na Litwie i na Żmudzi. Ale do tego czasu, wszyscy musicie cicho siedzieć, a naszą nowinę, od wsi do wsi od sioła do sioła i grodu każdego przekazywać, polakom tajemnie. A jak wici obaczycie? Zbierać się migiem w kupy zbrojne, i cichcem uchodzić, za Wisłę na Mazury. Albo najlepiej do grodu na Bydgoszczy czy na Koronowo. Bo i bliżej jest. Gdzie Polska już tam bezpiecznie będzie. Chociaż i też nie za bardzo, bo i tam krzyżaki przylezą, palić i grabić, co się tylko da. Pojmujecie? Tam król nasz, siły zbierze i z zakonem chce się rozprawić. Zbroić się do tej pory, trzeba tajemnie mocno. Broń sobie gotować, a to topory, czy inne sulice, a chować przed knechtami. Bo za to pod topór katowski, komtur tucholski i każdy inny dałby was, niechybnie. Panie u nas po wsiach każdy chłop topór mocny, i miecz do obrony posiada i bez tajemniczości żadnej mieć go może. Tutaj łuki cisowe robimy, i zakon wie że żywimy się, my z tego. No. To i składnie. My pójdziemy dalej przez owe bory tucholskie i za nawrotem od komtura Szwelborna, pójdziemy dalej. Bo to do komtura w Tucholi chcemy się dostać, i obaczyć pilnie, co on tam knuje. Panie? To nie powiedział wam skarbnik tucholski co był tu w karczmie dzisiaj, że komtura Szwelborna na zamku nie ma? A czemu to kłamać miałby? Przecie u nich, chociaż z krzyżem czarnym na płaszczach chodzą, żadnej prawdy nigdy nie usłyszysz, jeno kłam i fałsz jak u obwiesiów i złodziejów. Tylko od nas poddanych prawdę samą słyszeć chcą. A jak fałsz wykryją, to na tortury i do lochu biorą zaraz. Na wodę samą bo i chleba spleśniałego ci nie rzucą. Zawsze topór katowski dla takiego pewny. A wy panie znak jakiś macie? Że od króla naszego jesteście posłani? A nie od panów zakonnych, co podstępem podejść by nas chcieli, na zdradzie? A jako myślicie Macieju? My z naszą chorągwią Orłową przecież, jako posłowie niemal idziemy. Rycerze nasi dwie takie niosą. Teraz jeszcze pokój między zakonem a królem naszym jest. I z Polskim Orłem wolno nam iść przez państwo zakonne. Bez znaku? Myślicie król miłościwy by nas puścił na drogę, nie zaopatrzywszy w znak swój? Patrzcie przeto, na pierścień mój co mam na palcu, u prawej łapy. Teraz włożony, ale zawsze na rzemyku na piersi go noszę co by krzyżak który nie poznał i nie skradł mi, klejnotu króla naszego. Albo co bym go gdzie, nie zagubił. Bo to Krzyżacy ciekawie zaglądają wszędzie. Złodziej u nich jeden w drugiego. Jak byś nie patrzał czy wielki mistrz czy knecht do posługi zawsze, złodziejem mu ze ślepiów patrzy. A zresztą wolno nam jako polakom i musimy, przed zakonem ze swoją barwą występować. Ale to patrzajcie. I co widzicie? Toż to Orzeł Biały w koronie na barwie czerwonej. No, a jako żeście sobie myśleli? Że ja czarnego krzyżackiego orła, nosił będę, na łapie swojej. Taki pierścień jako i wasz na ręku. Nasze pany zakonne też, wykuć pięknie potrafią, bo złotnicy ich wszystko podrobić, mogą i umieją. A chorągiew z orłem nam, na co? Co byśmy pod polaków, podszyć się mieli? Przecie my nie Niemce. Ogłupieliście to, Macieju? Czy jak? A może żeście się i szaleju obżarli? Powiadam sołtysowi. Jako i com słyszał że akta nadania ziem naszych. Ziemi Chełmińskiej tu obok za Wisłą. Od księcia Konrada Mazowieckiego Krzyżacy, podrobili, i w Rzymie ojcu świętemu pod oczy fałszywie pokazywali. Powiada mnie ów, na com ślepia ze zdumienia zrobił jak u sowy. A wy od kogo, o takich rzeczach Macieju wiecie, co? Powiedzcie mi. Bo coś mi się zdaje że coś za mądrze gadacie, jako na sołtysa takiej wsi jako i ten wasz Bysław mały. Słyszy się to i owo po puszczańskich i borowych gościńcach. A i ksiądz pleban, dobrodziej Andrzej nasz, nam takie coś powiadał nie raz. A to i myślicie panie że lud nasz, głupi? Jako ta ciżma dziurawa? Co to z mizerii nosić ją muszę? Zaś zaraz pokazał mnie szpiegowi, jaką to dziurę w ciżmach posiadał. No, a szewca nie macie przy wsi jakiego? Szewce? Jeno przy grodzie siedzą, w Tucholi, czy w Koronowie, bo i tam o robotę im łacniej. Jest tam jeden, czeladnik szewski Andrzej na Tucholi, to nasz człek. Ale i on darmo nic nie uczyni. Za ciżmy płacić trza. Choć w grodzie, pod panami zakonnymi, cechy różne siedzą to we wszystko opływają. A nam? Grosiwa z czego, brać mamy? Jak te, Krzyżaki przeklęte ze wszystkiego nas obdzierają ze szczętem. Grzybów jeno nie zabraniają zbierać. A najlepiej było by jako byśmy muchomory jeno żarli. Zaś wyzdychali z kretesem. Jeno kto by robił w polu za zakonnych darmozjadów? No to i właśnie. Macie tu coś w darze od króla naszego. Bierzcie tą oto, sakiewkę z groszem i kilkoma skojcami srebrnymi, bo polskiej monety nie będę wam dawał bo i podejrzane by to było. Schowajcie głęboko nikomu zaś słowa o tym nie wyjawcie. Nie obdzielajcie nimi co potrzebujących zbyt łaskawie, bo i was wydać mogą. Że szeląg srebrny a to skojec u was w komorze, czy grosz jakiś. Na wyprawę, w Mazury na rok przyszły, albo za dwa roki cicho trzymajcie. Tu zaś na wspomożenie biedy i wszelkiego, ochędóstwa, macie drugi mieszek groszy i kwartników krzyżackich na onych szewców, czy to na na jaki wydatek inny. Bóg was opłać, panie szlachetny. Nie mnie dziękujcie, ale tylko księdzu Mikołajowi Kurowskiemu, i jeno królowi naszemu, Władysławowi i królowej cudnej Jadwidze co swoje klejnoty za życia jeszcze swego sprzedała. Królowa pomarła nam w błogosławieństwie odkupienia 17 lipca 1399 roku pańskiego. Zaś wszystko co miała oddała na akademie krakowską i pospólstwa wsparcie.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 47.25
drukowana A5
Kolorowa
za 69.9