E-book
7.35
drukowana A5
74.97
drukowana A5
Kolorowa
114.04
Syntetyczne historie

Bezpłatny fragment - Syntetyczne historie


3
Objętość:
556 str.
ISBN:
978-83-8104-950-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 74.97
drukowana A5
Kolorowa
za 114.04

Ja, Samuel Serwata, z okazji dziesięciolecia pracy twórczej, jak i dożycie ćwierćwiecza egzystencji na Planecie Ziemia, pragnę w podziękowaniach to dzieło zadedykować:

— Przyjaciołom w Sztuce, za inspirację, współpracę, i nadanie celu bez którego nie byłoby tych historii, ani pewnie jakichkolwiek innych.

— Moim Byłym Dziewczynom, że mnie rzuciły.

— Moim prywatnym Farmaceutom za to, że raz jest Biało a raz Zielono.

— Oraz Wszystkim tym, którzy nie wchodzą mi w Drogę.


„Progres nie jest możliwy bez odchylenia od normy. — Frank Zappa”

Progres nie jest możliwy bez odchylenia od normy. — Frank Zappa


„W staryczych uzębień klawikordy pcham słowa zmiażdżone, rozkwaszone żarem” — S. I. Witkiewicz


„Nie należy mylić prawdy z opinią większości” — Jean Cocteau


„Gust jest zaletą fundamentalną, która streszcza wszystkie inne zalety. Jest to nec ultra inteligencji. Tylko dzieki niemu geniusz jest doskonałym zdrowiem i równowagą wszystkich władz”. — Izydor Ducasse, lepiej znany jako Comte de Lautréamont


"Wyobraźnia bez wiedzy może stworzyć rzeczy piękne." – Albert Einstein


„Człowiek tylko wówczas jest szczęśliwy, kiedy interesuje się tym, co tworzy.” — Erich Fromm


„Granice Poznania są w nas” — Immanuel Kant


„Rzuciłem pisanie w wieku pięciu lat. Zbyt niebezpieczne.” — William S. Burroughs


„Przed użyciem zapoznaj się z ulotką dołączoną do opakowania, bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą.” — Ulotka z Apteki


„Jeśli nie żartujesz z Życia — Życie zażartuje z Ciebie. — Każdy powinien mieć wolną rękę w kwestii tego, jak zamierza spierdolić sobie życie.” — Samuel Serwata


Track #25. JOEL & ELROI

DEGUSTACJE

Na samym początku, było tylko ono. Słowo. Lecz później człowiek, zaczął władać nim groźniej, niż jakąkolwiek bronią. Utworzył nim społeczeństwo i boga. Prawo i nienawiść. Namiętności i perwersje. Wolność, wojnę, żądzę i ambicję. Cechy.

Wszystko to, było tylko otoczką mającą na celu stworzyć lepsze jutro, mające dostarczać nam odpowiedzi na podstawowe pytania nas nurtujące od chwili, gdy je pierwszy raz zadaliśmy. Po co? — Pierwsze zadane, fundamentalne z nich. Byśmy nie obudzili się z podstawowym przeświadczeniem, że „lepsze jutro”, było wczoraj. — Skoro się pojawiło, może to znaczyć, że mamy za dużo wolnego czasu.

Możemy dzięki temu, — czyli walce naszych przodków o spokój — ulegnąć pokusom losu, degustując świat. Stając się smakoszami własnej egzystencji. Tak, jak przodkowie nasi, którzy na mchu jadali, bo nie mieli krzeseł.

Obrazy pejzaży nieskończoności, interpretowane poprzez zmysły i myśl, mogące mieć zastosowanie po przetworzeniu w sposób, by mogły one realnie istnieć w materii. Co prawda dalej jako abstrakcja, ale już usytuowana. Przetworzona wyobraźnia mająca rozbudzać i zarażać wyobraźnią innych, bowiem ostatecznie ona jest fundamentem, na której podstawie budowane są słowa. Dziś można samemu stać się degustatorem degustującym smaki innych, mogącym aktywować przetwarzanie rodzący produkt. W tym wypadku chodzi o krótkie historie.

Czy te, które pragnę opowiedzieć, są prawdziwe czy skłamane, zależy od punktu postrzegania i interpretacji przez potencjalnego czytelnika. Czyli od Ciebie. Opowieści są bierne, czytelnik przeciwnie. Choć możliwe, że część z tych historii już są znane niektórym, a inni mogli usłyszeć podobne. Mam nadzieję i wiarę, że te tutaj nie rozczarują w mniejszym stopniu większości, aniżeli robi to samo życie. Choć na dobrą sprawę są one jedynie namiastką zwieńczającą, a jednocześnie rozpędzającą przed daniami, jakie zamierzam zaserwować kolejnym razem. Jak już wspomniałem, to wszystko to jedynie „degustacja”. — Teraz zapraszam na przystawki i dalej, na dania główne, aż po kres całej bezsensownej formy pożywiania się, aż po gorzki kres tej nieistotnej rzeczy, która — bądź, co bądź — jest fundamentem trzymającym nas przy życiu — będącym jego podstawową formą — czymś tylko pomiędzy wierszami zawarta.

Każde miejsce, od którego bym nie zaczął opowiadać będzie złe. Mogę zacząć historię od dowolnego momentu, niezależnego w czasie, i dopowiedzieć w dowolnym momencie zdarzenia przed, albo po tych, przedstawionych przeze mnie. Jednak całkowite pojęcie nie może zostać zrozumiane, bez wprowadzenia, czyli rozpoczęcia pierwszego raportu zdarzeń, jakich byłym świadkiem — do punktu widzenia, z którego oglądam cały chaos — sprecyzować i zrozumieć jego uporządkowany system. — Skoro już pojawiła się ta najzwyklejsza, akceptowalna sprzeczność, uzmysławiającą, że jest się obecnym przy narodzinach pierwszego symbolu komunikacji. Tak jak mądrzy ludzie ustalili, na początku było słowo.

Pierwsze, co wyłania się w przestrzeni będącej myślą, jest forma. Zawiera w sobie spoistość, zamieniając go w kształt czegoś, czego pojęcie pojawia się dopiero po uświadomieniu sobie, że to istnieje. — Za sprawą jaźni powstało rozumienie nadające sens myślą. Tak bezpodstawna kreatywność urzeczywistniła się wraz z całym światem wokół i wewnątrz. Za sprawą kreatywnych form istniejących w rzeczywistości, swoim postrzeganiem nadanym przez percepcję. Nie wiadomo, z jakiego powodu. — Kreatywność pozwoliła na tworzenie zamkniętych rzeczywistości, utrwalonych w materii, a jednocześnie nie; będąc abstrakcyjnymi tworami, będącymi prawdopodobnie zrozumiałymi jedynie dla przedstawicieli danej cywilizacji istot. Nieznana jest reakcja ani punkt obserwacji obcych form myślących.

Zacznę od nakreślenia jakiegoś początku, by wprowadzić każdego, kto słucha lub czyta te słowa, na szyny mojego myślenia, z których będę zbaczać w każdej możliwej chwili, gdy tylko mi się coś przypomni, albo na coś wpadnę. Kiedy ostatecznie postanowiłem odszukać sens i cel, wraz ze wszystkimi kwestiami, osobami i słowami, musiałem wpierw przeanalizować historię „całego świata” oraz „całego życia”, by być pewnym źródła wszelkich opowieści, jakie zapragnąłem wynaleźć dla każdego, kto chce składać litery w słowa, a słowa w zdania. Więc, jeszcze raz:

Rozluźnijcie się. Potraktujcie to jak serial w telewizji, którego nie wszystkie odcinki udaje się wam obejrzeć w całości lub w ogóle. Napięcie nadchodzące, samo zacznie łączyć się niepostrzeżenie w wątki, wyraźne dla uważnego czytelnika — lub przeciwnie. Mnie traktujcie, jak tylko zechcecie. Możemy przyjąć, że spotykamy się w tym samych czasach. W chwili obecnej, dawnej lub przyszłej. Że mamy tyle samo lat. Jesteśmy tej samej lub przeciwnej płci. Albo tej samej, ale jako osoby jesteśmy sprzecznością. Że wszystko jest świeże. Przynajmniej na razie. Ciepłe albo zimne, zależnie od upodobań.

Zapraszam. Mogę zaprosić do stołu? Co podać? Zupa pomidorowa? Czarna kawa? Obsmażane psie bobki? Spokojnie. Żartowałem. Przynajmniej na razie. Ale ostrzegam, że to nie dla tych o wrażliwych żołądkach. Będzie to jednak w pełni wyśmienite, pełnowartościowe w składniki odżywcze danie. — Co prawda, i tu się zgodzę — nic z tego wszystkiego nie wynika, ale fajnie się zaczęło. Fajnie. Jak dla kogo? — Teraz pozostaje się jedynie tym delektować…


Mr. XYZ

to anonimowy narrator. Postać, którą podpisują się angielscy studenci podczas pisania egzaminu, na którym mają za zadanie napisać list i podpisać go właśnie jako tutaj: Mr. XYZ. Ostatnie litery alfabetu świadczące o rychłym zakończeniu całej pisaniny. Najsławniejsza postać świata, a nikt jej nie zna, bo albo nie istnieje albo… Może być każdym. To właśnie on opowiada lub spisuje historię zasłyszane od innych. Nie jest to moje alter ego. Nie może być, bo go nie znam. Nie kreuję tej postaci w żadnym względzie. Nie określam jak wygląda, ile ma lat, w jakich czasach, kraju żyje. Czy to kobieta czy mężczyzna. Jest nikim. Łatwizna? Bynajmniej. To moja ulubiona postać, jaką stworzyłem. Jeśli nie mam pomysłu na bohatera, a chce opowiedzieć historię, obraz, muzykę czy jakiś abstrakcyjny stan, pan XYZ zawsze rozpoczyna pracę razem ze mną. Kiedy postać fikcyjna zaczyna nabierać kształtów, nie przemienia się z postaci pana XYZ w jakąś, lecz przekazuje opowiadanie komuś innemu, a tymczasem on sam odchodzi gdzieś niezauważony, nawet nie wiadomo, kiedy i gdzie go szukać potem.


APOKALIPSIS

Nie wiem, kto mnie ogląda w tej chwili, ale to nie istotne. Mam nadzieję, że są, chociaż nieliczni lub ktokolwiek przytomny i przekażę informacje dalej… Musicie mi zawierzyć na słowo. Jestem Waszym prezydentem. Niestety przez skażenie nie mogę zdjąć maski. Myślę, że wielu udało się je zdobyć i ochronić się. Jednak jak już niektórzy zdążyli się przekonać, są one niewystarczające. Nawet jak to minie, podobnie ja, nie będziecie mogli jej zdjąć. Podczas ataku promieniowania, moja skóra stopiła się ze skórą. Teraz ważne: Nie próbujcie ściągać masek ci, co przeżyli. Dzięki nim jesteśmy bezpieczni. Plotki są niestety prawdziwe. Grupa naukowa X, mająca w laboratorium spowodować i wytworzyć klimat sprzyjający powstawaniu czarnej dziury. W końcowym etapie, w którym udało się wytworzyć jedną średnicy 2ch centymetrów nastąpiła implozja, która zmiotła Rosję z powierzchni Ziemi, a nad całą planetą utworzyła się chmura gazów. Nie łatwo człowieka przestraszyć w dzisiejszych czasach. Ale także łatwo go okłamać, wziąć na dystans, zmanipulować. Ludzie chcą przeżywać. Pragną tego, ale tak naprawdę, gdyby taka chwila pojawiła się w ich życiu, nie wytrzymaliby i sami popełnili samobójstwo. Nie mogąc wytrzymać, albo w ogóle by tego nie zauważając.

Większość faktów jest tuszowana, ukrywana albo zupełnie inaczej przedstawiana niż w rzeczywistości. To jedyne z tych historii, o których się nie mówi, bo są zbyt nierzeczywiste i nikt w nie nie uwierzy. Koniec świata trwa. Ale ignoruje się to. Podobnie jak miejsce, w którym się to wydarzyło. Nie można powiedzieć, że nikt tego nie chciał, ale kto się tak naprawdę tego spodziewał. — Słońce nas oszukało wtedy, gdy najbardziej go potrzebowaliśmy. Kto nam je teraz zwróci? — Oprócz punktu widzenia, który jest zależny od indywidualnej jednostki, każdy myślał, że ten pejzaż nieskończoności jest nie do unicestwienia. — Co się, zatem stało? Dlaczego? I przez kogo? — To nie ciemność zaślepia istoty, pragnące rozumnymi być, lecz światłość górująca w swej nieujarzmionej chwale. Oślepia wszystkich tak okrutnie, będąc zwiastunem oświecenia, że oślepli wszyscy, którzy na nie spojrzeli. Czy to tego właśnie chciałeś? Spójrz na zdjęcia. Oto ty. Jesteś płodem. Jeszcze się nie narodziłeś. Wiem, że mi nie wierzysz, bo uważasz, że jesteś świadomy tego, kim jesteś. Ale gdy skończę opowiadać, wszystko stanie się jasne i będziesz mógł dokonać wyboru. Czy chcesz żyć czy nie. Jeśli tego nie zrobisz, staniesz się jedynie fikcją, którą wymyśliłem. Twój świat nie jest prawdziwy. Ja go wymyślam. Prawdą jest to, w co chcesz wierzyć. Twój wybór, ale to ja mam ostatnie słowo…


ARKADIUM

Słońce nas oszukało wtedy, gdy najbardziej go potrzebowaliśmy. Kto nam je teraz zwróci? To nie ciemność zaślepia istoty, pragnące rozumnymi być, lecz światłość górująca w swej nieujarzmionej chwale. Oślepia wszystkich tak okrutnie, będąc zwiastunem oświecenia, że oślepli wszyscy, którzy na nie spojrzeli.

Czy to tego właśnie chciałeś? Spójrz na zdjęcia, albo w lustro. Oto ty. Jesteś płodem. Jeszcze się nie narodziłeś. Wiem, że mi nie wierzysz, bo uważasz, że jesteś świadomy tego, kim jesteś. Ale gdy skończę opowiadać, wszystko stanie się jasne i będziesz mógł dokonać wyboru. Czy chcesz żyć czy nie. Jeśli tego nie zrobisz, staniesz się jedynie fikcją, którą wymyśliłem. Twój świat nie jest prawdziwy. Ja go wymyślam. Prawdą jest to, w co chcesz wierzyć.


Oprócz punktu widzenia, który jest zależny od indywidualnej jednostki, każdy myślał, że ten pejzaż nieskończoności jest nie do unicestwienia. Nie do określenia w czasie. Można uwierzyć, że świat teraz, przed i po Apokalipsie, niczym w zasadzie się nie różni. Nie ma tutaj bohatera, przegranych, akcji, czasu czy podmiotu lirycznego. Wszystko jest stałe w swej zmienności pozbawionej myśli.

Co się, zatem stało? Dlaczego? I przez kogo?...To nie istotne. Bez sensu zadawać jakiekolwiek pytania, bo po uzyskaniu odpowiedzi, nie zawsze czuje się satysfakcję. Lepiej nie oczekiwać niczego; żadnej odpowiedzi. Można uzyskać jedną z tych, których nie chcę się poznać nigdy. Lepiej przyjąć tylko jedną prostą zasadę: Wszystko, co istnieje w materii i nie istnieje, posiada wspólne cechy: Wszystko ma swoje dwie strony. Przeciwne sobie i sprzeczne. Istniejące tylko dla tego, że ktoś lub coś tak postanowiło.

Teraz to i tak bez znaczenia. To, jak narodziły się Prototypy — kolejno mutujące, w metamorfozach, pożerające klony i hybrydy, kolejne i następne. W Model Ostateczny jako Prototyp. — Nie jest już tak ważne. Z ostatniego wydobyło się jajo, które odebrało tchnienie ostatniego. W nim zaś rozwijał się pierwszy przedstawiciel nowej rasy. Nowego gatunku. Nowej, nieokreślonej formy życia, której narodzin nie oczekiwał nikt.

W całkowitej ciszy i pustce, mięsiste jajo uwolniło w niej skrytą istotę. Ta, niemająca stałej formy substancja, rozwijała się przez lata. Przestrzeń zamykając w logiczną konstrukcję. W miejsce. Obiekt, do którego nie można było wejść, ani z niego wyjść. Miejsce; żyjący, świadomy obiekt, po zamknięciu sklepienia, oddzielającego wszystko inne poza sobą, zaczęło żyć w dojrzałości swej, będąc światem. Miejscem żyjącym o własnej logice struktury fizycznej, będąc fundamentem, na którym ożywać będzie nowy zupełnie świat. Nowe istoty, będące jego potomkami, dzięki którym, będzie mógł istnieć, ale z czasem tracąc jaźń o sobie… Niczym kraina mitycznego raju, wiecznego szczęścia, Arkadia, zrodzona z alchemicznych elementów: Kosmicznego jaja, z którego Androgeniczny Smok spłodził pierwotną istotę: Demonią Pramatkę — oraz jej niezwykłe twory, takie, jakich się nie widzi nawet w bajkach…


JOEL — Wysoki, chudy osobnik w wieku 5 lat. Krótkościęty. Ma wiecznie zapadnięte oczy, które próbuje maskować nosząc okulary, ale na nic się to w zasadzie nie zdaje, bo podczas rozcząsteczkowania umysłu pogłębiają one efekt do tego stopnia, że wyglądają, jak dwie czarne dziury. Nienagannie ogolony. Ze sobą nosi jedynie metalową papierośnicę z odklejającą się czarną okleiną, w której trzyma papierosy, zapalniczkę i szklaną lufkę, oraz niebieską kartę rapatową do zamiejscowego kina. Nosi czarne dżinsy z przypiętą smyczą Play Station z kluczami do piwnicy, czarną koszulę, białą bluzę z kapturem w czaszki. Ogarnięty, były rysownik, który porzucił swój poprzedni styl życia niedoszłego artysty, by studiować filozofię i praktykować Zen. Ma najnowszy model telefonu zaopatrzony w odtwarzacz muzyki, notatnik i filmy porno. Zażywa substancje defragmentujące rzeczywistość, by bardziej poznać siebie, innych, świat i kosmos. Doskonale się czuje w towarzystwie, nie cierpi samotności. Mimo częśtych odlotów w nieznane sfery firmamentu i granic poznania własnego umysłu, twardo stąpa po ziemi. Woli wyjść ze znajomymi na co najmniej dwa piwa i wyrwać jakąś dziewczynę, niż siedzieć w domu i marnować swoje życie na bezsensowne tworzenie.


ELROI — Niski, chudy osobnik w wieku 23 lat. Długie, tłuste włosy i nierównimierny miękki zarost, przez który, jak i rozpuszczone włosy, przypomina kogoś, „jak zdjętego z krzyża”. Ze sobą nosi czarną torbę w której trzyma notesy, papierosy, cienkopisy, dokumenty, napój i czerwono-czarną czapkę, która służy mu za maskę, a kiedy ją upiera przybiera alter ego jednej ze swoich postaci książkowych, stając się prawdziwym Ćpunem Mroku. Nosi czarne, wytarte dżinsy, czerwoną koszulkę z czerwono-białymi literami, niemającymi żadnego uzasadnienia, i na to narzuconą ma dżinsową katanę, z wypaloną dziurą na lewej kiezeni, którą uzyskał przez własny idiotyzm, a który doprowadził go do między innymi zgubienia zakontraktowanego telefonu, a następnego nie kupi, bo nie ma pieniędzy, bo to nierób, który woli zakupić substancje inspirujące, by pisać swoje gówniane książki, których nikt nie chce wydawać. Przemądrzały i wygadany tylko w momencie skrajnego upojenia bezsensem, i tylko w zaufanym towarzystwie podobnych jemu wykolejeńców, którzy udają, że rozumieją, co ten ma na myśli, ale tak naprawdę mają go za idiotę, który woli siedzieć w domu przy muzyce i kreować fikcyjne światy i postacie, niż wyjść ze znajomymi na piwo, albo dwa, i wyrwać jakąś dziewczynę.


ABZINTH & MUSIC FROM THE BLACK HOLES

Joel & Elroi w swej piwnicy nieskończonej ilości przejść, siedzieli odizolowani od świata by być bliżej siebie, by móc siebie porzucić i by być ponad światem. Pomimo tego, co robili, twardo stąpali po ziemi. Lecz teraz byli gdzie indziej. W sferze marzeń sennych następowała ucieczka z ogrodu wszechrzeczy, atakowana bujną fauną nie odkrytych jeszcze form geometrycznych, skupiających wokół siebie liczne pierwiastki. Rozlany czerwony atrament wyciągnięty z poprzedniej, uwiecznionej perspektywy, któremu prawdopodobnie nie podobało się, że został pod koniec całej, trudnej i niezrozumiałej historii, ostatecznie zabity. — Odzywa się pierwszy Elroi:


CZARNE MLEKO

— Wiesz dlaczego to lubię? W sensie psychodeliki?

— Bo tego rodzaju muzyka jest najlepsza?

— Nie o to mi chodzi.

— Jak możesz. Kapele z lat siedemdziesiątych nagrywały najlepsze albumy. Dzisiaj nikt nie gra psychodelii. Ludzie nagrywają gówno i wmawiają słuchaczom, że to psychodela. Powiedziałbyś, że Radiohead to psychodela?

— Z tego, co wiem, Radiohead gra Indie Rocka.

— Jasne, mogę się nawet założyć, że nigdy nie byli w Indii.

— A ja, że nigdy nie słyszałeś indyjskiej muzyki. Mniejsza. Chodziło mi o wiesz, kwasy, grzyby i takie tam.

— Czy w tym momencie zamierzasz otwarcie przyznać się, że jesteś ćpunem?

— Nie. Chciałem powiedzieć, że psychodeliki są jak sztuka. Cała sztuka XX wieku powstała z inspiracji narkotykami. Witkacy, Jim Morrison, W. S. Burroughs…

— Jaka sztuka?

— Dobra sztuka. W sztucę i w snach, wszystko jest możliwe. Podczas świadomego snu uwalnia się DMT, który jest najsilniejszym psychodelikiem na świecie, i gdy artyści budzą się z takiego snu, w którym śnili, że ćpają, wtedy tworzą swoje działa, tfu, to jest, dzieła. Ale to nie to samo. Nie ważne jak byś przedobrzył, i tak pozostaniesz w sferze materii. Ona cię więzi.

— Jak Matrix?

— Nie, materia. Ale można od niej uciec, albo ją oszukać.

— Ale wiesz, nie jeden skakał już z dwudziestego piętra naćpany, bo myślał, że LSD dodaje skrzydeł i mogą latać. Jak po Red bullu.

— Dobra, skończmy, nie ma tutaj miejsca by ciągnąć tą rozmowę dłużej.

— Chyba czasu?

— Nie, gdybyśmy występowali w filmie, sztuce teatralnej, albo nie daj boże w komiksie, to mielibyśmy ograniczone kwestie.

— No, ale nie jesteśmy. Zresztą.

— A skąd możesz wiedzieć, że nie? Może tak naprawdę nie mamy wolnej woli, a czas, którego mamy pełno jest tak naprawdę ograniczony, zapętlony i porusza się tylko wtedy, gdy ktoś czyta naszą historię. Na przykład scenę w której teraz jesteśmy.

— Cholera Elroi, czy ty zawsze musisz walić jakieś abstrakcyjne nonsensy, mroczne fazy nakręcać? Ja nie wiem, dlaczego nie możesz się po prostu wyluzować, jak wszyscy.

— Dragi od tego są. Mają inspirować, popychać do myślenia człowieka, uwalniać percepcję, doznania pozazmysłowe. Ty wolisz zwalić konia, obejrzeć Benny Hilla, nażreć się, powtarzać w kółko — „kurwa, ale jestem poćpakany”, i nic z tego nie wynika, bo potem idziesz spać. Dragi powinny być wydawane tylko nielicznym. Powinni oni przechodzić specjalne testy psychologiczne, i być wydzielane tylko tym, którzy jasno sprecyzują cel spożywania. Tacy autoryzowani dilerzy itd.

— Tak, zaraz powiesz, że „powinno być tak, jak za czasów druidów, bo tylko oni mieli pełne przyzwolenie na to by zażywać magiczne zioła”.

— Właśnie tak, do cholery! Zobacz na przykład „Władcę Pierścieni”. Szkoda, że nie mam żadnych dowodów na to, bo chętnie bym ci udowodnił, że cała trylogia była napisana na faktach autentycznych!

— Jasne, w zeszłym tygodniu wmawiałeś mi, że „Z archiwum X” jest na fakcie na podstawie „udokumentowanych wydarzeń” i…

— I Terminator też! Zwłaszcza druga część.

— No dobra, poddaję się, czego ode mnie chcesz?! O co ci chodzi! Już znam te twoje wstępy do wykładów. Wal prosto z mostu.

— Mówisz tak, jakbyś się spodziewał, że truję ci dupę o jakąś pierdołę. Chodzi mi o dwie największe i najbardziej znane potęgi we wszechświecie, które w każdej chwili mogą nadejść. Myślisz, że fazy po dropsach są złe. Ja na trzeźwo boję się spojrzeć w niebo, bo nie wiadomo, co z tego odbytu kosmosu przyleci na ziemię. Chodzi mi o Apokalipsę i Czarne Dziury!

— Aha, a co dokładniej, oprócz tego, że we wszechświecie nie ma nic bardziej porywającego i wciągającego? Hej, mam deja vu, ostatnio czytałem zajebistą dedykację dla Czarnych Dziur. Tylko nie pamiętam gdzie.

— Posłuchaj Joel, ostatnio żyję w przeświadczeniu, że Apokalipsa nastąpi niedługo, i jej sprawcą nie będzie wojna, ludzie, ale właśnie czarne dziury.

— Nie chcę tego słuchać. Faza mi się wkręca już. Daj mi fajkę lepiej.

— Ale zobacz Joel, przecież równie dobrze możesz być postacią fikcyjną, zmyśloną. Możesz równie dobrze być chory psychicznie, mieć rozszczepienie jaźni, i tak naprawdę wcale ze mną nie rozmawiasz, tylko gadasz do siebie.

— Jasne, wkręcaj sobie dalej. Ciekawe jak byś zareagował, gdyby się okazało, że to nie ja jestem zmyślony, tylko ty. Że twoja świadomość, osobowość, wspomnienia, wszystko, jest tak naprawdę wytworem chorego psychicznie kogoś, kto może siedzi w psychiatryku od wielu lat.

— Wynikałoby w takim układzie, że ty także jesteś schizofreniczną osobowością. Ale nie możemy być, bo czujemy, myślimy samodzielnie, oddychamy, mamy wolną wolę.

— Może tak naprawdę tak się nam tylko wydaje? Może jesteśmy wytworem nieuleczalnie chorego szaleńca, który namnożył tak wiele rozbudowanych alter ego, że nie jest w stanie nad nimi zapanować. Może pozapominał o niektórych.

— Co ty pieprzysz, przecież chory psychicznie nie ma kontroli nad przejmującymi go osobowościami recesywnymi, ani nawet nie jest ich świadomy. To nie praca nad dwudziestoletnią telenowelą, gdzie umierający scenarzysta pisze kolejne odcinki serialu, który przejął jego życie. Wyobraź sobie, całe życie spędzić z postaciami, które sam wymyślił, i musi pisać kolejne scenariusze, bo serial okazał się hitem, a wtedy, gdy miał 19 lat, gdy to napisał, to wysłał do telewizji tekst dla jaj, i to w dodatku najgorszy jaki mógł tylko napisać. On pewnie nie wie kim tak naprawdę jest. Może przyjął jakieś alter ego, które tak mocno wkomponowało się w jego słaby umysł, że zapomniał jaki był, i kim naprawdę był.

— Wątpię by to było możliwe. Słuchaj Elroi, skończ już ten temat.

— Spoko, to ja włączę muzykę, bo mnie wkurwia, że jest cicho.

— Nie, kurwa! Nawet się nie waż! Ty słuchasz popierdolonych rzeczy, ja chcę Marleya, Floydów, L.U.C ewentualnie. To najbardziej hardkorowa rzecz na jaką mogę się zgodzić.

— Chciałem puścić Squarepushera albo Aphex Twina…

— Powiedziałem nie!

I Joel w tym momencie strącił butelkę, z której wylał się czarny płyn, odpowiedzialny za ich stan.

— Ja pierdolę! Strąciłeś czarne mleko!

— Pierdol się, sam je strąciłeś. Czemu trzymasz w ogóle to w butelce po Absyncie?

— By nikt się nie zorientował, że w butelce po absyncie jest nasze Czarne mleko! Łapiesz? Jak ktoś wejdzie, to od razu rzuci mu się w oczy butelka, i krzyknie: O! Absynt! I doda po chwili, coś w stylu „ale czekajcie, absynt chyba nie jest czarny? Co tam macie” — a ja odpowiadam „smołę”…

— Ile tam tego było?

— Jeszcze na po dwa kielony.

— W chuj, cztery stówy poszły się jebać. Mówiłem, żebyś nie ściągał jakichś drogich i nieznanych używek od arabów…

— Co, kurwa, płacisz za to jełopie?! Mamy w najlepszym wypadku jeszcze pół godziny, zanim zacznie działać, i nie puści nas przez…

— Przez? Jak długo?

— Dwie doby?

— I teraz mi mówisz? Co ja teraz powiem mamie?!

— Może to, co zwykle, zaśpiewasz piosenkę „mamo, znowu się stało, zajebałem się…”

— Zajebiście śmieszne.

— Spoko Elroi, przynajmniej będziesz miał okazję za godzinę przyjrzeć się bliżej swoim czarnym dziurom. Nie łap stracha. Jest ciepło, i już po dwudziestej. Spadamy stąd gdzieś za miasto. Daleko, gdzieś, gdzie możemy odprawić czarną mszę i pokroić kota tak, jak to kiedyś chciałeś zrobić ze swoimi znajomymi.

— I czemu na butelce pisze Abzinth? A nie Absynt?

— Bo to się czyta jak angielskie „absence”, czyli „nieobecny”.

I wtedy się zaczęły halucynacje, a Joel tymczasem mówił dalej.

— To jest zajebiste człowieku, rozpierdala się po tym wszystko, świat, ludzie, twój mózg, ty sam, ale jeśli będziesz chciał coś powiedzieć, to powiesz to wyraźnie i klarownie. Niezależnie w jakiej sytuacji się znajdziesz. Spokojnie, pierwszy raz Czarne Mleko wyrzuca cię bardzo daleko, ale po niedługim czasie wracasz. Nie stresuj się, nie myśl, poznawaj, doznawaj, Elroi, to bodźców potrzebujesz, żeby napisać kolejny chujowy tekst, który dostanie minimalną ocenę, bo nikt nie będzie wiedział o co chodzi, albo napisze ci jakiś cieć, który lubi dramaty, a ściągnął twoją chujową książkę, która jest abstrakcyjną, czarną komedią.

— Ale to moja kwestia jest!

— Chciałeś to masz. Za kilka minut się ustabilizuje… Ja w tym czasie włączę jakieś muzyczne dźwięki, by za daleko nie odlecieć. Wiesz Elroi, to taka dźwiękowa cuma. W tym stanie tylko to jest ci w stanie pomóc. Jak podczas egzorcyzmów czy projekcji astralnych, kiedy pod kontrolą hipnotyzera wychodzisz poza swoje ciało. Aha, i wiem, że cię będzie korcić i bez tego, ale nie dotykaj, nie myśl o żadnych grach logicznych, łamigłówkach, i tym podobnych, bo dostaniesz zajoba. Mówię szczerze.

— Możesz mi podać lornetkę?

— Nie wiem gdzie jest. Nic nie widzę. Ledwo znajduję półkę z płytami.

— Muszę widzieć, jedynym sposobem jest spojrzeć przez lornetkę!

— Stary, jesteśmy w piwnicy! Tu nie ma nawet cholernych okien, na co ty chcesz patrzeć?

— Dlaczego ty masz lżej niż ja?

— Bo to mój trzeci raz, a twój pierwszy… Ale nie przejmuj się, też tak miałem.

— Wszystko staje się czerwone i czarne…

— Jak zawsze w twoim wypadku… Tak się mądrzyłeś, a teraz sam nie dajesz rady. To właśnie LUDZIE TACY JAK TY, albo słabi psychicznie, albo zbyt wrażliwi, albo jeszcze inni, nie powinni tego brać. Tylko głosicie swoje bzdurne teorie, HEREZJE, głupoty, bezsensy! Cholera! Żebyś tylko głowy nie stracił! Co ci jest? Co tym masz na głowie i twarzy!?

Podchodzi do niego i widzi czarno–czerwoną czapkę. Ściąga maskę, a pod nią głowa manekina. Budzi się i bierze głowę w garść, odrywając ją od głowy.

— Wykrakałeś, ostatecznie straciłem głowę! Cholera, dalej jesteśmy w twojej piwnicy?

— No raczej…

— Kurde, masz tu ładniej i przestrzenniej, niż ja mam w swoim pokoju.

— Widzę, że się ogarniasz. Ale nie bądź taki spokojny. Najlepsze przed tobą. Ciężej nie będzie, niż po pierwszym ataku, ale stanie się to, o czym mówiłeś na wkręcie.

— Czyli co?

— Że wszystko po czarnym mleku jest możliwe.

— Dlaczego zawsze przed fazą musisz mnie wkurzać i przeciwstawiać się wszystkiemu, co mówię, skoro potem się okazuję, że myślisz i robisz to samo, a nawet więcej.

— Jakbyś mnie nie znał.

— I co teraz? Co masz na myśli, że to, co będę widział, będzie realne?

— Nie tylko będziesz to widział. To nie tylko będzie omamem. To się będzie działa nie tylko w twojej głowie, ale i w rzeczywistości. W materii, której tak nie cierpisz.

— Ale powiedziałeś, że gorzej niż przed chwilą nie będzie.

— No nie, jeśli jesteś gotowy na 48 godzinny paraliż mózgu, gdzie wszystko nie tylko będzie realistyczne, ale pojawi się w materii! Rozumiesz? A potem, gdy wytrzeźwiejesz, okaże się, że to nie były halucynacje. To była rzeczywistość.

— O co ci chodzi?!

— Zobaczysz swoje cholerne czarne dziury, na żywo i z bliska. Mówiłem ci, czarne mleko to nie narkotyk. — To pojazd. Kosmiczny płyn, który cię zabiera w przypadkowe miejsca we wszechświecie i inne wymiary. Zabiera cię przypadkowo tam, gdzie nie powinieneś nawet istnieć. Ale nie obawiaj się, Czarne Mleko jest jak matka, wie gdzie cię zabrać, i co zrobić by cię przypadkiem nie zabić, chociażby poprzez odcięcie tlenu. Wszystko, co czarne, jest święte człowieku! Wszystko staje się czarne! Każda biel może z łatwością stać się czarna. Każda czerwień, w pewnym momencie także staje się czarna. Zaufaj matce czarnego mleka. Jak będziesz grzeczny, to zabierze cię w głąb czarnej dziury. Ja ostatnio byłem i pokazał mi ojca wszechświata. Ciemną materię. Łapiesz? Tego się nie da opisać! Widzisz na własne oczu coś, co jest fundamentem budowy całej materii wszechświata! Wystarczy ci pół minuty na to patrzeć, a gdy wracasz, do swojego życia na planecie Ziemia, nie ma tu niczego. Przestajesz się bać siebie, śmierci, siebie, kosmosu, absolutnie wszystkiego. Zajebiście jest żyć! Ale, kurwa, jeszcze bardziej zajebiście jest nie żyć! Wiesz, jak świadomość reaguje, gdy widzi to, czym się potem stanie? Nie ma boga! Jaźń i świadomość jest nieistotna. Percepcja jest najważniejsza, ale nie ta, której doświadczasz na co dzień. Po śmierci stajesz się wszystkim. Nie jesteś już wewnątrz siebie, skumulowany, określony i precyzyjny. Stajesz się przestrzenią i czasem. Jesteś na zewnątrz. Gdzie ty dla siebie jesteś, jak cała galaktyka. Nie ma boga, bo ty nim jesteś, ale jest to nieistotne, bo jak można rządzić wszystkim, skoro ty jesteś wszystkim. To nie twoje cząstki, ale martwa świadomość, która tak naprawdę budzi się dopiero po śmierci, ale jest już gdzieś indziej. To kim jesteś, podąża „dosłownie do nieba”, bo takie jest prawo wszechświata, twoje nowe ja, które tak naprawdę istnieje od początku wszechświata. Wiesz to, ale nie pamiętasz, bo pamięć nie jest ci potrzebna. Bo kosmos jest twoją pamięcią. On pamięta za ciebie. Możesz przemieszczać się jak tachiony, cząstki szybsze od światła, dzięki którym czas cofa się, i jeśli masz ochotę, bo masz cały czas wszechświata płynący w różnych kierunkach i z różną prędkością. Teraz wyobraź sobie, jakby ludzie się dowiedzieli, że tak wygląda życie po śmierci. Nie ma cię, a jesteś. Żyjesz, by przebudowywać, tworzyć coś wielkiego. Prawdziwą sztukę. Nie ma nic potężniejszego, piękniejszego niż wszechświat, który możemy przemierzać bez końca. Bez granic. To dzięki sztuce, pytaniom, słowom w ludziach nastąpiła ewolucja. Pierwotni pamiętali ten stan sprzed epoki „niemyślenia”. Chcieli go dla siebie. Chcieli również tworzyć. Dla sztuki istnieje człowiek i przetrwał tak wiele stuleci. To dzięki umiejętności tworzenia czegokolwiek, jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Ludzie kreatywni, znajdą się w raju po śmierci. Ludzie zaś, którzy tworzyć nie potrafią, nauczą się tego szybciej, niż zdążą pomyśleć. Wszyscy trafiamy do raju, człowieku! A bóg? Istota, która stworzyła nas wszystkich? Nie istnieje nic takiego, chyba, że to jedna z personifikacji lub metafory samego wszechświata, w uproszczeniu tak żałosnym, że gdyby Bóg naprawdę był bogiem takim, jakiego go przedstawiają, to mogę się założyć, że nie potrafi stworzyć on niczego, a sądzę, że tak jest na pewno, bo inaczej co by robił zesłany na ziemi, skoro we wszechświecie inne istoty nie potrafią nawet zrozumieć w przybliżeniu znaczenia tego, kim jest, i co właściwie robi.

— To przerażające! Cała wieczność…

— To nie wieczność. Po śmierci, będziesz przeżywał narodziny i śmierć wszechświata tak, jak przeżywasz jedno własne życie.

— A co potem?

— Stajesz się człowiekiem. I odpoczywasz.

— Od czego?

— Od bycia wszystkim. Od bycia bogiem.

— Dobrze, że jestem naćpany, bo gdyby to usłyszał na trzeźwo, pomyślałbym, że albo masz nierówno pod sufitem, albo masz tak wielkie ego, że nawet Czarna dziura nie potrafiła go pochłonąć.

— Ha! Ego mam wielkie, ale alter ego mam jeszcze większe!

— Więc dlaczego nie zostałeś artystą?! Skoro to rozumiesz, dlaczego nie chcesz tworzysz czegoś?

— Kiedyś tworzyłem, dawno, jak jeszcze się nie znaliśmy, ale zrozumiałem, i doświadczyłem0tworzenia totalnego. Po co mam wymyślać historię czy muzykę, dla kogoś kto wyobraźni nie ma?

— By dać mu zakosztować coś innego niż on sam i świat, który widzi wokół.

— Niech sam zacznie coś tworzyć. Dla siebie. Dlatego człowiek tworzy.

— Więc dlaczego zrezygnowałeś? Dlaczego to rzuciłeś?

— Bo sztuka na naszej planecie, w naszym wymiarze, rzeczywistości, jest ograniczona. Ma znacznie tylko dla tych, którzy są świadomi siebie, którzy żyją będąc śmiertelnikiem, bojącym się umrzeć, i dlatego chce pozostawić znak, że tu był. Gdy narodzi się na nowo, po czasie spędzonym w szeroko pojętej „śmierci”, która jest czarną, bezdenną pustką, jak sen, bez marzeń sennych. Gdy tylko tego zakosztuje, nawet jak odnajdzie własne dzieło, sam nie będzie chciał go czytać, choćby była najgenialniejszym arcydziełem.

— Ale nie możesz odbierać ludziom chęci, celu i nie rzadko jedynej wartości, jaka trzyma ich przy życiu. Jesteś tutaj, w tym miejscu, i musisz się z tym pogodzić. Zaakceptować to i być człowiekiem, jak najlepszym w tym krótkim życiu. Nawet jeśli w pewnym sensie stanę się częścią wszechświata, mogąc tworzyć strukturę kosmosu, na tą chwilę nic mi po tej informacji.

— Gdy już doświadczysz prawdziwej potęgi tego, co ma to wszystko nad nami to zaoferowania, zrozumiesz. Kosmos daje ci wszystko, czego tylko zapragniesz. Tam, każdy ma wszechświat dla siebie, i nie wchodzi sobie w drogę. Zrozum, nie chodzi o to, że wierzę w buddyzm świętych grzybków, doprawionych teoriami fizyki kwantowej. Nie chodzi o to, czy jestem ateistą czy mormonem, czy jak ty nihilistą — który–pragnąłby–w–coś–wierzyć — bo to nie ma znaczenia. Dla ciebie największą potęgą i wartością jest sztuka. Nie uprawiam jej, bo jest ograniczona w swej formie. Jak każdego rodzaju sztuka materialna. Możesz wymyśleć, zamknąć postacie, tak jak nas, możliwie, że potencjalny autor, który siedzi trzecią noc przed kompem i pisze jakieś bzdury naćpany marihuaną i amfetaminą, i nie może dojść do puenty, to nieistotne, bo co zmieni wiedza, że tak naprawdę jest. Ale autor zawsze będzie miał świadomość, że tworzy fikcję. One są żywe tylko przez opowiadaną historię. Możesz budować wszystko, światy, postacie, galaktyki, według swojej wrażliwości, uznania i wyobraźni, ale będziesz wiedział, że nawet najmniejsze dziełko, które stworzysz jako ciemna materia, będzie miała większe znaczenie i będzie bardziej wartościowa niż wszystko, co stworzyłeś przez swoje całe życie. Tam tworzysz rzeczywistość. Żywych ludzi, którzy mają świadomość, że żyją i mogą dalej decydować o sobie bez twojej pomocy. Zwierzęta. Naturę. Naszą planetę też ktoś wymyślił. Czy nie uważasz, że ten ktoś, ktokolwiek czy cokolwiek to jest, było, zrobił coś niewyobrażalnego? Równie dobrze, może być to któreś z nas, ale o tym nie wiemy, bo nie pamiętamy czasu przed narodzinami. Tak, jak powiedziałeś, liczy się tylko „tu i teraz”. Czy to nie jest inspirujące?

— Jest. I wiesz co myślę? Że ktoś na pewno wpadł na taki sam pomysł, i w ten sposób wymyślił pierwszego boga w dziejach ludzkości.

— Pomijając fakt, że owym bogiem najprawdopodobniej był albo pierwszy człowiek na świecie, albo pierwszy, który zaczął coś jarzyć i wynalazł muzykę, słowo, koło, ogień itd.

— Czy to, co ci się robi z twarzą, te deformacje, zapadnięte oczy, które są ziejącymi pustymi otchłaniami zapadniętymi w twoją czaszkę, to halucynacja, dzieje się to naprawdę, wymyśliłeś to, zrobił to bóg, czy może nieświadomy ja?

— Nie chcę cię dołować i więcej tłumaczyć, więc odpowiem najprościej: wszystkie odpowiedzi są prawidłowe.

— Jak to możliwe?

— Jak? Wyciągnij rękę przed siebie to zrozumiesz, że nie patrzysz na mnie, tylko na siebie.

Elroi patrzy dalej w deformującą się twarz Joela. Odbicie lustra, w które w rzeczywistości się wpatruje, odchodzi z tafli lustra, ale on pozostaje. Postać odchodzi, ale Elroi pozostaje w miejscu wpatrzony, i próbujący zrozumieć, co się właściwie dzieje.

— Co się stało? Co teraz? Co się dzieje? Dziwnie się czuje. Czy to się dzieje naprawdę?

— To zależy po której stronie lustra teraz jesteś?

— Nie rozumiem.

— Rozumiesz doskonale. Padła ta kwestia już kilkakrotnie. Tu nie chodzi tylko o czarne dziury i bajdurzenie o „człowieku, który stworzył boga na podobieństwo siebie, bo był wszechświatem”. No dobra, powiem ci, bo widzę, że się zacząłeś bać. Rzuciłeś we mnie oskarżycielskim pytaniem na początku, pewnie do rozkmin. Przypomnę ci je. Zapytałeś, co jeśli ja nie jestem tak naprawdę sobą, albo jestem postacią fikcyjną. Dwa: Co jeśli obydwoje jesteśmy postaciami fikcyjnymi, albo osobowościami urojonymi w mózgu psychicznie chorego? Co jeśli to ty jesteś osobą fikcyjną, w którą dzięki narkotykom tak mocno uwierzyłem, że wytworzyłem w rzeczywistości przyjętej przez nas, i prawdziwą materię ciebie?

— To niemożliwe. Przecież nie znasz moich myśli. Mam swój dom i…

— Oczywiście. Może jestem genialnym scenarzystą, pisarzem, potrafiącym tworzyć niezwykle subiektywne portrety psychologiczne tak genialnie, że jakby taką postać udało się stworzyć w rzeczywistości, to nie można by jej było odróżnić od zwykłego człowieka? Jak myślisz jest to możliwe?

— Na pewno nie. Chyba, że tam, gdzie tyle opowiadałeś, o kosmosie i w ogóle. Ale jeśli jesteś osobą, która potrafi na samego siebie patrzeć z dystansu, jak na zupełnie obcą osobę, i opisać ją zewnętrznie i wewnętrznie, i mnie byś wymyślił na podobieństwo siebie, to byłoby to możliwe.

— I dziwne jest to, że nagle nie potrafisz się wypowiedzieć, i mówisz niechętnie, nieskładnie i twoje wypowiedzi są pełne sprzeczności nieścisłości, a jak znam ciebie, to zaraz powiesz, że język przez dragi ci się plącze.

— Za dobrze mnie znasz. Ale to niemożliwe. Nierealne w tej materii.

— Tak, to popatrz w lustro, w swoje odbicie raz jeszcze.

Elroi spojrzał i widział nie przód, ale tył swojej głowy.

— To narkotyk działa. Mam omamy.

— Z pewnością.

— Daj spokój, nie wkręcaj mi złej i chorej jazdy.

— Przecież lubisz takie.

— Lubię, ale do pewnego stopnia poczytalności, kiedy cieszę się i mam świadomość siebie, a nie zatracam samego siebie. Że wiem, że gdy wrócę, gdy faza się skończy to z powrotem będę sobą. Teraz…

— …mam mętlik w głowie… Coś jeszcze?

Joel przerwał mu, a Elroi spojrzał mu w twarz.

— Nie rób sobie jaj, bo to przestaje być zabawne. Nie wkręcisz mi, że jestem zmyślony.

— Oczywiście, że wiem, że mi się to nie uda ostatecznie. Jesteś moim arcydziełem. Aż dziwie się, że potrafiłem ciebie stworzyć za życia. To dzięki tobie nie tworzę żadnego rodzaju sztuki.

— Nic nie robisz, manipulujesz sytuacją.

— Fakt, bestialstwem jest powiedzieć komuś, że jest postacią zmyśloną. Abstrakcją jest nakłonić postać fikcyjną tak, by była przekonana, że ona sama siebie wymyśla. Surrealizmem, że postać fikcyjna stworzyła autora samego siebie.

— Stary, chodźmy gdzieś. Mam dość tej gadaniny.

— Racja. Dopóki działa narkotyk do niczego nie dojdziemy, oprócz Nirvany.

— Właśnie, miałeś puścić muzykę.

— A taki byłeś wyszczekany i inteligentny na początku rozmowy. Ale nie dziwi mnie to. Skądś to znam. Skądś to się bierze. Dobrze, chodźmy. Nie wiem ile czasu gadaliśmy, ale faza na rozmówki włącza się i osiąga kulminację i rozwiązanie w momencie na krótko przed fazą wizualną, w której będziesz czerpał przyjemność z niemyślenia.

— Irytujesz mnie już. Ta rozmowa była po nic. Cieszę się, że wychodzimy. Równie dobrze to ja mogłem wymyśleć ciebie, tylko o tym zapomniałem, albo dobrze gram swoją rolę.

— Jasne Elroi, rolę, którą ja ci specjalnie napisałem piętnastego maja roku 2013go. Odstresuj się w końcu, bo za drzwiami przed nami rozpłynie się inny świat.

— To spalmy fajkę najpierw, zanim wyjdziemy.

Zapalają obydwoje i w milczeniu palą. Gdy Elroi gasi swojego peta, odzywa się do Joel.

— Wiesz, w sumie nawet jeśli powiedziałbym ci prawdę, to i tak byś albo nie uwierzył, albo zanegował ją, albo po prostu zignorował.

— Zamknij się już, bo mnie zaczynasz wkurwiać. Jak masz coś jeszcze powiedzieć, to mów i się w końcu zamknij. Chcę już stąd wyjść, gdziekolwiek, bez względu na to, co jest za drzwiami.

— Poprawię ci humor na dwa razy. Za drzwiami jest twoja upragniona Czarna Dziura. Domyślam się, że niepokoisz się z tego powodu, więc dodam drugą wiadomość, również na poprawę humoru. Nie jesteś postacią zmyśloną. Wymyśloną przeze mnie. Ja również jestem postacią fikcyjną. Teraz niestety zła wiadomość, albo nieistotna, to zależy jak do tego podejdziesz. — Znamy się prawdopodobnie tak dobrze tylko z tego powodu, przynajmniej tak podejrzewam, że autor, lub ktokolwiek, kto wymyśla nasze życia, musi wzorować się albo na osobie bliskiej, którą bardzo dobrze zna, albo na sobie samym. Stawiam na to drugie.

— Skąd. To. Do cholery. Możesz wiedzieć.

— Matka Czarne Mleko mi powiedziała, jak oglądałem tworzenie się galaktyk spiralnych dwa miesiące temu. W zasadzie mam to w dupie kim jestem i dlaczego, ale przynajmniej, ale mimo wszystko, zawsze chce się spotkać kogoś, kto jest odpowiedzialny za niepowodzenia i porażki życiowe. Jeśli pomyślę sobie, że nasz stwórca robi to dla rozrywki, to mnie szlag dalej trafia.

— Jest jeszcze możliwość, że on sam prawdopodobnie jest jeszcze większym idiotą, niż my we dwoje razem.

— W to nie wątpię. Musi to być naprawdę kretyn skończony i beztalencie, skoro pisze takie scenariusze, jak nasze życia, i w dodatku z chujowymi dialogami. Ale cóż zrobić. Pewnie siedzi wymęczony i stuka w klawiaturę którąś godzinę w domu, przy muzyce, a na dworze jest upał, gorąc i w ogóle. Pewnie nawet dziewczyny, łajza, nie ma.

— Wiesz, tak sobie myślę, że skoro tak naprawdę jest, to jak to wygląda w rzeczywistości? My to mówimy w tym momencie od siebie, czy to on wypisuje pod swoim adresem takie teksty, wiedząc, w ten sposób, że jest kretynem, i w ten sposób się podświadomie karci i opierdala, bo już pewnie do niego wszyscy cierpliwość potracili i szacunek, bo od pół roku siedzi w domu i rysuje komiksy. Może jesteśmy poza treścią obecnie?

— Albo już nie kontroluje tego, co piszę. Słuchaj, nie wiem. Próbowałem dwa razy dostać się do jego wymiaru jego świata, ale z naszej strony, to tak, jakbyś chciał się dostać do świata, który widzisz na filmie. Jest to nierealne. Przynajmniej w tym wcieleniu. W przyszłym pewnie też się nie uda, bo się miniemy, albo nigdy więcej nie spotkamy.

— Ale po co? Masz jakiś określony cel?

— No, chcę zobaczyć kto mnie stworzył. No i poprosić o jakąś jego niewydaną książkę z autografem.

— Po co?

— By sprawdzić, czy się da spierdolić przed przeznaczeniem. Wiem, że nie ma nic szybszego niż myśl, ale mimo wszystko chciałem sprawdzić. W końcu jesteśmy w komiksie. A może tak naprawdę z nami jest wszystko w porządku, tylko sobie uroiliśmy, że jest jakiś autor naszych dzieł? Wynikałoby z tego, że to nie on nas, ale to my wymyśliliśmy autora!

— Dajmy sobie spokój. Skoro znasz siebie i mnie, to pewnie tak, jakbyśmy znali jego. W końcu pisarz większą część siebie przelewa na papier, nie?

— Coś o tym wiesz prawda?

— Wypierdalaj. Swoją drogą. Mam nadzieję, że zgadzamy się we wszystkim, a nie jest on z tych, co to piszą jedno, myślą drugie, a robią jeszcze coś innego.

— Co masz na myśli? Czego nie lubisz?

— No wiesz, tych cholernych trzech liter, które wymuszają na tobie czynność, którą podświadomie, czy chcesz czy nie, mówisz dwa zdania do wyboru, w zależności od sytuacji. Mówisz albo „kurwa, zawsze w najmniej odpowiednim momencie” albo „będzie ciąg dalszy, czyli co? No nie gadaj, że akcja się popierdoli jeszcze bardziej. Ale odlot. Ale jak twórcy spierdolą następny odcinek, to następny sobie daruję, by utrzymać dobre wrażenie”.

— Bądźmy dobrej myśli. Ja też nie cierpię kontynuacji. Mam nadzieję, że Autor–Bóg także. A jeśli nawet, to mam nadzieję nie spróbować tym razem na takiego rodzaju zabieg? Co myślisz?

— Cholera. Wiesz co? O tym dowiemy się w następnym odcinku.

Joel mówi otwierając drzwi, a za nimi rozciąga się pejzaż nieskończoności. Jednak dopiero, gdy przekroczą próg, zobaczą go, a nie tylko poczują.

— A wiesz co ja myślę i to mnie irytuje najbardziej? Wiem, że ciąg dalszy nastąpi, ale mam przeczucie, że bez naszego udziału…

— O kurwa! To dopiero będzie faza!

KONIEC?

CIĄG DALSZY NASTĄPI…

Joel & Elroi po wybiciu wywaru z innego wymiaru, zwanego Czarnym Mlekiem, oklejone czerwoną plakietką, z czarnym rozpływającym się napisem “Abzinth,” schodzili po schodach w podziemia, nie wiedząc co się w nich znajduje. Było to dla nich nie istotne, prawdopodobnie przez szok doznany po opuszczeniu ich Azylu, Arkadii… Ich piwnicy. Na zewnątrz miasta! Teraz wracali w pozornym spokoju, kiedy opanowani informację, że nie tyle przegapili dosłowny Koniec świata, ile ten ich oszczędził, ich: ateistę i nihilistę…


Po kolejne i uprzednie przygody Joela & Elroia zapraszam niebawem (mam nadzieję) do poznawania w powieści „MIEJSKIE LEGENDY”

***

[Oława, 2013 rok / Joel & Elroi — Wydaje.pl 2013 / Apokalipsis — Issuu.com 2013 / Dla Grzegorza Resiaka]

Track #24. MIEJSCA PRZEKLĘTE

Na początku było tylko wrażenie. W dezorientację wprawiały dymy i mgła. W niej rozlegały się złowrogie skrzeczenia budzących się do życia ptaków, wykrzykujących obłąkany hymn ku czci Boga Słońca budzącego się do swojego ulubionego zajęcia. Palenia. Dopiero chłód rozwiał wszelkie wątpliwości, pozostawiając młodego Floriana ponownie w towarzystwie tylko swojego miecza. Heroina, dawała moc, potęgę i inspirację tylko jednej osobie na bardzo długi czas. Wyboru dokonuje sam miecz, w którym zaklęta dusza jednej z bogiń, lecz nie wiadomo, której, bowiem ta nie może wypowiedzieć swojego imienia będąc przeklęta. Faktem jest, że wypełnia miecz swoją obecnością. Świadomą, i potrafiącą się komunikować.

— Zaraza dotarła tu także. — Powiedział.

— Nie dotarła. Była tu pierwsza. — Odpowiedział miecz. — Zobacz.

I Florian dopiero wtedy spostrzegł wyludnione miasteczko splądrowane przez śmiertelną chorobę, doprowadzającą ludzi do obłędu i kompletnego szaleństwa. Wieści podają, że szaleństwo to staje się materialne po śmierci chorego. Zamiast wyzionąć ducha, daje życie demonowi mogącego egzystować, zamiast nich.

— Czyli trafiliśmy do punktu wyjścia. Po raz kolejny.

Ciała ludzi, porzuconych bezwładnie, gnijących i tym przyciągających padlinożerców wszelkiego rodzaju, były tylko wydrążonymi skorupami, z których wykluły się ucieleśnione najgorsze lęki. Według Floriana to nadal byli ludzie, lecz obłąkani własnym szaleństwem i przerażeniem pokonującym ich własne oblicze. Nad niektórymi lub w większych skupiskach zwłok można było wypatrzeć jednego z demonów. Wojownik był pewien, że legendy były prawdziwe, i że nie doświadcza ani zwidy, ani też jego umysł nie przepełnia halucynacja wywołana strachem czy grzybem na ścianie, w izbie, w której spędził ostatnie dwa tygodnie.

Nie miał wyboru, musiał podążać dalej. Nikt przez całą drogę przez miasteczko, ani nic nie zwróciło na niego uwagi. Przez chwilę jego nastrój uległ zmianie, kiedy pozwolił sobie na próbę odpowiedzenia sobie na pytanie, — dlaczego na niego nie reagują? Czułby się niewiele lepiej, ale wszystko inne było gorsze niż poczucie, że to nie umarli, wokół, ale on jest martwy. Wbrew pozorom bardziej niż oni.

— Zamiast rozmyślać o głupotach lepiej skoncentruj się. Niewyobrażalnym problemem i wyzwaniem mogło być przejście przez to miasto, gdyby wszyscy wokół zgodnie uznali, że należy nas zatrzymać. — Miecz jak zawsze nie czekał na podjęcie dialogu. Zazwyczaj mówił coś istotnego i kończył. Niezależnie czy powiedziałby, czy tylko pomyślał — Heroina wiedziała wcześniej niż on, do czego może sprowadzić pojedyncza myśl.

Dymy rozwiały się i przed Florianem rozpływał się pejzaż zamykający obraz miasta, jak i całą jego historię. Dopiero, kiedy słońce wstało, wszystko stało się jasne. Wszystko, co było pod osłoną nocy stało się wyraźne i pozbawione niejasności, niedomówień czy odmiennej interpretacji. Szpiczaste skały o niepewnej strukturze miały wytyczyć szlak prowadzący ich coraz bliżej celu.

— Nie wierzę, że coś, czego nie widać mogło tak znacząco wpłynąć na życie człowieka, odbierając mu przy tym wszystkie zmysły. — Florian ostrożnie warzył słowa niepewnie wypowiadając myśl. — Przecież choroby nie widać, a jeśli już się pojawia, to zawsze znajduje się lekarstwo.

— Nie w tym wypadku, jak widać. Udało się jej zrównać całą krainę z ziemią niszcząc osiem miast i czternaście wiosek przez okres dwóch pór roku. Dobrze, że przynajmniej nauczyłeś się ufać moim przeczuciom i zamierzeniom. Powinnam ci podziękować za to. Doskonale rozumiem, że moje powody lub odpowiedzi są całkowicie niezrozumiałe albo sprzeczne z twoim zdaniem. Szkoda, że tak niefortunnie się złożyło, że ostatni raz odmówiłeś polowania na demona odpowiedzialnego za obecny stan rzeczy. Przynajmniej wiemy, że jest coraz gorzej, i że to faktyczna zaraza.

— Mówiłem ci wielokrotnie. To, że jestem zdyscyplinowany i mam talent w pojedynkach, których nie przegrałem żadnego, zawsze mam świadomość tego, że nawet, jeśli posiadam potężną siłę, zawsze znajdzie się ktoś silniejszy i lepszy. Drugą sprawą jest mój kompletny brak wiary w siły nadprzyrodzone, duchy, demony i podobnych temu tematowi zabobonom jestem całkowicie przeciwny.

Puste przestrzenie odbiły i zniekształciły głos Floriana echem drwiącym z niego. Wiedział, co Heroina chce powiedzieć.

— Nawet, jeśli to były demony, to zrodziły się z szaleństwa i podłości ludzkiej. Miejsca, które minęliśmy. Splądrowane domy, popalone pola, zgwałcone kobiety pozbawione głów, noworodki rozerwane przez zdegenerowane i spaczone jednostki niepotrafiące powstrzymać swojego wściekłego szału, którym oddają się bez żadnej przyczyny, czy motywu. Jeśli choroba się przenosi, to musi gnieździć się w ciele czegoś, z którego wydobywa się śmierć, i zaraża każdego, kogo minie. Choroba zawsze rodzi się w ciele. A skoro choroba się przenosi, to musi mieć ciało — a jeśli te je posiada, to niezależnie, jakiego rodzaju istotą jest, jakkolwiek potężną, owe ciało można zabić. Mimo iż jestem młody nie widziałem w życiu niczego ponad naturalnego, czego nie dałoby się wyjaśnić, lub zbadać historii sprawy. Słyszałaś historie o wielkim potworze, straszliwe uskrzydlonej bestii z długim ogonem zionącej ogniem i jadem wydobywającym się z podłużnego pyska.

— O i masz. Znalazł się badacz węży morskich. Fantastyczna opowieść pełna magii o heroicznej bohaterce i bohaterze, walczący ze strasznym smokiem niosącym śmierć tajemniczej zaginionej krainie atakowanej przez zarazę. Niestety Fabian, ale jakiekolwiek pojęcie mieć będziesz. Kiedy spotkasz się z tym Diabłem twarzą twarz, o ile będzie ją mieć, zawczasu proszę cię o jedną obietnicę, której dotrzymasz.

— O co chodzi?

— Jesteś to mi winien. Gdybyś wtedy dwa i pół roku temu wyeliminował problem…

— Który zignorowałem przez misję daną mi od ważnych osobistości…

— …nie musielibyśmy teraz torturować się myślami, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. W ostatecznym momencie narzucę ci wybór.

— Odnośnie, czego?

— Pozostawienia tego potwora przy życiu, czy też pozbawienia go. Póki nie dowiem się, z czym mamy do czynienia nie dokonuj żadnych własnych wyborów?

— Sądziłem, że jasne jest, że szukamy bestii w celu jej uśmiercenia.

— A co jeśli nie będzie można go zabić, bo będzie nieożywiony. Albo nie będziesz mógł dotknąć jego ciała pomimo tego, że będziesz je widział wyraźnie? A co jeśli potwór tylko na to czeka, by móc uwolnić swoją duszę i wszystko, co przylega do jego ciała?

Florian zamyślił się, a raczej postanowił zamilknąć.

— Przejaśnia się. Prawdopodobnie wstaje dzień.

— Nie liczyłabym na to. Pewnie zaraz znów nastanie noc. To jedynie potwierdza, że Zło ma niesamowicie silną magiczną moc.

— Wygląda jakby się chmurzyło z zachodniej strony, a tak naprawdę to tam faktycznie jest noc. Nie pamiętam już, kiedy widziałem ostatnio słońce albo księżyc. Cokolwiek innego nad swoją głową. Czuję się tak, jakby niebo spadło mi na głowę.

Droga przed nimi rozwidlała się, prowadząc w cieniu coraz wyższych skalistych gór. Dwa i pół roku — wypowiedział w myślach trzy niewinne słowa, za którymi kryje się trwoga zasłana poskręcanymi nienaturalnie ciałami i ciemnymi oknami pustych domostw. Odczuwał strach i nieopisany żałobny stan umysłu zdającego sobie sprawę, jak łatwo jest zniszczyć rasę tak potężną jak ludzie. Wszystko wokół niego zwariowało. Dawniej jego ambicją była praca w warsztacie stolarskim, w którym mógł wyrabiać jedyne w swoim rodzaju meble. Nie do pojęcia do teraz było odnalezienie przypadkowo świętego miecza. Mając go przy sobie żadna istota materialna — żywa czy martwa nieistotne jak to, by posiadała materialne ciało — nie mogła go skrzywdzić. Nie chciał tej mocy. Nie potrzebował jej. Tak jak i tej przeklętej misji. Jednak nie miał wyboru. Gdyby ją odrzucił, prawdopodobnie przez czas spędzony z nią z pewnością zginąłby już z tysiąc razy, a zachorować lub oszaleć mógł znacznie wcześniej. Los wyciął mu psikusa, którego suchego żartu nie mógł rozpracować. Nie chciał myśleć o sobie jako o jednym człowieku mogącym sprzeciwić się i zniszczyć tak zwanego demona. Na pewno było tych ludzi znacznie więcej, jednak legendy albo do nich nie dotarły, albo będąc zbyt daleko, po usłyszeniu ich nikt nie zgrywałby heroicznego bohatera, lecz przeniósł się jeszcze dalej.

Najważniejszy był początek, które z pewnością Florian nie zapomni. Bo Heroina zawsze będzie przy nim by mu to przypomnieć: Gdyby tylko miałoby to jakieś znaczenie dla kogokolwiek, wolałby nie podejmować żadnej decyzji. Docierały do zamkniętego w celi śmieci Floriana historie z zewnętrznego świata, będące jedyną rozrywką i urozmaiceniem własnego życia. Niezależnie czy była to historia prawdziwa, czy zmyślona. Po trzech latach z całego wyroku dożywocia, coraz częściej i bardziej otwarcie rozmawiało się i zaczęło nazywać rzeczy po imieniu łamiąc wszelkie tabu. Całkowity zakaz kontaktowania się poza więziennymi lochami skazańców, nie było już tak rygorystycznie przestrzegane. Nawet ktoś jak Florian, i wielu mu zaległych w murach Wieży Czarownic zapomnianych rezydentów, odizolowanych pobratymców zła, wyczuwało zmianę i niepokój nasilający złe przeczucia, mogące niedługo dotknąć i ich.

Florian był wysokim, dobrze zbudowanym chłopem o plecionych brudem czarnych strąkach, prawdopodobnie na zawsze będąc pozbawionym wystarczającej ilości wody i słońca. Przekraczając umowną barierę dorosłości narzuconą przez społeczność, w której się wychował — wiek szesnastu lat — już wówczas był świetnym wojownikiem posiadającą instynkt, siłę i intelekt. Potrafiąc je kontrolować, i będąc ich świadomym zawsze, nawet w najmniej prawdopodobnych, fantastycznych niemal sytuacjach. Pięć lat później posiadał już wszystko, czego pragnął, i choć walczył zawsze czy toczył innego rodzaju bitwy, nigdy nie pozostawił po sobie kogokolwiek — nie ważne już jak zdeprawowanego — z ostatnim oddechem na ustach.

Po tym czasie coś się jednak zmieniło, i trwało w swym szaleństwie przez kolejne trzy następne, długie lata jego egzystencji, decydujące o jego późniejszym losie, i o tym, w jakiej sytuacji się obecnie znajdował. Wiedział, że odbierał bestialsko życie każdemu spotkanemu na swojej drodze — żyjąc całkowicie przeciwnie niż do tej pory, dla niego nie wydawały się niczym nienaturalnym, ani złym. Było mu to obojętne. Silniejszy, mądrzejszy i bystrzejszy wygrywa. A jeśli posiada dyscyplinę i dba o wygląd, mającym być sprzeczny z jego prawdziwą naturą; nie było możliwości pogodzenia spaczonego umysłu wielokrotnego mordercy z pięknym, gładkim i sympatycznym obliczem bardzo młodego człowieka.

Teraz to wszystko było bez znaczenia. Kiedy go ścigała, co najmniej połowa miasteczka Utraty, w którym się urodził, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Skąpany we krwi przechodził wiele razy przez wsie, lecz tylko tutaj mieszkańcy zareagowali bez strachu, i prawo wyegzekwowali na własną rękę. Został oskarżony o zamordowanie, co najmniej stu ludzi, co wedle prawa, jego sprawa została potraktowana szczególnie, i posadzono go za masowe morderstwo, znane tylko nielicznym na świecie w tamtych czasach. Chciano publicznej egzekucji, ale nie znalazł się do dnia obecnego kat, godzący się na wykonanie wyroku.

W obecnej sytuacji nie był to dla niego ani dyskomfort, ani problem. Wolał się wsłuchiwać w coraz to nowe, niedawne i coraz bliższe wydarzenia niewyjaśnione. Florian ze strzępów informacji, po długim czasie ułożył ogólny obraz tego, co tak naprawdę miało miejsce w miasteczku. Doniesienia o zniknięciach, zaginięciach i o masowym stanie miejscowej ludności targanej jawnym strachem, niemal paranoicznym, godzących wszystkich jednakowo. Podobno wszystko pokryła gęsta mgła rozciągająca się coraz dalej w krainę. Każdy czuł w miasteczku czyjąś obecność, niemal, blisko, choć jej nie było widać — sprawiając wrażenie ujawnienia się, co nie zdarzyło się ani razu. Po czasie plotki się skończyły, jednak nikt nie poruszał tematu zniknięcia kilku dzieci. O ile była to prawda.

Porą deszczową usłyszał pierwsze nowe opowieści, sam w tym okresie wyczuwając coś więcej. Odebrał przeczucie, że sprawa ta będzie go dotyczyła, albo dotknie go bardzo, choć w to wątpił mimo obaw. Czarne chmury zwisające ciężko całymi dniami i nocami nad miasteczkiem, nie wprawiały nikogo w dobry nastrój. Nawet zdarzały się dni, w których nie padało ani przez chwile, chmury się nie rozwiewały. Czuło się złą materię. Tym razem nie samą obecność istoty wpływającej negatywnie na poczucie, — lecz cały świat wokół wydawał się wprawiać w tego rodzaju stan całą społeczność. Zaczęto wierzyć, że krainę opętało zło czyniąc go niedostępnym i przeklętym.

Kolejne dni były coraz gorsze. Krzyki wyzywające zło, które przybyło do miasteczka i się w nim zagnieździło oraz przepowiednie końca świata zarażały po czasie niemal każdego. Florian jedynie słuchał wszystkiego, katalogując wszystko w swojej pamięci, tworzył plan i kronikę teraźniejszych wydarzeń zachowując kamienną twarz i zimne spojrzenie, nieczułą. Wszystkich opanowało szaleństwo. To było pewne. Florian przyjął to z chłodnym spokojem.

Wczesnego, słonecznego ranka, jednego z kolejnych dni, został rozbudzony niemal godzinę wcześniej, niż zwyczaj. Głosy za kilkoma ścianami mogły tylko nakłaniać do próby rozpatrzenia i zrozumienia sensu — jednak w tego rodzaju sytuacji wolał nie słuchać niczego. Tego ranka był spokojny.

Czekanie tylko zaostrzyło apetyt na towarzystwo pięciu osób przybyłych wspólnie w jednym celu. Najwyższe Persony Miasteczka Utrata. W jednej sprawie. Sprawie, która była najistotniejsza na świecie — a on sam zamiast mógł być ostatnią osobą na świecie, która nie wie, o co chodzi.

— Przepraszam. Nie czytam wiadomości. — Powiedział pół szeptem, jednak własny głos był tak dla niego samego dźwięczny, że musiał ponownie się skupić. Odruchy bezwarunkowe stawały się w celi coraz częstsze. — I stało się. Dano mu wybór, ale nie pozwolono samodzielnie wybrać. Wybór miał narzucony. Mógł zrezygnować rzecz jasna, ale jaka by była w tym zabawa. — Myślał pokrętnie.

— Skazany na śmierć, czy nie, prawdopodobnie jesteś najodpowiedniejszą osobą na świecie potrafiąca położyć temu kres. — Proboszcz w asyście głowy miasta na zmianę streszczali mi wydarzenia, które najstarsze już znałem. — Do pięciu dni wstecz nie do udowodnienia było, że do naszego miasteczka przybyło zło. Nie wyrządzało ani nie wpływało na nikogo, lecz wczorajszego wieczoru, kiedy dzieci położyły się do łóżek, nie obudziły się do tej pory! Wszystkie zapadły w śpiączkę. Mieszkańcy obawiają się, że na ich miejsce przybędzie coś złego. Zaraza już opanowała miasteczko. Zaczęło się od zwykłego swędzenia w nosie!

— I to jest ten dowód? Że dzieci są w śpiączce przez niematerialną istotę, która nas widzi i może wpłynąć na nas, podczas gdy my na nią nie. Czyli nie ma możliwości porozumienia się z nią, ani też nie może jej wypędzić za pomocą siły. A co na to nieskończona łaska Pana naszego mającego nieskończenie wiele właściwości wpływania na kosmos!? Skoro już wiem, że nic nie możecie zrobić, to, dlaczego do licha przychodzicie do mnie?

I milczenie zagłuszające wszystko kosząc momentalnie z lotu całą przestrzeń sprasowując ją idealnie, trwał w oczekiwaniu na odpowiedź osób próbujących zrozumieć, o co właściwie skazaniec ich zapytał.

— Zgodnie z pomysłem radykalnym, ale wiem i wierzę, że służący wbrew nam, zgodnie miasteczko uznało, że demon jest zbyt silny na ich wrażliwe i dobre dusze…

— Czyli prawdziwe zło wyniszczyło w pierwszej kolejności ostoję, w której złudnym azylu egzystowaliście beztrosko, i wiecie, że ta moc jest silniejsza… no, i co dalej?

Duchowny imieniem Dawid zamilkł. Prawie pół minuty trzymał usta otwarte wymuszając przeciśnięcie się tym otworem zdania, wyciągniętego siłą z mózgu.

— Tylko bardzo zły człowiek, naprawdę chory i obłąkany w równym stopniu jak demon, jest w stanie zmierzyć się i go pokonać.

— A oprócz tego, że jestem taki zły, jestem silny i umiem walczyć na śmierć i życie.

— Właśnie… tak…

— Więc co? Każecie mi iść, znaleźć i zabić demona, a potem dostanę obiad, i z powrotem zamkniecie mnie w klatce? — Nikt się nie odzywał wymuszoną ciszą, bo chyba każdy rozmyślał nad tym, będąc pewny, że o to zapyta.

— Musisz nam pomóc je wypędzić i odzyskać nasze dzieci. Później pomyślimy o zmianach, co do twojej osoby. Tylko ty możesz nam pomóc.

— Czemu? Wezwijcie egzorcystę. Ostatnio są bardzo popularni.

Florian zmienił ułożenie swojego ciała, który gest zdradzał zbliżającą się coraz większą chęć ukrócenia rozmowy. Skoro już został skazany, to wolałby żeby tak zostało. Skoro cały świat poza murami więzienia w końcu przestał do niego docierać. Jego materia, problemy, wszystko inne. I powinien teraz być wytrącony z równowagi na myśl o tym, że w końcu udało mu się ukryć przed światem, to, dlaczego owy świat sobie o nim przypomniał dopiero teraz? W momencie, kiedy jemu jest potrzebny. Czemu chcą go stąd zabrać? — Oni nie rozumieli, jak można odsiadywać dożywocie we więzieniu, i żyć z tą myślą do końca — a on natomiast nie rozumiał, na czym polega owa wolność, o której cały czas mówią. Zastanawiał się, dlaczego zrezygnował z jedzenia mięsa, przechodząc na wegetarianizm. Skrajny weganizm dawał mu zbyt mało siły do czegokolwiek.

— To był jego problem.

— To ja miałem nadzieję, że idziecie do mnie po to by założyć mi stryczek, a wy tu mnie wypuścić na wolność chcecie, i jawnie namawiacie do przestępstwa, które zadecydowało. Dosłownie. Zresztą. Co chcecie żebym zrobił? Myślicie, że mam jakąś boską moc, dzięki której mogę go, chociaż zobaczyć? Odpowiem wam! Nie!

— By wiedzieć, będziemy musieli dać ci miecz.

— O rany ludzie, wyście naprawdę…

— To magiczny miecz, w którym zaklęta jest obecność decydująca o tym czy jesteś odpowiednią osobą mogącą go dzierżyć, czy nie?

— I co? Powiem? Tak? — Wy idioci, miecz to tylko przedmiot. Boskie znacznie wy im nadajecie. Co to w ogóle za bzdury muszę wysłuchiwać. Do diabła! Ludzie! Nie po to tak ciężko pracowałem by mieć do końca życia dach nad głową, żeby teraz wypuszczać się w jakieś samobójcze i niebezpieczne misje.

— Czy pójdziesz spróbować podnieść miecz?

— To zależy. Jeśli ma on dwa metry to go podniosę. Jeśli wygląda jak całe zachodnie skrzydło więzienia, to raczej nie. — Zresztą. Mniejsza. Mam nadzieję, że chociaż macie go na miejscu i nie będę musiał lecieć na drugą stronę półkuli po coś, czego może tam nie być, lub może okazać się, że w ogóle nie istnieje i jest tylko mitem. Albo istniało i zostało zniszczone. Cokolwiek. Zresztą, wy wiecie najlepiej. Wiecie, o co mi chodzi, nie? — I po tych słowach Florian opuścił więzienne mury by spotkać się ze swoim przeznaczeniem, które dopadnie każdego, kto żyje. Wiedział, że podniesie miecz. Wiedział, że mając go nie będą mogli tak łatwo pojmać go ponownie. Kto wie, może go puszczą wolno? To przecież Inkwizycja. Lecz bez znaczenia dla kogokolwiek, wiedział najważniejszą rzecz — kluczową wszystkich najbliższych wydarzeń. Co prawda nie pozostawili mu wyboru, ale w ostatecznej chwili wie, i pewny jest wyboru, którego nie zmieni. Po raz kolejny pokaże, że zaufanie i nadzieja zawsze może zostać odebrana. Wiedzieli dobrze — myślał Fabian, — z kim mają do czynienia. Skoro tylko najgorszy i najpodlejszy człowiek na świecie jest w stanie pokonać kwitnące zło z kosmosu, to pokaże im, co te słowa znaczą w ustach człowieka, od którego zależne jest istnienie innych ludzi. Od niego. Ostateczny wybór należy do niego, i będzie on niezmienny…

Dopiero po kilku miesiącach zmienił punkt widzenia tamtej sytuacji, i po raz pierwszy żałował swojego wyboru. Bardzo mocno go pożałował. Florian odszedł z mieczem, i minąć musiało dwa i pół roku, by powrócić do Miasteczka Utraty ponownie…

Wszystko od tego, że wszystkie dzieci zasnęły i się już nie obudziły. A zamiast nich przyszło coś innego. Złego. I zastąpiło dzieci, z których się wykluły. I to samo zrobili dorośli, lecz oni tylko się zmienili, i zarażali kolejnych. Te, które zostały porwane, lunatykowały na długo przed tym jak przybyła mgła. Diabeł zaprzestał swoich sztuczek dopiero, gdy wkroczyła Inkwizycja. Jednak kawaleria przybyła zbyt późno.

Teraz pozostały po nim tylko zgliszcza, a on wędrował dalej, na spotkanie ze złem. Przez myśl przenikały go jeszcze zdania, które usłyszał od mieszkańców. Wszystkie ich przypuszczenia się spełniły. Wszystkie najgorsze koszmary także. Teraz pozostało mu w następnej kolejności przemierzyć drogę przez góry prowadzącą do Wieży Czarownic.

Chłód gór samoczynnie wymusił narzucenie szybszego tempa. Florian chciał jak najprędzej trafić w miejsce ich pozbawione. Czuł dyskomfort. Jego wyczulone zmysły wychwytywały najmniejszy szmer. Wyostrzały się i próbowały namierzyć źródło. Obłęd, w jaki wprawiała sama swoistość gór został chwilowo przytępiony ujednoliceniem ścieżki prowadzącej prosto przed siebie. Pomimo odległego dystansu i coraz większych ciemności wolał wiedzieć gdzie idzie. Nawet jak się już tam znajdzie to kluczowym elementem stanie się coś, w co nie chciał uwierzyć.

— Młody i wspaniały bojownik z magicznym mieczem idzie na spotkanie z diabłem by odebrać mu życie i położyć kres jego złu. Dokonując tego wróci w glorii i chwale zgarniając nagrody pieniężne, kobiety, trunki i gratulacje.

— Tylko, kto ci to zorganizuje skoro władza nie istnieje z powodu zdziesiątkowania ludności naszego państwa, w którym nawet chaos i anarchia nie zostają stosowane. Ale pomarzyć oczywiście możesz, jeśli daje ci to jakąkolwiek przyjemność, otuchę, nadzieję — czy w co tam innego, idiotycznego wierzysz.

— Widziałem już zło, i wiem jak wygląda. Wierzę, że nie istnieje nieskończenie i w pełni zła istota pragnąca jedynie niszczyć wszystko, co napotka. Jeśli coś takiego istnieje, to na pewno nie na naszej planecie, i na pewno nie ubraną w ciało.

— Mam nadzieję, że się nie rozczarujesz.

Miecz o niezwykle ostrym i cienkim ostrzu, nie wyglądał ani jak szanowana broń, ani specjalnie groźnie. Ostrze było ścięte i przypominało miecze samurajów, lecz długość i budowa przypominała raczej maczetę. Pomimo spędzenia ostatniego sezonu wie, że nie poznał jeszcze wszystkich jego możliwości. Chciałby przede wszystkim poznać tajemnicę, jak można go uciszyć, skoro głos wydobywa się z niego, bez pośrednictwa jakiegokolwiek ośrodka mogącego pełnić tego rodzaju rolę.

— Ja mam nadzieję, że nie wykraczesz dla nas niczego złego. — Powiedziałby uciszyć własne, natrętne myśli, nieustannie obserwowane przez miecz.

— Drogi Florianie, w obecnej sytuacji, w jakiej się znajdujemy naprawdę chciałabym — niczego bardziej nie pragnę — niż to, żebyś miał rację. Chciałabym się, chociaż raz w życiu pomylić i nie mieć racji. Przez sam fakt rozważania tematu, żaden diagram i odczyt nie pozwala określić precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie.

Podążając przed siebie, coraz głębiej coraz wyższych i bardziej szpiczastych gór, te dawały cienie tak ciemne, że nie sposób niektórych miejsc po obu stronach, można było dostrzec. Florian przystanął i spojrzał w niebo, wysoko zarywając głowę. Góry zatapiały się w czarne niebo. Niebo wypełniło całą przestrzeń. Florian nie widział niczego. Szedł wolno przed siebie. Po omacku. Oczekiwał w skupieniu aż jego wzrok przyzwyczai się do ciemności, lecz po kilkunastu przebytych krokach uświadomił sobie, że było to niemożliwe.

— Nie wyczuwam żadnej obecności nikogo. Nawet ciebie. — Oznajmił miecz. — W ciemności rozpalił się żar. Rozbłysnął i spłynął na ziemię jak kropla lawy zastygając w dymiącą skorupę, przypominającą zastygający strup. Ten pękł na dwoje i rozświetlenie przerwał błysk ciemności, zatrzymany przez rozżarzony miecz. Wojownik w obronnej postawie bojowej odskoczył do tyłu i wykonał kolejny zamach rozcinając nadciągającą torpedę energii. Tarcza mocy wytworzona przez Heroinę odbiła uderzenie zamieniając je w iskry. Te wystrzeliwały we wszystkie strony, i w locie szarzały i zwalniałyby z głuchym, metalicznym brzdękiem opaść na ziemię i zastygnąć w bezruchu.

Powód do walki zawsze był dobry. Bez względu na obowiązujące prawo magii. Problemem było tylko opowiedzenie się pomiędzy stronami dobra i zła. Florian wolał stać pomiędzy i czerpać to, co najbardziej wartościowe. — A któż to taki? — Spytał głos wyciągający z ciemności sylwetkę pół człowieka. Zmutowaną formę zastygłą w powykręcanej masie. Zaraz za nią wypełzły kolejne owadzio–podobne bestie. Trzymały one czarną skrzynię, mogącą równie dobrze być trumną. Nieodgadnione było to, co zawierało się wewnątrz niego. — To przecież nasz sławny demonów łowca. — Wydobył z siebie rzężący głos jeszcze nie dość zdegradowany by zaniknęła w pełni możliwość mowy.

— Czego chcecie? — Spytał Florian. — Nie przeszkadzajcie mi.

— Jesteśmy tylko żałobnym konduktem. A tutaj niesiemy zmarłego. — I jeden z nich otworzył trumnę, a w niej zakneblowana i związana była naga kobieta skąpana po uszy we własnej krwi. Jej oczy nie wyrażały już świadomego strachu, lecz istne opętanie pozbawiające wszelkiego rodzaju zmysły.

— Ona nie jest martwa. — W gotowości Florian oczekiwał.

— Nie, ale za to my jesteśmy. Podobnie jak ty.

— Niezupełnie. Nikt nie jest jak ja. Wy nie możecie mnie tknąć, a ja was tak.

— Jesteśmy demonami z północy. Dla nas jesteś obojętny, jednak stanąłeś na naszej drodze. Może zabierzemy i ciebie?

— Może jesteście demonami, ale posiadacie ciało, które można pociąć. — I nastało cięcie, lecz nie z inicjatywy Floriana. Krew opryskująca jego twarz otrząsnęła go. Zaczął ciąć na oślep, a ciemność wokół atakowała. Po chwili zawładnęła wszystkim i była tylko ona, aż rozdarcie wyrzuciło wszystkich na zewnątrz.

Chwilę trwało nim się otrząsnął i zwrócił uwagę na stojącego obok konia i siedzącą na nim znajomą twarz. Oblicze niewątpliwie umarłego.

— Co tutaj robisz o tej porze młody rycerzu? Czyżbyś wkraczał w to miejsce przeklęte bez pojęcia tego, co tutaj zamieszkuje?

— Wiem dobrze panie, i uprzedzam cię, że pragnę spotkać się z tym diabelskim pomiotem twarzą w twarz. Nie boję się nikogo ani niczego, a w mojej sytuacji nie mogę liczyć na porażkę.

— Już gdzieś słyszałem te słowa mój synu. Raz spotkałem tak samo upartego mości pana, nazywał się on bodajże Alfons Van Worden. Źle skończył. I tobie też nie wróżę dobrego końca.

— Nagadałeś się duchu, a teraz idź nawiedzać kogoś innego. Muszę się dostać do Wieży Czarownic.

— Dobrej drogi młodzieńcze, niech Bóg cię prowadzi.

— Tak, jasne.

I odszedł pustą ścieżką zakręcającą pod górę. Prowadzącą prosto pod upragnioną Wieżę Czarownic. — Widzisz — powiedział do Heroiny, kiedy byli już wystarczająco daleko by tamten nie słyszał tego, co mówi — mówiłem ci, że błyskawicznie poradzimy sobie z demonami. Pokonanie ich było niesamowite.

— Zwłaszcza tego ostatniego, nie? Wiesz, że to był jeden z dwunastki poległych wojowników?

— Naprawdę? To był jeden z tych, którzy walczyli wtedy? Wiedziałem, że jego twarz jest mi dziwnie znajoma. Czyli wynika z tego, że teraz są nieumarłymi pod wodzą Złego!

Obydwoje zamilkli dając wypowiedzieć się szumiącemu wiatrowi zrywającego obłoki z nieba i gałęzie rozsypujących się drzew, próbujących desperacko utrzymać się ziemi.

— Mówiłem ci, że dwie osoby, a nie trzy wystarczają całkowicie do prowadzenia akcji.

— W zasadzie była trzecia. Bestia, prawda?

— Jednak przygoda dotyczyła tylko i wyłącznie nas. Nie było nawet możliwości wprowadzenia kogoś trzeciego. Myślę, że może wyjść z tego całkiem niezła historia do spisania.

— Zatytułuj ją jakoś mało oryginalnie i idiotycznie, bo ogólne tematy trafiają do wszystkich, i skupiają na sobie uwagę z racji faktu, iż uwagę skupia na to wiele osób. Nazwij to „Miejsca Przeklęte”, i będzie świetnie. Każda młoda dziewka będzie miała romantyczne sny po usłyszeniu twojej epickiej przygody. Dodatkowo zamknij historię w trzech częściach. Przynajmniej taką mi satysfakcję możesz dać. Niestety zanim historia stanie się legendą, będziesz musiał dług czekać na to aż jakieś dziewczę będzie miało mokro w majtkach na twój widok.

— Przynajmniej nie jestem hipokrytą, i nie muszę zgadywać, ani próbować zrozumieć, dlaczego ktoś uwięził cię w kawałku żelaza zamykając na wieczność twą pokręconą duszę, której nie możesz opuścić, bo nie możesz sforsować żelaza.

— Akurat tak niefortunnie się złożyło, że z niewiadomego, nielogicznego punktu widzenia, dusza nie jest w stanie sforsować metalu. Może przebić się przez horyzont zdarzeń czarnej dziury, lecz metalu nie przebije.

— Hola! Zaraz! Ja tylko rozmyślałem o napisaniu, ale obydwoje wiemy, że nigdy w życiu nie zmarnuję czasu na coś tak kretyńskiego jak pisanie własnych wymyślonych historii! Ten, który marnuje swoje życie na coś takiego musi być naprawdę bardzo ciężko chory i obłąkany.

— Może masz rację. Ale tu kolejny raz wyszła sytuacja twojego bezmyślnemu wypowiadaniu myśli, która zadziwia samym faktem, że wykwitła w twoim umyśle. Jestem zaskoczona. Nie podejrzewałabym cię w ogóle o to, że poddałeś swój umysł takiej ciężkiej próbie.

— Wiesz Hermiona, czasami bardzo żałuję, że nie masz twarzy żeby w nią przywalić.

— I kobietę byś uderzył?

— A co? Każdy powinien dostawać karę odpowiednią do przewinienia. To uczy charakteru.

— I zadziwiająco fantastycznym zbiegiem okoliczności okazujesz się być ostatnim człowiekiem na świecie, który tą zdolność posiada!

— Właśnie tak. Zaraz. Ej, ty znowu ze mnie drwisz!

— No dalej!

— Wydaje mi się, że jesteśmy na miejscu. — Powiedział spokojnie Florian ogarniając pejzaż po horyzont skąpany w czerwonym świetle, wyglądającym jak prawdziwe płomienie. Pragnienie wkroczenia w nie, nie mogło zostać powstrzymane przez żadną siłę na świecie…

Zaraz za nim malował się obraz Przeklętej Wieży. — Wieża Czarownic. Chyba tylko w wykazie rzeczy niemożliwych byłoby w innym przypadku to niemożliwe, bym dobrowolnie chciał dostać się do wewnątrz. Drańska zabawa losu usilnie stara się sprowadzić mnie z powrotem do celi śmierci, do której teraz nie chcę wracać.

W którymś momencie przystanął zauważywszy martwe ciało zwierzęcia. — Konający koń leżący na plecach nie próbował nawet rozważać podniesienia swojego wychudzonego ciała. Kości niemal przebijały się przez ciało, a obłąkany wzrok wycieńczonego zwierzęcia był ostrzeżeniem najbardziej oczywistym. Florian widział już tego rodzaju zwierzęta i także ludzi, głównie kilkuletnie dzieci. W tym stanie umysł dokonuje wyborów pozbawionych logiki i świadomości. Działanie jakiejkolwiek istoty pozbawionej wolnej woli, jaźni i zmysłów; kierowanej obłędem pozbawionym logiki, jest najbardziej przerażającym doświadczeniem w życiu człowieka. Ogląda się kogoś, kto posiadać powinien rozumienie tego, kim jest, i co się dzieje, wokół, lecz kierowany myślami pozbawionymi sensu dla osoby normalnej, a mający pełen sens dla chorego czy opętanego. Brak możliwości przewidzenia jakiegokolwiek ruchu. Zastosowania jakiejkolwiek działania. Zrobienie czegokolwiek i przeciwnie, brak jakiejkolwiek reakcji — może wpłynąć na obłąkanego w takim samym stopniu, wywołując u niego reakcję i dającą bodziec do działania.

Zwierzę poderwało się do góry. Wysunęły się przednie kopyta na znak, że koń doskonale pamięta jak się podrywało na cztery nogi. Wykrzesując z siebie tak ogromną siłę, ostatnią, na jaką stać było jego organizm, zapomniało o własnym stanie, — co mogłoby być spowodowane pozbawieniem odczuwania bólu. Skoro ból zanikł całkowicie pozbawiając zwierzę zmysłów, mogąc poruszać się i wykonywać ruchy pozbawione woli, samoczynnie. Mózg nadawał ostatnie transmisje wysyłając je w możliwie najdalszy skrawek jego ciała. Koń powstał, złamany w pół, gnijący i niemożliwym pojęciu, w jaki sposób zwierzę jeszcze żyje, ciągnęło swoje tylne nogi w stronę Floriana. Zwierzę zbliżało się pozbawione emocji. Widać było, że koń sam nie wie, po co to robi.

Mimowolnie dotykając rękojeści miecza obserwował zwierzę całkowicie skupiony. Spokój, równowaga, dyscyplina i konsekwencja pozwoliła mu wytwarzać wrażenie kompletnej, beznamiętnej i nie do rozszyfrowania osoby. Twarz miał jak w pustym transie, skupionym i niezmiennym niezależnie od zaistniałej sytuacji. Podczas walki nigdy nie mówił. Nie wypowiadał słowa. Milczeniem i spokoje zawsze wzbudzał u każdego go obserwującego najpierw złość, jaką wywierał swoją obecnością, dającą ogólne błędne wrażenie ignoranta i idioty, o które posądzenie przez jego nazbyt młody wygląd mógł zostać całkowicie zrozumiany. Jeśli widzowie byli wystarczająco długo cierpliwi, widząc go podczas jednego z brutalniejszych, popisowych walk, których widowiskowość śmierci wyglądała zawsze gorzej, niż w rzeczywistości było. Umiejętność zabijania na pokaz była najdłużej opanowywaną sztuką, której nauka była dla niego najcięższa.

Koń wyglądał i możliwe, że faktycznie był już martwy, — lecz jego oczy były żywe i obserwowały pejzaż za nim. Pejzaż kwintesencji życia, jaką natura w swym spokoju narzuca każdemu w tym przeklętym miejscu…

Do momentu, kiedy zwierzę przemówiło w ostatnich tchnieniach:

— Za pierwszym razem zacząłeś nasze spotkanie bezpośrednio zadając mi pytanie o treści, „co się stało ze wszystkimi lunatykującymi, porwanymi dziećmi?” Wtedy odebrałem ci życie czyniąc nieumarłym nieśmiertelnym. Poległeś wraz z pozostałymi dwunastoma śmiałkami próbującymi walczyć ze smokiem, będącym odpowiedzią na twoje zadane wówczas pytanie. Jako jedyny odszedłeś ignorując wszystko. Teraz wojownicy, z którymi walczyłeś ramię w ramię staną przeciwko tobie. Nie jesteś w stanie zrobić niczego. Zaraza i tak pochłonęła wszystkich. Wkrótce będzie to świat demonów. Moje nieumarłe kukły rozszarpią twoje ciało, z którego życie już dawno wyssałem do cna i strawiłem. Tym razem odbiorę i nieumarłą duszę, którą wytworzyłeś jako nieliczny trupim ciele. Ostatnia dusza dla bestii.

Florian spoglądał w oko martwego zwierzęcia.

— Nie musiałeś mi tego wszystkiego przypominać. Chyba nie byłem sobą, gdy to się działo. Nie musiałeś mi też streszczać wszystkiego. Sam chciałem się przekonać jak to się skończy. Popsułeś mi całą przyjemność. Jesteś beznadziejny. Do diabła, weź sobie ten świat, mam to gdzieś. Niech to się po prostu wreszcie skończy. Wszystko przez to, że jak byłem mały zapytałem, „co się dzieje z bohaterami w bajkach, gdy ich historia, którą się czyta, się skończy?” Od tamtej pory przeżywam pasmo okrutnych cierpień. Nie będę walczył. Rezygnuję.

Właśnie tak zrobi — myślał. Odda ich w szpony bestii, która dzięki temu stała się częściowo zmaterializowana. — Nikt po jego słowach nie zrobił już niczego, choć do ostatniej chwili ludzie wierzyli, że stanie się inaczej. Po raz kolejny nie rozumieli, że największym dla nich zagrożeniem był on sam. I nawet nowy miecz mu się nie przeciwstawił, i nie powstrzymywał przed odejściem pozostawiając ludność całego miasteczka czemuś, w co tak naprawdę nie wierzył, że istnieje.

— Chyba nie mówisz poważnie — powiedziała Heroina.

— Właśnie tak. No dalej. — Florian odpiął pas z mieczem i rzucił go kilka metrów dalej. Zrozpaczona Heroina nawoływała go, jednak on dawał wyraźnie do zrozumienia, że wcale się nie zgrywał, ani nie oszalał. — Weź to wszystko sobie, ale za to daj mi coś w zamian. Co możesz mi zaoferować Bestio?

I bestia powstała ta sama, co przy ostatniej konfrontacji. Zlepiona obrzydliwość z kilku ciał porwanych dzieci zionęła płomieniami. Smok rozwarł swoje skrzydła na boki i pochylił się ku Florianowi, spoglądając w oko. Wszystko jaśniało wojownikowi przed oczami. Słyszał odległe odgłosy, jakby echa. I czerwone okrągłe plamy zamieniające się mozaikę barwnych kształtów formujących się w odgłos nawoływania z odległych miejsc. Wszystko krystalizowało się aż do odgłosu zatrzaskiwanych drzwi, i nagłej gorącej światłości, opadającej, i wprowadzającej bezpośrednio w inny wymiar, słowami…

— Księżniczko Heroino obudź się, to twój dzień! Przyjechał z wojny książę Florian i twój ojciec. Lud czeka aż się pokażesz. Za godzinę statek dopływa do portu. — Księżniczka powstała ze swojego wielkiego łoża i przysiadła na krawędzi łóżka spoglądając w pejzaż miasta o poranku.

Oczekiwanie na bohatera dobiegło kresu. Dziś stanie się królową.

***

[Szczecin, 2013 / Justynie Piepiorka — za to, że nauczyła mnie, by nie szukać w dupie mózgu]

Track #23. PASOŻYT

Jeśli go pytają, to odpowiada, że zrobił to przez strach. Brandon panicznie bał się wszystkiego, co go otaczało. Mieszkał sam w małym dwupokojowym mieszkanku, do którego zawsze wpadało mnóstwo słonecznego światła. Żeby strach go nie dopadł słuchał głośno muzyki i pił mnóstwo kawy. Gdy nie mógł już siedzieć w jednym i tym samym pomieszczeniu, wychodził na balkon zawsze kurczowo trzymając się poręczy. Doświadczał jednocześnie lęku wysokości i lęku przestrzeni, ta ostatnia zdawała się mu bezkresna. Do tego dochodził fakt, że Brandon nigdy nie mógł się rozeznać, które z budynków były bliżej, a które dalej. Czasami zdawało mu się, że ludzie idący po chodniku, idą zaraz przy jego twarzy.

Najgorszą rzeczą były drzwi wyjściowe, a ściślej biorąc to, co za było nimi. Brandon był wyczulony nawet na najmniejszy szmer, który wydawał mu się porażającym grzmotem. Co chwilę zaglądał przez wizjer na korytarz. Nigdy nikogo się nie spodziewał, ale nie wiedzieć, dlaczego, zawsze mu się zdawało, że jeśli ktoś idzie, to na pewno do niego.

Przez te wszystkie nieustające nasilające się fobie uciekł z własnego mieszkania. Naładował do reklamówki rzeczy, które napatoczyły mu się pod rękę. Jakoś nigdy nie mógł się do czegokolwiek przywiązać. Wszystko w jego oczach nie przedstawiało żadnej wartości, zapewne, dlatego był sam.

Idąc chodnikiem patrzył tylko na swoje buty. Bał się spojrzeć w którąkolwiek stronę. Wszystko zdawało się być monumentalne i przytłaczające. Zawsze wyczuwał jakiś nieokreślony ruch, gdy budynki przemieszczały się i skulały nad nim, jakby chcąc go objąć i rozgnieść. Wiedział gdzie idzie, zawsze, niczym ślepiec z wiernym pomagierem. Kierował się zapachem, charakterystycznymi dźwiękami, pęknięciami skorupy chodnika. Jego cel nie był daleko, przynajmniej tak mu się zdawało, bo czas, mimo że płynął nieubłaganie, tracił w jego oczach sens. Nie wyczuwał w ogóle jego upływu, nieustannie rozważając setki milionów nieistotnych chwil, które nie przydarzyły się i nigdy nie przydarzą.

Nie nosił zegarka, uważał, że życie jest wystarczająco długie, aby je skracać i zapętlać w kilkunastu narzuconych godzinach. Omijając lustra i zegarki, nie popada się w depresję. Nie wgłębiał się w wiek swego życia, nie interesowało go, ile ma lat. Nie był też sentymentalny. Zdjęcia zostawiał innym, z resztą rzadko ktokolwiek go fotografował. Wszyscy wiedzieli, że cierpi na fotofobię.

Doszedł do starego domu, należałoby powiedzieć raczej „ruiny”, na jakie przyczepia się plakietki typu „nie wchodzić, obiekt grozi zawaleniem”. Jeden z ludzi będących wewnątrz wyszedł na powitanie, pewnie zobaczył przez okno jak nadchodzi. Od razu wycedził, że na dzisiejszej sesji z podobnymi problemami były w sumie cztery osoby. On, dwóch innych mężczyzn i czarnowłosa kobieta, mająca coś z urody Azjatki. Gdy weszli, reszta niezbyt się nim przejęła. Mężczyzna zaczął oprowadzać go po domu.

— Imiona nie mają tu najmniejszego znaczenia, one nic nie znaczą — Brandon spojrzał na mężczyznę, próbując zrozumieć sens jego słów — Przybyliśmy tu wszyscy, by pozbyć się naszych fobii. Poza tym jest nas tak mało, że zawsze będzie wiadomo, o kogo chodzi.

Wszędzie leżał gruz. Cały dom był w stanie rozsypki a sufit był tylko siatką grubszych i cieńszych desek, przez które prześwitywało niebo. Cała czwórka weszła po rozklekotanych, przeraźliwie skrzypiących schodach. Przypominały miauczące koty. Weszli na strych. W rogu stał stolik oraz rozłożona wersalka, prawdopodobnie jedyny tutaj nowy mebel. Gdy dotykało się ją, przypominała ciepły, suchy mech. Przynajmniej tak to odczuwał Brandon. Mężczyzna, który go oprowadzał, położył się na niej na brzuchu, pozwalając rozgościć się pozostałym członkom, którzy właśnie do nich dołączali. Brandon usiadł w rogu pokoju przy rozbitym oknie, którego odłamki leżały naprzeciwko. Mieniły się jak zalane brokatem. Czuć było w ustach tynkową wilgoć. Próbując się relaksować, zawiesił wzrok na stoliku stojącym przed nim.

Względny spokój i cisza trwały do momentu, gdy Brandon poczuł, jak coś kapnęło mu na ramię. Gdy spojrzał na ciemną, oleistą, zieloną ciecz odskoczył na bok, ściągając z siebie kurtkę. Plama zaczęła się rozrastać. Jeden z mężczyzn skulił się i zakrył twarz rękoma.

— Co to za zielone gówno? — Spytał jakiś głos. Gdy mężczyzna, który oprowadzał Brandona przykucnął żeby przyjrzeć się temu z bliska, spadła w jej środek kolejna kropla, rozciągając się spływami niczym smoła. Mężczyzna wyciągnął mały spray przypominający odświeżacz do ust i spryskał miejsce na kurtce. Plama pokryta zawartością buteleczki zaczęła się rozpuszczać i spływać skupionymi przypominającymi rtęć kropelkami, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Brandon przeniósł wzrok w górę, próbując namierzyć miejsce skąd sączyła się ta nieznana substancja. Sufit wyglądał jak pokryty bardzo ciemną pleśnią, z której wpływały kolejne pęknięcia starego domu, przypominające rozbryzgi po farbie olejnej. Następna kropla zwisała nieopodal. Próbując dotknąć podłogi, ciągnęła się linią prostą jak roztopiona guma. Mężczyzna zaatakował ją sprayem a następnie wszystkich zgromadzonych, nie pytając o zgodę. Resztę wypryskał w centralny, niemal czarny punkt pośrodku sufitu. Sufit zapadł się do wewnątrz jak mała czarna dziura, wydając z siebie jęk przypominający skrzeczące mewy. Wszyscy odsunęli się a mężczyzna, który wcześniej trzymał twarz zakrytą, patrzył w stronę sufitu w niemym paraliżującym strachu.

— To pasożyt — powiedział mężczyzna odkładając spray na stół. — Strach w swej cielesnej substancjalnej formie wygląda właśnie w ten sposób. Strach jest pasożytem. Im bardziej się go pozbywamy, tym substancja staje się większa. Poza tym domem jest niewidoczna, tylko tutaj można ją zobaczyć. My widzimy ją jeszcze wyraźniej, ponieważ posiadamy wiele fobii. Boimy się niemal wszystkiego, a tutaj, w tym specjalnym miejscu, pozbywamy się strachu. Nabiera on kształtów i szuka w człowieku ujścia, a następnie próbuje do niego powrócić. Nie da się go pozbyć na stałe, nie da się go zniszczyć, jest częścią naszego gatunku. Wszyscy jesteśmy tu z tego samego powodu. Jeśli zaczniemy pozbywać się swojego strachu, stanie się on właśnie takim pasożytem, który będzie polował na słabszych i mniej odpornych. Wtedy musicie być silni. Po tygodniu, spotkam się z wami tutaj jeszcze raz na kilkuminutową rozmowę. Gdy ktoś będzie się bał, nawet samej świadomości tego, że znów będzie musiał przyjść do tego miejsca, wtedy pasożyt zaatakuje z podwójną mocą. Jeśli to zrobi i przegracie atak, będziecie musieli z nim żyć do końca życia. — Brandon przytaknął jako jedyny, czując się trochę zakłopotany. Gdyby usłyszał to wcześniej, nie uwierzyłby i roześmiałby się w twarz. Nie wiedział zupełnie, co sądzić o tym wszystkim, ale racja, po to właśnie tu był.

Plama w rogu sufitu zniknęła, przenosząc się po pomieszczeniu w inne miejsce. Wszyscy podskoczyli na raptowny gwizd czajnika, który wyrwał ich z zawieszenia. Mężczyzna wstawił wodę. Myśli nie dawały spokoju. Co chwilę ktoś spoglądał w tamto miejsce w suficie. Brandon usłyszał bulgotanie. Blondyn zalał wrzątkiem trzy kubki i jedną szklankę, w których była herbata w torebkach. Odstawił czajnik, wymieszał i nalał z porcelanowego lejka mleczko do dwóch kubków. Spojrzał na Brandona z ukosa i spytał czy też chce mleka, po czym nalał je do szklanki z herbatą. Oba płyny przenikały się nawzajem jak rozpuszczająca się farba akwarelowa w wodzie.

— Powiedziałeś, że w tym miejscu pozbywasz się strachu, ale jak?

— To miejsce, z czasem wysącza go z ciebie.

— A co potem?

— Już wiesz.

— Zielona farba. Pasożyt…

— Staje się częścią domu, który za dwa miesiące zostanie zburzony.

Odwrócił się raptownie za siebie. Ciśnienie momentalnie mu podskoczyło przez szmer, który dobiegł jego wyczulone strachem uszy. Niczego nie było. Urojenie. Wszyscy jednogłośnie w milczeniu zaczęli wracać na parter, gdzie było więcej światła.

Przy drzwiach stał stary wiejski fotel oblężony przez małe zielone robaczki, a na nim zasiadał drugi mężczyzna, brunet. Wszędzie leżał gruz i śmieci. Brandon chciał poznać cały dom. Nacisnął klamkę i wszedł do ciemnego pokoju. Pod butami poczuł miękki dywan. Okna były zasłonięte, w pokoju malowały się jedynie kontury mebli, ale to nie przeszkodziło mu w określeniu czerwieni przypominającej pasożytniczą substancję. Przeszedł dalej, był zaciekawiony rozproszonym światłem na podłodze za meblem zasłaniającym kolejne drzwi. Wyciągnął rękę w kierunku klamki, lecz drzwi same uchyliły się prażąc jasnym światłem. Po chwili wzrok Brandona zaczął się przyzwyczajać. Uśmiechnął się na myśl o tym, że znalazł łazienkę, która była czysta i schludna. Przed umywalką stała kobieta i malowała sobie usta.

Zauważyła go, przerwała i uśmiechnęła się w jego stronę. Malowała usta w ostrej czerwieni spódnicy. Kiedy skończyła, zgasiła światło i wyszła wraz z nim. Widziała jego zakłopotanie. Nie patrzył na nią, ale czuł, że nie spuszcza z niego wzroku. Powróciło cichutkie nasilające się skrzeczenie, niby dźwięki śpiewających mew. Gdy kobieta przełknęła napój, mewy odeszły. Czy to był jej strach? — Spytał sam siebie.

Drzwi zatrzasnęły się, prawdopodobnie przez przeciąg. Miejsce, które rozpostarło się przed nimi, nie było definitywnie tym, z którego wyszli. Brandon zamknął je i ze strachem w oczach spojrzał w twarz swojej towarzyszce. Przeszła obok niego i ponownie otworzyła drzwi. Poszedł za nią. W pokoju wszyscy milczeli, daleko porozstawiani po pomieszczeniu. Nikt nikim nie był nimi zainteresowany, byli jakby wyłączeni z otaczającego świata i mknęli w samotności w głębokie sfery własnych myśli.

Chrobot, drapanie, a następnie kroki po skrzypiących drewnianych deskach piętro nad nimi, po raz kolejny przebudziły wszystkich i przywróciły grupie. Każdy spojrzał w pytaniu na każdego, by zorientować się, kogo brakuje. Nikogo. Za oknem słońce zbyt wcześnie opadało w toń za lasem. Ściemniło się a Brandon poczuł, że jego słuch wyostrzył się. Usłyszał, jak brunet oblizuje usta na drugim końcu pokoju. To ogromne mlaśnięcie sparaliżowało jego mózg. Coś łamało się nad nimi, próchnica dosięgała drewna. Ponownie czyjeś kroki sunęły długo po ziemi. Mężczyzna dowodzący grupą wszedł pierwszy do pomieszczenia, które kiedyś mogło być przedpokojem. Wszyscy poszli za nim, oprócz najbardziej strachliwego blondyna, który bał się ruszyć z miejsca, ale gdy został sam, szybko dołączył do reszty.

Patrzyli w górę schodów, oczekując czegokolwiek. Mężczyzna zrobił krok w ich stronę. Z górnego piętra toczyło się coś, czego jeszcze nie widzieli. Było coraz bliżej. Zaczęło spadać po schodach. Słyszeli to wyraźnie, lecz nikt nie widział niczego oprócz ledwie dostrzegalnej mgły.

Chrupnięcie. Brandon poczuł jakby dźwięk wyrastał z okolic jego karku, przemykając falą dreszczy. Tykanie zegarka gdzieś w oddali było jak stukanie młota. Zaczął się trząść. Okropne uczucie. Rozglądał się wokół. Bał się coraz bardziej. Słyszał ptaki nad sobą, okropnie skrzeczące wrony, całe ich stado, które zazwyczaj okrąża park miejski. Bał się poruszyć by ptaki go nie zaatakowały. To jeden z obłędów, którego nienawidził. Wiatr przyniósł zapach spalin. Czy wszyscy to czują i widzą tak, jak on? Kolejny zgrzyt drewna nad nimi zakomunikował, że w dalszym ciągu ktoś tam jest.

Po powrocie do pokoju jedna z desek przybitych do sufitu zaczęła spadać i przecinać lotem koszącym przestrzeń nad stołem dzielącą Brandona i kobietę. Nie wydobył się żaden dźwięk. Jedynie ruch kazał im zareagować. Brandon wpatrywał się w gwoździe pomiędzy nimi i wijące się tłuste białe larwy okrywające strzęp gnijącego, czarnego mięsa. Nikt nie reagował. Jedynie kobieta wpatrywała się w niego, jakby to on był obiektem, którego się wszyscy boją. Oddech zamarł mu w gardle. Nie mógł wziąć najmniejszego haustu. Włosy jeżyły mu się na całym ciele, płaty skóry zdawały się odchodzić niczym niechciana skóra węża, a ciemna zieleń, niemal czerń zalewała mu oczy. Stawało się coraz ciemniej.

Brandona stopniowo opuszczały lęki. Jego ciałem targały drgawki. Spod oczu, spowitych ciemnym kolorem, zaczął wylewać się strach, wyglądający jak małe mróweczki biegnące stadem aż pod sufit. Strach wylewał się z niego, niezwykle ciemny i gęsty. Gdy spłynął do góry wzdłuż ścian w szczeliny w suficie, jego ciało bezwładnie opadło na podłogę. Mężczyzna podbiegł i sprawdził mu puls. Nikły, ale wyczuwalny. Reszta patrzyła w sufit wchłaniający pasożyta. Oczu Brandona nie okrywała już czerń. Mężczyzna tymczasem próbował go przewrócić na bok. Jego ręka zatopiła się w lepki budyń, którym stało się jego ciało. Odskoczył do tyłu z obrzydzeniem. Kobieta stała sztywno w obawie przed Brandonem, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Obserwowała seledynową maź przypominającą rozgotowany ryż.

Brunet, który do nikogo się nie odzywał, odważył się spojrzeć w oczy kobiety. Jej wzrok nie zdradzał lęku. Wziął kubek ze stołu i podniósł go do ust. Nie bał się. Wiedział, że zdoła się obronić, a w razie, czego, obroni też innych. Gdy oderwał kubek od ust, centralnie przed nim zwisał pasożyt, który odrywając się, wpadł z pluskiem do herbaty. Wszyscy odsunęli się. Herbata przebarwiała się jakby dolano do niej mleczka. Kobieta zaczęła zmierzać w stronę kubka, wtedy mężczyzna rzucił nim w stronę ściany. Pasożyt wypełzł błyskawicznie rozpryskując się po ścianach wokół i zniknął w najbliższych szczelinach, jakie napotkał.

— To twój strach. Próbuje do ciebie wrócić. — Powiedział mężczyzna.– Nie możesz mu na to pozwolić. Strach jest oznaką naszej prymitywności. Jest częścią nas i nigdy się go nie pozbędziemy. Możemy jedynie z nim walczyć lub go okiełznać. — Stół z herbatami zatrzasnął się. Brandon tymczasem przebudzał się. Po jego twarzy ściekał pot.

— Odeszło. — Wyszeptał.

— Co odeszło? — Spytał blondyn.

— Mój strach. Wyzbyłem się jego większej części. Teraz musimy być ostrożni by do nas nie wrócił. — Kobieta zerwała się z miejsca i wyszła z pokoju zatrzaskując za sobą drzwi.

— Boi się? — Spytał blondyn.

— Jest zła, tylko tyle. — Odpowiedział mu brunet. — Poszła na górę. Mężczyzna doznał lekkiego ukłucia w tył głowy. Złapał się za to miejsce i zasyczał. Za oknem panowała nieprzenikniona ciemność. Stali swobodnie odróżniając wszystkie elementy pokoju. Zza ciemnych chmur wyłonił się pomarańczowy księżyc, na którego tarczy malowały się korony drzew, ptaki odlatywały. Dopiero po chwili słychać było jak kobieta wchodzi po schodach, uderzając obcasem o skrzypiące drewno. Wszyscy nasłuchiwali licząc stopnie. Kroki jednak się nie kończyły.

— Ile stopni mają te schody? — Spytał mężczyzna.

— Na pewno nie więcej niż dwadzieścia. — Ktoś odpowiedział.

— Czy tylko ja mam takie wrażenie, że zrobiła ich już ponad czterdzieści? — Stąpanie ucichło rozlegając się tuż nad nimi. Każdy miał jakieś wyobrażenie tego, dokąd zmierza. Przystanęła, po czym znów zaczęła iść. Dźwięk był nierówny, jakby kuśtykała. Przystanęła ponownie. Słychać było kolejne kroki, tym razem trzy tupnięcia następujące kolejno po sobie. I jeszcze raz, lecz tym razem byli pewni, że dochodziły jednocześnie z dwóch odległych stron.

— Co to u licha było? — Spytał wyraźnie zdenerwowany mężczyzna. — Wygłupia się?

— Nie. Strach przez nią przemawia. Chce wrócić, wykorzystując jej złość. Jest zła, bo ma świadomość tego, że strach do niej wróci. — Przez cały sufit z jednego miejsca na drugie, zaczęły przebiegać konie. Jeden z mężczyzn ponownie zasłonił oczy i zaczął płakać. Stopniowo zwalniały szukając dogodnego miejsca w centralnym punkcie. Rozległ się skowyt mogącym być rżeniem konia nagranym na taśmie w zwolnionym tempie. Po nim kolejny raz ptaki. Grzmot dzwonu oddalającego się w błyskawicznym tempie. Niczym tysiące piłeczek kauczukowych, odbijających się i spadających po skrzypiących schodach. Uderzały w ścianę, zakręcały się i wpadały do pokoju, coraz bliżej i głośniej. Drzwi próbowały się same zamknąć okropnie skrzypiąc. Zablokowała je ręka łapiąca futrynę. Mężczyzna krzyknął i rozpłakał się, gdy dostrzegł szare palce z długimi paznokciami. Drzwi wolno otwarły się, przez szparę wkroczyła damska noga na obcasie.

— Coś się stało? — Spytała kobieta. Hałas ustał.

— Być może. — Odpowiedział brunet siedzący w fotelu.

Powietrze wypełniały tylko nierówne oddechy. Płaczący mężczyzna wstał.

— Idę na górę. Położę się. Jestem cholernie zmęczony. — Gdy zamknął za sobą drzwi, nagle przejechał pociąg ekspresowy. Gdy zniknął, pozostawił po sobie dźwięki zgrzytających kół, wydobywających się z wnętrza pokoju. Migotliwe światła przemknęły za oknem. Brandon przeskoczył przez próg na zewnątrz. Potężny podmuch wiatru odebrał mu na chwilę oddech. Odwrócił się w inną stronę. W oknie wszyscy stali nieruchomo. Gestami namawiali go by wracał. Wrócił frontowymi drzwiami prosto w ciemny przedpokój. Zamknął drzwi rozglądając się w poszukiwaniu światła. Czuł się jakby wcale nie wrócił do domu. Łagodny powiew i szum liści otoczył go ze wszystkich stron. Wyszedł z powrotem na zewnątrz, nic się nie zmieniło.

Oddech w dalszym ciągu miał nierówny. Takie miejsce może naprawdę zniszczyć człowiekowi psychikę, powodując, że do końca życia będzie się budził z krzykiem. Ścisk w pęcherzu. Tak jak stał, rozsunął suwak w rozporku. Ciepły strumień moczu zaczął strzelać o liście, a opary wznosiły się w górę. Zapiął się i zrobił krok w tył. Wiatr orzeźwiał zmysły, a świerszcze wibrowały w głowie. Noga nastąpiła w miękkie błoto. Z każdym krokiem zagłębiał się w nie coraz bardziej. Zaczął panikować. Próbował się czegoś złapać, ale stracił równowagę i upadł w bagno. Oddech ugrzązł w mule. Wyrywając się, próbował wydrzeć się i uciec. Udało mu się. Bluzą przetarł twarz a kolejna wizja zlała mu oczy. Otoczył go impresjonistyczny ściekający po płótnie obraz. Przestrzeń pulsowała, mieniła się i mlaskała jak ohydna rodzina robactwa żerującego na świeżej padlinie przykrytej jego kurtką. Podszedł bliżej. Padlina była ciałem człowieka. Był w pułapce. Omamił go strach i zaczął zataczać nad nim swoje macki. Zatapiał się. Wiedział już, że nie wygra. Za kark złapała go lodowata dłoń. Chwycił ją a ona pociągnęła. Wyrywał się z gęstego błota, zastygającego i przylegającego do ciała. Kobieta całą swoją siłą próbowała mu pomóc. Las zniknął. Byli w ciemnym pokoju na wersalce. Na jej środku była ogromna ciemnozielona plama wyglądająca jak dziura. Strach chciał wrócić.

Po plecach Brandona przebiegł dreszcz. Z dołu słychać było przeraźliwe krzyki reszty, cholera wie, co się z nimi właśnie działo. Żadne z nich nie chciało sobie tego wyobrażać. Brzmieli jakby byli rozrywani na strzępy. Padł na nich strach, bali się nieznanego. Brandon złapał kobietę za rękę rzucając się do ucieczki. Kobieta stawiała opór jakby chciała zostać.

— Co jest? Czemu nie idziesz? Co się stało? — Kobieta stanęła i wskazała dom.

— Strachu zaczęło być zbyt dużo jak na jedno miejsce.

— Co to znaczy? Co z nimi? — Drzwi domu zostały wyrwane, a jakaś nieokreślona siła rozerwała je w drzazgi. Z wnętrza wylewał się pasożyt prosto w ich stronę. Tym razem to Kobieta ciągnęła Brandona. Do niego jednak nic już nie docierało. Ze wszystkich stron atakował pasożyt, pożerając całą przestrzeń i zatapiając ich w ciemnościach, mknął do nieba przyciągany księżycem.

— To nie oni, prawda? Dopadł ich? — Brandon złapał ją za obie ręce. Nie broniła się. Farba zaczynała ich zalewać aż do kolan, uniemożliwiając im jakikolwiek krok. Ręce kobiety wyrwały się z jego objęć. Wysunęła je w górę, a z jej łokci wystrzeliła kolejna para rąk, którymi mogła skrępować jego ręce i kark. — Jej twarz zaczęła się upłynniać i wiązkami oplatała jego twarz. — Próbował krzyczeć, ale strach wlewał mu się przez usta prosto do mózgu. Coś bulgotało jeszcze przez chwilę a gdy ucichło, nie było już o czy opowiadać.

***

[Zielona Góra, 2012 / Sztukater.pl 2012 / Dla Łukasza Musielaka]

Track #22. ZMYSŁY

Ciemność była przesądzającą miarą zguby człowieczeństwa. Nie móc widzieć. Sama kwestia straty któregoś ze zmysłów, jest najbardziej przerażającym horrorem, prawdopodobnie każdego człowieka. Śmierć jest jednak na pierwszym miejscu. Ta sprawia, że można stracić zmysły innego rodzaju. Horror zaczyna się w momencie, kiedy zaczyna się zdawać sprawy z tego, że nadszedł, i że się go rozumie, albo doświadcza. Straciłam wzrok w wieku sześciu lat. Dzisiaj mam lat trzynaście. Nie pamiętam ostatniej rzeczy, jaką widziałam. Nie pamiętam niczego oprócz kolorów i kształtów, które przyporządkowuje za pomocą dotyku, będącym moimi nowymi oczami. Jednymi z kilku. W tym momencie, wokół mnie, było cicho i chłodno. Zastanawiałam się gdzie jestem. Nie pamiętam jak się tu znalazłam, ani nie wiem, jak pomieszczenie wokół mnie wygląda. Wiedziałam, że nie jestem w domu. Co było ostatnie, ani kto sprawił, że się tu znalazłam. Potrzebowałam kolejnych oczu. Słuchu. Skupienie nadawało im coraz intensywniejsze znaczenie. Oczekiwanie.

Zastanawiałam się czy mam się odezwać, czy też nie. Nie wiedziałam, czy jest dzień czy noc. Miałam tylko namiastkę samej siebie. Wspomnienia słów i dźwięków, które uświadamiały mnie, że jednak jeszcze żyję. Reszta wspomnień była urojona, wykreowana przez moją własną wyobraźnię. Zdarzenie, jakiekolwiek, w ogóle nie musiało się zdarzyć tak jak wyglądało naprawdę — albo w ogóle. Mógł to być mój wymysł, bądź błędna interpretacja sceny z życia. — Skąd mam, bowiem wiedzieć, czy było wokół smutno, gdy mnie nie rozśmieszyło coś wielce nieadekwatnego do sytuacji, czy było na odwrót.

Czułam się odizolowana, mimo iż ludzie starają się ze mną rozmawiać. Zawsze był dystans dzielący nie mnie od innych, ale resztę ode mnie. Wiem, że wszyscy, którzy widzą, nie mogą tak naprawdę zrozumieć świata bez tego narządu. Pojęcie czasu było bez zmian. Starość miała być tylko synonimem zmęczenia. Wszystko istniało wokół nadal, lecz było inne. Mogłam siedzieć godzinami w ciszy, na podłodze w moim pokoju, pustym, bezwonnym, tylko ze smakiem własnej śliny spływającej mi do gardła słowami wypowiadanymi tylko wewnątrz własnej głowy. Wyobrażałam sobie, że wszystko wokół mnie nie istnieje. Że istnieje tylko ja. A jeśli coś oprócz mnie ma zaistnieć, to tylko ja mogę sprawić, że tak się stanie. Medytacje sprawiały, że czas przestawał istnieć. Świat wokół mogło się nad interpretować, by ostatecznie zmienić całkowicie specyfikację rzeczywistości wokół, tworząc własny sen, w którym przychodzi żyć.

Moje kalectwo wymagało specjalnego toku nauczania, a i tak szło mi mizernie, bo nie potrafiłam sobie wyobrazić połowy rzeczy. Reszta była abstrakcją. Momentami mogłam ją usidlić, lecz szybko okazywało się, że moja wizja jest bardzo odmienna. Próbowałam słuchać słuchowisk audio, ale słyszałam tylko słowa. Litery. Nic poza nimi. Muzyka była najbardziej uniwersalną dziedziną nauki i sztuki, w którą wierzyłam, że może zostać odebraną najłatwiej przez istoty pozaziemskie.

Nigdy nie zasypiałam głęboko. Zawsze miałam płytki sen. Były jak rozwichrzone myśli płynące na fali paranoicznych skojarzeń, transformujące w abstrakcyjne formy, nie śnice się malarzom. Nie mogłam ich narysować. Jedynie mogłam widzieć. Spałam i byłam na jawie na przemian, w najprzeróżniejszych formach. Czasami ta bariera przestawała być widoczna. Potem zapadłam w chorobę, w którą nie wiedziałam, że zapadłam, i spałam podobno przez okres ponad trzech tygodni. Z początku wydawało się, że nic mi nie jest, lecz później odkryto, że chodzę po nocy, we śnie, świadoma i kontaktująca, — lecz nie jako ja. Raz myślałam, że śniłam, i chodziłam po pustym mieszkaniu, które całe było porośnięte pajęczynami. Tkwiło w brązowej konwencji z jego różnymi odcieniami. Widziałam w przedmiotach istoty, które nie miały prawa być. Gdy jednej jakiejś, nieuchwytnej rzeczy, rozmazanej w przestrzeni dziewczyny, przeraziłam się, momentalnie się ocknęłam i otworzyłam oczy, które rozmazały cały obraz okrywając ją czernią. Wtedy wiedziałam, że nie śnię.

Po paru tygodniach, lunatykowanie albo ustało, albo nikt nie zwracał na nie uwagi, sądząc, że powinno się uważać na lunatykującą osobę i, że nie powinno się jej dotykać. Nastały kolejne deformacje, które mnie przerażały coraz bardziej. Słuchałam różnych opowieści, strasznych i nierealnych. Wydobywały się zewsząd. Opowiadały je bezosobowe istoty, będące wokół mnie.

Czułam się jak zwierzę, którego nie dosięgają żadne prawa ani sądy. Jak dziecko, upośledzony człowiek, nieudacznik… Od kilku lat właściwie poruszałam się w ten sposób. I do końca pewnie będę zależna od innych. Wyczuwam pewne miejsca, kontury, załamania powietrza, zmiany w odsłuchu, bliskość ścian, skrzypiące powietrze, a każda na swój sposób, deska i inne rzeczy, były żywe.

Najbardziej przerażające w tym wszystkim było to, że nigdy nie będę wiedzieć prawdy, czy ktoś patrzy na mnie, czy też nie. Nie potrafiłam nawet umiejscowić i wykreować w wyobraźni jakiejś namiastki czegoś, co sprawiałoby mi przyjemność, zarabiałabym na tyle, by się samą utrzymać i być niezależną. Nie wyobrażam sobie siebie samej, w wieku dwudziestu paru lat, próbującą dostać się do własnego domu późną porą. Od razu nachodzą mnie niepokojące obrazy gwałtu i morderstwa od osób, które myślą, że są bezkarne, jeśli mają do czynienia z niewidomym.

Pewnego ciepłego poranka, nie spałam. Było ciepło, ale słychać było nawałnicę świergoczących ptaków, które rozrywały przestrzeń w moim mózgu na setki miliardów kawałków. Ktoś (matka?), jakaś kobieta krzyknęła, że podano śniadanie. Ktoś próbował mi pomóc, ale odmówiłam gestem ręki, i sama poszłam do kuchni, gdzie zasiadłam przy stole na swoim odwiecznym miejscu. Czułam wzrok ludzi, ale nie wiem, czemu. Jakby w oczekiwaniu. Skupieniu. Wyczuwałam napięcie. To przypominało jakby rozpoznawanie fal magnetycznych innego organizmu. Czułam ich obecność, czułam, że są, byłam niemal pewna, że ruszają się tak jak w mojej wyobraźni. To był jak zmysł kierunku siły i prądu wody, który zmysł ten przejawiają ryby. Jednak nie wiem, czy to ostatnie jest możliwe u człowieka. Zdaje mi się, że nie. W pewnym momencie, usłyszałam głos, kobiety matki. — Czemu nie jesz, Ardelio? — Głos rozległ się echem po mojej głowie, i dopiero po chwili zwróciłam uwagę na swoje imię.

— Nie wiedziałam, że już jemy…

— Nie czujesz zapachu? Cała kuchnia pachnie bekonem, jajkami, kawą i przyprawami. — a mnie zmroziło.

— Czy to jest aż takie wyraźne?

— Pochyl się nad talerzem i zobacz jeszcze raz. — Wyczuwałam jakąś niepewność i nerwy w słowach kobiety. Dotknęłam lekko talerza i poczułam, że jest ciepły. Jedzenie na nim było gorące, a coś tak gorącego musi wydawać jakiś zapach.

— Nie czuję żadnego zapachu… — Usłyszałam łomot talerzy i sztućców, i poczułam bliskość owej kobiety, i jej donośny głos, bardzo blisko mojego ucha. — Spróbuj skarbie zjeść kawałek. Tylko podmuchaj najpierw. Daj pomogę ci… — Nakierowała moją ręką, bym pochłonęła ustami większy kawałek jajka. Był mdły, bezsmakowy. Jak przezroczysty wazon. Czułam głód, lecz mój węch i smak nie akceptował żadnego smaku. Czułam różne formy w moich ustach, miękkie i twarde, wodniste i stałe, lecz wszystkie one miały smak jak papier. Nawet gorzej niż papier, bo nawet on ma pewnego rodzaju gorzki plastikowy smak. Jadłam próbując rozbudzić kubki smakowe. Czułam się najedzona, i wyczuwałam tylko pozostałości dania na talerzu, zaczęła do mojego mózgu docierać coraz wyraźniej wątpliwość, za którą kryje się strach o potężnym natężeniu.

Nie czuć smaku, nie czuć zapachów. Jedna z największych przyjemności człowieka, jeden z grzechów, smak, głód, została mi odebrana. Po dotyku, smak i węch, mają następstwo w odczuwaniu przyjemności jakiejkolwiek. Lecz teraz, czułam, że gdy rozedrę się na całe gardło to stracę głos. Przerażająca panika i stres targały mną, jak przy jakimś ataku epilepsji, który następuję powoli, a gdy zaatakuje, traci się całkowite pojmowanie rzeczy.

Chwiałam się, było mi niedobrze, wyobrażałam się, że mam stertę rozpaćkanej mazi w żołądku, a nie bekon i jajka. Najbardziej przerażające było to, że zapach i smak były tak ulotne, że czułam abstrakcyjny brak elementu, który znikając staje się nieodgadniony. Te smaki i zapachy mogły jeszcze tylko czasami napawać umysł wspomnieniami ulotnych zapachów, o coraz bledszym pojęciu znaczenia i działania zmysłu. Opadłam na podłogę i znowu zatopiłam się w świat niebędący jawą, ale niebędący też snem o zapomnieniu. Lekarz przyjechał specjalnie do mnie. Obojętne mi było, co miał do powiedzenia. Lekarz badał mnie w całkowitym milczeniu, mówiąc tylko o ważniejszych sprawach, które mają mu jedynie pomóc przy pracy. Później wyszedł. Wyczuwałam smutek i grozę. Zupełnie, jakby te uczucia były namacalne. Lawirowały w atmosferze i przewijały się, niczym duchy osób zamkniętych w ścianach starych domów. Wyczuwałam, że to będą złe wiadomości, ale nikt mi nie mówił jak bardzo one będą złe. Może lepiej by mi powiedzieli właśnie wtedy. Wiedziałam, na co się przygotować, ale chciałam być pewna. Czasami czułam się, jakby świat wokół mnie, mego domu, nad wyraz realny, — bo mam jego świadomość, której jak na razie jestem pewna — nie istniał. Dojrzewała, w nocy czułam ból, potem ciepło, drżenie oraz coś, co ze mnie wyciekało. W nocy trzeba było być nadzwyczaj uważnym. Przez dźwięk. To on wszystko psuje. Rozlega się po przestrzeni bez zamiłowania. Poruszałam się po omacku, nie miało różnicy, czy jest dzień czy noc.

Dni mijały. Nastał czas spokoju cielesnego. Nudziłam się. Było gorąco. Miałam dość moich myśli i mojej wyobraźni. Nie dawały mi spokoju. Siedziałam sama w pokoju. Tego byłam pewna. Leżałam na miękkim łóżku, o którym nic nie wiedziałam i rozmyślałam. Mój umysł niebawem będzie moją jedyną rzeczywistością. Czy poradzę sobie? W świecie nie, w sobie pewnie tak, jeśli wcześniej nie zwariuję, bo kiedy stracę zmysły rozumu, nie będę być może nawet rozumieć, że je tracę. — Dziwnie się czułam myśląc o tym. Miałam dziwną chęć i zaczęłam ją zaspokajać. Odczuwałam odmienne niż wszystkie inne zmysły uczucia. Dotyk, ale tak niesamowity, że powoduje coś więcej. Ostateczne upojenie o mocy przyjemności większej niż wszystko inne. Gdy skończyłam, prawie od razu zasnęłam.

Wstałam wcześnie, chwiejnie, niczym osłabiona. Czułam ciepło na twarzy, padające na moją skórę, nie tak, jak powinno. Światło przebijało się zza mgły, ale widziałam. Nie wiem, co widziałam, i czy było to prawdziwe. Kolory napływały niczym farby rozlane na szybie. Wszystko zdawało się przejrzyste i coraz bardziej ostre. Odróżniałam kolory, kształty, i nie mogłam tego wszystkiego pojąć. To, co pojawiło się przede mną wydawało się złudzeniem. Starym, zapomnianym wspomnieniem.

Setki milionów abstrakcyjnych nazw zaraz zaczęło się rozpryskiwać o ścianki mojej czaszki, uświadamiając o swoim znaczeniu. Przeszłam się kawałek i dotarłam do drzwi. Otworzyłam je i przeszłam do drugiego pokoju. Pokój wyglądał tak, jak sobie go wyobrażałam. — Tak bardzo się modliłam, żeby to nie był sen, że nagle mi się polepszyło. Nie mógł to być sen, bo byłam świadoma, że w nim jestem. Jeśli ten miał się skończyć, musiał to zrobić teraz. I stanęłam w przedpokoju bojąc się poruszyć, czy aby zaraz nie wyrwie się mój umysł do innej rzeczywistości, wyrwana przez element nieadekwatny do sytuacji.

Zrobiłam następny krok. Stałam w pokoju moich rodziców. Obydwoje siedzieli przed telewizorem. Nie zauważyli mnie. Stanęłam obok nich, niemal na środku, zasłaniając ekran. Sądziłam, że mogę im przerwać, opowiadając im o tym, co mnie spotkało. Miałam już zacząć, kiedy zorientowałam się, że oni mnie nie widzą. Patrzyli dalej w ekran, przeze mnie, jak przez powietrze. Nie byłam przecież przeźroczysta. Czy tak reagowali zazwyczaj? Czy to z przyzwyczajenia? Stałam dalej, odezwałam się dwa razy dwu sylabicznie, wypowiadając imiona rodziców. Nie słyszeli mnie. Ich zmysły zamilkły na mój widok. Traktowali mnie, jak powietrze, jak coś, co nie istnieje. Nachyliłam się nad nimi. Oddychali, lecz nie reagowali na żadne bodźce jakimkolwiek ze zmysłów. Rzuciłam się na drzwi pokoju zatrzaskując je z ogromną rozpaczą. Odwróciłam się, i zaczęłam krzyczeć na widok siebie śniącej nieruchomo obok, we własnej, ustalonej pozycji. — Przez adrenalinę i szok, moje zmysły reagowały cały czas tak samo intensywnie z dnia na dzień, rozwijając się i wyostrzając. Mój słuch reagował na najbardziej niesłyszalny pisk. Coś, co wydaje się niesłyszalne, wypełniało ciało ogromem przestrzeni dźwiękowej, wydobytej bezpośrednio z własnego ciała. Zastanawiałam się nad tym, co robiłam zanim śniłam, w jakiej sytuacji, o czym myślałam, jak to się w ogóle mogło stać. Chciałam za wszelką cenę to powtórzyć. Nie ważne czy było to złudzenie, sen, czy było niebezpieczne czy też nie. To się nie liczyło. Możliwe, że miałam drogę ucieczki. Nie miałam większego wyboru. Obraz za oknem był statyczny. Nieruchomy jak na zdjęciu. Nie zmieniał się porami, światłem czy też ewoluującą naturą w swym zapętlonym procesie reinkarnacji.

Muzyka się skończyła. Było niesamowicie cicho. Niemal głucho. Wstałam wolno i cicho, by nie obudzić domowników, podejrzewając, że jest już noc. Szłam wolno, słysząc tylko dudniącą i pulsującą ciszę. Poszłam do kuchni i nalałam wody do szklanki. Coś było nie tak. Było stanowczo za cicho… Część zmysłów pozostawała, część się wyłączała. W zależności od chwili, skupienia, czy potrzeby. Zmysły zaczęły reagować instynktownie, odpowiednio do chwili. — Pozostał mi tylko dotyk. Byłam jak martwa. Tak się czułam. Tkwiąca w wielkim szklany słoju. Bez dźwięku, obrazu, węchu i smaku. Widząc pustkę, słysząc ciszę, czuć pustkę i smakować wodę. Zastanawiałam się, jak długo potrwa zaniknięcie mojego dotyku. Całymi dniami nie wychodziłam z pokoju. Spałam nierówno, wstawałam niewyspana. Otumaniona, nie mogąc powiedzieć słowa. Byłam totalnie odizolowana od świata. Czułam jedynie jego ciepło, czułam ból i rozkosz, kształty i fakturę.

W pewnym momencie usnęłam, ale byłam tego świadoma. Zagłębiałam się w sen, będąc całkowicie rozluźniona. Oddawałam się abstrakcyjnym prawom chaotycznego snu, aż do momentu, gdy widziałam samą siebie śpiącą w łóżku. Lewitowałam. Nie odczuwałam strachu. Szybowałam wolno, jak para lub dym, przedzierając się przez wszystkie pomieszczenia domu. Był dzień, jeszcze. Zachód słońca. Wypłynęłam na zewnątrz i widziałam go. Ludzie nie istnieli. Zaczęłam iść po trawie, czując ją bosymi stopami intensywniej niż kiedykolwiek indziej. Dostrzegłam mężczyznę, około dwudziestki. Podeszłam do niego. Widział mnie, spoglądał na mnie, próbował mnie dotknąć, ale gdy jego opuszki musnęły minimalnie moją skórę, poczułam zryw, i coś pociągnęło mnie za sobą przez kilkadziesiąt metrów, aż znalazłam się w swoim łóżku. Cała spocona i przerażona. Miałam ochotę krzyczeć, ale nie umiałam.

Wszystko mnie przerażało. Nieustannie na zmianę płakałam i masturbowałam się prawie dziesięć razy dziennie. Potrzebowałam tego. Moje ciało drętwiało. Tylko to mogłam poczuć. Nie mogło mi nawet przez myśl przelecieć, że mogłabym stracić je wszystkie. Miałam dreszcze, cały czas czułam przenikające się fale zimna i gorąca. Pobiegłam do kuchni. Miałam tego dość. Przecięłam się. Zabolało. Niby mała ranka, ale jej ból był po stokroć rozdzierający. Poczułam intensywną gęstą krew, jego żar. Wolno osuwałam się na ziemię, nie czując gruntu ani tego, o co zahaczam. Nawet nie wiedziałam, czy coś się stało. Przed moimi oczami przelatywało miliardy zdjęć na sekundę, a każda sekunda równa była wieczności. Straciłam przytomność i rozpłynęłam się w zmysłowej przestrzeni.

Wstałam, ale bez pojęcia ciepła i zimna. Nie czułam powiewu wiatru, ani żaru słońca, czy chłodu nocy. Nie czułam czy na czymś siedzę, czy nie. Nie czułam bólu. Nie czułam własnego ciała. Trudno mi było określić czy się boję, czy jest mi smutno. — Nie mogłam już przeżywać żadnej rozkoszy. Umysł bez bodźców, nie doświadczał wolności. — Miałam tylko szczątki własnych myśli, formujących się na przemian z obrazami słów. One doprowadzały do stanu nieważkości. Odłączane są wszystkie zmysły. Nikt nie ma pojęcia, jakie to uczucie. To żadne uczucie. Myśli obumierały, sny przestały się pojawiać, wspomnienia o wszystkich po kilku miesiącach, może latach, nie wiem, przestały funkcjonować. Stworzył się potężny chaos, gdzie świadomość przestała istnieć. Zostałam rośliną. To już właściwie milimetr dzielący człowieka od śmierci.

Co się zmieniło? Czas. Raz jeden, nie wiem, dlaczego, ale oderwałam się. Widziałam siebie, siedziałam w fotelu, totalnie bezwładna. Byłam znacznie starsza. Spojrzałam wokół na poprzewracane nowe meble. Starych ludzi, którzy byli moim rodzicami, leżących w kałużach krwi. Wszystkie moje zmysły zaczęły się odzywać, jak dawno nieużywany mięsień, który nabawił się niemal nieodwracalnych odleżyn. Widziałam mężczyznę. Był znajomy. Widziałam go kiedyś, możliwe, że w jakimś śnie. Nie pamiętam niczego. Rozbierał mnie, rozrywał ubranie. Pytał czy żyję czy nie. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Miałam wrażenie, że tez mnie rozpoznaje. Leżałam naga, żywa i bezwładna. Byłam łatwym celem dla każdego. Lecz nie czułam niczego. Zostawili mnie żywą. — Nie wracałam do ciała, bo bałam się, że już się stamtąd nie wydostanę. Wyglądałam, jakbym cały czas spała. Zabrali mnie do szpitala. Do jakiegoś przytułku. Korytarzami gorszymi od śmierci. Zawiłościami losu projektującym sprawy ogólne. Chcieli mnie uśpić. I uśpili. Lecz kiedy się obudziłam, byłam nadal, aż w końcu zrozumiałam. Zrozumiałam, że to nie ja opowiadałam historię, lecz to historia opowiadała o mnie.

***

[Kraków, 2012 / Liternet.pl 2014 r. / Dla Eweliny Kopestyńskiej]

Track #21. WAR WOLF

Wezwanie było nagłe. Inspektor Eduardo Gonzales jeszcze w drodze na miejsce zdarzenia, próbował się dobudzić. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, o czarnych włosach, którego trapiły wyrzuty sumienia z powodu pozostawienia swojej żony samej w łóżku. Dopiero, gdy zauważył pod szklanym budynkiem kawalkadę chaotycznie rozstawionych wozów policyjnych, migoczącymi czerwono niebieskimi światłami, dotarło do niego, że sprawa jest poważna. Spojrzał na pogrążoną w ciemności taflę szkła, której idealna płaska powierzchnie w jednym miejscu miała defekt. Wypatrzeni przez kolegów, od razu otoczyli go kręgiem, prowadząrc go do budynku.

— Co się dzieje?

— Prawdopodobnie samobójstwo panie inspektorze.

— Więc czemu mnie wezwaliście?

— Bo nie jesteśmy tego pewni.

Weszli do windy i pojechali w piątkę na jedenaste piętro. Przeszli holem i z którego wyszło kilku posterunkowych.

— Mamy odciski palców z broni, której umarł denat. Pasują do jego odcisków.

Zaprowadzili go do gabinetu dyrektora firmy zajmującej się oprogramowaniem komputerowym Style Point, w której głównej siedzibie się znajdowali. Przed oczami inspektora jarzyła się niewyraźna postać siedząca przed biurkiem, na fotelu, bokiem odwrócona do szyby za sobą, zdradzając półmrokiem więcej niż ten był chciał zobaczyć. Postać siedziała z oderwaną tylną częścią głowy. Policjanci rozeszli się dając tym samym inspektorowi trochę swobody w rozejrzeniu się. Podszedł do biurka, przy którym stał patolog.

— Co się dzieje? — Spytał. Ten nawet na niego nie spojrzawszy wskazał na pistolet leżący na blacie stołu. — Czy tutaj leżała broń, gdy ją znaleźliście?

— Tak.

— Czemu więc stwierdzono samobójstwo?

— To nie samobójstwo.

— Zauważyłem. Nie sądzę, żeby szanowny pan dyrektor palną sobie w łeb a następnie odłożył bron na biurko.

— To amatorska robota.

— Amator pozostawiłby po sobie jakiś ślad.

— Co o tym sądzisz?

— Chyba naszą ofiarę boli głowa.


Telefon zadzwonił jeszcze trzy razy, zanim Aurora zdecydowała się go odebrać. Nie miała ochoty wstawać, co oznaczałoby uwolnienie się z uścisków przyszłego męża, który wczorajszego wieczoru jej się oficjalnie oświadczył. Jednak czar romantyczności skończył się wraz z nadejściem świtu. Nie wytrzymując dłużej, dziewczyna wstała i odebrała zaskoczona.

— Cześć, to ja — odezwał się głos w słuchawce — …Garcia

— Co się z tobą działo do cholery?

— Słuchaj, jestem w mieście. Właśnie przyjechałem. Chcesz się zobaczyć?

— Która godzina? — Dziewczyna spojrzała na zegarek, za dwadzieścia siódma. Było już jasno, jednak słońce miało wzejść ponad horyzont dopiero za jakiś kwadrans. — Nie wiem, czy to dobry pomysł.

— Jesteś z kimś prawda? — Spytał Garcia. Długie milczenie Aurory było odpowiedzią samą w sobie. — Dobra, nie przejmuj się.

— Przykro mi.

— Powiedziałem, byś się nie przejmowała. Mogę przyjechać?

— Czego chcesz?

— Nie znam miasta i nie mam gdzie się zatrzymać. — Dziewczyna usłyszała w słuchawce dźwięk przejeżdżającego tramwaju. — Potrzebuję kogoś…

— Słuchaj sukinsynu, nie odezwałeś się przez rok. Po prostu zniknąłeś…

— Wiem. Słuchaj, nie mogę rozmawiać. Nie zamierzam ani się tłumaczyć ani zająć ci wiele czasu. To jak? Potrzebuję tylko dwunastu godzin.

— I co potem?

— Potem wychodzę.

I tym razem milczenie samo w sobie było odpowiedzią.

Pół godziny później, Garcia siedział już przy stole wraz z Aurorą i jej przyszłym mężem, który zdezorientowany obcym, niepocieszony jego najściem, niewyspany oraz lekko zdenerwowany jego wyglądem, próbował przełknąć porannego tosta. Garcia okazał się chudym, ale jednocześnie umięśnionym długowłosym i zarośniętym na twarzy młodym mężczyzną. Jego dłonie były żylaste a ręce pokryte bliznami.

— To opowiadaj. Co się stało, że przez rok nie dawałeś znaku życia?

— Widzę, że przegapiłem ważne decyzję — spojrzał na nią a następnie przeniósł ukradkiem wzrok na Garcii, który nie zauważył jego spojrzenia.

— Nie zaczynaj, jeśli nie masz zamiaru skończyć.

— Tak, wybacz. Nie zamierzam niczego zaczynać.

— Zmieniłeś się.

— Byłem w pewnym miejscu.

— We więzieniu?

Garcia dopiero teraz podniósł wzrok i patrzył na, oboje, których wymiana spojrzeń mówiła mu, że znają się wystarczająco dobrze. Garcia wbił w nią wzrok.

— Gorzej. — Odpowiedział. — Ale nie zamierzam o tym mówić, ani o niczym innym. Potrzebuję pomocy.

— Pomocy?

— W zasadzie już mi jej udzieliłaś. Jestem w miejscu, o którym nikt nie wie, między ludźmi, wami, o których nie wie.

— Nie możesz bardziej konkretnie mówić?

— Wolę nie. Potrzebuję tylko przeczekać parę godzin.

— Znajdź sobie pokój.

— Nie ma potrzeby. W nocy wyjeżdżam. — Ciszę przerwała dziewczyna.

— Słuchaj, jeśli masz jakieś problemy, to ja nie chcę mieć nic z tym wspólnego.

— Spokojnie. Jedynym problemem, jest wiedza.

— Wiedza, o czym?

— O tym, co chcesz wiedzieć a ja nie chcę ci powiedzieć. Proszę tylko o parę godzin. Zrób to dla mnie. Jesteś mi to winna.– Ponownie spojrzał na milczącego mężczyznę przeżuwającego ostatnie kęsy tosta, próbującego wybadać, o co w zasadzie chodzi.

— Nic ci nie jestem winna. — Garcia wstał, przecierając usta

— W takim razie w porządku.

— Możesz zostać — powiedziała pospiesznie, — ale tylko do wieczora. I nie chcę żadnych kłopotów. Garcia uśmiechnął się.

— Dziękuję. — Sięgnął do swojej torby i wyciągnął koszulę. Ściągnął z siebie tą, co miał i założył świeżą. — Dziś jak wyjdę więcej mnie nie zobaczysz.

— Dlaczego? Co zamierzasz?

— Zniknąć, dla wszystkich oprócz siebie samego. Powiedz mi tylko, słyszałaś o miejscu zwanym „War Wolf”?

— Warewolf? Wilkołak?

— War wolf. Wilk wojny.

— Co czemu?

— Tak mnie nazywano podczas wojny. Mniejsza. Wiesz, czy nie, jeśli tak to mi powiedz?

— Jakiej wojny? Byłeś na wojnie?

— Wiesz czy nie?

— Wiem, pokażę ci.

— Nie, powiedz mi, sam je znajdę. Napisz mi adres?

— Czemu chcesz tam iść? Wiesz w ogóle, co to za miejsce?

Garcia podniósł głowę i wlepił w nią wzrok spoglądając tak by nie musiał odpowiadać. Aurora

— Czemu, masz tyle blizn? Rok temu…

— Rok temu byłem kimś innym.

— Mam nadzieję, że nie masz kłopotów z prawem.

Odpalił papierosowego skręta i zaraz po chwili otoczyła go chmura dymu. Dziewczyna odeszła od stołu w milczeniu i poszła pod prysznic, pozostawiając go z Aleksem sam na sam.

— Z jakim prawem?

— Czyli nie odpowiesz mi na żadne z moich pytań?

Garcia znów spojrzał jak poprzednio. Nie było już więcej ani pytań ani odpowiedzi.


Wrzask i grzechot łamanej kości rozległ się echem po całej hali opuszczonego zakładu na skraju miasta. Mężczyzna ślinił się krwią skulony w embrionalnej strukturze własnego strachu. Myślał, że go nigdy nie wypuszczą. Światło i świeże powietrze spowodowały zawrót głowy. Mimowolnie, spod pół przymkniętych powiek patrzył na leżącą na ziemi szafę, która przypominała trumnę, grobowiec, w którym był zamknięty przez ostatnie dwie doby.

Spragniony, głodny, otępiały smrodem własnych fekaliów, próbował zachować resztki odwagi i nie przewrócić się, choć tak naprawdę wolał paść nieprzytomny. Upadając pragnąłby uderzyć się w głowę i wydłużyć stan pozornej ucieczki poprzez wyeliminowanie czasu do maksimum. Stało tam, dwóch dryblasów napakowanych sterydami, których widział pierwszy raz, pomimo, że obydwoje spędzili z nim na zmianę ostatnie dwie doby. Ten, za którego sprawą zniewolił go i nieludzko traktując, mogąc zrobić absolutnie wszystko dla istoty rzeczy, którą była wiedza. Informacje. Dane.

— Mam nadzieję, że przewietrzyłeś umysł? — Spytał rozbawionym głosem, do którego wtórowała mu pozostała dwójka. — Dobra, teraz czas na spowiedź i lepiej żeby była rzeczowa. Dziś nad ranem znaleziono ciało jednego z dyrektorów Stylepoint’a. Ten pies dorwał Alfonso Clementiego. Ten skurwysyn jest w mieście. Jest coraz bliżej, a ja nie mam zamiaru czekać z założonymi rękami.

— Powtarzałem wam już, że nie wiem gdzie jest Garcia. Nie mam z nim kontaktu, a nawet, jeśli bym miał, to od dwóch dni siedzę w pierdolonej szafie! — Nie udało mu się pohamować furii w nim się zbierającej. Bezsilność wzięła górę. Zamilkł. — Nawet nie mam pojęcia, o co chodzi z tym Garcią. Dlaczego aż tak bardzo zależy ci na tym by go dorwać?

Ignazio Moretti nie zdejmował wzroku z Gaspar’a, byłego przyjaciela Garcii, z którym niespełna rok temu, pełnił misję w Iraku. Gdyby nie Garcia, nie potrafiłby zliczyć ile razy podczas ośmiomiesięcznej zawodowej służby wojskowej padłby trupem. Garcia nie wyglądał na twardziela, lecz wrodzony spokój, opanowanie, inteligencja i błyskawiczne działanie wraz z refleksem chroniły go przed śmiercią. Gaspar nigdy nie potrafił sobie wytłumaczyć spokoju, który zdobił jego twarz. To nie było ukrywanie czy też nie przejmowanie się tym, że może umrzeć. Nie wyglądał na takiego, który godziłby się na swój los. Przypominało to bardziej pewność, dwustu procentową, że on nie umrze. Nie było cwaniactwa i pewności siebie, po prostu każdą czynność podczas wymiany strzałów, nawet w sytuacjach, w których naprawdę myślało się, że zbłąkany pocisk rozwali mu czaszkę, albo zaraz zobaczy nad sobą wybuchający granat, każdą czynność wykonywał dokładnie i sprawnie. Równie dobrze mógł parzyć herbatę albo myć zęby.

Lecz to było rok temu. Od tamtego czasu nie kontaktowali się prawie wcale. Jednak mimo tego faktu, Gaspar wbrew pozorom był jego najbliższym przyjacielem, z którym znał się najdłużej i spotykał się najczęściej. Ostatni raz było cztery miesiące temu w cztery oczy, a niespełna trzy miesiące temu przeprowadzili ostatnią rozmowę telefoniczną o drugiej w nocy, po której kontakt się ponownie zerwał.

— Ten skurwysyn… — Ignazio Moretti postanowił najwyraźniej odpowiedzieć. — …zabił moją Sofię. To było dwa miesiące temu. Rozumiesz? Zabił kobietę, którą kochałem bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Gdy dowiedziałem się, kim jest, postanowiłem odpłacić mu tym samym. Za moją Sofię odpłaciłem się zabierając mu matkę i dwie siostry i dziecko jednej z nich. Potem udało mi się stanąć z nim twarzą w twarz. Widziałem go De Luca. Raz stanąłem przed nim z zamiarem skatowania go własnymi rękami i powiem ci jedno. To nie jest człowiek. Nie wiem, kim on jest, ale na pewno nie człowiekiem.

— Czyli od tamtej pory Garcia eliminuję…

— Wszystkich. Nie było rodziny, którą mógłby załatwić, więc wziął się za partnerów w biznesie, za współpracowników, za ludzi, którzy mają dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Zabija największych i zabijać będzie, co sam mi powiedział, do momentu, gdy pewnego dnia stanę przed nim kompletnie sam, pozbawiony wszystkich i wszystkiego. Będzie to trwało latami, a ja nie mam zamiaru marnować czasu.

— Nie rozumiem jednej rzeczy. Znam, a przynajmniej aż do teraz wydawało mi się, że znam Franchettiego wystarczająco dobrze, by niemal ręczyć za niego, że ten nie skrzywdziłby nawet muchy. Dlatego też nie rozumiem, dlaczego zabił akurat twoją dziewczynę.

— On jej nawet nie znał. Nie wiedział, kim jest, ani jak ma na imię. Po prostu to zrobił. Bez przyczyny. Dla rozrywki.

— Nie wierzę w to. Wybacz, ale nie łykam tego. Lecz nie ma to żadnego znaczenia. Po prostu nie wiem gdzie on może być. Nie mam żadnego interesu by chronić go za wszelką cenę.

— Wiem, że tu jest. Wiem, że robi wszystko by w jak najkrótszym czasie zrobić jak najwięcej przeciw mnie. Być może szykuje się w tym momencie by mnie w coś wrobić. Będzie eliminował wszystkich wokół mnie, a ja będę stał jak ten osioł, bezsilny i nawet nie stanę z nim twarzą w twarz. Narobi mi gówna, czuję to, tak jak i mam przeczucie, że gdy atmosfera stanie się bardziej napięta i Gonzales będzie się coraz częściej kręcił, wtedy ten sukinsyn zniknie, chuj wie na jak długo i w równie nieoczekiwanym momencie znów się pojawi.

Moretti przysiadł na krześle. Pozostała dwójka jego pajaców stała nieruchomo i nie robiła niczego. Ignazio zastanawiał się, co dalej z zaistniałą sytuacją i co dalej z tym przygłupim przyjacielem Franchettiego. Trzymał w rękach skarb, wiedział o tym, jednak nie był do końca przekonany, czy nawet, jeśli posłużyć się Gaspar’em, jako przynętą, ściągnie tu Garcię. Wątpił w to. Lecz skoro okoliczności pozwalały, mógł wykonać ruch, którego aż wstyd nie wykonać.

— Co teraz? — Spytał Gaspar. Moretti podniósł wzrok. — Czy wypuścicie mnie teraz? No dajcie spokój, przecież nie ucieknę wam z miasta. Macie mój adres. Wciąż pod nim mieszkam.

— Spokojnie. Zrobisz dla mnie jeszcze jedną rzecz. Ostatnią, a potem obiecuję ci, że nigdy więcej w życiu nas nie zobaczysz. Musimy wykorzystać to, że tu jesteś w pełni. — Gaspar nie wiedział, ani też nie zastanawiał się, do czego jeszcze jest on mu potrzebny, lecz cokolwiek to było, miał nadzieję, że skończy się to szybko i bezboleśnie.


To zdarzyło się podczas wojny, na nieszczęście, w tydzień przed skończeniem służby i powrotem do domu. Nie potrafił tego wytłumaczyć. Był świadomy tego, co się dzieje. Upewnił się, a teraz pozostało mu tylko opanować i wykorzystywać ową przypadłość. Przynajmniej z niej korzystał. Na początku sądził, że nie uda mu się poskromić owego daru, a jak już mu się uda, właściwości nie będą mu przydatne w niczym, a co więcej, będą przeszkadzać mu podczas zwykłego dnia, skreślając jakiekolwiek towarzyskie życie, nie mówiąc już o znalezieniu sobie dziewczyny.

Czas płynie szybko w momentach, gdy się niemal pragnie, by ten przestał istnieć. Garcia był już w klubie. Specjalnym miejscu, w którym jeśli się wie i do kogo, wtedy gra się o najwyższe stawki. Człowiek przeciw zwierzęciu, bez broni, tylko gołymi rękami. Wszystkie podejrzenia Morettiego w stosunku do Garcii Franchettiego, okazały się nietrafione, jednak poczciwy Ignazio nie mógł o tym wiedzieć.

Do otwarcia pozostała godzina. Przyszedł za wcześnie. To przez nerwy. Garcia zamierzał ewakuować się na stałe z tego miasta. Nie zamierzał więcej atakować Ignazio. To, do czego doszedł w postępie jego sprawy, pozostawiło po sobie cztery trupy z jego strony, a czternaście z jego strony. Teraz odejście musi zorganizować z wykopem. Moretti będzie niechybnie szukał aż w pewnym momencie wpadnie w paranoję. Nabawi się fobii, która napiętnuje jego mózg. Tymczasem detektyw Eduardo Gonzales, który nie dawno zajął się tą sprawą, był czynnikiem decydującym. Moretti zacznie być cały czas sfrustrowany i coraz bardziej nerwowy. Zacznie się potykać, popełniać błędy, tracić ludzi, do pewnego momentu, który będzie granicą i straci nad sobą panowanie. Tak samo jak on. Tak samo jak każdy.

Gdy pozostawi trupa, wtedy Eduardo Gonzales może wkroczyć. Z biegiem lat, siła wyższa zadecyduję, kogo nagrodzić a kogo ukarać. Żal mu było jedynie Aurory, którą tracił podwójnie, z faktem, że na własne życzenie zerwie wszelki kontakt z nią, prawdopodobnie do końca życia. Był podenerwowany, gdy właśnie Aurora Lombardo, pojawiła się niezapowiedziana w bramie klubu, wypatrująca właśnie jego. Aurora, którą znał niemal do nieprzyzwoitych w swym introwertycznym szaleństwie myślach. Gdy go dostrzegła, wtedy w Garcii wezbrała krew.

— Aura, prosiłem cię żebyś tu nie przychodziła. To niebezpieczne miejsce.

— Nie wiem, co zamierzasz, ale skoro dziś jest ostatni dzień, kiedy się widzimy, to chciałabym spędzić ten czas, wykorzystując go maksymalnie. — Franchetti nie mógł się na nią gniewać. Fakt, miała rację, uderzyła w czuły punkt. Sam tego pragnął. Lecz gdyby tylko sytuacja była inna. — Skoro już tu jestem, a ty niebawem, cokolwiek zamierzasz robić w najbliższym czasie, uciekniesz, to może, chociaż powiesz mi, co się stało? Co się stało z tobą? Co ci się wydarzyło?

— Gdy zniknę, prawdopodobnie wszystko wyjdzie na jaw, wtedy się dowiesz.

— Chcę się tego dowiedzieć od ciebie. Choć raz.

— Raz w tygodniu odbywają się tutaj walki.

— Walki?

— Ciszej.

— Jakiego rodzaju?

— Mężczyzna przeciwko psu.

— O matko. Nie wiedziałam.

— Zamierzam tam iść. Tam są tylko najtwardsi, najsilniejsi i najbardziej psychopatyczni. Walka toczy się o wielkie stawki. Tak wielkie, że jeśli wygram walkę, to wyjeżdżam i, wynajmuję mieszkanie i mogę za te pieniądze żyć przez ponad dwa lata. Jak wyjadę w dalszym razie masz żyć w przeświadczeniu, że nie wiesz nic o tej sprawie? I nigdy więcej tu nie przychodź. Gdzie twój facet?

— W tym tygodniu ma nocki.

— W porządku.

— Spokojnie, wie, że się z tobą miałam spotkać jeszcze dzisiaj.

— Co on na to?

— W takich sytuacjach nie ma nic do gadania. Tymczasem. Zmieniłeś temat.

— Owszem i zauważ, że zrobiłem to zajebiście umiejętnie.

— Jednak, to, co powiedziałeś, nie wyjaśnia w zasadzie niczego.

— Dobra. Skoro chcesz się bawić w prawdę czy wyzwanie, zrobię to dla ciebie. Ale najpierw najważniejsze. — Franchetti wyciągnął portfel a w nim znalazł wizytówkę. Widać było po niej, że tkwiła tam już dosyć długi czas. Nigdy z niej nie skorzystał. Teraz da ją komuś, komu być może uratuje życie.

— Skoro już tu jesteś, a widzę, że zaczęli się zbierać Ci ludzie, momentalnie mnie już wypatrzyli rozpoznając, co po niektórzy, a wraz z tym faktem to, że ty jesteś ze mną.

— No i?

— Teraz nie ma już znaczenia, czy pójdziesz czy zostaniesz.

— A numer?

— W razie jakichkolwiek problemów zadzwoń do niego. To zaufany detektyw. Nazywa się Eduardo Gonzales. Zna mnie i moją sytuację, łącznie z teoriami dotyczącymi najbliżej przyszłości. Będzie wiedział nie tylko, o co chodzi, ale momentalnie zareaguje, a wiesz mi w tej sytuacji, jest to prawdopodobnie jedyna osoba na świecie, która cokolwiek będzie mogła w stanie zrobić.

— A ci, co przegrywają?

— Wyrzutka pod szpital, a gdy umrze, wyrzutka w las.

— A prawo? Kto na to zezwala?

— Ci, co ustanawiają prawo.

Aurora zamilkła. Wokół nich było coraz bardziej tłoczno. Na szczęście sala została przyciemniona, a rozjaśniona została muzyka.

— Dlaczego zatem uczestniczysz w tym klubie. Dlaczego aż tak bardzo zależy ci na tym, żeby mieć te pieniądze?

— Ponieważ moja matka, dwie siostry i jednej dziecko nie żyją. Ponieważ dlatego, że odnalazłem sukinsyna i zabiłem z jego najbliższego otoczenia czternaście osób. Kto to zaczął? Ja, co zrobiłem? Rozszarpałem na strzępy Czerwonego Kapturka.

— Kogo?

— Dziewczynę, tego faceta.

— Mój boże, dlaczego to zrobiłeś?

— Zmieniłem się.

— Zmieniłeś? W jaki sposób? Czy to przez wojnę?

— W zasadzie… to można tak powiedzieć. To był atak niepohamowanej, czystej, otumaniającej agresji. W momentach, gdy następuje atak, moja psychika zostaje odłączona. Ani nie kontroluję, ani nie jestem tego świadom, ani nie pamiętam jakiegokolwiek z tych zdarzeń. To się po prostu zdarza.

— Nabawiłeś się jakiejś choroby podczas wojny? Zachorowałeś psychicznie? To chcesz powiedzieć?

— Nie. W całości fizycznie. Chociaż źle się wcześniej wyraziłem. Nie kontroluję, lecz panuję nad poszczególnymi atakami. Odkąd zacząłem regularnie zabijać, szybko zacząłem się uczyć. Od siedmiu miesięcy nie zdarzyło się bym stracił nad sobą kontrolę, lecz gdybym stracił, to musiałoby to być skrajne załamanie egzystencjalne.

— Nie do końca rozumiem, o co chodzi.

— Nie ważne. Gdy tam wejdziemy, rozdzielimy się i wtedy pod żadnym pozorem, nie reaguj na mnie. Nie wolno ci ani spojrzeć bezpośrednio na mnie ani posyłać mi jakichkolwiek znaków. Wszyscy wszystko widzą.

— Co z tego?

— To, że nie ręczę, że albo ten skurwiel może być w klubie obstawiać walkę, albo będzie tam ktoś bezpośrednio od niego, albo ktoś, kto jest zaznajomiony w ową sprawę. Jeśli tak, to podąży za tobą pod moją nieobecność i mogę ci zagwarantować pewniej niż gdziekolwiek indziej, nawet u samego boga bądź diabła, że przyjdzie, poderżnie gardło tobie, twojemu przyszłemu małżonkowi, oraz wszystkich waszych rodziców, do momentu aż mu się nie znudzi, albo do momentu, gdy nie znajdzie mnie bądź, gdy nie zabije absolutnie każdego członka tejże rodziny.

— Jak mogłeś się wpakować w takie gówno.

— Trzeba mieć po prostu szczęście. To jest kurwa ironia. Całe życie z górki, wszędzie jak z płatka, a w momencie, gdy nastaje najbardziej niespodziewany atak na własne ja, musi się coś spierdolić i to w dodatku musiało się spierdolić naprawdę z wyjebanego kalibru. Dobra, dość. Gdy zobaczysz walkę, wszystkiego się dowiesz. Nie martw się o mnie. Nie przystąpiłbym do czegoś takiego nigdy, jeśli nie byłbym więcej niż przekonany, że nie mam prawa przegrać. Gdy coś się stanie. Cokolwiek, włącznie ze złym samopoczuciem, nawet teraz, podczas walki, dzwoń do Eda. Walczę, jako jeden z pierwszych.

— Znają cię tutaj?

— Otworzyli salę.

— Czyli jak mniemam jest to nasze pożegnanie.

— Kto wie. Może kiedyś zadzwonię albo wyślę pocztówkę.

Aurora uśmiechnęła się tak, jak uśmiechają się dziewczyny tylko i wyłącznie do swoich miłości. Wiedziała, że nie może go objąć w tym miejscu. Jak nigdy poczuła niesamowitą chęć przytulenia go do siebie. Pewnie żałowała — myślał, — ale co z tego, on też żałował. Na pięć metrów przed drzwiami prowadzącymi schodami w dół, rozdzielili się. Dopiero rozgrzewka.

Nie minęło nawet pięć minut, gdy oczekiwania, co do złych zrządzeń losu, stały się czymś jeszcze głupszym niż senne marzenia. Ignazio Moretti stojący w asyście dwóch przydupasów na posiłki, Salvatore’a i Valentiego. Moretti pod maską zażenowania i zniechęcenia, próbował ukryć fakt, że telepie spodniami. W takim miejscu jak to, strach, nawet jego najmniejsza oznaka, nerwowy odruch, zostaje natychmiast przyuważony.

— Proponuje ci interes, po którym nigdy więcej się nie zobaczymy.

— Odchodzisz?

— Wchodzisz?

— Co to za interes?

— Jestem przekonany, że co by się nie zdarzyło, nie odpuścisz, nawet pomimo faktu, że ja sam odpuściłem tej sprawie.

— W sumie taki pogląd na sprawę byłby bardzo możliwy.

— Ja wiem. Proponuję walkę w celu ostatecznego rozstrzygnięcia i zakończenia.

— Jaka stawka?

— Ja stawiam, ty stawiasz, po równo. Ty obstawiasz ja przystaję do walki. Gdy wygram, zabieram nagrodę i to, co oboje postawiliśmy wraz z kumulacjami. Gdy przegram, wtedy przy świadkach, celujesz mi w łeb i strzelasz.

— Czy ty wiesz, na co się porywasz?

— Chcę zakończyć tą sprawę raz na zawsze.

— Wiem, że jesteś zwierzęciem, że jesteś nieobliczalny, lecz to, czego doświadczysz tutaj, nie będzie mogło się równać z niczym innym, czego mógłbyś doświadczyć w życiu. Nawet twoje ataki nie będą w stanie stanąć naprzeciw rottweilerowi w ostatniej fazie autentycznej i naturalnej wścieklizny. To frajerski biznes, ale można dużo zyskać. Niech będzie. W zasadzie walka jest przesądzona, pozostaje mi tylko czekać do zakończenia meczu.

— Nie przejmuj się mną.

— A tak przy okazji. Gdybyś zasugerował to wcześniej, sprawa ta nie miałaby znaczenia, jako planowana, niedokonana, jednak teraz zrobił się przypuszczam z tego problem.

— O chuj ci chodzi? — Moretti sięgnął ręką do marynarki i wyciągnął cztery zdjęcia zrobione polaroidem. Blado–sinego, obsranego i z rozbitą czaszką do takiego stopnia, że oderwana połowa głowy jest jedynie ciemno–czerwoną, wiśniową rozpryśniętą plamą, na której plackiem twarzą leży…

— Gaspere De Luca… — Trzymał, niemal zgniatał zdjęcia.

— Hej — wyrwał mu je z rąk błyskawicznym ruchem Moretti — nie niszcz, to jedne z lepszych zdjęć, jakie w ostatnim czasie zrobiłem. — Garcia wyczuwał dreszcze nadchodzącej przemiany, ale nie ważne jak bardzo chciał teraz oderwać głowę Ignazio od reszty ciała, nie może sobie pozwolić na niekontrolowaną rzeź przy świadkach, przy Aurorze i miał nadzieję nikogo innego więcej. Wejdzie na ring i momentalnie dokona transformacji. W pół minuty rozerwie w pół psa, z którym przyjdzie mu walczyć.

Zaciskając pięści, udał się na drugą stronę szklanego ringu, gdzie znajdowało się wejście na arenę.

— Macie już listę? Który gram?

— A kto ty jesteś?

— Warewolf…

— Zabójca demonów?

— Nie, wilkołak lub pies wojny. Ten wojownik zabójca to był chyba Beowulf.

— A no racja. Chwileczkę. O, mam cię, występujesz, jako drugi.

— Chyba nie wierzą we mnie, nie?

— Osobiście to chłopie odradzałbym ci chyba strzelbą byś tam nie wchodził, ale to twoja sprawa. Pamiętaj, że w niczyim interesie jest pozbieranie cię i wywiezienie na szpital albo do prosektorium.

— Dobra, zwijam się. Wpadnę za kwadrans. Może być już po pierwszej próbie.

Wracając, Garcia niemal wleciał ponownie na Morettiego, szybko próbował ratować idiotyczną sytuację.

— Co, odesłałeś swoich przydupasów?

— Mają robotę. Poradzę sobie sam.

— Mam nadzieję, że bez względu na wynik, zniesiesz porażkę i postąpisz honorowo.

— No pewnie. — Mina była szczera niezależnie, w jaki sposób wypowiedział te dwa słowa. One wystarczyły mu całkowicie dając mu szansę na opuszczenie jego towarzystwa.

Nim się nie zorientował, pierwsza walka właśnie dobiegła końca. Czuł na sobie wściekłe spojrzenia wszystkich, Morettiego, Aurory, nawet wbrew rozsądkowi wyczuwał także Eduardo Gonzaleza. Wkraczał na ring. Krew wrzała. Wtedy to złapał sam siebie na tym, że zamiast opróżnić umysł przed przystąpieniem do walki. Spowodowało to wrażenie, że ostatnią rzeczą, o jakiej pomyślał przed wejściem wewnątrz ringu był Gaspare De Luca. Zaciśnięte pięści świadczyły o napięciu. Skóra na całym ciele zjeżyła się i wydawała się po tej chwili wydawać ciemniejsza i bujniejsza.

Wokół wrzawa, rozmowy, jednak, gdy wpuszczą zwierzę, wtedy nastanie absolutna cisza, aż do pierwszego ciosu. Wtedy wybuchną, oni i on. Wtedy nastąpiły problemy.

— Dajcie temu pajacowi niedźwiedzia.

— Tak, niech skurwiel posmakuje swoją dumę.

Garcia posunął się nieznacznie do przodu. Wyczuwał wroga.

— Przepraszam państwa bardzo… — przed publikę na małą ambonę wszedł sędzia prowadzący zawody — …ale w naszym klubie nie zagoszczą już więcej niedźwiedzie. Narodowa ochrona praw zwierząt zwęszyła nas i przyłapała na gorącym uczynku. Na całe szczęście temat klubu nie był nawet poruszany. — Po widowni przepłynęło mruczenie i szeptanie między sobą chcących się na świeżo podzielić z kimś teoriami na temat konsekwencji. — Pozostają jedynie psy.

— Świetnie — krzyknął znowu ktoś z widowni — dajcie frajerowi najtwardszego skurwiela, jakiego tam macie. Na scenę wkraczał agresywny i miotający się jak pod wpływem pobudzającej adrenaliny, nie był nawet prowadzony, tylko został wyprowadzony tunelem, przez metalowe kraty. Piana, którą toczył z pyska mówiła jasno o dodatkowej zagrywce ze strony organizatorów. Dobre było jedynie to, że dzięki temu stawka szła dwukrotnie w górę, bez żadnych zbędnych negocjacji.

Rozszalałe zwierzę wściekle warcząc bez chwili namysłu rzuciło się na człowieka. Przez chorobę psa Garcia musiał podnieść poziom przekształceń, by te było tak silne, by wścieklizna nawet nie pozostawiła w jego organizmie śladów.

Przechylił głowę unikając ataku wściekle skaczącego psa, jednak Garcia był na tyle szybki, że zdołał uderzyć pełną pięścią, używając całkowitej siły, której dał upust prawym sierpowym. Zwierzę momentalnie z piskiem upadło na ziemię, przetoczyło się i pobiegło w przeciwną stronę. Pies był ogromny. Garcia nie znał się na rasach. Gdy stanął na dwóch tylnych łapach, jego pysk sięgałby mu do brody.

Zwierzę z pełną furią wzięło rozbieg napierając z powrotem. Garcia nachylił się do przodu warcząc przy tym jak prawdziwy pies, stroszył włosy, które stawały mu dęba na całym ciele. Był w pełni skupiony i w całkowitej gotowości na wymierzenie kontrataku przy najmniejszym niemal załamaniu powietrza. Pies bezrozumnie rzucił się. Trwało to zaledwie siedem sekund, jednak intensywność i błyskawiczność ruchów sprawiały, że opisanie niemal każdego gestu staje się czasochłonne.

Franchetti z całej siły wymierzył zwierzęciu potężnego kopniaka, który wbrew wszystkiemu poszybował unosząc cię, na co najmniej dwa metry nad ziemią i odbity od ziemi upadł i przez następne parę sekund zwierzę nie poruszyło się. Garcia uniósł ręce do góry i na głos spytał stojącego sędziego, organizatora i samej publiki.

— Zakładam, że nie jest to walka na śmierć i życie, a szkoda, bo mogłem wtedy wynegocjować o wiele lepszą cenę. — Jego głowa błyskawicznie wystrzeliła w stronę psa, który zmienił taktykę i zaczął rzucać się mu na nogawki próbując gryźć. Okrążał go kilkakrotnie chcąc wprowadzić w błąd i w których to momentach atakował.

Przy którejś sekundzie bestia złapała go za lewą rękę, wbiła swoje zęby, które mocno zwierzę zacisnęło i z całej siły, a zwierzę było do tego zdolne, pociągnął go aż ten upadł na ziemię. Upadek nie kojarzył mu się zbyt dobrze. Momentalnie oderwał rękę wyrywając ją z paszczy zwierzęcia, nie zważając na konsekwencję. Uderzył psa w pysk dwa razy pięścią, a jeden potężniejszy był cios od drugiego. Zwierzę jednak nie padło, lecz było jeszcze bardziej wściekłe niż przed chwilą. Garcia miał już tego dość. Wymierzył kolejny potężny kopniak, po którym zaatakował następnym i kolejnym aż zwierzę, chociaż na chwilę postanowi odpocząć. Gdy ta chwila nadeszła chwycił zwierzę za kark, by uderzyć kilkakrotnie w głowę zwierzęcia by te rozwarło paszczę.

Wsadził palce między dwie szczęki, napiął ramiona i niemal jak inteligentną pułapkę zaczął napinać rozszerzając do granic rozrywającą się paszczę. Na chwilę jego uścisk zelżałby w mięśnie, chociaż na sekundę, zostały rozluźnione. I w kolejny atak włożył nadludzką niemal siłę, nie zmieniając się jeszcze, lecz nieświadomie, potężnym warknięciem niby lwa, zaczął wrzeszczeć rozrywając przy tym paszczę żywego psa na dwie części.

Ścierwo z rozerwaną na dwie części głową leżało pośród czerwonego sosu ciemnej krwi i zdeformowanego mózgu. Sędzia ogłosił wygranego i zarządził dziesięciominutową przerwę na sprzątnięcie ringu. Garcia wykorzystał chwilę by się przewietrzyć. Jego napięcie zmalało. Nie czuł się w żadnym wypadku zmęczony, pobudzony jak pod wpływem amfetaminy. Czuł, że może wszystko. W każdym razie, wygrał. Nie spieszyło mu się, co prawda, ale zamierzał podczas właśnie tej przerwy stanąć twarzą w twarz z Ignazio Morettim. Stał sam przy stoliku z alkoholem. Franchetti pierwszy raz widział go bez obstawy. Niemalże po cywilnemu. Jego mina nie skrywała złości i rozczarowania. Tłumił ją jednak w sobie tak jak obiecał honorowo.

— Mogłem się spodziewać, że wygrasz. Takie skurwysyny jak ty zawsze dostają to, co chcą. Zawsze stawiają na swoim, prawda? Za wszelką cenę.

— To nie dopalacze, jeśli o to ci chodzi.

— Kończmy to.

— Poczekaj, świetnie się bawię. Jestem teraz w formie. Nie chciałbyś ponownie wejść w zakład i spróbować się odegrać?

Moretti myślał. Garcia żartował w myślach, że skoro nie ma jego bezmózgich ochroniarzy, to trudniej mu podjąć jakąś sensowną decyzję.

— Jednak następna walka musi być trudniejsza. Podwajamy stawkę.

— Nie aż tyle, bo jak przegram to wolałbym żebyś mnie zabił, bo nie miałbym w żaden sposób, jak spłacić takiego długu.

— Walka musi być tego warta. Nie masz innego wyjścia. Albo wygrywasz albo giniesz. Masz swoje na śmierć i życie tak jak drwiłeś jeszcze przed momentem.

Franchetii ponownie zacisnął pięści.

— W takim razie jak? Oczywiście do granic zdrowego rozsądku, który zaakceptujemy obydwoje.

— Cztery psy na raz. Rasa nieistotna. Silne skurwysyny. Gdy zaatakują cię w chwili słabości, rozerwą cię na strzępy. Może to jednak lekka przesada. — Garcia podniósł głowę i spojrzał na niego z gotową odpowiedzią.

— Umowa stoi. Cztery psy. Walka aż do śmierci.

— Niepotrzebnie ci to proponowałem. Nie sądziłem, że weźmiesz to na poważnie.

— Jestem przekonany, że z czterema jeszcze sobie poradzę.

— To świetnie. Przygotuj się, zaraz występujesz. — Garcia stanął przed wejściem do wewnątrz ringu. Musiał się skupić. Nie dać niczego po sobie poznać. Nie chodziło o to, że ludzie mogliby coś podejrzewać. Cokolwiek się stanie, zaakceptują to. Chodziło o psy. Gdy tylko pojawią się w zasięgu wzroku, będzie musiał w ciągu sekundy zamienić się w Wilkołaka. Nie wiedział, w jaki sposób było to możliwe, ale w zasadzie tylko i wyłącznie transformacje pozwalały mu podjąć się takiego typu wyzwania. Jako człowiek, nawet atleta, siłacz czy wojskowy na kokainie, wszyscy wzięliby takiego rodzaju zadanie za żart.

Gdy zwęszyły ofiarę, wszystkie na raz atakowały jak wściekłe z głodu chcący go pożreć od razu. W tej chwili nie mógł się zawahać. Nie było odwrotu. Musiał dokonać przemiany. Jego ciało zaczęło rozrastać się czterokrotnie. Jego pysk wydłużył się a całe pół gołe ciało pokrywały czarne bujne włosy. Jego zmysły wraz z jego siłą, refleksem i szybkością uległy niemal dziesięciokrotnemu spotęgowaniu.

Ostatnią rzeczą, którą pamiętał były jego ręce trzymające w powietrzu psa za dwa jego końce i jednym ruchem, niczym kartkę papieru, rozrywał w pół. Wtedy prawdopodobnie nastało załamanie, którego nie mógł już kontrolować.


Gdy Garcia doszedł już do stanu, gdy będąc komunikatywny, pierwszą osobą obowiązkową było przeprowadzenie konwersacji z Eduardo Gonzalesem.

— Nie wiem, co ci do głowy wpadło żeby pokazać się publicznie jeszcze w dodatku w miejscu takiego rodzaju. Trzeba było przyjść z tym od razu do mnie.

— Kiedy?

— Już zaraz w pierwszej godzinie, jak pojawiłeś się na mieście. Ze wszystkiego zawsze jest jakieś wyjście. Nie ma mowy po tym żebyś opuszczał miasto. Po takim incydencie…

***

[Stanowice, 2011 / Dla Doroty Miodek]

Track #20. NOWY DOKUMENT TEKSTOWY

Rozdział 1. CO SIĘ STAŁO Z POPROMIENNYM SNEM?

Nim się zorientowałem, miałem już popapranego fotografa na karku i cholera jedna wie ilu jeszcze mnie śledzących fajfusów w różnych odmętach tej pseudo ucywilizowanej rzeczywistości. No, więc tak, jestem przecież cholernym dziennikarzem o złej, jak to mówią te ćwoki, sławie. Więc jechaliśmy przez te cholerne miasto świętoszkowatych aniołów rozklekotanym gruchotem, ale jazda nie trwała długo, bo otóż tu, pod budynkiem miejskiego wydawcy zaparkowaliśmy, przez przypadek zahaczając o hydrant, który trysnął paletą wody jak impresjonistyczny bohomaz. W końcu jednak, zdołało się ukończyć te przeklęte studia na wydziale, który obecnie praktykuje i znaleźć pracę w największym prasowym łajnie tego plebsowatego światka. Mój fotograf, na którego jestem skazany, zachowywał się jakby nigdy nie jechał w pośpiechu do pracy, jednak trudno się dziwić temu wypucowanemu sukinsynowi, który co chwilę poprawiał te swoje cholerne okulary, zjeżdżające mu na czubek nosa.

Wyszedłem z mojego klekota, a ta wywłoka (fotograf) wypełzła za mną. Aparat mu powiewał na wietrze zawieszony na szyi niczym flaga sztandaru chwały. Załadowałem psychodelika pod wargę godzinę temu i morda spuchła mi niemiłosiernie. Wyglądałem jakbym miał ropniaka na zębie, albo, co najmniej przypominał orangutana podczas godów. Tylko, że nie drapałem się po dupie (przynajmniej w miejscu publicznym) oraz nie śliniłem się (tak bardzo).

Weszliśmy do windy i wcisnąłem guziczek, którego nazbyt stabilna konstrukcja zawirowała niczym te statki z filmów Sajens fikszyn i poczułem jak mój obiad przemieszcza się razem ze wszystkimi wnętrznościami aż pod podniebienie i raptem opada po pięty. Dzyń i już byliśmy na najwyższym piętrze tej ogromnej wydawniczej fortecy, śmierdzącej środkami czyszczącymi. Fotograf czołgał się za mną, coś mówiąc pośpiesznie, ale cóż, w życiu trzeba wybierać, a ja definitywnie wybrałem go nie słuchać.

I wpadliśmy do biura tego małego, rudego spasionego warchlaka, który był moim wydawcą. Poczułem ciężar tego spojrzenia, które oceniało moje wytarte i podziurawione czarne dżinsy, poplamione w różnych dziwnych miejscach, bóg wie, czym. Moja koszula poza wytartymi rękawami wydawała się całkiem znośna, a moja grzywka jeżyka ufarbowana na biało. Czasem sobie myślę, że jakby wyrwać mój łeb i wysypać jego zawartość na konfesjonał, poza zużytymi kartami, kapslami po piwach i resztkami kwasów, coś jednak wartościowego, z uczuciem i nutką artyzmu by się znalazło. Ale jednak wolałem się nie łudzić, ja tam jestem z tych drabów, co to mają dość niskie mniemanie o sobie, a to się szczerze przydaje w okolicznościach takich jak ta, kiedy muszę wysłuchiwać opieprzania od szanownego wydawcy, moich wypocin literackich powszechnie nazywanymi, artykułami dla gazet o zajebiście wysokim nakładzie tegoż miasta. Ten ględził, a mój fotograf zamiast słuchać z pokorą, zaczął przytakiwać i robić dodatkowo głupie uwagi, notatki i zdjęcia, które rzecz jasna jemu też nie wyszły ostatecznie na dobre.

— Velasquez! — Mówił definitywnie do mnie — Pokryliśmy koszty wszelkich mandatów i temu podobnych po twojej jeździe po pijanemu sprzed dwóch dni, kiedy to miałeś pisać artykuł o tej nowo otwartej restauracji wypełnionej akwariami. Więc się grzecznie pytam: Gdzie jest mój cholerny tekst!

— E słuchaj Ivan, nie bądź taki groźny, wiem, że jestem nieudolnym kawałkiem krowiego shitu, ale tak się nieszczęśliwie zdarzyło, że tekst przepadł. Gobliny go porwały.

— Benito, akurat tak się nieszczęśliwie składa, że muszę cię zwolnić.

— Co?! Nie! Proszę tego nie robić!

— Dostałeś szansę mieć te artykuły dla siebie, a ty to olewasz. To nowy cykl artykułów w tej gazecie, twoich artykułów. W tej sytuacji odbieram ci tą kolumnę, dam ją temu, który miał parę punktów od ciebie mniej. Przy pisaniu już pierwszego artykułu, są z tobą problemy.

— Nie! To tylko dzisiaj! Spadek formy. Daj mi ostatnią szansę, ja się zmienię, serio! Okey?

— Nie byłbym tego taki pewny — Wtrącił się ten zgrabiały lunatyk ze spadającymi brylami.

— Zamknij mordę ty wsiowy zawistniku, jesteś tylko pieprzonym fotografem.

— A ty nędznym pisarzyną!

— Co? Zaraz się przekonasz, kto tu jest nędzny

Szczerze, nienawidziłem tego określenia i byłem gotowy na wszystko, kiedy…

— Cisza do jasnej cholery! Słuchaj, ty! — Wskazał na mnie, niewątpliwie jego owłosiony kikut ociekający potem, który ten nazywał palcem wskazującym prawej ręki — dostajesz ostatnią szansę, — gdy to mówił jego morda zaczęła mi się rozpływać przed oczyma, i zaczął, co najmniej przypominać świński ryj. Zostały tylko te jego paskudne rude kłaki rozsiane po całej mordzie. Kontynuując — pójdziesz jeszcze raz do tej restauracji i napiszesz mi tekst, a potem zobaczymy, a ty — teraz wskazał świniok na fotografa — masz słuchać, co Benito mówi, bo to on daje ci pracę, jest twoim partnerem i skończył wyższe studia dziennikarstwa, a poza tym jest moim kumplem i najlepszym pisarzem tego stanu, a ty jesteś tylko marnym fotografem, którego może kiedyś awansuję, jak przestaniesz się mizdrzyć jak panienka i będziesz robił to, co do ciebie należy, kapujesz? A teraz wy obaj… Wypierdalać z mojego biura!

Wtedy to fotograf wyszedł a ja rzecz jasna za nim i z powrotem zjechaliśmy potworną windą. Zapatrzeni tępo w przeskakujące cyferki. Spojrzałem na mojego wspaniałego partnera, któremu minka zbledła po wspierających słowach mego szefa. Gdybym go nie znał, sądziłbym, że dostał depresji. Klepnąłem biedaka w plecy w geście „będzie dobre”, ale znów te bryle mu spadły. Zbadał mnie nienawistnym wzrokiem od góry do dołu, a ja się tylko mogłem uśmiechnąć krzywo dając do zrozumienia biedakowi, że będzie w porządku. Na którymś tam piętrze zatrzymaliśmy się i wszedł niski, łysy i chudy, rozdygotany (dosłownie) karaluch ludzki miętolący jakieś dziwne przyrządy w ręce. Wczłapał i patrzył się zza ramienia na nas obydwu. Uśmiechnąłem się. — Co jest Kochaniutki, czyżbyś poznawał sławnego pisarza? Może chcesz autograf?

Karaluch podskoczył i wszystko, co trzymał w tych swoich oślizgłych łapach wypadło mu, jakieś kolorowe kabelki, coś jak dyktafon, słuchawki i znów kabelki. Schylił się dalej gapiąc się na mnie i pozbierał te swoje śmieci. Spytałem go:

— No pochwal się, co robisz w tym przeogromnym wydawnictwie? Mogę napisać o tobie następny artykuł, a przynajmniej napomknąć coś o takim jak ty. To kwestia wiary i pieniędzy.

Dajcie wiarę, że drab nie pisnął ani słowem, coś tam postękał i pokiwał głową. Rzuciłem:

— Widzisz Manolo, bierz z tego pana przykład, ja tu jestem od gadania, a ty od fotografowania, ja mówię, a ty milczysz, nie? No właśnie, ach, a gdyby cię ktoś pytał o coś to udawaj, że masz porażenie mózgowe czy coś w tym stylu, oh yeah?

Fotograf znów rzucił mi te swoje nienawistne spojrzenie niby to intelektualisty, niby starego łabędzia trapionego wszami nieznanego pochodzenia. Rozkręcałem się wraz z działalnością podjęzykową mojego kwasu i wyszliśmy na bulwar, czy jak to tam się zwie, no na ten taras dla taksówek i samochodów dla pracowników. Piekarnia! Nie, parking! Od razu odszukałem mój dystyngowany wóz, któremu chyba nic już nie pomoże, żaden lakier, silnik, remont, wymiana świateł, zderzaka, chyba tylko radio działało. Wyśmienicie odbierało wszelkiego rodzaju szumy. No po prostu istna awangarda dla strudzonego ucha wysmakowanego w nienaganne gusta około muzyczne. Komercję tępiłem jak karaluchy.

Weszliśmy do tego prehistorycznego pojazdu, które wydawnictwo mi podarowało, jako gest dobrej woli, a potem chciało mi wymienić na coś nowszego, ale ja już jestem takim sentymentalnym draniem i się przywiązuję do takich pierdół. Tylko zapaliłem silnik, poczułem swąd tego rozprzestrzeniającego się za samochodem duszącego, czarnego dymu. Włączyłem radiowe szumy na cały regulator. Samochód wydał z siebie skrzek astmatyka o zapylającym poranku, i ruszyliśmy klekotem bez jednej opony, szurając po asfalcie. Moja zabawka nadająca się tylko na taśmę destrukcyjną podwiozła nas nieznaczny kawałek, pod jubilerski sklep znajdujący się na drugim końcu tej samej ulicy.

Zgasiłem mego geparda i z tylnego siedzenia podniosłem mój piękny, czarny, zimowy (zdecydowanie) kożuch z cielęcej skórki, za który zabuliłem, co nie miara. Chuj, że było lato. To jedyny burżujski ciuch, jaki mam. Cała moja premia na niego poszła. Przywdziałem go w samochodzie mając wiadome trudności, bo chciałem wyjść jak panicz z dobrego domu i się zaprezentować światu, jako ten, który na śniadanie zżera jajka z kawiorem, zagryza sałatką z oliwkami i zapija wytrawnym czerwonym winem za 250 dolarów. Wylazłem, zakrywając wszystkie najbardziej usyfione części mej zewnętrznej garderoby i wszedłem do jubilerskiego z zamiarem kupna zegarka.

Dreptałem po błyszczącym linoleum i oglądałem za oszklonymi szybkami zegarki, spodobał mi się jeden z metalowymi wyciętymi kółeczkami na pasku, i podobizną Lincolna na tarczy. Poprosiłem o niego, wyjmując jednocześnie mój zdezelowany portfel, jak nietrudno się domyśleć, nie za bardzo pasującego do pana z bogatej rodziny, czy czegoś pokrewnego. Panienka uśmiechająca się do mnie przez błyszczącą protezę i zaczęła pakować to owe cacuszko. Momentalnie w tym momencie, wpadły mi w oba oka ciemne okulary o takich jajowatych szkłach i w złotych oprawkach, niby skrzyżowanie Johna Lennona i Lary Croft, poprosiłem też o nie. Podczas gdy sprzedawczyni je pakowała, ja poczęstowałem się z wiklinowego kosza stojącego na ladzie lizakiem, i tak jakoś mi się od razu przykleiła mi się cała garść. Nie żebym był pazerny, czy tam miał słabość do wszystkiego, co darmowe, skąd rzesz znowu. Włożyła mi obie rzeczy do papierowej torby z napisem firmy sklepu, zapłaciłem i wyszedłem. Wgramoliłem się do wozu. Manolo przyglądał mi się uważnie, wścibski jak cholera, w sumie też bym był jakby wyszedł po dłuższej chwili ze sklepu jubilerskiego. Odwinąłem papierek z lizaka i podałem partnerowi. Przyjął go patrząc mi głęboko w źrenice, sądząc chyba, że zamierzam go otruć czy coś, ale ja po prostu chciałem być miły. Włożył go do ust i coś wybełkotał. Chyba „dzięki”. To samo zrobiłem z drugim lizakiem, tylko, że tego włożyłem do swojej mordy. Wyciągnąłem zegarek zakładając go na lewą rękę, a potem te fajowe okulary.

— Powinieneś się leczyć.

— Psychiatra powiedział, że jestem zdrowy.

— Powinieneś iść do innego. Znam jednego, bardzo dobrego.

— Chyba niezbyt dobrego, skoro tobie nie pomógł.

Wycofałem wóz do tyłu tak raptownie, że biedaczek wyrżnął w szybę i kolejno opadł do tyłu krztusząc się lizakiem, który utkwił mu w całości w przełyku.

— Na przód, nie umieraj mi tutaj, najpierw zrobisz mi kilka zdjęć, potem możesz zdychać.

Popędziłem gruchotem w miejsce ostatniej kraksy, zarówno samochodowej jak i literackiej.

Restauracja była wypełniona najróżniejszym akwariami, z czego w środku był taki dziwny klimat, zwłaszcza dla mnie. Małe rybki przeistaczały się w monstrualne mutanty zdołające przenikać szyby i zjadały mnie w całości. Dałbym sobie kinol uciąć, że tamta mała rybka naprawdę przeistoczyła się w tamto coś. To coś to chyba był Emenem, ten rapu, ale nie wiem, czy naprawdę to był on. Potem następuje długa luka w pamięci, a następnie, co pamiętam, to suszenie się. Zawsze coś mi unika, zawsze najciekawsza część, albo zasypiam, albo zawsze chce mi się szczać w kulminacyjnym momencie, którego akurat nie nagrywam na wideło. Tak to było trzy dni temu.

Według moich najświeższych wiadomości wczoraj miały być tam dostarczone dodatkowo do uatrakcyjnienia lokalu, do którego dojeżdżaliśmy, żaby. Zaparkowałem z łoskotem przed drzwiami lokalu. Z tej strony wyglądał jak jakaś komunistyczna knajpa gdzie klienci wychodzą z pełnym brzuchem, nawet nie wiedząc jak szybko go opróżnią. Gdy tylko wyszliśmy z fury, wyszedł nam na spotkanie chiński, łysy kelner, który niewątpliwie nas rozpoznał, i krzyczał coś do nas machając tasakiem. Podszedłem do niego chwiejąc się na boki, kręcąc kluczykami, rzuciłem nimi do niego i nakazałem wypucować i odstawić wóz. Taki żarcik, nie wiem jak on go przyjął, ale wiem, że Chińczyk nie miał poczucia humoru. Wciągnąłem z tylnej kieszeni, tam gdzie portfel, mały notesik, przerzuciłem kilka zapisanych stron, które mnie uszczęśliwiły, bo były zapisem tego czegoś, podczas pierwszej wizyty tutaj. Że też nie wpadłem na to wcześniej. Lecz gdy zacząłem się wczytywać, zastanawiałem się, czy nie opisałem w końcu mojego literackiego marzenia, narkotycznego sajens fikszyn.

Stanęliśmy na środku salki, było ciemnawo, wokół sali na około były te akwaria wypełnione rybami łykającymi bulgoczącą wodę. Zawsze mnie to zastanawiało. Ryby żyją w wodzie, mają jej pod dostatkiem, i używają jej. Więc dlaczego one tak śmierdzą? Nie mają mydła?

Pośrodku sali była ta zapowiedziana nowość, żaby, skrzeczące, kumkające, włażące na siebie, rechoczące, zielone stwory, spowite pod wysoką szklana kopułą wypełnioną nie tylko nimi, ale także im koloru podobnymi nieznanymi glonami. Przyglądałem się im tak i ukradkiem zapodałem kolejny znaczek psychodelika, od którego zakręciło mi się w głowie. Niewątpliwym plusem, i faktem, trzeba przyznać, jest ten mój dupkowaty fotograf, który nie bierze żadnych używek. Dajcie wiarę, ten facet nawet kawy nie pija, a jak się już napije, chociażby łyczek, to przeżywa tak jakby ubolewał nad śmiercią wszystkich głodujących dzieci na świecie. Na końcu opętują go samobójcze myśli. No, ale niestety potem to mi wmawiają, że jestem pojebany, i mam dziwne poczucie humoru. Jestem do cholery tylko pisarzem zarabiającym w uczciwy sposób na fundamentalne środki do życia, takie jak kawa, srajtaśma i papierosy.

Postanowiłem przeprowadzić najpierw wywiad, z jednym z kelnerów. Zauważyłem tylko jednego na widoku. Był to niski chłopaczek, zdający się mnie bać, wyglądał jak mandaryn, którego twarz jakoś dziwnie się wydłużała aż do ziemi i zionęła ogniem. Odsunąłem się by mnie tym ognistym podmuchem nie poparzył, i wtedy zrobił się malutki, taki podstęp, że niby jestem daleko. Wiedziałem, że szykuje się by mnie podpalić. Krzyknąłem, mając nadzieję, że mnie usłyszy, a przynajmniej zrozumie kluczowe słowa. Pamiętając lekcje fizyki, że z odległości głos idzie z opóźnieniem, czy coś w tym stylu, robiłem nieznaczne przerwy między wyrazami, ale przez grzeczność, przywitałem się, dając upust znajomości podstawowych słów języka tego młodego smokożabola.

— Ko! — Ni! — Chi! — Wa!

Niemal słyszałem jak głos mknie niczym przez doliny i rzeki, odbija się od akwariów zniekształcając je, i falując jak kamień wrzucony do wody. Ryby się wzburzyły i patrzyły na mnie. Próbowałem się wymknąć niezauważenie, by mnie nie dopadły. Wpadłem na coś, co zagrzmiało. Opadłem na miękki dywanik w perskie wzory i zobaczyłem tą żabią kopułę. Wstałem, i powiedziałem sobie, że jestem zawodowcem i muszę zrobić ten artykuł. Odnalazłem tego żabolosmoka, mimo, jego bliskości dalej zdawał się być o milę stąd.

— Więc przyjacielu, jestem z gazety i mam napisać artykuł o tym lokalu i o żabach.

— Acha, miło poznać, jestem kelnerem, samo „kelner” w zupełności wystarczy.

— Dobra młody smoku, kto spłodził te żaby? Czyżby ty?

Usłyszałem ogłuszający rechot przeplatany rozmową tego Chińczyka. Zacząłem rozglądać się nad sobą, bo to stamtąd dobiegały te dziwne dźwięki. Sięgnąłem do lewej ręki po dyktafon i włączyłem go do nagrywania, by uchwycić je na taśmie. Wciąż się rozglądając przystawiłem instynktownie pod usta młodocianego kelnera. Musiałem go nim uderzyć, bo zawył przeraźliwie i złapał się za nie. Jego usta zaczęły opadać i rozciągać się na boki. Oczy zafalowały i powieki zamknęły się wyskakując z boków jak atakujących kameleona, były całe żółte. Udawałem, kryłem się, że się nie boję. To było jak w zwolnionym tempie.

— Do jasnej cholery żabciu, czy mógłbyś powtórzyć to do dyktafonu?

Jego policzki się nadmuchiwać zaczęły jak dwa potężne balony, a ja poczułem, że się przewracam. Te cholerne żaby jakoś uciekły z tej kopuły i były wszechobecne i atakowały. Zapadałem się w nie niczym w ruchome piaski. Usłyszałem za sobą potężny ryk. O tyle ile mogłem odwróciłem się i zobaczyłem zamiast małego żółtego kelnera, potężnego zielonego wijącego się smoka idealnie kontrastującego z ciemnoniebieskimi akwariami, które ryby w nich pozawierane niczym w konserwach, zdawały się wyłazić. Smok spojrzał na mnie i buchnął ogniem fajcząc mi plecy. Krzyknąłem i zacząłem wierzgać chcąc by ogień zgasł.

— Na miłościwość bossiejszą! Te ryby! One chcą się wydostać! One się topią!

Przez moment myślałem, że czymś rzucę, ale miałem tylko dyktafon. Wygiąłem się niczym guma, nienaturalnie, chwyciłem krzesło i rzuciłem nim na oślep za siebie, myśląc, że jak nie trafię w akwarium, to przynajmniej ogłuszę smoka. Trafiłem w łysego kelnera, który właśnie wchodził do środka, po odstawieniu mojego wozu, a teraz wrzeszczy z bólu chcąc się wyczołgać spod tego, czym w niego rzuciłem. Nic nie mogłem zrobić, bo zagłębiałem się w morze śluzowych ropuch. Jednak będąc cholernym zawodowcem trzymałem dyktafon przed obliczem kelnera, który opluwał mi dłoń swoim pół chińskim, pół naszym językiem. Grunt żeby mówił, cokolwiek. Najważniejsze są fakty.

Ogień przestał mnie już parzyć, gdy zobaczyłem, że ten mały kelnerski łysol wyciąga za pasa potężny miecz samurajski i zaczyna coś napierdzielać po swojemu. Muszę to później dać do tłumaczenia. Do dogłębnej analizy. Ogromny, brodaty samuraj zaczął się do mnie zbliżać machając mieczem przed oczyma, ale nie mógł mnie dosięgnąć, bo dosyć, że się wyginałem na wszystkie możliwe strony, to żaby skutecznie rozchodziły się i nacierały, blokując przejście dla niego.

Obejrzałem się do tyłu, smok właśnie szykował się do ponownego natarcia ognistym podmuchem na moje sfajczone plecki. Wygiąłem się do przodu maksymalnie by ogień przeleciał przeze mnie, i tak się stało, ale byłem jednak narażony na obłąkańczy dotyk żaboli, ale lepsze to niż ogień. Poczułem żar przelatujący nade mną i ogień trafił w tego cholernego samuraja, spalając go na popiół. Żaby uciekały spode mnie przestraszone. Wyczołgałem się i stanąłem pod jednym z akwarium, dygocząc ze strachu, a coś łupnęło za mną. Krzyknąłem i przewróciłem się prosto na akwarium. Za szkłem zobaczyłem ogromną złotą rybkę, z potężnymi zębami i wytrzeszczem oczu. Odpłynęła, ale mogła coś knuć, więc odszedłem od tego miejsca.

Spojrzałem na skupisko żab. Te gady rozrastały się w olbrzymiego żabiego grubasa, wypełniającego całe to żabie terrarium. Chińczyk, niski kelner, niemal liznął mnie tym swoim żabim językiem wyrastającym z żabiego pyska. Odskoczyłem z niepohamowanym strachem krzyżując ręce na znak jezusowy.

— Ty gadzino, opuść ciało tego biednego chińskiego kelnera!

Usłyszałem straszliwy łoskot, kiedy to zza drzwi wyszedł potężny grubas o twarzy ohydnego kameleona oblizującego całą swą chropowatą mordę. Za nim stanęli łysy samuraj oraz kelner żabi smok. Kameleon miał na sobie ciemno niebieski garnitur. I najwyraźniej szedł w moją stronę, jakoś czułem, że nie jest zadowolony, ale nie uświadomiłem sobie w pełni, tego, dlaczego. Zacząłem dygotać, gdy poczułem na mym ramieniu rękę i owłosione kikuty mego partnera, zaczął mówić.

— Ten pan ma klaustrofobię, boi się ryb, nie spał od zeszłego tygodnia, rzuca palenie i w dodatku jest dziennikarzem, proszę mu wybaczyć. Ale napisze książkę o waszych wyczynach. A teraz musimy już iść, mamy co trzeba.

— Papierosa. — Rzekłem od niechcenia. — Oni przetrzymują papierosy jak zakładników.

— A teraz idziemy i gorąco dziękujemy, za umożliwienie nam sfotografowania tej restauracji.

Nie wiem, jakim cudem, ale temu Manolo, to ja jeszcze się odwdzięczę

No i z powrotem byliśmy w wozie, łysy kelner się nie spisał, ale nie miałem mu tego za złe, w końcu zrobił swoje, odstawił go na parking. Nie zapłaciłem, ale pewnie jeszcze będzie okazja. Gdy tak jechaliśmy, w miarę stabilnie kierowany przez mojego zawodowego fotografa, rozklekotany gepard, aż dziw jak się go ładnie słuchał. Byłem pod szerokim podziwem dla tego rozczochranego okularnika. Manolo znał miasto lepiej ode mnie, ale to tylko, dlatego, że widział je takie, jakie jest, a nie takie, jakie widzę ja. No i nie zwraca uwagi na budynki, zdające się wyginać i zaglądać do samochodu, oraz pieszych, których twarze są niebezpiecznie blisko mojej.

Zaproponowałem, żeby zajechać coś zjeść, obrobić tekst i wywołać zdjęcia by, jeśli się dało, to jeszcze dzisiaj oddalibyśmy go Paeuvertowi.

Jadąc próbowałem się odprężyć i odpocząć. Ukoić myśli. Jechaliśmy, chyba ze dwadzieścia minut, to wystarczyło do ogarnięcia się po kwasie. Fazy były dalej, rzecz jasna, ale nie tak intensywne. Potrafiłem nad nimi zapanować. Wyciągnąłem mój notesik z fabrycznie drukowanym autografem Dalego na każdej stronie i zaglądałem w swoje notatki, którego słowa przypominały spowiedź obłąkanego. Mimo wszystko odczytując kluczowe słowa, dało się przewidzieć, co miałem na myśli. Oddzieliłem te notatki od listy zakupów i cytatów i na powrót schowałem do kieszeni. Myślałem głośno, ale bardziej przypominało to trwałą konwersację ze samym sobą, bo jednak trzeba, kiedy nie ma nikogo w pobliżu, pogadać z kimś inteligentnym. A ja byłem najbardziej inteligentną osobą, jaką zdołałem poznać, nawet na studiach nie było nikogo takiego. Ale jak do konwersacji dokłada się jeszcze jedna osoba, to wtedy mam małe wątpliwości. No, więc, jak powiadam: gdzie człowiek nie może, tam Benito pomoże.

Wypełzliśmy z wozu i wpełzaliśmy, do niby restauracji, ja zająłem stolik, a Manolo zamawiał coś, co da się zjeść i nie zajść w konflikt z własnym żołądkiem. Jakoś nie miałem tylko ochoty na rybę. Była to schludna knajpka, wszystkie ściany były zrobione z pięknego ciemnego drewna, a do niego poprzybijane świecące lampioniki, światełka choinkowe, od których migoczących światełek można było dostać oczopląsu. Wyciągnąłem papieroska i zacząłem go ćmić czekając na kolegę, który po zamówieniu dał mi znak, że wraca do samochodu. Pewnie po portfel lub coś w tym stylu, krzyknąłem za nim by przyniósł mi z bagażnika moja maszynę do pisania. Kiwnął głową i wyszedł. Wyciągnąłem dyktafon, przewinąłem mikro kasetkę do początku, i odsłuchałem pierwsze słowa. Nagrało się czytelnie, byłem zadowolony, że nie będę musiał słuchać bełkotu po kilkadziesiąt razy.

Gdy tak tonąłem w bezsensownych rozważaniach, usłyszałem przeraźliwe drapania tuż za moimi plecami. Odwróciłem się i spytałem sam siebie, „co jest grane?”. Ale nikt mi nie odpowiedział. Może ktoś coś robił po drugiej stronie ściany, nie wiem, bo nie widziałem z tej strony. Nawet przez myśl przeszło mi, że mimo ekstrawagancji i ekskluzywności mogło to być termity. Zdarza się, termity są jak choroba, i nawiedzają nawet najczystsze placówki, to tak, jakby sama królowa Anglii zaraziła się przez przypadek syfem nieznanego pochodzenia. Nie mówię, że królowa Anglii ma syfa, ale chcę naświetlić, że taka rzecz jest możliwa.

Termity ustały. Manolo wszedł trzaskając drzwiami, strasząc dwie staruszki sączące kawę, przy stoliku. Podszedł do mnie i położył maszynę przede mną. Grzecznie podziękowałem:

— Dzięki Menelu.

— Manolo.

— Manuelu. Słuchaj skarbie, czy znalazłyby się jakieś fundusze na małą czarną z cukrem?

Manolo skinął głową niepozornie. Oprócz bycia fotografem, jest moim zabezpieczeniem inwestycyjnym. Moje miesięczne fundusze, z niewiadomych mi przyczyn znikały po dwóch dniach, Manolo został mi przydzielony by wyjaśnić tą zagadkę. Gdy kawa w filiżance stanęła grzecznie na stole przede mną, zgasiłem papieroska by zapalić następnego. Kocham te dobrodziejstwa, które na nasz świat spuścił dobry, wszechmogący, najbardziej uznany eunuch, który spłodził więcej rzeczy w siedem dni, niż facet, który kisił w sobie cały ten zapas. Manolo nie zapomniał nawet o kartkach do maszynopisu, widział, że palę, a ja widziałem, że jest z tego powodu bardzo niezadowolony.

Wsadziłem papier w maszynę, myśląc, jak zacząć temat, który wszyscy omijają z daleka, uważając za irytujący, i zdołający zburzyć całą ich karierę. Ale ja wiem, co mam pisać, zawsze, a teraz z czasem patrzenia na kartkę, wymyślałem poszczególne kompilacje słów, które pomogłyby mi zdobyć Pulitzera. Tam gdzie zwykły pismak nie widzi, co miałby napisać, mi nachodzą różne pomysły przed oczy, bo określam głupi artykuł tak, jakby to miała być ostatnia rzecz, jaką miałbym w życiu napisać. Dlatego jestem dobry. Wtedy to, kelnerka przyniosła nam spaghetti, polane sosem pomidorowym i na wierzchu było także trochę roztopionego sera.

— No to siup, w ten genialny dziób.

Manolo spojrzał się na mnie z czymś w rodzaju ironii, bo przestał nawet jeść, gdy wsadziłem ogromną ilość spaghetti, rozpychającą mi policzki tak, że bełkotałem niemiłosiernie, plując sosem na wszystkie strony.

— No dobra, dobra, zamknij się, i żryj, nie musisz nic więcej mówić. — Powiedział.

Grzecznie zacząłem przeżuwać.

— Wiesz — zaczął Manolo nazbyt przeze mnie niechcianą konwersację. — Wokół fotografów krąży taka pewna niezbadana legenda, a właściwie wokół całej gazety.

— Mianowicie? Może do puenty?

— Wszyscy szukają odpowiedzi na pytanie, „Co się stało z popromiennym snem?” Nikt nie wie, co to jest ani o co chodzi, ani gdzie szukać odpowiedzi. I co ty na to?

— Niezły tytuł na kolumnę.

Zastanawiałem się, czy ten drab, w zawiści nie chce mi zrobić niemiłego psikusa, ale jakoś mu ufałem, nie wiem, instynkt, albo kolesiowi porządnie patrzyło z ust. Znaczy z oczu. Bo z ust mu ciekło. Może się znajdzie ktoś, kto będzie w temacie, czy coś, nawet nie chce myśleć, z czym się wiąże rozwiązanie takiej zagadki, może dostanę Nobla albo coś w tym stylu, nie żebym był jakimś obsranym megalomanem, i wierzył nie tylko w siebie, ale we wszystko, co do mnie mówią. Od teraz będzie to mój poboczny cel.

— Ach, i Ivan też o tym wspomniał, mówił, że ten, kto znajdzie odpowiedź dostanie bardzo wysoką premię. Ja mówię to tobie, bo wiem, że jesteś dobry.

— Och rzeż. No cóż, spróbuję coś powęszyć.

Szefowi ufałem niemalże bezgranicznie, jak ktoś się kimś, (znaczy mną) opiekuje i daje pracę, to jak nie wierzyć takiemu miłemu, grubemu i nerwowemu panu jak pan Paeuverte. Przeżuwając makarenę, tfu, to jest makarona, wyjrzałem za okno, i to, co zobaczyłem, nakazało mi się instynktowne schować tak by mnie nie było widać, z ulicy. Byłem jednak nieco podenerwowany, ale widziałem tego ohydnego gadowatego stwora z tej rybiej restauracji. Pewnie mnie śledzi, ale czyżby chciał się zemścić za to, co było w tym lokalu? A nawet, jeśli to pewnie chce mi zrobić trwałą szkodę na ciele, a i już wtedy źle mu z oczu patrzyło. Gdy tylko odszedł, termity wróciły, nie dając mi się skupić, posłałem przestraszone i zdezorientowane spojrzenie memu fotografowi, i spytałem czy je słyszy.

— Co mam słyszeć? — Nachyliłem się przez stół i on też i wyszeptałem.

— Termity!

Wyraźnie doskwierały, słyszałem je wszędzie, przemieszczały się z miejsca na miejsce wokół mnie, jak pchły po sierści parszywego psa. Rozglądałem się, niemal wyczuwałem te nieziemskie drgania i wibracje we wszechobecnym drewnie.

— Stary uspokój się — powiedział Manolo, spojrzałem na niego ze wzrokiem, jakbym nie usłyszał pytania, i prosił o replikę — To tylko halucynacje.

— Myślisz, że możesz być moim przyjacielem?

— Jezu, zaczyna się.

— Myślisz, że Ci ufam? A co powiesz o tym kolesiu od podsłuchów, myślisz, że nie wiem?

— O kogo ci kurde chodzi? O tego w windzie? To koleś z radia miejskiego! — Zdradził się.

Nie wiedziałem tylko, kto je wysłał, niebo? Piekło? Rząd? Ivan? Policja? Moja zmarła matka? Może mafia? Teściowa byłej dziewczyny? Pan kameleon?

Zajrzałem pod stół.

— Nie! Tam stanowczo nikogo nie ma!

— Ale Benito, o co ci do cholery chodzi?

— O termity! Pana kameleona i tego faceta od podsłuchów.

Rany wszystko zaczęło wirować i się zmieniać jak w kalejdoskopie połączonego ze ściekającą farbą olejną. Próbowałem się przedrzeć przez tą jaskrawą dżunglę, i dostać do mojej maszyny. Potrzebowałem rozpuszczalnika by to wszystko pokonać. Coś mnie pieprznęło w mordę, jakieś żółte światło.

— Żebyś mi tu zapaści narkotycznej nie dostał, nie chcę cię wynosić na plecach. Nie mdlej.

— Stary, nie krzycz, podaj mi wreszcie ten rozpuszczalnik te cholerne farby chcą mnie zamalować na całego, uwierz mi!

I oto widziałem swój cel, moją cudną maszynę stała stabilnie pomiędzy wirem koloru, a ja czołgałem się zaciskając oczy. Próbowałem przedrzeć się przez ten tęczowy prąd barwnej rzeki.

— Co ci potrzeba, czego chcesz? — Spytał mnie z oddali.

— Wiosło, stary, daj mi wiosło!

I morze ustało i pojawiła się płaszczka w ubraniu jędrnej kelnerki. Poczułem, że patrzy na mnie. Robiłem wszystko by nie pokazać, że jestem zdziwiony. Uśmiechnęła się pytająco.

— Podać coś jeszcze? Dobrze się pan czuję?

— Ma meduzo, jak cholera, w pytę spaghetti! — Odparłem, myśląc, że coś podejrzewa.

— A, cieszymy się, że panu smakuje.

— Przepraszam za niego, nie wziął dziś lekarstw.

— Aha, dobrze, nie ważne.

— Weźmiemy panią do bagażnika, jak będziemy czegoś potrzebować.

Próbowałem zbadać jej falujące, przeźroczyste ciało, dotykając ją palcami. Spojrzała na mnie. I Manolo klepnął mnie z całej siły po ręce. Cofnąłem ją i zawyłem cichutko z bólu.

— Nie ruchaj pani, dobrze? Masz tutaj jedzonko, ładnie zjedz a pani może cię nie wykopie za drzwi za naprzykrzanie się. — Meduza uśmiechnęła się.

— Ależ skąd, to ja już pójdę.

Manolo kiwnął pani ładnie, a gdy odeszła burknął coś wulgarnego, co nie miało koniecznie dolecieć do moich uszu, ale na pewno było w podświadomości skierowane do mnie. Zaczęły mnie po chwili swędzieć plecy, podrapałem się dyskretnie o ścianę. Manolo nie zauważył tego gestu. Ustało. Ale na okres nie krótszy niż nawiązanie kontaktu wzrokowego z makaronem. Podrapałem się o ścianę za mną ponownie, lekko sycząc. Manolo spojrzał na mnie, ale na szczęście nic nie powiedział. Jadł dalej przeglądając jakąś gazetę. Wtedy coś naprawdę mnie zaswędziało. Zadarłem do przodu moją koszulę i zacząłem się obscenicznie drapać, mimo, że nie mogłem dosięgnąć. Na różne sposoby próbowałem, wierzgałem, myślałem, że albo zedrze sobie skórę, albo oszaleję z tego swędzenia.

— Ty cholerny idioto — powiedział nachylony w moją stronę, — co ty u cholery znowu wyprawiasz, ludzie się na nas gapią, zaraz zadzwonią na pogotowie psychiatryczne.

— Bo wiesz…

— Co?!

— Te cholerne termity!

— Ubierz się i uspokój, bo nie termity, ale ja będę twoim najbardziej realnym zagrożeniem.

— Ty świnio, grozisz mi?

— Nie naciągaj struny, bo pęknie ci w twarz.

— Ty się z nimi sprzymierzyłeś.

— Z kim u licha?

— Z nimi… — Rozwarłem szeroko powieki, aż mi o mało oczy nie wypłynęły. Czułem to.

— Weź kończ jedzenie, idziemy stąd. Przez ciebie będę to urocze miejsce omijał z daleka. I weź się w końcu do pracy, jeśli oczywiście zależy ci na pracy.

Manolo powrócił do czytania, pijąc swoją kawę. A mnie termity opuściły, i nastała taka błoga cisza. Odsunąłem talerz, przysunąłem maszynę do siebie, sprawdziłem kilka klawiszy, jak to one pięknie stukać potrafią, daję mnie i tym durniom naokoło mnie do zrozumienia, że jestem pisarzem. Wsadziłem kartkę, zakręciłem wałek, i włączyłem dyktafon chcąc znaleźć mowę tego przeklętego samuraja, by wiedzieć gdzie jest ten kawałek, by jak planowałem, dać komuś do tłumaczenia. I szukałem i nic. Jakieś bredzenie kelnera, przynajmniej na temat i po naszemu, w związku z tamtym rybim lokalem. Materiał miałem. Spojrzałem na notatki w notesie, i podkreśliłem słowa najbardziej czytelne, i byłem gotowy do akcji. Próbowałem skonsolidować myśli, notatki, nagrania i zdjęcia, które widziałem na aparacie, wraz z tym, co sam pamiętałem, i co pamiętał i mi wyjaśniał Manolo. Wtedy miałem zacząć pisać obszerny artykuł na jakieś osiem stron maszynopisu. Pisanie przychodzi mi z łatwością, jest tak sugestywne i proste, jak defekacja. Wsadziłem papierosa nie do ust tylko między zęby i odpaliłem. Zaciągnąłem się, wziąłem powolny łyk kawy, zaczynając pierwsze słowa, które były jednocześnie końcową formą pierwszego artykułu nowej kolumny, a jednocześnie, pierwszym rozdziałem tej niesamowitej powieści.

Rozdział 2. NIEPOCZYTALNI

Spojrzałem na zegarek. Siedzieliśmy tam czterdzieści minut. Manolo się wczytał, a ja się wpisałem. Czułem się bardziej trzeźwy od innych, co mi przeszkadzało. Pstryknąłem palcami i pomachałem. Manolo spojrzał na mnie spode łba i odłożył gazetę. Gestem spytałem czy idziemy. Spojrzał na zegarek i kiwnął głową.

— Skończyłem artykuł.

— Świetnie, w końcu coś. Chodźmy najpierw wywołać zdjęcia, potem przejrzymy ten tekst.

Manolo wziął tekst do ręki i przeczytał nagłówek. „Nowy dokument tekstowy”.

— Tak zamierzasz nazwać ten cykl artykułów? Żartujesz chyba — wielce rozbawiony patrzył powierzchownie po wszystkich stronach.

Nie wiem jak i kiedy, ale wyleźliśmy z tej ponurej nory. I zaraz napotkaliśmy niemałe trudności z wejściem do własnego wozu. Trzech okropnych, murzyńskich tłuściochów, siedziało w dwudrzwiowym samochodzie, i beznamiętnie gapili się gdzieś w drugi koniec ulicy. Ich samochód stał bezpośrednio za naszym, a przed nim dodatkowo stał jeszcze jeden, co w przypływie kalkulacji daje nam taki wynik, że mamy zablokowany wóz. Podszedłem i zastukałem w okno, tego, w którym ktoś był. Okienko się otworzyło, a ja oparłem o nie dłonie świecąc moim pięknym zegarkiem im po oczach.

— Czego? — Spytał jeden z nich.

— Czy moglibyście na moment wycofać wóz byśmy mogli wyjechać?

— Moglibyśmy.

— Świetnie. Dzięki za współpracę.

Odszedłem słysząc jednocześnie jakaś szamotaninę.

— Rękę! Widziałeś, co miał na ręce?!

— Zamknij się durniu, bo nas usłyszy. — Czy coś w tym stylu. Domyśliłem się wnet, że chodziło mu na pewno o mojego kosztownego roleksa, bo zapewne chciał powiedzieć na głos tą znaną firmę, ale tamten w przypływie zazdrości mu przerwał. Albo, co też by można wziąć pod uwagę, że nie chciał wyjść na buraka pokazującego na drogą, markową rzecz, którą on mi zazdrości. Zachichotałem ostentacyjnie i wszedłem do samochodu. Tamci, zaczęli się wycofywać.

Wyjechaliśmy samochodem i zaczęliśmy jechać przed siebie, mijając przy tym owy sklep jubilerski, w którym zakupiłem owo cacuszko. Szkoda, że nie miałem na sobie tych bajer okularów. Ale jeszcze będzie okazja do zaszpanowania nimi.

Kolejnym celem, było szukanie dogodnego sklepu z alkaicznymi bateriami do mojego roboczego dyktafonu.

Gdy tylko weszliśmy do pobliskiego ogólno spożywczego, za nami dobiegł pisk rozpędzonego samochodu, i po chwili odgłos stłuczki, i odrywany metal pomknął przez ulicę jak stara gazeta. Nawet się dymić zaczęło. I tu wychodzi to, dlaczego zostałem dziennikarzem, zawsze jest jakiś temat, na który można napisać, trzeba być tylko w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, czy jakoś tak.

Manolo pyknął kilka zdjęć, a ja po ich wywołaniu miałbym napisać jakąś wyssaną z palca rzecz. Bo ludzi nie interesuje prawda tylko sensacje. Po całym zajściu, weszliśmy do sklepu. Stanęliśmy w kolejce, a przed nami stał jakiś facet. Nachalnie zaglądałem mu przez ramię zaciekawiony, co kupuję. Taka choroba zawodowa, o nazwie „palec w dupie”.

— Baterie. Dwie. AAA. — Zająknąłem się.

— Momencik — powiedziała w miarę grzecznie, skuliła się na bok i kichnęła.

— Pamięta pani? — Przerwałem jej.

— O czym?

— O zamykaniu oczu.

— Zamykaniu oczu?

— Tak. Przy kichaniu.

— Nie rozumiem.

— Ludzka rzecz. Podobno jak się kichnie i nie zamknie powiek to oczy wypadają.

— Będę pamiętała następnym razem. To, co miało być?

Do sklepu wszedł typ z brodą. Sklepikarka miała złe wiadomości.

— Jak to nie ma? Najpierw mi pani mówi, że zaraz, robiąc tym nadzieję… ej stary widziałeś to? — Spytałem gościa, który właśnie wszedł, ale on w przypływie dobroduszności powiedział

— Chcesz o tym porozmawiać?

Gadał jak moja psycholog szkolna w liceum, co to zwracała się do wszystkich jakby myślała, że jest w przedszkolu, albo, że wszyscy licealiści są jacyś popierdoleni. Ale to z nią było coś nie tak, na przykład, jak był jakiś trudniejszy wyraz to albo pytała się klasy, co to znaczy, albo kazała iść po słownik wyrazów obcych. Odpowiedziałem.

— Może by tak jej jebnąć?

— O czym wy obaj mówicie?! — Wtrąciła się w rozmowę. Spojrzałem na nią.

— O piłce nożnej. — Odpowiedziałem, a brodacz przytaknął.

Odsunąłem się od kasy z szyderczym uśmieszkiem wrednej szui. Ale jednocześnie, gdy tak patrzyłem na tego brodacza, coś tak mnie tknęło i skojarzyło mi się, nie wiem, facet wyglądał jakby miał, co najmniej nie wszystkie neurony dobrze po podłączane.

— Co o tym myślisz? — Spytałem się pana neurotycznego — O tym filmie „K– PAX”, oglądałeś?

— No, bardzo prawdziwy. I świeży.

— Był do dupy!

— Że, co?

— Powiedziałem, że był do dupy!

— Jak to „był”, to już go nie ma?

— Zabili go i uciekł. Mogę streścić zarys fabuły, masz chwilkę czasu? Powiem ci, dlaczego ten film jest do dupy.

— Mów dobry człowieku, a wysłucham Cię doszczętnie.

Spojrzałem mu w gałki oczne. Facet mówił na poważnie, i nie stroił sobie ze mnie żartów. Ale gdy tak stanąłem blisko niego, jeden mały szczególik przykuł moją uwagę. Koloratka. Nie chcąc by uznał mnie za nachalnego zacząłem mówić.

— Już na samym początku tego durnego filmu, gliniarze zwijają dziwnego typa, za to, że według nich, wyglądał „podejrzanie”.

— Dlaczego?

— Co „dlaczego”?

— Dlaczego wyglądał podejrzanie?

— No, bo miał te, okulary słoneczne.

— No i?

— Byli w ciemnym zamkniętym pomieszczeniu, a na zewnątrz padał deszcz.

— To jeszcze nie powód by go zamykać. — Odpowiedział ksiądz.

— Właśnie, ostatnio po rynku na przykład chodził pewien cwaniaczek, co to miał na kartonie napisane „zbieram na alkohol i prezerwatywy”.

— Zapierdolił kogoś by dosięgnąć celu?

— Nie wiem, chyba nie.

— A dosięgła go sprawiedliwość?

— Nie, i w tym sęk…

— No to ręka boża go dosięgnie. Zapewniam to.

— No a tu zamykają gościa za ciemne okulary. Ciekawe, co by zrobili temu i z plakietką?

— Pewnie by go ukrzyżowali.

— Albo nasłali tych z archiwum X. Ale wróćmy do fabuły filmu. Druga rzecz, jaka skłania do refleksji. Otóż, trochę później psychiatra pyta tego dziwaka o podchodzenie. Ten wyskakuje mu z odległej planety, na której to mają wyższy stopień ewolucji humanoidalnej i technicznej. Doktorek daje kosmicie banana.

— No i?

— No i on go zjada.

— Kurde, ja też potrafię zjeść banana. Czy to znaczy, że jestem z Marsa?

— Nie. Na Marsie nie ma bananów.

— Nie wątpię. Chociaż… Chodzi mi o to, że ten zjada go bez obierania i jeszcze od środka.

— Przecież jest z innej planety.

— Na której mają wyższy poziom rozwojowy, facet mógłby, chociaż wiedzieć jak się je banana.

— Cóż, może nie mają ich tam na planecie. Ale jaki z tego wniosek?

— Uwaga jam jest kosmiczny mesjasz miłości Darth Vader, przybywam w pokoju wy nędzne śmiecie kosmosu, nie zamierzam zniżać się do waszego poziomu.

— Rany.

— Ja cię chyba skądś znam. — Zapatruję się w niego z wyraźnym podejrzeniem. Znam go.

— Olivier Paschal.

— Samuel!?

— No, nie… Olivier!

— Ach, pamiętam cię… Co się z tobą działo?

— A nic takiego, wyjebali mnie ze szkoły.

— Ot faktycznie drobnostka.

— Zostałem kaznodzieją, głoszę słowo boże i karze złych ludzi.

— Ale powiem ci w tajemnicy Oli, wszyscy tak naprawdę są źli.

— Zatem wszyscy wymagają kary. Jezus. On płacze za tobą.

— To on żyję? Słyszałem, że wpadł pod samochód w zeszłym tygodniu.

— Nieprawda. Jezus płacze za nas, my płaczemy za Jezusa. Jezus umarł za nas, a my żyjemy i mamy to w dupie.

— Ciekawa teoria. Bierzesz jakieś lekarstwa?

— W szpitalu powiedzieli, że ze mną wszystko dobrze.

— Tutaj bym w tej kwestii się kłócił, ale niech im będzie. Ale w domu to wszyscy zdrowi?

— Tak. Gdziekolwiek są.

— Co masz na myśli?

— Niebo, piekło, czyściec…

— Nie żyją?

— Bóg ich zabrał, a ja mu pomogłem, własnymi rękami. Pewien dobry psychiatra pomógł mi.

— Aha.

— Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego nie mogę znaleźć dziewczyny.

— Stary, z takim ryjem?!

— Chciałbym być supermanem.

— Po co? Mało masz problemów?

— No wiesz, siła, męskość, oryginalność, przystojność.

— Daj sobie spokój. Czerwony, pedalski strój, lubieżny uśmieszek, gacie na spodniach, brak widocznych genitaliów pod nimi.

— Może je chowa do kieszeni?

— Albo jest eunuchem.

— A co z tą Luis Lane, czy jak jej tam było, mają się ku sobie.

— Widziałeś w którymś z komiksów, by zaszli dalej niż pocałunek?

— No, nie.

— Moja teoria się sprawdza, to chwyt marketingowy, by pokazać, że to normalny gość. I to nie tylko problem z nim, dlaczego wszyscy super herosi z komiksów wolą zbawiać świat niż pieprzyć się z kobitą? Odpowiedź jest prosta. Nie mają się, czym pieprzyć. To mutanci!

Zapadła cisza. Po chwili, Olivier odezwał się.

— Miałem kolegę. — Powiedział Olivier.

— I co? Wymienialiście się pornolami?

— Nie, komiksami supermana. Jak wrócę, to spalę swoją kolekcję supermanów, teraz wyszło, że to, co tam jest zawarte to kłamstwo i manipulacja.

— Świetne nastawienie. Słuchaj, masz chwilkę czasu?

— No, zbawiam ludzi.

— No to jedź z nami, tam gdzie jedziemy, będzie ich sporo do zbawienia.

Manolo stał przy drzwiach i wyraźnie wkurzony wyszedł pierwszy i wszedł do samochodu. Otworzyłem drzwi. Stanąłem wryty. Na moim siedzeniu rezydował mały gargulec, z zielonkawą, gumiastą, chropowatą skórą. Miał elfie owłosione uszy, i szpiczaste ząbki. Patrzył się przez chwile na mnie spięty pasem bezpieczeństwa, i popiskiwał słodko. — Dobra stary, złaź, to moje miejsce, usiądź sobie na oknie, albo z tyłu. — Mały gargulec popatrzył się na mnie, przechylając na boki głowę.

— No ruszaj się, mały. — Gargulec, odpiął pas małymi łapkami, i jak małe dziecko, na czworakach podreptał na krawędź siedzenia, a następnie naskoczył w stronę okna i opadł obok kierownicy. Usiadłem. Manolo jechał i patrzył na mnie lekceważącym wzrokiem.

— Z kim ty u cholery rozmawiałeś.

— Z nim. — Wskazałem na gargulca, który leżał na plecach i rozciągał się ziewając.

— Z popielniczką? Powiem raz. Mam cię już serdecznie dość.

Tylne drzwi zatrzasnęły się, i na środku tylnego siedzenia zasiadł ksiądz Olivier. Manolo patrzył się na mnie jeszcze chwilę, chyba powstrzymując się by mi nie zrobić trwałej krzywdy. Manolo zapatrzył się w kierownicę. Odetchnął. Podniósł głowę i zza niej usłyszał krzyk i unosząc się koniec kija baseballowego. Manolo zdążył tylko powiększyć swoje źrenice i też krzyknąć, gdy przed nim szybę okrył pajęczyna pęknięć. Wyskoczyłem z wozu. Mały gargulec mocno przestraszony spadł z okna i się rozpłakał. Chwyciłem go. Zaraz po mnie wyskoczył Manolo i Olivier. Stanęliśmy obok wozu zapatrzeni w młodego czarnego chłopaka, z uniesionym kijem baseballowym. Patrzył się na nas o a my na niego.

— Ej wy! Wyskakujcie z kasy i wszystkiego, co wartościowe.

Zaraz po jego słowach pomyślałem o moim wspaniałym roleksie.

— Nie ma mowy gnojku. — Odpowiedziałem głośno.

— Ach tak, a chcesz by moja pałka cię dotknęła? — Wskazał kij.

— A chcesz by dotknęła cię moja?!

Chłopak zamilkł i analizował, o co mi mogło chodzić. I wtrącił się Olivier.

— Odejdź stąd chłopcze albo dosięgnie cię sprawiedliwość i kara boska.

— O kurwa, pedofil!

— O kurwa, asfalt!

— Masz ostatnią szansę, aby odejść. — Wtrąciłem się by nie doszło do bójki rasistowskiej.

— Nie ma, kurde, mowy, najpierw oddacie mi, co macie.

— Miałeś swoją szansę chłopcze. — Olivier sięgnął pod kieckę, zrobił nieokiełznany ruch przeczący prawom fizyki i wyciągnął pistolet magnum 230 volt z cholernie długą lufą.

— Co jest grane! — Krzyknął chłopak. Zerkając na nas. Olivier przymknął jedno oko, celując.

— Ej Benito, co robimy? — Wyszeptał do mnie Manolo.

— Czyń swoją powinność, rób zdjęcia.

— Zwariowałeś, kompletnie ci odbiło!

— Ej ludzie no, co jest z wami?!

Coś mnie wytrąciło z równowagi. Zobaczyłem czarny samochód wjeżdżający pomiędzy drzewa. Straciłem na chwilę kontakt z otaczającą mnie rzeczywistością i skupiłem całą swoją uwagę na osobie wychodzącej z samochodu. To był Pan Kameleon.

— O rany on tu jest!

— Kto?

— Właź do samochodu. Odpalaj. Ruchy!

— O co ci człowieku chodzi?

— Pamiętasz słowa szefa? Masz się mnie słuchać. Właź do cholernego samochodu.

Mały gargulec wyrwał mi się z ręki, przebiegł po mojej koszuli i usiadł mi na ramieniu.

— Ej Olivier, zostaw chłopaka, mamy kłopoty. — Olivier nie zareagował. — Wskakuj do wozu!

Ksiądz popatrzył się na mnie kątem, nie spuszczając wzroku z celu. Kameleon niewątpliwie szedł w moją stronę. Przekręcał na boki tą swoją gadzią głową, i oblizywał długaśnym jęzorem. Olivier raczył wsiąść. Chłopak zaczął uciekać. Wszedłem do samochodu.

— Jedź do cholery głupcze, bo zaraz cholerny Roland Pierre Dolone zrobi z nas swój obiad.

— Kompletnie ci już odbija. To nie on!

— Jedź!!!

— Nie mogę, nic nie widzę, przez tą jebaną szybę.

— Pozwolicie państwo, że rozwiążę wasz problem. — Oli przerwał naszą kłótnię. Uniósł broń i strzelił w szybę. Pocisk przeszedł dokładnie centymetr obok nosa Manola. To było pouczenie, ze strony Oliviera. Kierowca osłonił się rękami krzycząc, gdy odłamki szkła rozpierzchły się we wszystkie strony wszechświata. Manolo odwrócił się.

— Co ty do jasnej cholery wyprawiasz, schowaj to! Chcesz nas wszystkich pozabijać?!

— Zamknij mordę, podjedź do tego samochodu tam. — Powiedział Olivier, co w stu procentach potwierdziło mnie w moich domysłach, odnośnie nienawiści do Manola.

— Po jasną cholerę? Wszystko, co tu się dzieję, ja za to nie odpowiadam, i mam to w dupie!

— To miej i jedź. Podjedź do tego czarnego samochodu. — Obejrzałem się do tyłu. Kameleon zbliżał się a za nim szło dwóch ochroniarzy w czarnych garniturkach. Manolo zaczął jechać.

— Kto to jest, tamci? — Spytał ksiądz.

— Grzesznicy, fajfusy, śledzą mnie od rana i nie mam cholernej ochoty dowiedzieć się, jakie mają zamiary. — Olivier wycelował i przestrzelił im oponę. — Teraz Manolo, gaz do dechy! — Krzyknął Olivier. Manolo nacisnął pedał, zarzuciło nami do tyłu i do przodu. Zapiąłem pośpiesznie pas. Zaczęliśmy jechać zostawiając wszystkich w tyle.

— Gdzie teraz panie Benito? — Spytał się mnie grzecznie fotograf.

— Do najbliższego hotelu, musimy się ulokować, i przeczekać to wszystko.

— Dlaczego omijasz szefa żabiej restauracji?

— Chce mi zrobić krzywdę, człowiek, który tak wygląda na pewno nie ma dobrych zamiarów.

— Właściwie nie wygląda on na złego człowieka.

— Co?! A może jesteś jego wspólnikiem, i razem chcecie mi zrobić nie wiadomo co?

— Przestań Benito, popadasz w paranoję, odstaw kwas to, ci dobrze zrobi.

— Nie gadaj, tylko jedź. Znasz to miasto, znajdź jakiś tani hotelik na kilka godzin.

Mały gargulec zasnął mi na kolanach. Manolo jechał ostrożnie, wyraźnie nie w sosie. Ksiądz natomiast czyhał w gotowości. Teraz byłem już pewien, że to, co mówił o swojej rodzinie, było prawdą, i należy być na niego w pełni ostrożny.

Co chwilę zaglądałem w boczne lusterko, sprawdzając, czy nikt nas nie śledzi. Lecz moje przypuszczenia nie były bezpodstawne, bądź, zaraz po tym dostrzegłem jadący za nami wóz. Ale nie był to samochód Pana Rolanda Kameleona. Chociaż znałem rejestracje.

— Mamy ogon. — Powiedziałem.

— Zaczyna się.

— Zamknij się i sam zobacz do tyłu i przypomnij mi skąd znamy ten samochód?

Manolo lekko zwolnił i odwrócił się do tyłu, pastor też się odwrócił.

— I co? — Manolo popatrzył się na mnie.

— To ten sam samochód w z parkingu, z tymi trzema czarnymi spaślakami.

Poddałem się zadumie, zastanawiając się, czego oni mogą chcieć. Czyżby nadal polowali na mój wspaniały zegarek? Kto to wie?

— Zrób kółko wokół budynku, zobaczymy, co zrobią.

— Tak jest!

Manolo skręcił przy najbliższym skrzyżowaniu. Minął światła, dojechał do następnego skrzyżowania i ponownie skręcił w prawo. Tak jak się domyślałem, jechali za nami.

— Co robimy? — Spytał kierowca. — Czego oni chcą?

— Pewnie mojego roleksa. Musimy ich jakoś zgubić i dojechać bezpiecznie, do hotelu.

Trzech grubasów zastanawiało się tymczasem, kim jesteśmy, i na pewno zastanawiali się, czy możemy zrobić im krzywdę. Wychylony przez okno pastor utwierdził ich w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi, z którymi nie warto zaczynać, jeśli nie chce się skończyć. Olivier wycelował w ich oponę i trafił. Samochód czarnoskórych zawirował, wpadł w poślizg i wyrżnął w kubeł na chodniku. Manolo zaczął obracać kierownicą, zdradzając swoje umiejętności kierowcy. Skręcił w jedną z uliczek i pomknął nią. Po kilku chwilach byliśmy na parkingu najbliższego hotelu. Manolo, cały spocony zatrzymał się na chodniku. Wysiedliśmy. Mały gargulec przebudził się. Wziąłem go i położyłem na swojej głowie. Wtulił mi się we włosy i zaczął drzemać dalej.

— Tak mój wspaniały fotografie, i celnie strzelający w opony pastorze. Udało się nam.

Cała nasza trójka weszła do hotelu. Podeszliśmy do portierni. Manolo poprosił o klucz.

— Czy wy będziecie prowadzić jakieś ekscesy erotyczne?

— A wyglądamy na takich? — Przerwałem.

— No, trochę, zważywszy na tego małego gargulca, na pana głowie.

Pastor i Manolo zaglądali z zaciekawieniem na moją głowę, ale wyraźniej nic na niej nie dostrzegli. Podarowali portierowi tylko zdziwione spojrzenie.

Ruszyliśmy schodami, i zaraz na pierwszym piętrze weszliśmy do pokoju numer dwadzieścia trzy. Rozejrzałem się po czystym wnętrzu dość obszernego pokoju. Podszedłem do stołu, położyłem na niej swoją maszynę i włączyłem telewizor. Położyłem gargulca na fotelu przed nim a ja sam ostrożnie podszedłem do okna. Spojrzałem w dół na ulicę. Chcąc czy nie, zobaczyłem śledzący nas wcześniej wóz. Trzej murzyni siedzieli w środku, obserwowali lornetkami, żrąc trujące śmieci z Fast foodu. Odchyliłem głowę do tyłu i przymknąłem oczy, myśląc o tym, że tak naprawdę, wszyscy są niepoczytalni.

Rozdział 3. MYTHOLOGICA

Olivier zasiadł na fotelu, otworzył jedną z butelek meksykańskiej nalewki opiumowej i zaczął sączyć oglądając śnieg w telewizorze. Manolo poszedł po coś do jedzenia. Chwała mu za to.

Ktoś natrętny zapukurwał we drzwi. Otworzyłem tylko, dlatego, że nie robiłem nic innego. Momentalnie tego pożałowałem. Przede mną wyrosła mała wywłoka, opalona w solarium z cieniutkim wąsikiem. Uśmiechał się głupio dając wrażenie, że zapukanie w moje drzwi było oznaką największego jego osiągnięcia życiowego.

— Przepraszam pana, jestem aktorem — rzekł infantylnie.

— Czego pan chce?

— Ja tak z ciekawości, dla zabicia czasu, bo to jest bardzo luksusowy hotel.

— No na pewno.

— I chciałem wiedzieć, co pan tu robi, tak z ciekawości, wie pan?

— Nie rozumiem.

— Bo wydaje mi się, że nie jest pan kimś znanym. Wygrał pan jakiś konkurs, że jest pan tutaj?

— Tak. Wygrałem konkurs piękności. Żegnam.

Zamknąłem drzwi. Natrętny mol. Usiadłem przy maszynie i zastanawiałem się, o czym napisać drugą kolumnę, którą miałem oddać za dwa dni. To właśnie było straszne i piękne zarazem w tej pracy. Miało się zupełną wolność, a praca polegała na tym, że trzeba było napisać tekst i zanieść go do publikacji, i czekać. Trzy razy w tygodniu. Poniedziałek, środa, piątek. To aż nazbyt proste. Grunt, że za tym kryją się wielkie pieniądze.

Miałem na tekst oczywiście sporo pomysłów, ale jednocześnie musi być to rzecz wyjątkowa. Rozmyślając nad konstruktywnością pisanego tekstu, usłyszałem skrobanie. Spojrzałem naokoło siebie. Wstałem z krzesła, i zacząłem krążyć po pokoju, idąc wzdłuż ściany. Drapanie stawało się coraz głośniejsze. Dochodziłem do ściany, która była jednocześnie ścianą pokrewna pokoju przylegającego do naszego. Przyłożyłem ucho do ściany i nasłuchiwałem.

Czyżby termity?

— Ktoś nas podsłuchuje. — Olivier wstał i spojrzał na mnie, z grobową miną.

— Jesteś tego pewien?

— Mam zrobić dziurę w ścianie by cię przekonać?

— Niekoniecznie, zważywszy na to, że mamy coś takiego jak drzwi. Zaraz, chyba coś znalazłem!

Odsunąłem wersalkę od ściany i zobaczyłem, że obok kontaktu jest jakaś siateczka. Zapukałem w nią. Pod nią na podłodze było pełno pyłu ze świeżego wywiercenia dziury w ścianie. Przeszkadzał mi mój roleks, więc go zdjąłem i położyłem na szafce obok. Złapałem tą siatkę ostrożnie. Do niej przymocowane były jakieś kabelki. Pociągnąłem je raptownie. Zza ściany dobiegł krzyk. Poczułem, że wygrałem tą walkę. Do pokoju wszedł Manolo z żarciem.

— Co wy tam do jasnej cholery robicie?!

— Znaleźliśmy podsłuch. — Powiedziałem i powoli odsuwałem się od ściany. — Znaczy, miałem nadzieję, że to podsłuch, jestem niemal nawet tego pewny.

— Do kurwy! Pozabijam was wszystkich i gówno mi zrobią, bo to będzie zbrodnia w afekcie! To była kablówka!

— Niesamowita jest twoja sztuka opanowania, potrafisz krzyczeć i jednocześnie trzymać tace wypełnioną jedzeniem, i to jedną ręką.

— Benito, kurwa, bo się pogniewamy.

— To jak myślisz, dlaczego tamci trzej czarni nas śledzą.

— Masz zwidy!

— To wyjrzyj przez okno i spójrz czyj stoi tam samochód.

Manolo odstawił tackę na stół, podszedł posłusznie do okna i zobaczył znajomy samochód.

— Zbieg okoliczności.

— Tak, podobnie jak to, że siedzi tam trzech czarnych spaślaków.

Manolo spojrzał raz jeszcze i dostrzegł szamotaninę w środku.

— Więc panie wszystkowiedzący dziennikarzu, co masz zamiar z tym fantem zrobić?

— Może zejdę na dół i spytam się, co się stało z popromiennym snem?

Nim Manolo zdążył cokolwiek zrobić, poczułem jak coś mnie łaskocze. Spojrzałem przez ramię na plecy, bo byłem przekonany, że coś mi po nich łazi. Ale nie. Cholerstwo zaatakowało z drugiej strony. Przebiegło wzdłuż mojego ciała łaskocząc je, ale nie mogłem go wyłapać wzrokiem. Za każdym razem widziałem tylko niemrawy jego skrawek. Spojrzałem na stół i momentalnie domyśliłem się, co jest grane. Niewidzialny i upierdliwy gargulec stawał się coraz bardziej niewidzialny i upierdliwy.

— Co ty do jasnej cholery wyprawiasz? — Zapytał wyraźnie rozdrażniony.

— Nic. Śnieg wpadł mi za kołnierz.

— Śnieg? W pokoju? W środku lata?

— Przestań się mnie czepiać, próbujesz odreagować ciężkie dzieciństwo?!

Zarzucił tylko swym nienawistnym spojrzeniem, które zdążyłem już bardzo dobrze poznać. Poprawił wiecznie spadające mu z nosa okulary. A moje oczy tymczasem wolniutko zjeżdżały z jego paskudnej postaci, i wędrowało za okno na czterech mężczyzn ubranych w mnisie habity, niczym żywcem wyjęci z chóru gregoriańskiego.

Podszedłem bliżej i wychyliłem się lekko przez okno. Nim nędzny fotograf zdążył cokolwiek z siebie wydusić, złapałem go za kark i niemal walnąłem jego mordą o szybę. Pokazałem palcem i spytałem czy widzi to samo, co ja. Widział czterech mnichów. Nie żeby nas to specjalnie interesowało, kim byli, ale trochę dziwnie spotkać mnichów na parkingu. W gruncie rzeczy znaleźliśmy na jednej ulicy bardziej obłąkanych ludzi ode mnie. A już myślałem, że jestem jedynym wyrzutkiem współczesnego świata. Olivier tymczasem zerwał się, zerknął za okno, zrobił nieokreślony ruch ręką jakby w zdenerwowaniu. Patrzyliśmy się na niego. Zrobił minę jakby chciał splunąć zjełczałą flegmą.

— Znaleźli mnie. Musimy stąd iść.

— Kto cię znalazł. — Spytałem.

— Oni, tamci czterech.

— Kim oni są?!

— Musimy wiać.

— Spokojnie, chyba nie wiedzą, że tu jesteśmy, nie?

— Może zadzwonić po gliny? — Wtrącił Manolo.

— Zastanawiam się czy to niebyły taki zły pomysł, a ty jak myślisz Olivier?

— Myślę, że musimy uciekać.

— W takim razie powiedz mi tylko, kto z was jest tym złym, oni czy ty? Dlaczego cię śledzą?

— Oni są źli.

— Skąd ta pewność. Mogłeś popaść w skrajną psychozę maniakalną i zatracić całkowicie poczucie dobra i zła.

— Bo to Phallus Dei.

Zapadła żenująca cisza zdradzająca wszystkie możliwe uczucia od strachu, poprzez wstyd aż po śmiech. Pierwszym, który zareagował był pan Manolo: „zdrowy rozsądek, przecinek, zbyt wcześnie wysunięte wnioski, przecinek, które mogą dojść do katastrofy.” Nim ktokolwiek zdołał cokolwiek zrobić i wymyślić, wierni obrońcy prawa i sprawiedliwości już byli w drodze. Słyszałem wyraźnie jak nadjeżdżali. Podniosłem małego gargulca i wsadziłem go w kieszeń na piersi. Chwyciłem maszynę i inne moje śmieci, nawet ten wyciągnięty ze ściany system podsłuchowy. I zacząłem zbiegać po schodach, gnając ku wyjściu. Za mną słyszałem niemiłosierne stąpania Oliviera w jego kowbojskich butach i zaraz za nim trzymającego się kurczowo poręczy Manolo. Wymknęliśmy się, o mało nie przewracając boja hotelowego, który przewrócił na siebie tackę z wiktuałami.

Udało się nam wybiec na powierzchnię. W tym momencie uświadomiliśmy sobie, że wpadliśmy. Zza zaułka, z drugiej strony ulicy, szli gęsiego posłańcy zboczonej, dosłownie, sekty osławionej na cały świat o nazwie Phallus Dei, (co jakby, kto nie wiedział, znaczy Penis Boga) a ja pierwszy raz o nich słyszałem. Widocznie zauważyli już swój cel, bo spowolnili kroku i patrzyli w naszą stronę. Mimo dnia, nie mogliśmy dostrzec ich twarzy. Zupełnie jakby mrok skrywał się pod lnianym habitem.

Drugim problemem było, to, że trzech grubych czarnuchów, szamotało się, próbując odpalić silnik, co dało mi do zrozumienia, że już nas zauważyli. Za cholerę jedynie nie mogłem rozszyfrować, czego trzy razy sto pięćdziesiąt kilo, w ciasnym dwudrzwiowym składaku, zadawało sobie tyle trudu, by nas śledzić.

Jedyne, co to musieliśmy się dostać do swojego samochodu. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego my, zamiast się ruszyć, wsłuchiwaliśmy się w syreny policyjne. Coraz głośniejsze. Musiałem zacząć trzeźwo myśleć, bo Olivier i Manolo na pewno wpędzą mnie w jakieś kłopoty.

Najgorzej, że oprócz tego całego cholernego zamieszania, pojawiło się stado samurajów, wyskakujących z pobliskich bloków. Wskoczyłem na swój samochód, omijając niezbyt umiejętnie zmotoryzowaną babcię na wózku inwalidzkim. Przeturlałem się przez dach i maskę i brawurowo upadłem twarzą na asfalt, zahaczając rękawem o psie gówno. Przeskoczyłem wóz i wszedłem do niego poprzez siedzenie dla pasażera. Dopiero w środku przeczłapałem się na fotel kierowcy. Włożyłem kluczyki do stacyjki i zaśmiałem się, myśląc, że nikt się pewnie nie spodziewał takiego obrotu sprawy. Poza tym zmyliłem tych hipokrytów. W ogóle to oszukałem całą cholerną ludzkość.

Zaraz za mną wsiadła reszta życiowych niedojdów. Nacisnąłem gaz, i ruszyliśmy z zawrotną prędkością do tyłu przetrącając stadko okładających nasz piękny samochód mieczami samurajów. Ale gdy zmieniłem bieg, przestali. Ruszyliśmy przed siebie. W lusterku bocznym zauważyłem, że zaczyna z niewiadomych dla mnie powodów, popierdalać za nami policja. Zaraz za nimi, jechał rozklekotany wóz trojga czarnuchów, który minął samochód policji i wyrównał jazdę z naszym.

Jeden z czarnych odsunął okno i pokazuje na nadgarstek. Nie potrafię rozgryźć, o co człowiekowi chodzi. Przyśpieszam. Syrena policyjna zaczyna mi działać na nerwy. Jadą za nami. Usłyszałem strzał. Odwróciłem się. A jednak. Gliniarze zaczęli strzelać. Wredne sukinsyny, wybiły mi tylną szybę. Zrobiłem nieokiełznany manewr kierownicą, i staranowałem bramę ogrodu zoologicznego. Specjalnie wjebałem się w krzaki. Tak by się zakamuflować jak w wietnamskiej dżungli.

Wysiedliśmy. Mały gargulec wczłapał mi na głowę i obserwował wraz ze mną, co się dzieje. Wjechały bambusy. Wpieprzyli się w klatkę z żyrafami, co było w porównaniu do moich krzaków, istnie debilne. Tępi gliniarze zamiast zwolnić walnęli od tylca jeszcze ten ich samochód. Żyrafa spłoszona wybiegła ze swego obozowiska, rozdeptując samochody. Te cholerne dranie miały naprawę dużo szczęścia.

Ja, Manolo, Olivier i gargulec wspólnie postanowiliśmy postawić pierwszy desperacki krok. Wyjść z ukrycia. Ale nim tylko wychyliłem łeb, od razu schowałem go z powrotem. Krzyknąłem do Manolo by też się schował i go pociągnąłem.

— Co jest świrze?

— Nie widziałeś potwora?

— Co?

— Wyjrzyj i powiedz, co widzisz?

Manolo wyjrzał. Gliniarze zaczęli się zbierać. Czarnuchy też. Za nimi biegały zebry.

— Co mam do cholery widzieć?

— Nie widzisz ich? Przed chwilą ten pół — byk, pół — człowiek wcelowywał we mnie z harpuna.

— Idź się leczyć. Tu nic nie ma prócz zwierząt. Jesteśmy w jebanym ZOO!

— Jeszcze będziesz mówił jak cię będzie ścigać ta suka z wężowymi włosami. — Spojrzałem w dal i nerwowo rozglądałem się, niemal słysząc jej syk — Ona, gdzieś tu jest.

Manolo wstał, nie wiem, po jaką cholerę. Wyszedł z samochodu i odszedł gdzieś. Olivier i mały zostali przy mnie. Obserwowałem ich. Przez chwilę czułem się jak szpieg. Jak z tajnych, nie nakręconych jeszcze części Jamesa Bonda, które są zbyt ekstremalne i niesamowite by można było o nich mówić. Mój wierny towarzysz z koloratką, nieogolony ksiądz golnął sobie i dał też mi. Przez rozwaloną bramę, zaczęli przechodzić Phallus Dei. Wyglądali jak skrzyżowanie chorału gregoriańskiego z ku– klux– klanem. Olivier wyciągnął lornetkę i zaczął obserwować ich powolne ruchy. Wyciągnął jakiś dziwny przyrząd i wycelował w któregoś z nich.

— Oliver, co ty robisz, odbiło ci?

Zaczął coś przeżuwać, spoglądając ukradkiem na dwa zderzone samochody, z których nikt nie wychodził. Uciszył mnie tylko jak małe dziecko, bym mu nie przeszkadzał. Zastanawiałem się tylko czy należałoby mu przeszkodzić. Coś zaczęło piszczeć. Rozglądałem się wokół próbując namierzyć dźwięk. Szczęk broni znowu nawrócił mnie na kierunek, w który mam teraz patrzeć. Ostro pierdolnęło, tak, że myślałem, że zaraz stanę się zupełnie trzeźwy. Co dziwniejsze usłyszałem skrzeczenie. Zerknąłem. Z jednego z mnichów coś wyleciało. Spojrzałem ponad siebie. O mało się nie zesrałem. Cały czarna, niemal spopielała, z nietoperzami skrzydłami, szpetnym ryju, i chuj tam wie jeszcze, ilu słów musiałbym użyć, żeby opisać to szkaradztwo nade mną. Olivier cmoknął przeciągle, uniósł broń i wycelował. Namierzał. Wystrzelił. Pocisk przeszedł przez bebechy demona i rozprysły się na boki.

— Kim ty do jasnej cholery jesteś, Olivier.

— Księdzem, egzorcystą, łowcą strzyg i demonów. Mam świętą misję do wykonania.

Oliver zaczął się czołgać po ziemi jak rasowy żołnierz. Kiedy za sobą usłyszałem wściekły okrzyk samuraja. Fuksem ominąłem ciachnięcie mieczem. Cofnąłem się na czworakach do tyłu. Olivier zagwizdał w moim kierunku. Uchyliłem się i dostrzegłem, że człowiek–byk rzuca we mnie harpunem. Cudem uszedłem z życiem. Oliver zagwizdał i rzucił mi rewolwer. Za późno się zorientowałem. Dostałem nim w mordę, a przy zderzeniu, wystrzelił i przestrzelił samurajowi kolano. Złapał się za nie bidulek i opadł na ziemię.

Biegnący na mnie człowiek z ptasim łbem wyrżnął w samuraja. Nie wiem czy to było planowane. Strzeliłem w jego łeb, który próbował zadziobać moją nogę. Z jego łba posypały się pióra. Wstałem na nogi. Znów usłyszałem pipczenie. Rozejrzałem się wokół. Było całkiem blisko mnie, nie mogłem go namierzyć. Wtedy ujrzałem najpiękniejszy obraz na świecie. Manolo odpalający wóz. Wskoczyłem do niego. Wcisnął gaz do dechy i pieprząc wszystkich zaczęliśmy jechać przed siebie. I wszystko by poszło jak z płatka, gdyby temu durniowi nie obsunęły się okulary na sznurkach. Wpadliśmy w poślizg potrącając jakąś staruchę o kulach, chociaż równie dobrze mógł to być jeden z samurajów. Jej kule pofrunęły w niebo i spadły na głowy kilku zmierzających do nas samurajów. Przez ten obraz przeleciały kule wystrzelone z pistoletu Oliviera, na oślep. Manolo zaczął jechać dalej. Bez okularów. Zatrzymaliśmy się. A raczej zatrzymała nas lampa, która zdenerwowała silnik, który zaczął wrzeć ze złości. Wysiedliśmy.

Jeden z czarnuchów złapał mnie za przegub nie wiedząc dokładnie, co chciał z nim zrobić. Nie mogłem pojąć jak ten spaślak wydostał się z samochodu i tak szybko podbiegł do mnie.

— Zdejmuj zegarek! — Krzyknął grubas.

— Ale zaraz, to mój zegarek ty złodzieju, to rozbój, przynajmniej, kiedy policja jest potrzebna, jest akurat na miejscu. — Grubas obejrzał się za siebie. Gliniarze zaczęli biec w ich stronę.

— To nasz zegarek!

— Jak to wasz?!

— Nasz! Ma w środku bombę! Miał wysadzić sklep jubilerski!

— Co?! Nie wiem stary czy to najmądrzejsze mówić to wszystko przy glinach.

— Ściągnij zegarek!

— Ale do końca nie wiem po co?!

— Mówię durniu, że jest tam bomba. Wybuchnie lada chwila!

Spojrzałem na zegarek z niedowierzaniem. Budzik znów się włączył. Zaczął dygotać. Wszyscy znieruchomieli, czekając na najgorsze. Oczywiście najgorsze nie przyszło, bo inaczej nie było tej książki, zresztą jak już zauważyliście jest ona pisana w czasie przeszłym.

Ściągnąłem zegarek. Drań zaczął się rozgrzewać i piszczeć tak niemiłosiernie, że myślałem, że mi słuch zaraz rozsadzi. Pieprznąłem nim w stronę ściany. Był to pierwszy lepszy kierunek, który na szybko obrałem. Ściana wybuchła, z łoskotem rozrzucając cegły, które trafiały w najbliżej stojących samurajów i gliniarzy. No i w nas. Zza ściany zaczęły wybiegać kangury, konie trojańskie, kobiety z głowami krów, człowiek z końską dupą i inne takie. Bambusy uciekły i nigdy więcej ich nie widzieliśmy. Nie wiem, co inni w tej sprawie myśleli, ale ja skinąłem na Manolo i Oliviera i szybko żeśmy się stamtąd ulotnili. Odjechaliśmy w pokoju. Pierwszymi, którzy zaczęli za nami biec byli ci z sekty religijnej. Było ich trzech.

— Coś ty Olivier im zrobił brzydkiego, że tak nie ustępują ciebie? Są strasznie cięci na ciebie.

— Nie wiem.

— Akurat.

— Jedź i nie marudź.

— Coś mi się zdaje, że się z nimi jeszcze spotkamy.

— Niezbadane są wyroki boże. Zwolnij proszę.

Manolo zwolnił oglądając się za siebie. Olivier siedział dalej przodem, wyciągnął z kieszeni coś, co wsadził do ust i wyrzucił następnie za siebie. Dopiero Manolo wymówił magiczne słowo widząc zawleczkę w jego ustach „granat”. Manolo nie czekając na dalszy ciąg zaczął popierdalać samochodem. Wstrząs lekko podrzucił samochód, i zrobiło się gorąco.

Spośród wszystkich możliwych wyjść, jakie mieliśmy wybraliśmy powrót do tego samego hotelu. Zamknęliśmy pokój i rozsiedliśmy się na powrót. W telewizji leciał jakiś wiktoriański western w czerni i bieli. Clint Eastwood walczył z dinozaurami.

— Musimy się teraz zastanowić i to dobrze, co dalej robić? — Rzuciłem do wszystkich, jednak jedyną osobą, która zaczęła udzielać mi rzetelnej odpowiedzi, był Manolo.

— Mamy też kłopoty, powinniśmy najpierw zadzwonić do Pauvaert’a, wziąć kolejną robotę, i czym prędzej stąd ewakuować.

— A więc dzwoń.

— Ty z nim pogadaj, niech usłyszy zdrowo mówiącego pracownika.

Manolo wykręcił numer i podał mi słuchawkę. Przyłożyłem ją do ucha i czekałem na połączenie. Sygnał. Długi sygnał. Niekończący się. Wykrzyknął oschły głos, który rozpoznałbym wszędzie.

— Czego, kurwa?!

— Tu Benito! Skończyłem artykuł o psychodelicznych żabach. Mogę go podać na tacy za jakieś trzy godziny.

— Dobra. Będę jeszcze. Tylko bym nie czekał na darmo! Jeszcze jedno. Ktoś wypytuje o ciebie

— Kto? Samurajowie?

— Przestań dowcipkować.

— Do czego?

— Do chuja psiego. Jest tu ktoś, kto uważa się za twojego brata.

— Ale Ivan, dobrze wiesz, że ja nie mam brata.

— Mówi, że jest nieślubnym twoim bratem, którego rodzice się wyrzekli.

— Dobra, ale odpowiedz mi na jedno pytanie.

— Wal.

— Co się stało z popromiennym snem? — Ivan rozłączył się. Rzuciłem do wszystkich, że jedziemy wywołać zdjęcia i jedziemy do wydawnictwa.

Rozdział 4. CHOLERNY BÓL ZĘBA

Trzy kwadranse później przyszedł Manolo, a pięć minut później jechaliśmy umiarkowanie szybko dążąc do miejsca przeznaczenia. Naszego ukochanego szefunia Ivana. Z radia dowiedziałem się, co się dalej stało po naszym niefortunnym wypadzie w zoo. Otóż, kilku samurajów uciekło, z tego wynikało i zatarli za sobą ślady, bo o nich nikt nic nie mówił. Trzech czarnuchów stoczyło się z pagórka, ale zostali pobici i zatrzymani przez drzewa a potem dopiero pochwyceni przez stróżów prawa. Kilka mitologicznych stworów pouciekało. Najprawdopodobniej podążają za nami, bądź też szukają popromiennego snu. Policja nas nie ścigała, być może nawet o nas nie wiedziała. Kto wie? Tajemnicza organizacja Phallus Dei miała immunitet, i została puszczona wolno. Miałem tylko nadzieję, że ta opłacana przez rząd organizacja nie będzie ścigać nas. Przez cały ten czas zastanawiało mnie tylko gdzie jest ten mały gargulec.

Dostaliśmy z powrotem do tego cholernego wydawnictwa, a ja się zastanawiałem, od kiedy mamy basen z aligatorami na samym środku holu. Od razu nasunęła mi się myśl, że to okrutny pan Kameleon, bo któż by inny mógł przysłać gady, tylko on, by mnie szpiegować. Ale nie mogę być tego pewny na sto procent, bo może się to jednak okazać jakimś parszywym narodowym psem, znaczy, spiskiem.

Zobaczyłem konia trojańskiego, który chował się za ścianą węży i celował do mnie z łuku. Nie zdążyłem nic powiedzieć ani skinąć na kogoś, i ten wstrętny typ wystrzelił do mnie z łuku i trafił prosto w ósemkę. Złapałem się za mordę jakbym dostał paraliżu. Chociaż jest to po części niemożliwe, bo paraliż nie boli. Ale jednak ból się pokazał a za nim słowa:

— Co ty do kurwy nędzy znowu odpierdalasz?

— Ząb mnie napie … Auu! — Skrzywiłem się

— Może powinniśmy wykonać egzekucję?

Koń trojański uciekł zostawiając mnie konającego. Winda zawiozła nas na sam szczyt. Gdy tylko weszliśmy do biura, rzuciło mi się w oczy coś, czego żaden z was nie chciałby zobaczyć. W tym momencie na to coś puściłem pawia.

— Widzę Benito, że czujesz się świetnie. — Powiedział w oddali spocony Ivan.

— To ból zęba, pieprzony koń trojański ugodził mnie w ząb, będący moją piętą achillesową.

— Ciesz się, że nie musisz przerabiać dwunastu prac Asteriksa.

— Tak, to prawda. A więc, może powie mi pan, w czym problem. — Spytałem zerkając cały czas na powykręcanego mutanta, by dać mu do zrozumienia, o co mi chodzi.

Ivan wskazał palcem na powykręcanego, z garbem, trądem, zezem, oczopląsem, dalece posuniętą kostropatością karła o przekrzywionej mordzie wyglądającej jak najlepszy obraz Picassa. No i znów obrzygałem to coś paskudnego, gdy tylko za długo się temu przyglądałem. Wycharczałem, ze ściekającymi wymiocinami z ust, niezbyt zawiłe pytanie.

— Co to do kurwy przenajświętszej jest?

— Trudno mi o tym mówić.

— Mów.

— To jest pan Benito Velasquez. — I dodał — Junior. Twój brat.

Monstrum poczłapało do mnie chwiejąc się na boki. Wyglądał jak z innego wieku, ciemnowiecza, czy czegoś podobnego. Quasimodo w porównaniu z nim był prawdziwym przystojniakiem.

— Czy jesteś moim bratem? — Spytał plując i sepleniąc.

— Niestety nie. Jestem Baronem narkotykowym. Nazywam się Johnny Depp.

— Oberonem?

Mówiłem. Ciemniak. Stałem i patrzyłem na tą pokrakę z opóźnieniem już nie mózgowym, ale opóźnieniem kompletnym wszystkiego. Zastanowiłem się i nagle naszła mnie myśl. Skąd u licha wzięli się samurajowie? Możliwe, że to Pan Pierre Dolone wysłał swych zabójców na nas.

— Dobra Benito. Czekam na tekst — spojrzał na mnie — i zdjęcia — tym razem spojrzał na Manola. Obydwoje wyciągnęliśmy z toreb na ramionach po kopercie i podaliśmy mu. Patrzył na nas w ogromnym skupieniu, nie odrywając wzroku. Wyciągnął zawartości kopert i zaczął wszystko przeglądać. Zaczął przeglądać tekst, przeczytał kawałek na samym początku i przeleciał wzrokiem po pozostałych. Pokiwał głową i zaczął oglądać zdjęcia. W skupieniu jedne za drugim.

— Cholernie dobre zdjęcia — Powiedział dalej nie odrywając wzroku. Po chwili złożył wszystko w kupę i trzymał w dłoniach. — Bardzo dobra robota. Udało się wam zdążyć, o dziwo.

— Nawet nie wie szef, przez co musieliśmy przejść.

— Nie wątpię. Czekam na następny tekst. — Jego słowa wywierały na mnie dziwny wpływ, każde z nich kuło mnie w sam środek zęba.

— Nie dam rady. Idę do dentysty.

— A co z nim? — Wskazał na pokrakę, która spojrzała na niego trzema oczami.

— Zabieramy go, chodź Quasimodo. — Powiedziałem. — Może dostaniemy za niego dobrą cenę.

— Cenę? — Spytał Ivan z lekkim uśmiechem, ale nie odpowiedziałem mu.

Zostawiliśmy Ivana z jego debilnym śmiechem a my wylądowaliśmy w windzie. Zjeżdżaliśmy na dół. Wydawało mi się, że droga nie ma końca. Bolała mnie głowa. Spać mi się chciało.

— Manolo, podjedź ze mną do dentysty, i jesteś wolny. Reszta zresztą też. Idźcie w cholerę.

Wychodząc z windy napatoczyłem się na dziwnie znajomego kurdupla. Gdy zniknął w windzie zaczął się uśmiechać. Wtedy go poznałem. Ten sam ciul pukał do moich drzwi hotelowych. Drzwi windy się zamknęły. Nie chciałem robić afery.

Wychodząc na chodnik i zmierzając do samochodu, Manolo przeklął. Spojrzałem na samochód, w którym wyraźnie ktoś był wewnątrz. Zastanawiałem się, czy to nie gargulec przypadkiem robi sobie brzydkie żarty. Ale gdy tylko Manolo otworzył drzwi, wypadł na chodnik jakiś koleś w krótkim rękawku i torbą na narzędzia. Spojrzał i krzyknął:

— Nie strzelajcie! Nie chciałem zrobić nic złego! Ja tylko chciałem naprawić wasz wóz.

— Tego gruchotowi nie można pomóc, to eksperyment genetyczny tak jak ten tutaj. Koleś spojrzał na Benito juniora, który próbował się słodko uśmiechnąć. Otworzył usta i zaczął krzyczeć ze strachu i obrzydzenia.

— Jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, eksperyment zeżre twoje nogi. Zaraz sprawdzisz czy żartuję.

Koleś zaczął wstawać chwytając się dosłownie wszystkiego, co miał pod ręką, jednocześnie nie zdejmował wzroku z Juniora, chcąc go mieć pewnie na oku, by nic mu nie zrobił. Niemiłosiernie krzycząc na jego widok, zaczął uciekać. Gdy był blisko mnie, kopnąłem go lekko w nogę, podskoczył do góry i zaczął uciekać, krzycząc. Gdy tylko wsiedliśmy do samochodu i już odpalaliśmy, podszedł do nas grubas w garniturze.

— Ej! — Krzyknął do mnie, dzisiaj coś wszyscy krzyczą. — Ty jesteś Benito Velasquez?

— Nie, Elizabeth Taylor. Śpieszę się do dentysty.

— Chodzi o twój cholerny ostatni artykuł. Uznaje, że za dużo wiesz. Ale ja nie jestem głupi. Umiem czytać między wierszami. Jestem szefem mafii, więc, kurwa nie zadzieraj ze mną. Jestem niemal pewien, że cię znam, a ty ukrywasz się pod pseudonimem. Lepiej dla ciebie byś oddał mi po dobroci wszystkie tajne informacje dotyczące budowy sąd kosmicznych i tajnej bazie wojskowej Marsjan. To nie jest prośba!

— Manolo — powiedziałem — gaz do dechy. Już! — Manolo zaczął pędzić zostawiając porypa w tyle. Byłem naprawdę zszokowany tym zajściem. Żeby jakiś pojeb tak zinterpretował mój artykuł o kluskach śląskich. Jak to można pomylić z sondami kosmicznymi. Już jestem w kropce i nie wiem, czy to ja byłem wtedy na kwasie, czy oni, jak to czytali.

Był to znak, że albo trzeba coś wziąć albo się przespać całą wieczność. Wtedy z zamyślenia wyrwał mnie głos ohydnej maszkary, która przechyliła się przez siedzenia i zaczęła opluwać przednią szybę. Powiedziałem grzecznie.

— Wypierdalaj do tyłu pojebie, i nie pluj, tylko mów po ludzku.

— Panie, ja tak naprawdę — siorbnięcie — to nie jestem pana przyrodnim — przeciągłe siorbnięcie — bratem. Właściwie to się nawet — krótkie siorbnięcie — nie znamy. Chodzi mi o to, że jestem — podwójne siorbnięcie — pana wielkim fanem, i pewnie, jako jedyny rozumiem — siorbnięcie — pana teksty. Jest w nich zawartych wiele cennych przesłań, a także — flegmatyczne siorbnięcie — ważnych informacji, które dotyczą także mnie.

— Na miłość boską, ja chyba kurwa śnie, następny pojeb. Czy wam coś odpierdala wszystkim ostatnio, czy naprawdę poprzez ćpanie dostaje jakichś zdolności paranormalnych. A może moje pisarstwo stało się tak uniwersalne, że przemawia do wszystkich i każdy czytelnik odkrywa w nich cząstkę samego siebie? To wymaga nagrody Nobla. Co najmniej.

— Ja tam myślę, że tylko ułomy rozumieją twoje teksty.

— Nie gadaj, bo się spocisz i prowadź.

— A więc, doszedłem do wniosku — siorbnięcie — po ostatnim pana tekście, że nie tylko łączy nas wiele wspólnego — siorbnięcie z pluciem drobnymi kropelkami, — ale także znamy się, albo znaliśmy się kiedyś, za dawnych lat. — Siorbnięcie — To prawdziwy cud, że pana znalazłem.

— Manolo… Błagam cię, przyśpiesz, bo mnie rozsadzi. Jak dojedziemy tam w przeciągu dziesięciu minut, nawet jestem skory zrobić ci laskę.

Manolo momentalnie zwolnił i jechał 20km/h. Odchyliłem głowę do tyłu, tak by widzieć sufit, ale kątem oka napotykałem mutanta. Zamknąłem oczy i czekałem w milczeniu. Ząb rwał i pulsował jak otępiały. Mały gargulec się przebudził i zaczął skakać po moim brzuchu jak na trampolinie.

— Przestań skakać mały, nie jestem w humorze do zabaw.

Mały gargulec skakał dalej. Chwyciłem go i ścisnąłem, a potem uderzyłem o kant drzwi. Jego głowa rozdarła się i odpadła. Uchyliłem okno i wyrzuciłem to, co miałem w dłoni, a następnie podniosłem głowę, i też ją wyrzuciłem. Nikt mi nic nie zrobi.

Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, Manolo zaparkował naprzeciw gabinetu dentystycznego. Uśmiechnąłem się, szczerząc zęby i wykrzywiając usta jak w pocałunku, ale ten odpowiedział tylko „ani mi się waż, ty chory złoczyńco”. Wkurzały mnie u niego te pedalskie powiedzonka. Manolo nie potrafił kląć jak mężczyzna. Cholera, nie potrafił kląć też jak kobieta. Wysiadłem i chwiejnym krokiem wszedłem do gabinetu. Potem film mi się urwał i nie pamiętam już niczego.

Rozdział 5. CIENIE ŚWIATŁA

Jak to mówią, kupa sama się nie toczy, chyba, że toczy ją żuk. Gdy tylko się pokazałem w drzwiach Ivan powitał mnie ciepło i serdecznie tak, jak miał on już w zwyczaju.

— Gdzie ty się do kurwy nędzy podziewałeś przez cały dzień?! Jest dziesiąta, miałeś być o szóstej!

— Przepraszam szefie za mały poślizg czasowy, ale miałem poważny problem. Bowiem przyszedłbym wcześniej. Ostatnie kilka godziny były chyba najbardziej stresującymi chwilami w moim życiu. Więc może zacznę od początku, bo właściwie wszystko szło dobrze z samego rana. Wsiadłem do autobusu na godzinę przed pracą i zamierzałem jeszcze wskoczyć do księgarni by się pośmiać z nowości na rynku. Gdy tylko znalazłem się w autobusie, doznałem niemiłego uczucia, że ktoś mnie śledzi. Odwracałem się dyskretnie a tam o dziwo nikogo nie było, oczywiście poza innymi ludźmi śpieszącymi do księgarni by pośmiać się z nowości rynkowych. Gdy wyszedłem na ulice, to uczucie powróciło ponownie ze zdwojoną siłą. Odwróciłem się i widzę je, cienie!

— Cienie?

— Mają tupet, prawda? I to w biały dzień. Zaczęły pędzić za mną w chwili, gdy zacząłem uciekać, do księgarni pozostało parę metrów, ale myśląc, że one wiedzą, dokąd zmierzam, nie chciałem robić z siebie łatwego celu, jakim byłbym w środku, skręciłem w uliczkę obok. Biegłem i biegłem, niemal na oślep, cały czas zmieniając kierunek, tak by trudniej było mnie śledzić. Pół godziny później zatrzymałem się i przyznałem, że nie tylko je zgubiłem, ale zgubiłem także sam siebie. Mieszkam już trochę w tym mieście, ale za diabła nie mogłem go rozgryźć, wszystkie uliczki prowadzą bezsensownie donikąd, tak jakby projektant sam do końca nie wiedział, co tworzy. Nie chcąc wracać tą samą drogą w obawie, że cienie kryją się tam gdzieś i już się na mnie czają jak rasowi gwałciciele o wpół do jedenastej wieczorem, szykujący pułapkę. Zacząłem iść okrężną drogą. Szedłem jakiś czas, aż trafiłem między zabytkowe budowle. Ponownie ktoś za mną szedł, ale nie byłem już pewien czy to dalej one, cienie. Obejrzałem się i kroczyła za mną stara pijaczka, która była święcie przekonana, że jestem jasnowidzem. Zaczęła się uskarżać na reumatyzm a ostatecznie skończyła na rzuceniu na mnie klątwy, za ostatni mój artykuł, w którym, według niej opisuje w szczegółach jej sztuki magiczne. Powiedziała także, że za przedostatni artykuł, w którym opowiadam o jej życiu obarczyła mnie niewidzialnym i upierdliwym gargulcem, którego zabiłem w afekcie, i teraz nie tylko ona mnie ściga, ale demony, które spłodziły owego gargulca, i powiedziała, że kres tej historii będzie miał na cmentarzu.

Przerwałem na chwilę by wziąć głębszy oddech i zebrać ślinę potrzebną mi do swobodnego ocierania się językiem po podniebieniu i ponownie zacząłem mówić:

Uwierzyłem jej i spytałem się czy przypadkiem wie, „co się stało z popromiennym snem?” A ona na to, że wszystkie odpowiedzi są na cmentarzu. I powiedziała coś jeszcze, ale zagłuszył ją ryk potężnych silników z latającego spodka unoszącego się nad nami. Tajemniczy promień porwał mnie w przestworza i znalazłem się w jakiejś kopule a wokół było pełno zgarbionych postaci, o skórze niczym węże i trąbach słonia między nogami. Wypytywali się o osobę, którą znam, o księdza Oliviera, który był raczej księciem westernu niż kimkolwiek innym. Gdy nie mogłem im pomóc, ogłuszyli mnie kijem i wyrzucili na ulice. Lecąc w dół ulicy złapał mnie mój anioł stróż, który bezpiecznie poprowadził na chodnik. Idiota nie zauważył, że poprowadził mnie w sam środek obozowiska cieni, które za wszystkich stron rzuciły się na mnie jak sfora wściekłych psów. W ostatniej chwili wyrwałem się z ich macek, i wskoczyłem do autobusu, którego drzwi właśnie się zamykały. Nie wiedząc, która jest godzina, dotarłem tutaj właśnie przed chwilą.

Ivan siedział na swym kierowniczym fotelu i zastanawiał się pewnie, czy nie wezwać pogotowia psychiatrycznego. Postanowił odesłać mnie do domu. Nawet zamówił mi taksówkę pod urząd, bym nie wrócił do domu za dwa dni. I dobrze, bo ostatnio prześladuje mnie za duża ilość męt, by beztrosko podróżować sobie przez miasto na własnych nogach.

Gdy zszedłem na dół, taksówka już na mnie czekała i bez przeszkód dojechałem do domu. Zamknąłem drzwi na dwa zamki, zasuwkę i łańcuch. Usiadłem przed telewizorem. Nic się nie działo, więc go włączyłem.

Miałem napisać artykuł o człowieku, który przeżył wypadek jakimkolwiek środkiem transportu i opisać go jego oczami. Nie znałem nikogo takiego, a jak tak, to temat był już przejrzały. Po za tym nie miałem ochoty przejeżdżać kogokolwiek samochodem, więc szukałem inspiracji w telewizji. Po chwili przełączania, uznałem, że najgorsze wypadki opisywane są w przygodach westernów dla kobiet, tych z trzema tysiącami odcinków. Wiecie, o co chodzi. Pół godziny później zaczął się mój zbawienny program. Leciał pod nazwą jakąś bzdurną typu „uważaj!” Czy czegoś podobnego. Pokazywali starego człowieka leżącego na łóżku szpitalnym, miał połamane ręce, zgniecione nogi, żebra, zdartą skórę, poparzone plecy, wstrząs mózgu, zdarty paznokieć i krwiaka na szyi. Opowiedzieli gdzie wypadek miał miejsce, co, gdzie, jak, z kim i w ogóle pierdoły, które nie wiadomo, komu były potrzebne. To, co mnie najbardziej interesowało, to jak ten człowiek zrobił sobie tak wiele kuku. Nawet nie przeprowadzili z nim wywiadu, możliwe, że już nie żył ani dalej go karmili i wpompowywali powietrze na siłę w płuca. Obejrzałem program do końca, pykając zdjęcia i robiąc notatki gdzie miało miejsce, i jak to mniej więcej wyglądało. Po skończonym programie wyciągnąłem maszynę i zacząłem pisać, poczynając od nagłówka. Leciało to tak:

„Jechałem właśnie do pracy, kiedy spadły mi okulary w wozie, i to był błąd, bo powinienem się zatrzymać. Kierownica wyrwała mi się z rąk i zawirowałem wokół jezdni uderzając w przejeżdżający autobus. Próbowałem wysiąść pośpiesznie z wozu by nie zostać przezeń zgnieciony. Upadając na ziemię, upadłem na lewą rękę, którą natychmiast złamałem. Przewróciłem się na bok, próbując wstać. Ludzie z autobusu pośpiesznie wyskakiwali, a mój samochód zaczął się palić. Jakiś idiota jadący pod prąd w ostatniej chwili zauważył, co się dzieje i potrącił mnie, z czego wpadłem na palący się samochód i moje plecy uległy dotkliwemu poparzeniu. W ostatniej chwili oderwałem się od blachy, by się do niej nie przykleić i opadłem na ziemię, zdzierając sobie skórę prawie całego boku o wystające zgniecione drzwi. Upadając, idiota w wozie, zaczął go wycofywać, przejeżdżając po jednej z moich nóg. Chcąc się wydostać, próbowałem się wyczołgać pośpiesznie, ale jedynie co, to zdarłem sobie paznokcie mojej prawej ręki. Uciekający ostatni ludzie z płonącego autobusu, nie zauważyli mnie i jeden z nich nadepnął mi glanem na prawą rękę, łamiąc ją przy tym. Próbowałem przewrócić się na bok, ale nie byłem w stanie przez ból żeber. Musiałem podczas upadku także połamać przynajmniej jedno z nich. Próbując wstać i przenieść się trochę dalej by nie zostać staranowanym, jakaś rozhisteryzowana krowa popchnęła mnie z taką siłą, że wyrżnąłem tyłem głowy o asfalt, i potem dopiero przebudziłem się w szpitalu.”

Gdy skończyłem opadłem bezwładnie na wyrko i pozwoliłem odpocząć oczom. Przerwał mi chrobot dobiegający z ubikacji. Momentalnie się zerwałem, bo czegoś takiego nie należy lekceważyć, zwłaszcza, że dźwięki wydobywają się z kibla. Wszedłem i próbowałem zachowywać się cicho, próbując namierzyć, skąd dochodzą te niepokojące dźwięki. Zajrzałem pod wannę, słysząc coraz wyraźniej. Człapałem wzdłuż ściany aż do siatki wentylacyjnej. Obok niej były wywiercone dziurki, a na podłodze były opiłki. Uśmiechnąłem się przewlekle pamiętając, że widziałem coś takiego w hotelu i razem z Olivierem doszliśmy do wniosku, że ktoś nas podsłuchuje. Jednak, dlaczego akurat kibel. I najważniejsze pytanie, kto.

Usłyszałem skrobanie do drzwi wejściowych. Rozejrzałem się i wolno zacząłem podchodzić do nich. Zajrzałem przez judasza, odsłaniając plastikową zasłonkę, ale nic nie mogłem dostrzec. Wolno słysząc skrobanie, ściągnąłem łańcuch. Przekręciłem klucz w górnym zamku, potem w dolnym próbując być jednocześnie najcichszym człowiekiem świata. Poczułem nieznany mi dotąd opór w zamku. Gdy wszystko było już pootwierane, chwyciłem za zasuwę i jednym raptownym ruchem otworzyłem drzwi. Usłyszałem krzyk, i do przedpokoju wpadł kurdupel. Rozejrzałem się, próbując wzrokowo uchwycić jak najwięcej szczegółów, i rozszyfrowałem opór w zamku. Znajdowały się w nim dwa druciki. Drugim znajomym motywem była torba na narzędzia, a ostatnim człowiek, którego ostatnio znaleźliśmy przy moim samochodzie.

— Ach to pan — zagaiłem — czyżby naprawiał mi pan zamek.

Dupek wstał cały się trzęsąc i zasłaniać rękami.

— Ja tylko…

— Jesteś pieprzonym włamywaczem. Chciałeś się włamać, zabić mnie i zabrać telewizor!

— Nie, nie prawda, nie chciałem pana zabić. Przysięgam! Proszę mnie puścić a już mnie pan nigdy w życiu nie zobaczy. Obiecuję.

— Może powinienem donieść na pana na policję? Albo napisać artykuł?

— Nie proszę tego nie robić. Naprawdę to ostatni raz. Tylko nie artykuł!

— Następnym razem — mówiłem to wyciągając go za wszarz za drzwi — zabiję! — Po czym zamknąłem drzwi i na klucz i wróciłem do kibla. Schyliłem się próbując dostrzec coś przez dziurki, ale nic nie było widać. Czekałem na cokolwiek, by być pewnym, że to podsłuch. W którymś momencie przez jedną z dziurek zaczął wyłazić sztywny kabelek z małym mikrofonikiem szpiegowskim dążącym wzdłuż ściany. Gdy mikrofonik się zatrzymał, podszedłem do niego i krzyknąłem z całej siły.

— Hej! Przestań za mną chodzić i mnie podsłuchiwać, bo wyrwę ci jaja przez gardło! — Wyobraziłem sobie głuchnącego, zrzucającego słuchawki dupka. Chwyciłem za mikrofon, cofnąłem się o krok do tyłu by nabrać rozpędu i z całej siły z zamachu pociągnąłem za kabel. Coś uderzyło w ścianę, kabelek się oderwał. Wziąłem go na pamiątkę myśląc, że na coś mi się może kiedyś przydać i opuściłem klozet słysząc jęki za ścianą. Po drodze do pokoju, znów usłyszałem chrobot do drzwi. Nie patyczkując się z niczym otworzyłem je złapałem za ubranie, nie patrząc i zatrzaskując drzwi dopiero się zorientowałem, że mam przed sobą cyrkowego klauna, z pęczkiem baloników w ręce. Był prawdziwym klaunem, a przynajmniej tak wyglądał. Bo ta gęba wydała mi się znajoma.

— Czy ja do cholery nie mogę mieć spokoju we własnym pieprzonym domu? Kim kurwa jesteś? Bo chyba nie powiesz mi, że klaunem.

— Jestem klaunem.

— Naprawdę? Może jesteś tym kolesiem, który mnie cały czas podsłuchuje zza ściany? Zaraz! Byłeś w hotelu przebrany za pedalskiego aktorzynę!

— Ale — koleś zaczął się jąkać. To umiał doskonale. Nie było wątpliwości, a przynajmniej ja takich nie miałem, że to był on — to nieprawda! Musiał mnie pan z kimś pomylić.

— Ściągaj to gówno z głowy! Natychmiast!

Klaun ściągnął czerwoną perukę kręconych włosów, potem nos klauna. Popatrzyłem się na niego i kazałem mu się nie ruszać. Poszedłem do kibla, namoczyłem ręcznik obserwując go i podałem mu go wracając. Przecierając twarz, poznałem jednocześnie aktorzynę z hotelu, i jednocześnie tego małego, nic nie mówiącego draba, którego spotkałem razem z Manolo w windzie wydawnictwa.

Złapałem go za kołnierz i rzuciłem na ścianę.

— Kim kurwa jesteś!? Odpowiadaj albo cię zabiję! — By być jak najbardziej przekonywujący złapałem za nóż do chleba. — Mów!

— Ja jestem pracownikiem wydawnictwa! Miałem za zadanie podsłuchiwać pana, bo pan Ivan chciał wiedzieć czy zażywasz jakieś narkotyki.

— I co zażywam?

— Nie mogę powiedzieć. — Mówił to jęcząc i zaciskając oczy.

— Podaj mi, choć jeden powód bym nie zmielił cię na karmę dla kanarka.

— Phallus dei cię szuka! To agencja paranormalna!

— Nic mi to nie mówi. I tak zginiesz! — Podstawiłem mu nóż bezpośrednio pod grdykę.

— Czekaj! Oddam ci kasety! Nie muszę ich przedstawiać! Powiem, że nic nie znalazłem. Powiem, że jesteś czysty, nic nie zażywasz!

— Tak lepiej. — Dopiero wtedy go puściłem. — Teraz idziemy po kasety. I jeśli coś piśniesz Ivanowi, pamiętaj lepiej o nożu do chleba na twoim gardle.

Lubię po tym wszystkim myśleć, że ten koleś będzie miał trwały uraz przypominając sobie zawszę tą najbardziej stresującą chwilę w jego życiu, za każdym razem, kiedy spojrzy na nóż do chleba. Teraz będzie musiał do końca życia kupować chleb krojony.

Podsłuchiwacz zabrał swoją perukę klauna i wyszedł wraz ze mną. Weszliśmy do mieszkania obok. W jednym z pokoi, który jak wydedukowałem był połączony ścianą z moim kiblem, leżał cały sprzęt szpiegowski. Nawet Bond takiego nie miał. Klaun wziął wszystkie kasety i dał mi je, patrząc na mnie z przerażeniem, myśląc pewnie, że zaraz go zabiję. Wyszedłem nic nie mówiąc.

Nad ranem skończyłem artykuł o śmiertelnych wypadkach, które nie są takie śmiertelne. Gdy usiadłem, zadzwonił telefon, to Ivan.

— Obudziłem cię? — Spytał.

— Nie. Zbrodnia nigdy nie śpi. — Zażartowałem.

— Ale popełnia się raz a odpracowuje całe życie. — Zaczął. — Mamy poważny problem.

— Dowiedziałeś się, że któryś z pracowników jest ćpunem?

— Co? Co ty mówisz?

— Nic. Nie ważne. Co to za problem?

— Manolo zniknął. Miał być dwie godziny temu w moim biurze. Nie stawił się. Próbowałem się dodzwonić do domu. Potem do hotelu, w którym przebywa, a także do matki. Nic. Zniknął. Dosłownie. Dzwonię by się upewnić, czy przypadkiem nie ma go u ciebie.

— Nie ma. Nie ma u mnie nikogo. Poza wielką spluwą. Żartowałem. No i co ja mam do tego?

— Może masz jakiś pomysł gdzie może być?

— Pozwól, że zadzwonię za parę godzin. Poszukam go.

— Dobra. Czekam. — Odłożyłem słuchawkę i zacząłem się zastanawiać. A więc Manolo zniknął. Spośród trzech i pół miliarda ludzi na świecie, tylko ja miałem odpowiednie predyspozycje by go znaleźć. Wyłączyłem telewizor i zacząłem się zastanawiać nad ostatnimi wydarzeniami szukając tak zwanego sensu.

Trzy godziny później postanowiłem znaleźć telefon. Swędziała mnie klatka piersiowa. Przeszedłem pod latarnią. Za sobą poczułem ruch. Odwróciłem się i spojrzałem na poruszające się na chodniku cienie. Poszedłem dalej by trzymać się od nich z dala, mając nadzieję, że w ciemnościach tracą swoją moc. Budka telefoniczna stała zaraz między bramą, a sklepem ze zniczami i kwiatami. Nad nią świeciła neonówka. Podszedłem i chwyciłem za słuchawkę. Ponownie poczułem za sobą ruch, i nie dając im żadnej szansy, i jednocześnie nie chcąc wiedzieć, jakie mają zamiary, słuchawką rozbiłem neonówkę. Wolałem ciemność. Wrzuciłem parę drobniaków i wykręciłem numer do szefostwa, mając nadzieję, że siedzi jeszcze w wydawnictwie.

Odebrał, spytał się, co robię na cmentarzu, więc mu odpowiedziałem, że szukam tropów. Zapewniłem go, że jeśli bym zaginął to tutaj ma mnie szukać. Powiedziałem dodatkowo, że jak się przeniosę w inne miejsce, to od razu do niego zadzwonię. Wolałem mieć pewność tego, że nie zaginę bez śladu jak sam Manolo. Chociaż nie wiedziałem, dlaczego myślałem o nim jak o martwym. Po odłożeniu słuchawki, wybrałem resztę drobnych i przekroczyłem bramy cmentarne. Szedłem główną uliczką cmentarną, mając umarłych na wyciągnięcie obu rąk.

— Nie powinieneś się zapuszczać w te tereny w taką noc jak ta, kobziarzu.

Odwróciłem się zmrożony głosem, który słyszałem niedaleko. Odwróciłem się i z mroku zobaczyłem wychodzącego Oliviera Paschala. — Phallus dei używa różnych sztuczek by się do mnie dobrać. Jedną z nich jest pewnie śledzenie cię, jako łatwy trop. Pewnie już są tutaj.

— Nikt za mną nie szedł, nikt mnie nie śledził, poza… — I wtedy nastała chwila refleksji oscylująca wokół śledzących mnie cieni. — Chyba wiem. Są tutaj. Cienie!

— Wiem o tym, skrzypku, wiem. — Olivier wyciągnął miecz schowany w pochwie na plecach, któremu się tak przyglądałem. — Są tu też inni. To nasza noc, dudziarzu. Nas obu. — Mówiąc to czochrałem się po brzuchu, jakbym dostał jakiejś wstydliwej wysypki. Spojrzałem w niebo na księżyc w pełni by w pełni zrozumieć, o co chodzi. Światło księżyca zdawało się być coraz jaśniejsze. Poczułem jak coś się dzieje z moimi mięśniami. Drżały w skurczach. Spojrzałem na ręce, i z trwogą musiałem przyznać, że zaczynają je pokrywać spore ilości włosów. Dotknąłem twarz, na której działo się to samo, a potem dopiero odsłoniłem brzuch, na którym także wyrastały włosy.

— Olivier, co się ze mną dzieje?

Olivier patrzył na mnie zastanawiając się czy przypadkiem nie zadać ostatecznego ciosu łaski. Z drugiej strony wjeżdżała różnobarwna ciężarówka. Zatrzymała się i przez chwilę nic się nie działo. Wszystkie światła w niej były pogaszone, uniemożliwiające rozpoznanie, kto lub co nią przyjechało. Zaczynałem się garbić, traciłem świadomość czując się jak zaćpany. Moje ręce zgrabiały a palce się wydłużały. Ciało zaczęło rozrywać moje ubranie. Moje oczy zaczęły widzieć inaczej, kazały mi patrzeć instynktownie w stronę księżyca. Pochyliłem się do przodu, czując jak moja twarz się wydłuża. Zatraciłem na parę chwil świadomość, czując, że stałem się kimś innym. Z tego dziwacznego letargu wyrwał mnie nagły, rażący błysk świateł samochodu. Olivier osłonił się przed nim, a ja zacząłem biec w stronę grobów, na czterech łapach.

Przebiegłem jak najdalej w cmentarny mrok, kryjąc się jak spłoszony łoś, między grobowcami i posągami jezusowymi. Spojrzałem na samochód, na którym boku widniał wyraźny fosforyzujący napis „Phallus Dei — grupa paramilitarna”. Olivier uniósł miecz będąc w pogotowiu. Za nim kłębiło się coś, co ściga mnie od paru dni. Nie zauważył tego, a ja nie byłem w stanie krzyknąć, ani wypowiedzieć przez moje zmutowane struny głosowe, ani słowa. Mogłem być tylko biernym obserwatorem.

Z samochodu zaczęły wyłazić kolejne osoby, wysoki krótko ścięty blondyn, z białą bluzą i czerwoną apaszką na szyi, przez słoneczne okulary wyglądał jak jakiś tajny agent. Od strony kierowcy wyszła gruba maciora w okularach, a za nią pudel, i osoba, która nie miała ciała. Tylko strój, garnitur, który wyglądał jak wyprasowany, i nie mógł być to niewidzialny człowiek, bo w ogóle nie widać było jego niewidzialnego ciała. Zaraz za nimi wyszła stara, garbata jędza, wyglądająca jak pijaczka albo czarownica. Stanęli i obserwowali Oliviera. Ten patrzył im w oczy, próbując coś z nich wyczytać. Za nim kłębiły się cztery cienie wyglądające jak długie, rozciągnięte ciała mnichów, którymi w rzeczywistości byli. Jednak przy każdym kolejnym ruchu, ich cienie się zmieniały w coś, co mogło być potworami z najgorszych snów. Olivier w ostatniej chwili się odwrócił i cienie naskoczyły na niego, oplątując go czarnymi mackami. Skrępowały jego ruchy do tego stopnia, że nie mógł wykonać on żadnego ruchu.

Nie mogłem wytrzymać i wyskoczyłem zza grobu, ale moje nędzne wysiłki spoczęły na niczym, bo moje nowe, nieopanowane ciało potknęło się o łopatę. Ci z Phallus Dei zauważyli mnie. Stara wiedźma zrobiła krok w moją stronę, uśmiechnęła się i krzyknęła.

— Ha! Moja klątwa jednak podziałała! Zamieniłam cię w bestię! To kara za zadzieranie ze mną i oczernianie mojej czarnej magii w twoich nędznych artykułach. — Spojrzałem na swoje ciało. Było gorzej niż myślałem. Zamieniłem się w wilkołaka! Albo coś temu pokrewnego, pokrytego futrem.

— Mimo, że pomysł z gargulcem nie wypalił, nie ja, ale demony mroku się na tobie zemszczą!

Zacząłem się podnosić i pierwsze, co wpadło mi w oko, to kawałek suchej trawy. Rozejrzałem się jak wilk polujący na zdobycz, tak zaaferowany postacią, że o mało nie wpadłem do świeżo rozkopanego grobu. Zawarczałem i jęknąłem. Postać za grobem wyjrzała otępiałym wzrokiem. Nie powinno go tu być. Poznawałem go. To był ten przeklęty włamywacz, który próbował najpierw ogołocić mój służbowy samochód, a potem mieszkanie. Nie myślałem jednak, że nasze drogi raz jeszcze się skrzyżują. Miałem ochotę go pożreć.

— Ty cholerny wsiurze, mówiłem ci, co z tobą zrobię, gdy cię znów spotkam!

— Proszę, nie rób mi krzywdy! Kim jesteś?! Jak wilk może gadać!

— To ja! Benito! Co ty tu do cholery robisz! Mów! Jaki masz z nimi związek! Inaczej rozszarpię ci gardło!

— Ja, po kolejnych nieudanych włamaniach, rabuję groby! Mam klienta! To dlatego! Nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi! Przysięgam!

Włamywacz, podniósł się i pochylony zaczął uciekać kierując się na ogrodzenie po którym, jak opętany, zaczął się wspinać. Rozejrzałem się wokół. Cienie pochłonęły niemal całego Oliviera. Zastanawiałem się, czy nie jest za późno. Zacząłem biec między grobami, próbując pozostać niezauważony, jednocześnie uświadamiając sobie, że jako istota rozerwana między dwoma ciałami, jako zwierzę, nie utraciłem jeszcze całego swojego człowieczeństwa.

Podbiegłem za samochód grupy Phallus Dei, czając się na nich. Usłyszałem zgrzyt metalu za sobą. Obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem postać, przypominającą mały czołg. Zbliżyłem się sądząc, że to dalej włamywacz. Nie widziałem jej dostatecznie dobrze, podszedłem i do moich uszu dobiegł gwizd pociągu, i słaby ledwie słyszalny tętent kół. Wytężyłem wzrok. Zobaczyłem człowieka, który przykucnięty… srał! Jego kontury w blasku księżyca przypominały efekt czołgu, tak był on zbudowany. Im byłem bliżej, tym bardziej wydawał mi się znajomy. Usłyszałem jęk i znów pociąg. Z dupy srającego zamiast gówna wyjeżdżał pociąg, który jechał po ziemi jak kolejka dla dzieci. Gdy zauważył, że stoję obok niego, spojrzał mi w oczy. Poznałem go. Spotkałem jak jechaliśmy do dentysty, kolejna osoba obarczająca mnie za spisek w artykule.

Koleś z mafii wstał i ubrał spodnie. Podszedł do mnie. W niemrawym świetle wyglądał jak skrzyżowanie lekarza z gangsterem z lat trzydziestych. Zacząłem warczeć. Phallus Dei to zauważył i zaraz cała grupa i pudel podbiegli do mnie okrążając mnie ze wszystkich stron. Pudel obszczekiwał mnie.

— Spierdalaj Scooby — Doo! — Wrzasnąłem. Nie usłuchał. Siła instynktu wzięła nade mną górę i zaatakowałem pudla rozgryzając go, a w następnej chwili tylko leżał i kwiczał. Blondyn zaczął do mnie podchodzić z siatką, próbując mnie złapać.

— Spokojnie mały — mówił do mnie — pani jasnowidz przepowiedziała, że tutaj znajdziemy paranormalny cel naszych poszukiwań i przynajmniej jednego stwora spośród wszystkich będących tutaj pochwycimy, i będziemy mogli zbadać, przedstawiając światu, że nie jesteśmy szaleńcami i to, co wierzymy, jest prawdą. Zresztą mamy już dość nagrań wideo, które filmują z dachu samochodu wszystko.

Zastanawiałem się, dlaczego ten idiota, zamiast mnie złapać pierdoli od rzeczy, a ja, kolejny idiota, zamiast spieprzać, jeszcze go słucham. Gangster idący z drugiej strony, wyciągnął pistolet. Możliwe, że ci kolesie mieli kogoś pochwycić dzisiejszego wieczoru, ale nie zamierzałem być tą osobą. Gangster z wycelowanym pistoletem zbliżał się. Blondyn wbił w niego wzrok. Gangster wycelował w niego. Blondyn nie ruszał się z miejsca. Gangster stawiał kolejne kroki, patrząc mu w oczy. Nie wiem, co zamierzał, mogłem tylko polemizować, że pewnie chciał mnie zastrzelić, jak psa, z najbliższej odległości. Nie ruszałem się z miejsca. Zauważyłem, że nawiedzony garnitur próbuje mi odciąć linię ucieczki. Odwróciłem się do niego i wystawiłem język machając ogonem. Odwróciłem się w stronę gangstera, który był coraz bliżej. Zaszczekałem, i ten przestraszony nadepnął na pogryzionego kundla i poślizgnąwszy się upadł na plecy strzelając w niego. Nie wahając się wskoczyłem na niego gryząc jego dłoń, z której wypadł pistolet. Nie mogłem go walnąć pięścią, więc zacząłem wysoko po nim skakać. Krzyczał, więc skakałem coraz mocniej przez parę sekund, aby przestał.

Zlazłem z niego i odwróciłem się w stronę grupy. Blondyn najwyraźniej chciał przejść do działania. Zawyłem jak rasowy wilk w stronę księżyca i zacząłem biec. Blondyn zamachnął się siecią, ale w ostatniej chwili umknąłem. Przebiegłem koło samochodu, i wskoczyłem na wciąż wierzgającego Oliviera, który ostatkiem sił próbował się wyswobodzić z objęć cieni, oplątujących go całego. Nie zważając na konsekwencję zacząłem gryźć cienie. W materii przypominały trochę jedwabną płachtę, a trochę dym. Kolejne macki puszczały. Rozrywałem je. Myślałem, że kilka pogryzień ciała Oliviera jest lepsze niż to, co one szykowały dla niego. Rozdzierałem cienie łapami, tak długo aż wszystkie odeszły. Olivier padł na ziemię wykończony, jednak zachował przytomność. Wyciągnął w stronę mojej głowy dłoń i pogłaskał ją. Oderwałem się od niego, słysząc trzaskanie w powietrzu.

Zewsząd wyłaziły kolejne demony, mitologiczne stwory i zmutowane gady, ogromne i przerażające przypominające dinozaury. Kroczyły zakradającym się krokiem, odwróciłem się w stronę samochodu Phallus, chcą wiedzieć, co kombinują. I wtedy go zobaczyłem. Krew na chwilę przestała krążyć. W stroju kelnera, szedł w moją stronę sam Roland Pierre Dolone, wyglądający w posturze jak człowiek, ale jego skóra i twarz była zielona. Głowę miał jak jaszczur a za sobą ciągnął ogromny ogon. Szedł w moją stronę oblizując się. Odwróciłem głowę do Oliviera i powiedziałem do niego moim skrzeczącym głosem.

— Olivier! Wstawaj, nadciągają poważne kłopoty, no stary, pomogłem ci, teraz ty pomóż mi, bo inaczej będziemy bardziej martwi niż te zwłoki wokół nas.

Olivier zaczął się podnosić i wzrokiem ogarniać wszystkie nadchodzące demony. Phallus Dei wyszedł przed samochód i wyraźnie nie mogli uwierzyć własnym oczom. Mimowolnym ruchem blondyn zawirował siecią w powietrzu i złapał jednego z mniejszych demonów wyglądających jak kula z dwudziestoma pajęczymi odnóżami. Blondyn złapał go w sieć, podniósł i zaniósł na tył samochodu. Tym czasem kameleon się zbliżał.

— Na litość boską, Roland! Czego ty kurwa ode mnie chcesz!

Pan kameleon się zbliżał. Jeden z demonów się odezwał.

— Przyszliśmy tutaj pomścić śmierć naszego najmłodszego demona!

Czyżby chodziło im o małego, upierdliwego gargulca? Pan Kameleon tymczasem przystanął i zaczął mówić.

— Benito, chcę ci tylko powiedzieć, że skontaktuje się z twoim wydawcą i wniosę sprawę do sądu za twój artykuł o mojej rybiej restauracji. Przez twój oczerniający tekst od otwarcia nie mieliśmy ani jednego klienta! Zapłacisz mi za to. — Kameleon zaczął się wycofywać, a zmutowane gady i mitologiczne stwory wraz z nim.

— Tylko po to kurwa mnie prześladował ten pierdolony zawistnik?

Pozostały jedynie demony, które okrążały nas coraz ciaśniej. Olivier zaczął wstawać. A ja cofać się do bramy, zza której dochodziły dzikie krzyki i nawoływania. Obejrzałem się i nie wierzyłem własnym oczom. Wojsko samurajów szło wprost na nas. Phallus Dei odpalali samochód pozostawiając staruchę na chodniku.

— Cholera jasna! — Powiedziałem w stronę wszystkich demonów. — Wracajcie z powrotem do piekła i dajcie mi zrobić swoje. Mam układ z waszym panem, więc mi nie przeszkadzajcie. Wszyscy się zbliżali. Wszyscy tu byli. Z otępienia wyrwał mnie krzyk. Spojrzałem w stronę samochodu, który cofając rozjechał leżącego tam gangstera. Przynajmniej nie będą musieli go daleko przenosić by go pochować. — Pomyślałem. Olivier wstał i wyciągnął miecz.

Samurajowie wdrapywali się po bramie. Rozglądałem się próbując namierzyć skąd dobiegało piszczenie, które już znałem. Olivier wyciągał z kieszeni jakieś urządzenie przypominające telefon komórkowy, ale znacznie bardziej skomplikowane. Dostrzegł mój pytający wzrok, schował urządzenie wyłączając je.

— Nadchodzą. Lepiej bądź gotowy.

— Nadchodzą? Kto nadchodzi? — Nie odpowiedział. — Olivier! Powiedz. — I wtedy nastał grzmot. Cały cmentarz rozświetlił się nagłymi błyskami. Coś grzmiało nieustannie i niezwykle głośno. Samurajowie zastygli w bezruchu w połowie przechodzenia przez bramę i spojrzeli w niebo. Ja kierując się linią ich wzroku też na nie. Nie mogłem uwierzyć, że po raz drugi w życiu zobaczę statek kosmiczny obcej cywilizacji. Statek podleciał nad cmentarz i z dołu otworzyła się brama, bijąca seledynowym światłem. Wraz ze światłem wyleciały cztery postacie mnichów Phallus Dei. — Na litość boską, kim oni są!?

— To Phallus Dei, największa religijna organizacja w całej galaktyce.

— Czego oni chcą?

— Zabrać mnie z powrotem.

— Zabrać? Jak to z powrotem? Gdzie? To ty nie jesteś człowiekiem?

Czwórka mnichów zaczęła podchodzić. Stanęli naprzeciw nas. Jeden z nich odgarnął kaptur ukazując głowę, która wyglądała jak czaszka jakiegoś robaka. O ile przyjąć, że robaki mają kości. Samurajowie przeszli przez bramy, stanęli w szeregu i przyglądali się tylko. Wszyscy czterej rozejrzeli się wokół obserwując demony. Jednocześnie podnieśli głowy.

— Zamknij oczy, tylko mocno. — Powiedział do mnie Olivier.

— Po co? — I nastała odpowiedź. Oślepiające żółte światło rozpłynęło się po całym cmentarzu, zdmuchując w pył wszystkie demony. Gdy otworzyłem je, zamiast demonów, były grudy pyłu. Jeden z mnichów zaczął mówić.

— Pora wracać Olivier. Wiesz dobrze, że walka z nami nie ma sensu. Jesteś nam potrzebny. Potrzebujemy wojowników w naszym zakonie, tak dobrych jak ty.

— Nie mam zamiaru być więziony jak niewolnik.

— Mamy kuszącą ofertę dla ciebie. Zmienił się biskup. Od tej pory będziesz traktowany jak człowiek, zupełnie na innych zasadach. Dajemy ci zupełną wolność, tylko pracuj dla nas.

— Ha! Jak człowiek. Dobre sobie. — Powiedziałem niechcący skupiając tym samym wzrok na siebie i wtedy poczułem się głupio zważywszy na swój obecny wygląd. Olivier opuścił miecz, trzymając go cały czas w pogotowiu. Zastanawiał się nad czymś.

— Dobra. Niech będzie. Pójdę z wami. Ale jak mi się coś nie spodoba, rozwiązujemy umowę.

— To dobry wybór wojowniku.

— Jednak najpierw muszę coś zrobić. Odwdzięczyć się temu oto człowiekowi. — Mnisi czekali obserwując ich. — Benito połóż się na ziemi.

— Po jaką niby cholerę?

Olivier odstawił miecz na bok. Położyłem się. Olivier wyciągnął biblię i krzyż, który położył na moim brzuchu. Jego dotyk zaczął mnie parzyć.

— Ta wiedźma nałożyła na ciebie klątwę, by ją przełamać potrzebujesz egzorcyzmu.

— Chyba sobie jaja ze mnie robisz.

— Nic nie mów.

Olivier zaczął coś czytać w nieznanym języku, zataczając kręgi ręką nad moją głową. Moja skóra parowała. Poczułem się jakbym się kurczył. Zacząłem dygotać i nim się zorientowałem, było po wszystkim. Olivier zamknął księgę, zabrał krzyż i schował, a ja leżałem nagi. Było mi zimno.

— Pozostaje jeszcze sprawa Manolo. Zaginął parę godzin temu. Muszę go odnaleźć. Właśnie po to tutaj przyszedłem. Szukać odpowiedzi na jedno pytanie.

Olivier patrzył na mnie zimno. Wskazał jeden z grobów. Ten rozkopany przez włamywacza. Wstałem i zacząłem iść w jego stronę. Po jednej stronie był rozkopany grób, a obok leżąca płyta nagrobna. Leżała na niej garstka zakrwawionych paznokci. Przez chwilę nie mogłem zaskoczyć, o co chodzi. Jednak, gdy zapomniane wspomnienia zaczęły się budzić w mojej głowie, cały zesztywniałem.

A było t tak: Wysiadłem z samochodu przed gabinetem dentystycznym. Olivier wysiadł zaraz za mną mówiąc, że nie będzie na nas ściągał kłopotów, wówczas nie wiedziałem, o co chodzi, ale teraz wiem, że obawiał się ścigających nas cieni Phallus dei. Odszedł w swoją stronę, a sam Manolo pucował swoje okulary. Drzwi od samochodu były otwarte. Jeszcze stałem chwilę by spalić peta, ale po co on tam stał to naprawdę nie wiem. Chyba nikt nie wiedział o nim dostatecznie dużo. Zresztą to i tak przepadnie w pomroce dziejów, bo nam już o tym nie opowie. Jednak, kiedy żył, mówił jeszcze o paznokciach. Mówił, że są za długie i należałoby je jeszcze dodatkowo przyciąć. Naprawdę, nigdy w życiu nie widziałem by ktoś tak masakrycznie krótko miał je przycięte, prawie do mięsa, a on gadał jeszcze o tym, że trzeba je przyciąć. Pojeb. Akurat ból zęba się nasilił. A on się rozwodził o depilacji, manicure i innych pierdołach. Nie miałem sił by otworzyć usta, tak kurewsko to bolało. Wyrzuciłem peta, bo ból od dymu się w ten sposób nasilał. Gadał dalej, zaczęło kręcić mi się w głowie, resztkami sił powiedziałem by zamknął mordę, ale do niego chyba to nie docierało, bo dalej coś tam pierdolił od rzeczy. Otworzyłem samochód i uderzyłem go pięścią w ramię. Był jednak takim łazęgą, a ja przywaliłem zbyt mocno, jego ramię się obsunęło zbytnio i w jakiś dziwny sposób skręciłem mu kark. Gdy do niego przemówiłem, po tym jak upadł i charczał jeszcze przez chwilę, nie odpowiedział. Opadł na drugie siedzenie z dziwacznie przekręconym ramieniem, a gdy dotknąłem jego szyi, nie wyczułem pulsu. Ból tak doskwierał, że nie mogłem wytrzymać. Zatrzasnąłem drzwi i pobiegłem szturmem do gabinetu. Lekarz sadysta, żałujący na znieczulenie wyrwał mi go od razu, opowiadając o sztuce dentystycznej od czasów średniowiecznych. Gdy kończył miałem go już dość. Widział, że mam minę jakbym co dopiero się wysrał i znalazł w kiblu swoje zęby. Opowiedziałem mu o Manolo, że go zabiłem za pedalskie opowieści o paznokietkach, zanim tu przyszedłem, chcąc go nie tyle przestraszyć, ile uświadomić, że zabiłem przed chwilą, za głupszą rzecz, niż te jego cudaczne opowieści. On nie przejął się tym, zachowując się jakby zabijanie ludzi było dla niego tak naturalne jak pierdzenie. Wtedy powiedział coś w stylu, że jak nie ma narzędzia zbrodni i zabitego, to zbrodnia nie. Powiedział też, że najciemniej jest pod latarnią a liść najłatwiej schować w lesie, i powiedział, że jak nie mam pomysłu, co zrobić z ciałem, to żebym je pochował wraz z innym nieboszczykiem na cmentarzu. I tak zrobiłem zaraz po wyjściu od niego. Zawiozłem go, pochowałem, a przedtem zdarłem mu te cholerne paznokcie i położyłem na grobie.

Teraz patrząc się na nie, nie zamierzałem odkopywać grobu. Zgarnąłem paznokcie z grobu i wgniotłem je w ziemię. Nie miałem do tego żadnych obiekcji, że należą do niego. Zawróciłem się i podszedłem do samurajów. Stanąłem przed nimi i spytałem:

— Panowie, chciałbym tylko zapytać, czemu cały czas mnie prześladujecie.

Wszyscy nie zdejmowali ze mnie wzroku. Przez chwilę nawet pomyślałem, że nie rozumieją po naszemu, ale po chwili jeden z nich odezwał się.

— Nie szukamy ciebie, tylko Manolo. Dowiedzieliśmy się, że znajdziemy go tutaj. Od ciebie.

Klapka we łbie znów przeskoczyła. Przypomniałem sobie dalszy ciąg tego jak wróciłem z cmentarza, przejeżdżając koło zoo, gdzie durnie byli tak głupi, że czekali na nas akurat w tamtym miejscu, będąc przekonani, że kiedyś tam wrócimy. Rozpoznali samochód i wyskoczyli na jezdnię. Zatrzymałem się i zagroziłem, że jak nie zejdą z jezdni to ich przejadę. Jeden spytał się czy jest ze mną Manolo. Powiedziałem, że jest na cmentarzu. I wybrali się tam akurat w porę, kiedy nikogo nie ma, czyli dzisiaj, teraz, w nocy, by w ten sposób nie wzbudzać podejrzeń. No i szczerze powiedziawszy znaleźli go i nie tylko jego.

Przypomniawszy sobie to, wskazałem im grób. Pewnie myśleli, że znajdą go tu żywego. Patrzyli przez chwilę na mnie.

— Czyli wykonałeś robotę za nas?

— Jaką robotę? Dlaczego za was?

— Manolo pół roku temu przybył do Japonii, w sprawie pracy. Jednak trafił na dwór carski i uwiódł najmłodszą córkę szoguna. Spłodził dziecko i uciekł. Szogun, gdy się o tym dowiedział kazał przyprowadzić do siebie Manola, jednak ten już wracał do ojczystego kraju. Tchórzostwo i bezmyślność tak zdenerwowała szoguna, że kazał go zabić, dlatego wysłał tutaj prywatny samolot wypełniony wojownikami, czyli nas, byśmy go znaleźli i zabili.

Patrzyłem na nich i łykałem ich historię, bo nic innego mnie już dzisiejszego dnia nie zdziwiłoby. Szturmem wszyscy samurajowie ukłonili się, odwrócili i zaczęli opuszczać bramy cmentarne, udając się na powrót do kraju kwitnących wiśni. Samuraj ściągnął pochwę razem z mieczem, zawirował nim w powietrzu ze świstem i ułożył na obu rękach.

— To dla ciebie Benito. Został wykonany na pewnej planecie położonej o trzydzieści lat świetlnych stąd, na wzór i podobieństwo starych mieczy tego świata. Jest niezwykle ostry i niezniszczalny. Nie musisz go używać, ale zachowaj go, nawet pod względem artefaktu przyozdabiającym ścianę. Miecz ten będzie ci przypominał o mnie i zdarzeniach ostatnich kilku dni. Daję go tobie. I nie martw się, każę wykuć sobie nowy.

— Nie muszę pamiętać o ostatnich wydarzeniach. Takie gówno zostaje w pamięci. — Wziąłem miecz. Olivier skinął głową i odchodził w stronę mnichów uśmiechając się przy tym. Stanął przy nich i promień światła rozjaśnił się na chwilę. Wtedy zaczęli lewitować i wznosić się do głębi statku wraz z owym promieniem. Gdy już w nim zniknęli, znaczy w statku, brama zamknęła się z rzężącym pomrukiem a cały statek owiła plątanina kolorowych świateł i błyskawic. Wtedy zaczął dygotać cały w powietrzu i zaczął się unosić. Wychylałem głowę tak, że aż kark mnie bolał. Patrzyłem jak znika na niebie. Pomyślałem sobie wtedy, że mogłem się z nimi zabrać, by poznać, jakie narkotyki są dostępne w innych galaktykach, ale może jeszcze będzie szansa. Może wróci.. Rzuciłem dodatkowo w stronę nieba.

— Żegnajcie najeźdźcy z kosmosu. — Przechodząc koło grobu Manolo rzuciłem jeszcze — Wtedy, kiedy jesteś najbardziej potrzebny ciebie nie ma.

Opuściłem miecz, i zacząłem iść do bram na przeciwko, by w końcu opuścić te ponure rejony Dalej byłem nagi, ale nie przejmowałem się tym. W myślach obierałem kierunek, by dojść do domu, nie rzucając się przy tym w oczy. Przeszedłem kawałek i zobaczyłem przewróconą ciężarówkę Phallus Dei wbitą w samochód policyjny. Otworzyłem tył półciężarówki i zajrzałem do środka. Po demonie, którego schowali została tylko sieć. Kto wie, gdzie zniknął. Możliwe, że powrócił razem z resztą. I wtedy zobaczyłem wybawienie. Nawiedzony garnitur, leżący przy samych siedzeniach. Nachyliłem się nad nim i szturchnąłem go butem. Nie poruszył się. Podniosłem strój i ubrałem go. Pasował idealnie.

— Znacznie lepiej mój miły, o to właśnie chodziło. — Powiedział ktoś a ja się zastanawiałem, kto. Rozejrzałem się wokół i wtedy znów się odezwało. — Nie rozglądaj się tak. Właśnie mnie ubrałeś. Jestem garniturem, który masz na sobie. Gdyby nie ty, pewnie bym umarł. Gdy tylko mnie na siebie ubrałeś, ponownie mnie ożywiłeś, nie muszę być upierdliwy, ani wredny, mogę się nawet nie odzywać, ale chodzi mi o to, co wszystkim, o przeżycie. Nie musisz mnie nosić cały czas, ale zakładaj mnie od czasu do czasu. Będę ci wdzięczny.

— Tak jasne. Ale pamiętaj, że jak mi się coś nie spodoba, użyję tego.

Podniosłem miecz i miałem nadzieję, że go widzi.

— Chodźmy. Radio wzywało ten wóz już dwa razy. Możliwe, że już tu jadą.

— Jasne. Wyszedłem z wozu i zacząłem iść przed siebie kierując się do domu. Mimo tego wszystkiego zapomniałem spytać, co się stało z popromiennym snem…

***

[Racibórz, 2010 / Dla Patryka Kuziela]

Track #19. WYMIOCINADA

Było późno, a ja i mój kumpel siedzieliśmy w zakazanej spelunie, usilnie starając się doprowadzić do stanu agonalnej zapaści. Znacząca większość upijała się pierwszy raz w życiu. Wszyscy obecni zaś znaleźli się tutaj z tego samego powodu. Bar wraz z nadejściem tej wyjątkowej nocy, miał pozostać otwarty aż po jej kres. Jednak jak ustosunkować się do faktu, że owa noc nie skończy się nigdy? Kiedy się zrozumie, że wszyscy tutaj przeżyli koniec świata, pochłaniający ludzkość całej planety, pozostawiając jedynie ateistów i nihilistów. Gdy jest się w ostatnim miejscu na świecie na samym jego krańcu?

Gdybym był etatowym alkoholikiem, byłby to najlepszy pretekst, jaki mógłbym wymyślać. Dodatkowo, gdy ma się świadomość, jako jedyny, co się stało i że cały ten burdel jest moją zasługą. W zaistniałej sytuacji chyba mam prawdo się urżnąć? I pomyśleć, kurwa, że przez całe życie byłem abstynentem.

Ogólnie było to praktyczne rozwiązanie mające na cel złapanie równowagi w razie domniemanych wypadków, które mogą jeszcze nadejść. Jestem pomimo wszystko przygotowany. Jeśli przede mną miałyby się otworzyć same bramy piekła, zdążę je powstrzymać. Zdążę zawsze złapać ze stołu popielniczkę i wrzucić ją w cholerę, by ta parszywa otchłań się nią udławiła.

Spoczywaliśmy na krzesłach lepszego rodzaju z ryjami wycelowanymi w stronę podłogi, która do najczystszych nie należała.. Owalne, metalowe siedzenia, takie gniotące interesy. No i ten kolor. Piękny, przejrzysty, aksamitny bordo z moich mokrych snów. Nikt nie potrafił już kontrolować samego siebie. Przestrzeń nie potrafiła powiedzieć materii jak się poruszać. Saksofonista swoją grą jeszcze bardziej pogłębiał atmosferę obłędu. Pomiędzy nami roiło się od popromiennej swołoczy piekącej ryby i serwującej kawę. Pragnęła ona zrównać świat w bezczelne pogorzelisko oparte na bezwarunkowych ciosach poniżej pasa.

Wtedy nadeszło nieuniknione. Alkohol wypełnił mi żołądek, sprawiając, że deski podłogi rozchodziły się kilometrami. Wszystko, co skupiał kosmos mojego żołądka, wybuchło przede mną, rozpościerając niczym anielskie hordy zrzucające księcia Lucyfera pod ziemię. Zacząłem urozmaicać kolejne płaszczyzny podłogi odmiennie interpretując jej wygląd.. Miały one w sobie coś z kubizmu i azteckich mozaik. Moje ciało zesztywniało paraliżem, przed którym nie można było uciec jakimikolwiek drzwiami.

Bowiem trzeba się namęczyć i doprosić ludzi w tym cholernym psychiatryku, by przynieśli coś do pisania i kartę. Ale oni, że nie, że to niebezpieczne, bo mogę sobie zrobić krzywdę pierdolonym długopisem albo pociąć kartką. Wsadzić sobie ołówek w oko i przebić mózg? I kto tu jest pieprzonym paranoikiem, ja czy oni? Nawet jak ktoś jest zdrowo szurnięty to nie zrobi czegoś takiego. Ile razy mam im powtarzać, że ja nie jestem popierdolony, tylko, że się taki urodziłem. Więc obiecałem im, że napiszę wszystko od początku. Więc wróćmy do baru.

W odmętach mej rzeki widziałem rybę. Kalmara. Zaraz, kalmar to nie ryba. Ale to abstrakcja, tak czy inaczej. Inne spojrzenie na sztukę. Bowiem sztuka nie ma sensu, gdyby nią była, nie byłaby sztuką, czyż nie? I nie wiem, czemu akurat z rzygowin uformowała się ryba. Poczułem się jak bóg tworzący świat.

Może byłem głodny, może to był jakiś boski znak, nie wiem. No i kurwa ten gad, czy płaz, nie wiem sam, bo jakbym wiedział, rypałbym pewnie seksowne studentki na akademiku, myśląc, że jednak udało mi się w życiu do czegoś dojść, a nie siedzieć w knajpie i udawać, że pośród własnych wymiocin widzi się rybę. Możliwe, że ją wyrzygałem, bo sam zbawiciel ją kiedyś zjadł, co by dowodziło, że jestem bardziej wierzący niż inni, pomijając fakt, że jestem zatwardziałym ateistą, choć w moim przypadku jestem podwójnym ateistą, bo nie wierzę nawet w ateizm.

Chwila spokoju i raptowny, rozdziewiczający krzyk jakby rozdeptywanego kurczaka. Nie wiem, co to właściwie było, ale najważniejsze są skojarzenia. W sumie mało mnie obchodziły potrzeby ludzkie. Gdzie śpię, co jem, czym sram. Potem nastał koniec. Zobaczyłem kota, który bawił się martwą rybą. Zastanawiałem się czy to ta sama, co moja. Rzuciłem w niego popielniczką. Mówiłem, że to zrobię. Kot zaczął uciekać, ciągnąc się po podłodze jak chodnik wyprowadzany na trzepanie. No i zniknął.

Pięknie, sponiewierane wymiona kobiet. Liga płaszczowej brygady. Aluzyjne rozszczepienie neuronów. Ekstrakty przetwarzane z dnia na dzień. Tajemne eliksiry, magia. Ryba z wymiocin się rozkłada. Daje do myślenia. Wyszedłem z zakamarków pustej przestrzeni. Natknąłem się na świeże koguty rozprawiające o typowych dla nich sprawach. Ktoś się przewracał, pięknie, mizernie, mylił się. Tak jak wielu przed nim. Jak barowi pianiści, którzy grają tylko by mieć na piwo. Wszyscy zamęczają się psychicznie w odpowiedzi na pytanie, czy dusza jest, czy jej nie ma. Myśli zastygały, miały być niezłym zastrzykiem wizualnym wprowadzonym prosto przez oko. Mówiąc szeptem, nie do siebie, ale by zwróci uwagę. Może nie jestem specjalnie wyszukanym intelektualistą, ale właściwe, kto na tym świecie może poszczycić się naprawdę donośnym ilorazem inteligencji?

Rozgrywała mi się za plecami rozmowa. Każdy ciągnął słowa, aż po skowyt rozciągając je jak gumę, aż do granic możliwości. Tak jakby kasyno kogokolwiek obchodziło. Ale tak to już bywa. Słyszałem jak ktoś chełpi się słowami z kieliszka. Dławi się, a reszta to zauważa i próbuje mu nawet pomóc w wypowiedzi. Spuszczam wzdłuż krzesła mięśnie zastane i skupione. Ktoś pod ścianą zaczął wypróżniać alkohol z siebie. Widziałem, jak się zaczyna mieszać z wymiocinadą, tworząc odmienną konstrukcję, polegającą na zburzeniu fizjologii przypadku. Z girland i przełęczy moich włosów wydobywała się para marihuanowa i pot. Skapywała w brudny syf przede mną. Pojawili się cudowni łupieżcy i grzybiarze. Domyślacie się, jaki mieli zawód. Nikt jednak nie ważył się wypowiedzieć jakieś klarownej myśli. Na pewno nie tutaj. Tylko mój umysł działał poprawnie w tym bajzlu.

Ktoś mnie wytrącił z rozmyślań. Jakaś pojękująca na poważnie postać. Ktoś chyba umierał. Albo mi się zdawało. Może to kolejny raz ktoś miał zaszczyt mieć bliskie spotkanie z krawężnikiem. Chciałem się spytać, czy jęczy naprawdę, czy na niby, ale wolałem już nic nie mówić. Nastała cisza niemal absolutna, jeśli w ogóle istnieje coś takiego. Ciszę rozerwał odgłos spadających i mlaskających wymiocin. Po chwili zorientowałem się, że to znów ja. Wszystko zaczęło się od nowa. Tak działał wszechświat.

Odgłosy pustki mknęły wielowymiarową przestrzenią mojego porozrywanego mózgu. Moje gardło, obijając się o nie, zahaczało o wypuszczone przejścia mojej wyobraźni. Zmierzając ku nieodpartym, swobodnym ruchom fal jajorodnych komór. To było doskonałe. Stworzyłem kolejne abstrakcyjne arcydzieło. Tego właśnie nie cierpiałem u osób nieznających się na sztuce nowoczesnej. Dajesz babie z plastyki abstrakcyjny rysunek i mówisz, że to twój własny, a ta ci odpowiada „Ładne Józiu, ale co to jest?” — „Dokładnie to, co pani widzi, ani mniej, ani więcej”. Mogłem się napawać widokiem. Świnki — wymiocinki. Dlaczego wszyscy mówią do mnie aluzjami? Dlaczego czuję na plecach mrówki, nie mrowienie, ale mrówki?

Nawet nie wiedziałem, kiedy przysnąłem. Obudził mnie obraz fal telewizyjnych odbitych w rzygach. Zaczął wypełzać z niego pomarańczowy wąż. Miał małe porozszczepiane zwitki palców. Tworzyły coś, co przypominało w zachowaniu balony z wody. A wiecie jak się zachowuje taki balon? Nie wiecie! Balon nie może się zachowywać, nie ma przecież osobowości. Huśtały się dwie huśtawki nastrojów, krzyżując w dogodnym miejscu, wedle kaprysu. Nastał kolejny syk cieplarnianego powietrza. Płatek śniegu, płatek pierza, ktoś strzepnął mi tytoń z peta. To zbyt piękne by mogło być wizją. Jest w tym coś z cząstki zachowania każdego człowieka. Czyste chamstwo, bowiem ono jest piękne. Wszystko według ludzi jest piękne, a więc i chamstwo też. Słowa mówią o nas więcej niż my sami o chamstwie. Jesteśmy sami, a wokół kwintesencja nas, budynki, ściany, wyglądające jakby spływały po niewidzialnym, pionowym blacie. Zdrapujące wszystko wokół. Nagi, rozszczepiam się, opadam jak popiół. Podłoże paruję. Wszystko jest wrażliwe. Materia cofa się jak skóra do, wewnątrz, która nie chce być dotknięta. Wylądowałem. Na podłodze.

Wszystko dzieje się na opak poprzez jaskrę smogu zatopionego w naszych oczach. Uciekały ode mnie schizofreniczne wilki niosące na swych grzbietach radia z wysublimowaną, psychodeliczną muzyką. Miały zęby przypominające harmonium. Taki sam przestronny uśmiech, oczy widzące podwójnie. Jeden miauknął. Jeden z nich rzucił we mnie butelką. Spudłował całe szczęście. Wziąłem ją i wycelowałem. Trafiłem, prosto w łeb.

— Polejcie go wodą. Niech mi tu kurwa nie umiera.

— Chuja mu polej.

— Ale się koleś najeżał. Widocznie jakaś sprawiła mu zawód.

— Koleś, ej budź się. Dajcie więcej wody, ej ruszcie dupy!

— Tak, całe mnóstwo.

— Całe mnóstwo, czego? — Spytałem.

— Całe mnóstwo kotów. Zaraz tu przyjdą szukać zemsty.

Wstałem. Zakręciło mi się w głowie. Położyłem się znowu. I wtedy nastało zimno. Nawet nie wiedziałem, kiedy mnie te wieprze rozebrały. Cały byłem sztywny. Kac młot. Silniejszy niż Stallone. Czy ktoś coś wspomniał o dziurach w pamięci? Nie wiedziałem, co robiłem pod drzwiami, z radiem uczepionym do pleców. Nastawało błyskawiczne trzeźwienie. Barman smażył rybę dla gości. Zastanawiałem się skąd ją ma. Usiadłem obok pianina. Muzyk spytał mnie czy chce kawałek ryby. Powiedziałem, że nie znam tego kawałka, i że wolę Toma Waitsa. Wsadziłem głowę między kolana i zwymiotowałem. Pokraka skakała mi w żołądku. Węże wypływały z ust i ją zatrzymały.

— Co to za różnica, dla kogo gramy, po co gramy, za ile gramy, kiedy gramy, kogo to obchodzi? — Tłumaczył się pianista. Barman dał mi szklankę wody. Wypiłem ją jednym haustem i spojrzałem w lustro. Widziałem kota zamiast własnego odbicia. Barman spytał, czy jest spoko, a ja odpowiedziałem tylko „Będę rzygał”.

Życie to lesbijka, która zawsze zechce się z tobą spotkać, jednak, kiedy zechcesz ją przelecieć, odsunie się od ciebie i przypomni ci, kim jest. Właściwie to człowieka niewiele obchodzi, ale szczerze chciałbym się dowiedzieć, jak ja się tu do kurwy nędzy dostałem. Siedzę na kiblu, który wygląda jak otwór do sracza w zapadłej wsi. Małe, słabo oświetlone pomieszczenie. Zbyt realne i dziwne by je zmyślić. Na pewno, zresztą byłem tego nawet pewien, że byłem trzeźwy. Wszędzie leżały jakieś szpargały, pomieszczenie wyglądało na niedokończone. Pełne złażącej ze ścian farby. Pełno rur wokół, w najróżniejszych miejscach. Co chwila syfiaste kaloryfery dygotały i syczały pod ciśnieniem wypływającym z pomieszczeń obok. Na drzwiach wisiały ręczniki bardziej będące szmatami niż czymkolwiek innym. Aż bałem się zejść z kibla. Bałem się dotknąć czegokolwiek, by nie dostać na skórze jakiegoś nieuleczalnego raka. Jednak chciałem stąd jak najszybciej zwiać. Jednak bałem się dotknąć czegokolwiek.

W tym momencie wolałem nie wiedzieć jak się tutaj znalazłem. Możliwe, że najbardziej radykalna myśl jest najbliższa prawdy. Im istota ludzka mniej wie, tym jest szczęśliwsza. Chociaż miałem pewne niebezpieczne insynuacje dyktowane przez mój otępiały mózg. Czułem się jak obiekt renowacyjny. Pierwsze syndromy nierealności dawały o sobie znać. Sam nie wiedziałem czy to przez picie i prochy, czy też działo się to naprawdę. Wolałem jednak, by to było przez picie. Nie czepiałem się już symboli, które trzeba było rozszyfrować. Nie wysilałem się nawet, by mój mózg odbierał i przetwarzał wrażenia, które miały być w nim zakonserwowane jak płód w formalinie. Uważam, że jest to coś w rodzaju blizny na umyśle, dającej do zrozumienia, że mam myśleć i działać w określony sposób, choć tak naprawdę tego nie potrzebuję i jest to kwestia mego wychowania i życia pośród stada.

Wyszedłem na korytarz nieznanego miejsca, obawiałem się tego. Nie był to definitywnie bar. Nie wiem, co to było. Być może jedna z rzeczy, na którą się natknąłem w moim umyśle podczas opisywania innego świata w opowiadaniu, które złamało moje myślenie. Zacząłem przedzierać się przez powietrze. Gęste i sparzone. Pod jedną ze ścian stała pralka, a dalej wanna i suszącym się nad nią praniem. Między jednym, a drugim była wolna przestrzeń. Pustka głębinowa. W niej malował się obraz wystających kobiecych nagich kolan. Chciałem przejść niezauważony. Noga szczupła, niesymetryczna, ładna a brzydka zarazem. Za nią wychodziły zielone węże z trupią główką na grzbiecie i twarzą niemowlęcia. Poczekałem aż spazmy strachu i szoku przejdą mimowolnie i zacznę się przyzwyczajać do sennych majaków, których byłem świadkiem na żywo, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że to, co pisałem nie jest czystym wymysłem. Byleby nie uciec. Byle czekać na dalszy rozwój wypadków. Mogłem spocząć i zrobić pierwszy krok w celu poznania szklaneczki zwanej ciekawością. Słyszałem łoskot na górze. Jakby ktoś upadł. Ściszone przekleństwa i szuranie rozległe zaraz po nich. Przemieszczające się dźwięki, upadnięcie metalu, czegoś abstrakcyjnego, nie do zaakceptowania. Dźwięki przepadły. Wzrok skierowałem z powrotem w stronę widocznej postaci dziewczyny, która mimo swej dojrzałości, wciąż wyglądała na niepełnoletnią. Może chciała nią być, dlatego wszelkie myśli wypływały z ust bez namysłu. Wpierając się wszystkiego, nie będąc zupełnie pewna. Czy to, co mówi jest prawdą. Może to właśnie jest kwintesencja zakłamania. Może świadoma pogoń za słowami i jego dojrzała próba nie do zaakceptowania tego. Czy tutaj, bowiem, w moim ciele zakorzenił się strach przed płcią przeciwną? Wyciągnąłem w jej stronę rękę. Przyjęła ją i wstała. Była naga, ale nie przejmowałem się tym, zdawałem się to ignorować. Powłóczyła nogami jak istota wodna. Jej stopy były połamane, wykrzywione na boki. Stabilność utrzymywała tylko, gdy stała krzywo. Zaczęliśmy iść, oddalając się od śmierdzących wyziewów pomieszczenia wokół. Bałem się, że jest od nich uzależniona. Gdy szła, jej skóra łuszczyła się jak skóra węża. Pozostawiając ją za sobą. Jej postać zdawała się być niekompletna. W moich tekstach jest za dużo gadów.

Z sufitu wypełzały girlandy jej krótkich czarnych włosów. Ze ścian wyrastały jej paznokcie. Dotknąłem chłodny metal klamki, zastanawiając się gdzie poprowadzą mnie drzwi. Wyglądała z twarzy jak żaba. Z uśmiechem od ucha do ucha. Jej mały języczek zaczął testować mój nos. Zagłębiliśmy się w pomieszczeniu wyglądającym jak parchy i pęcherzyki małej ośmiorniczki. Jak jej wnętrzności, mięsiste i gładkie, oblepione śluzem. Wężowa kobieta uśmiechnęła się tak, ze aż mnie zabolało. Wyczuwałem w niej coś znajomego. Syndrom mojego ostatniego pisarstwa. Ze strachu łaskotało mnie w żołądku. Przysunęła głowę bliżej, chcąc by ją objąć. Tak też zrobiłem. Nie cofnąłem się zastrachany jak inni przed nieznajomą kobietą, bojąc się jej pochodzenia. Drzwi samoistnie się zamknęły, mając to w swoim skonstruowanym przez nieznanych programistów, programie. Jej języczki weszły mi do ust. Zaczęły je ścierać swoim. Przylgnęła do mnie jak oset. Ciała się łączyły jak roztapiająca plastelina, ale puszczały, co chwile, pewnie by nie przywrzeć na zawsze, lub nie będąc pewnym połączenia. Całowałem jej twarz, mającą cudowny meszek jak brzoskwinia, wraz z jej niesamowitą jędrnością. Moje jedyne usta mi nie wystarczały. Wyrosły mi następne, po bokach, i następne wspak. Z każdych wypełzały kolejne języki. Śliniące jej twarz. Zapragnąłem ją połknąć, pożreć w całości, w czystej ekstazie, móc objąć ustami całą jej twarz. Moje usta zniknęły. Wszystkie. Przez chwilę bałem się, że odkryła moje zamiary i dlatego mnie ich pozbawiła. Szybko je odzyskałem. Oddawaj moje usta — rzekłem. Te, które miałem od zawsze, rozszerzały się jak u demonów z baśni dla dzieci. Jednak moje myśli były przeciwne. Zacząłem ją połykać. Począwszy od głowy. Zatapiałem się w nią na krótką chwilę, aż po jej cudowną szyję, którą chciałem spróbować osobno. Gdy się już nią nacieszyłem, objąłem ją sześcioma rękami, wędrującymi samodzielnie bez opamiętania, w każde możliwe miejsce, jak najbardziej intymne. Mój język zaczął się wydłużać jak u gada, oplątując jej całą szyję. Zwilżał ją i mknął do piersi, które lizałem obie jednym pociągnięciem, niby pędzla. Wężowa kobieta skrzeczała z rozkoszy. Zaczęła ściągać mi spodnie. Nachyliła się i lizała go rozdwojonym językiem, by silniej doznawać jego dotyku. Podobnie jak mi przedtem, wyrastały jej kolejne usta, kolejne języczki, chcące go ogarnąć możliwie w całości z każdej strony. Zaczęły mi wyrastać, za moją sprawą, kolejne penisy, wyglądające jak krzaki z wieloma kwiatami. Ona wsadziła każdy z nich do osobnych ust. Pieściła je w nich, każdy kolejny, kolejnym językiem. Jej nogi oplątywały mi głowy, wydłużały się a ja je pieściłem ustami. To wystarczyło. Czułem nieporównywalną z niczym innym rozkosz. Czułem erogenne doznania każdym najmniejszym zmysłem dotyku. Zacząłem szczytować każdym kolejnym, jednym za drugim, po kilka razy. Czułem się, jakbym miał się zapaść sam w sobie. Wpajałem się w nią, jak w miękką piankę, błoto, ciepłe i egzotyczne. To przekraczało granice słowa ekstazy. Nie do zdobycia w tym wymiarze. Wpiliśmy się w siebie, na kilka chwil zamieniając ciałami. Chcąc doznać tego inaczej. W pewnym momencie, zmęczeni, zaczęliśmy opadać.

Nie wiem ile to trwało, ale dobiegło końca. Chciałem ją mieć. Zawsze. Jednak w głowie pulsowała mi myśl, że to gad, żmija, wąż. Powiedziała, że nie możemy być razem, bo jest lesbijką. Chciała spróbować jedynie czegoś innego. Położyłem się obok i udawałem, że śpię. Ona także się położyła. Leżałem i patrzyłem na jej ludzką twarz. Pocałowałem ją w jej prawdziwe usta. A gdy wsunęła język do moich, odgryzłem jej go. Zaczęła się miotać i krwawić. Dygotać spazmatycznie niczym epileptyk podczas swych rubasznych ataków. Odrąbałem jej głowę nie zważając na konsekwencje. Siekiera wisiała na ścianie. Wiedziałem, że powinienem to zrobić. Oddałem się instynktom. Nie czułem niczego. Byłem zwierzęciem. Odpłaciłem jej tą samą jednostką egoizmu, pustą i bezkarną, co ona mi. Wszystko stało się detergentem i toksyną. Czystym niezamierzonym paradoksem.

Szedłem wzdłuż brązowego dywanu, po korytarzu. Minąłem futrynę i skierowałem się do wyjścia, z którego prawdopodobnie przyszedłem. I niekoniecznie chodzi mi tu o łono mojej matki. Aczkolwiek chętnie bym do niego powrócił. Skulił się w embrionalnej pustce, wprost proporcjonalnie do istnienia. Powróciłbym do plemników, mając za motto „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.”

Gdy dywan się skończył, następna futryna była wejściem do świata rzeczywistego. Gdy do niego wszedłem, liczyłem na pewną różnicę. Jednak żadnej nie było. Wszędzie było tak samo. Wystarczy, że mózg to zaakceptuje. Zaakceptowaliśmy istnienie papierowych postaci tworzonych samymi znakami graficznym zwanymi literami. Zaakceptowaliśmy postacie dwuwymiarowe. Więc dlaczego nie to. Wszystko wygląda jak worki wypełnione mięsem, opatulone ludzką skórą zabarwioną na pomarańcz bądź róż. Miejsce, które odkryłem podlegało okrutnym prawom fluktuacji czyjejś wyobraźni. Być może mojej własnej. Moje słowa rozbudzały przestrzeń. Znalazłem wyjście.

Przy mnie stał jakiś koleś i dziewczyna, żywcem wyjęta z teatru pantominy. Nie znałem ich. Nie wiedziałem niczego o nich. Słońce było już wysoko. Przechodziliśmy na drugą stronę, tam gdzie chodnik rozdwaja się i pojawiają się odległe od siebie stopnie, jeden nad drugim. Właśnie pomiędzy jednym a drugim leżał wózek inwalidzki. Stary szpitalny wózek. Miał nawet przymocowaną starą kroplówkę. Przed nią leżał bezwładny pijany właściciel. Nie mógł wstać, bo jego nogi nie były nieaktywne. Przeklinał tylko swoją bełkotliwą mową. I wymachiwał rękami do urojonych demonów. Był brudny, naszczany, zasrany. Miał opuszczone spodnie. Pomarszczona, pryszczata i pełna strupów z krwi i brudu zawartość jego spodni. Odszedłem i znalazłem się na zapchlonym targu.

Szukałem czegoś, może kogoś. Pałętałem się po całym targowisku, nie mając wyraźnego celu, jednak podświadomie czegoś szukałem. Dotarłem do rupieciarni. Stanąłem i ujrzałem jedną siedzącą i mizdrzącą się do mnie. Gruby alfons spytał się, czego poszukuję. Rozejrzałem się po innych dziwkach. Wskazałem tą, która mi się podobała. Zapłaciłem za nią śmiesznie niską cenę. Gdy odsunął zasłonkę, zobaczyłem, jak bardzo była piękna. Wziąłem ją w objęcia i dotykałem. Zamierzałem ją stukać w każdej wolnej chwili. Nazywała się Monica Olimpia. Pasowało do niej. Miała je niemal wytatuowane na czole. Podziękowałem i odszedłem.

Siedziała obok w moim samochodzie. Z pozoru sztywna, ale biła od niej dobroć i miękkość. Miała białą skórę, była szczupła i mała, srebrne włosy i dwoje czarnych oczu obracających się, kiedy ją dotykałem.

Wszystko za oknem wydawało się piękne. Ulicznicy, budynki, sklepy, psy. Wystające sztywno koty ze śmietników. Poprzybijane do murów szczury. Lumpy i buddyjscy pijacy. Nawet nie przeszkadzał mi widok pedalskich psów pieprzących się koło tryskającego hydrantu, w ten oto piękny słoneczny dzień. Ćpuny i dilerzy byli jak bracia. Rozjechane psy, żywe, ciągnące za sobą zamiast ogona, swój własny kręgosłup. Krzyki rodzinnych awantur i naczynia wyrzucane przez okno, zdawały się być tak samo zdumiewająco beztroskie, jak dzieci bawiące się pordzewiałymi puszkami przy kanale ściekowym. Smog był jak woń kwiatów, a dziwki jak własna matka. Przypominałem sobie mecze koszykówki na własnym podwórku, na których pozostawiałem cząstkę samego siebie. Nawet gdzieś tam gnijące, zachomikowanie, jak stare, nieużywane bibeloty, trupy. Wydawały się być piękne i może nawet pożyteczne.

Kiedy mijaliśmy budynki rządowe, gazetę i radio, poprosiła mnie by się zatrzymać. Zrobiłem to bez zbędnych pytań i obserwowałem jak wchodzi do budynku gazety miejskiej. Czekam. Widziałem jak wyciąga zza koszuli teczkę z jakimiś wydrukami. Po dziesięciu minutach wróciła.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 74.97
drukowana A5
Kolorowa
za 114.04