E-book
11.76
drukowana A5
68.42
Świętałowie

Bezpłatny fragment - Świętałowie

czyli w krainie zielonej miłości


Objętość:
415 str.
ISBN:
978-83-8104-912-2
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 68.42

Projekt okładki i opracowanie graficzne: Waldemar Ciekalski


Skład: Waldemar Ciekalski


Korekta: Waldemar Ciekalski


Tytuł powieści: ŚWIĘTAŁOWIE czyli w krainie zielonej miłości


Imię i nazwisko autora: Waldemar Ciekalski


Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.


Wszystkie postacie w książce są fikcją literacką.

Jakiekolwiek podobieństwa do osób rzeczywistych

są całkowicie przypadkowe


Tego samego autora dostępne również:

„Zagubione dusze”

„Kobiety polskie i ich imiona”

„Pamięć o czasach Solidarności —

wspomnienia z lat 1980 — 1989”

„Wynalazek”

Słowo wstępne autora

Przedstawiając losy rodziny Świętałów i ich współmieszkańców, starałem się nakreślić ich sytuację wtedy, gdy mieszkali w Polsce na wsi w ówczesnym województwie kieleckim, w okresie dwudziestolecia międzywojennego, okupacji niemieckiej i lat powojennych do roku 1970. Tylko fragmentarycznie wracałem do lat wcześniejszych oraz do sytuacji w innych krajach. Tymczasem jest to dość istotne, chociaż niestety uchodzi często uwadze i ludzie — także w Polsce — dziwią się niekiedy, że kraj nasz był w ówczesnych okresach i jest jeszcze teraz, opóźniony w rozwoju gospodarczym i pod względem infrastruktury, w porównaniu z innymi krajami, zwłaszcza Zachodniej Europy.

Cofnąć należałoby się do czasów „potopu” szwedzkiego z lat 1655 — 1656, kiedy to wojska szwedzkie i najemne oddziały brandenburskie, siedmiogrodzkie, kozackie oraz z Niemiec, Szkocji i Irlandii dokonały w Polsce zniszczeń większych, niż dwie wojny światowe razem wzięte — jak to powiedział prof. Mirosław Nagielski w wywiadzie pod tytułem „Karol Barbarzyńca” na portalu Onet — HISTORIA NEWSWEEK w dniu 26 listopada 2014. Żołnierze szwedzcy i najemnicy zapłatę brali sobie sami, rabując wszystko co tylko się dało, gwałcąc młode dziewki — jak je wówczas nazywano, a rezydencje magnackie i setki dworków szlacheckich obrócono w popiół.

Polska była wówczas państwem zamożniejszym i na wyższym poziomie cywilizacji niż Szwecja, ale za panowania króla Jana Kazimierza pojawiały się już pierwsze symptomy rozpadu ustroju Rzeczypospolitej, a obrady sejmów były zrywane przez „liberum veto”. Ponadto Rzeczpospolita Obojga Narodów była osłabiona powstaniem Chmielnickiego na Ukrainie.

Król Szwecji Karol X Gustaw marzył o podbojach i uderzył na słabnącą Rzeczypospolitą.

W czasie „potopu” śmierć poniosło około czterech milionów obywateli Korony i Litwy. Straty ludności w niektórych rejonach wyniosły od czterdziestu do siedemdziesięciu procent. W stolicy Polski Warszawie z osiemnastu tysięcy mieszkańców zostało po „potopie” około sześć tysięcy, a miasto było w ruinach. Zamek Królewski został zdewastowany i ograbiony z bogactw. Także w innych miastach i miasteczkach oraz wsiach widać było kupy gruzów i stosy trupów. Wśród tych, którzy przeżyli było wiele kalek i chorych. Budynki mieszkalne, świątynie i pałace były spalone i zrujnowane. Wszędzie panował głód, słychać było jęki i cierpienia. To, czego nie zniszczono i spalono, zostało zagrabione i wywiezione do Szwecji.

Najazd Szwedów był dla Rzeczypospolitej katastrofą cywilizacyjną. Zapanowała nędza i głód.

Kiedy po około stu latach od „potopu” szwedzkiego Polska odrodziła się mniej więcej do stanu poprzedzającego te lata zniszczeń i śmierci, zaczęły się zbliżać czasy rozbiorów. Po trzecim rozbiorze w 1795 roku Polska ostatecznie zniknęła z mapy Europy i świata. Trzej zaborcy: Rosja, Prusy i Austria czerpali korzyści z pracy rąk Polaków, starając się nawet wykorzenić polską mowę w ramach rusyfikacji, germanizacji i „Kulturkampf”.

W tym czasie wiele krajów Europy Zachodniej miało kolonie w różnych częściach świata, z których czerpały wielkie korzyści dla siebie kosztem tubylców i bogactw naturalnych na ich ziemiach.

Największym imperium kolonialnym było królestwo Wielkiej Brytanii, które miało kolonie niemal na całym świecie, a niektóre były terytorialnymi kolosami, jak Kanada, Australia czy Indie, które uzyskały niepodległość dopiero w 1947 roku. Były brytyjskie kolonie, protektoraty, dominia i terytoria zależne. Nowy Jork był kolonią brytyjską ponad sto lat i stał się niepodległy dopiero w 1776 roku jako część Stanów Zjednoczonych. Miała też Wielka Brytania kolonie w Afryce, a w jednej z nich pewien Anglik Francis Rhodes miał kopalnię diamentów i potem nadał nawet nazwę podbitemu krajowi od swojego nazwiska, a mianowicie Rhodesia (po polsku Rodezja). Kraj ten dopiero w 1979 roku uzyskał pełną niepodległość i zmienił nazwę na rodzimą — Zimbabwe.

Drugim największym imperium kolonialnym była Francja — od początku XVII wieku, tocząc wojny kolonialne z Wielką Brytanią w Ameryce. Podbita w latach 1830 — 1847 przez Francję Algieria uzyskała niepodległość dopiero w roku 1958 po dojściu do władzy generała de Gaulle’a.

Królestwo Niderlandów czyli holenderskie imperium kolonialne miało kolonie w Azji, Afryce i obu Amerykach od XVII do XX wieku.

Niemcy miały kolonie w Afryce na przełomie XIX i XX wieku: Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia i Niemiecka Afryka Wschodnia.

Belgijskie imperium kolonialne miało kolonie w Afryce, z których największe było Kongo Belgijskie — już od 1877 roku do czasu odzyskania niepodległości w 1960 roku. Rdzenni mieszkańcy Konga pracowali ciężko na plantacjach kawy, kakao, trzciny cukrowej oraz w kopalniach złota i diamentów i musieli dostarczać kolonizatorom kość słoniową i kauczuk. Przy tych ciężkich pracach śmierć poniosło ponad pięć milionów rdzennych mieszkańców Konga, a według niektórych szacunków nawet do piętnastu milionów ludzi.

Hiszpańskie imperium kolonialne istniało od XV do końca XIX wieku. W skład Królestwa Hiszpanii wchodziły terytoria i kolonie w Europie, obu Amerykach, Afryce, Azji oraz Oceanii.

Portugalskie imperium kolonialne miało tereny w Afryce, Indiach i na Dalekim Wschodzie. W XIX wieku głównymi koloniami portugalskimi były: Angola, Mozambik i Gwinea Portugalska oraz kilka innych małych obszarów.

W tym czasie, kiedy imperia kolonialne czerpały olbrzymie zyski z podbitych krajów — z pracy rąk tubylców i bogactw naturalnych — Polska była traktowana jak kolonia przez trzech zaborców: Rosję, Prusy i Austrię.

Kiedy wybuchła druga wojna światowa i Polska jako pierwszy kraj przeciwstawiła się zbrojnie hitlerowskim Niemcom, które podzieliły się jej terytorium ze Związkiem Sowieckim na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow, a potem przez ponad pięć lat była pod wrogą okupacją, sytuacja w innych krajach była zupełnie inna. Kilka krajów europejskich było sprzymierzeńcami hitlerowskich Niemiec: Włochy, Węgry, Bułgaria, Rumunia, Słowacja, inne przystąpiły do wojny później i utworzyły rządy kolaboracyjne, jak Francja i Norwegia, jeszcze inne kraje były neutralne, jak Szwajcaria, Turcja, Hiszpania, Portugalia i Szwecja.

Hitler rozkazał swoim generałom traktować Słowian z największym okrucieństwem jako „Untermenschen” czyli podludzi. Czy Hitler wiedział o tym, że słowo „niewolnik” (Slave) pochodzi od „Słowianin” (Slav), tego nie wiadomo, ale kazał Słowian traktować gorzej, niż niewolników. Na pierwszej linii tego rozkazu znaleźli się Polacy. Taki rozkaz — traktowania z największym okrucieństwem — wydał Hitler później jeszcze tylko przed atakiem na Związek Radziecki i Grecję. Natomiast nie wydał Hitler takiego rozkazu w stosunku do krajów zachodnich i skandynawskich, których narody uważał za bliskie narodowi germańskiemu.

Z powyższych względów straty ludnościowe i zniszczenia wojenne w wielu krajach europejskich i na świecie były o wiele mniejsze w porównaniu z Polską. Na przykład straty ludnościowe Wielkiej Brytanii w czasie drugiej wojny światowej wyniosły 0,1 procent, podczas gdy w Polsce straty takie wyniosły około siedemnaście procent. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych i wielu krajów w Ameryce i na świecie nie wiedzieli co to są zniszczenia wojenne oraz cierpienia i śmierć ludności cywilnej pod wrogą okupacją.

Warszawa była jedyną stolicą wśród krajów europejskich, którą Hitler kazał zrównać z ziemią po powstaniu warszawskim jakie wybuchło pierwszego sierpnia 1944 roku i pochłonęło około sto pięćdziesiąt tysięcy ofiar wśród ludności cywilnej i około szesnaście tysięcy powstańców.

Kiedy zakończyła się druga wojna światowa, Polska odnalazła się w innych granicach i zniewolona na długie lata przez swojego wschodniego sąsiada.

Fakty powyższe przytoczyłem w tym celu, aby zwrócić uwagę Czytelnika na sytuację, w jakiej znalazła się rodzina Świętałów w chwili odzyskania przez Polskę niepodległości w listopadzie 1918 roku po zakończeniu pierwszej wojny światowej oraz później — w okresie okupacji niemieckiej i po drugiej wojnie światowej.

Losy i przeżycia członków rodziny Świętałów oraz ich współmieszkańców i rodaków w latach 1918 — 1970 znajdzie Czytelnik na kartkach tej książki.

Część Pierwsza

DRUGIE NARODZINY

Rozdział 1

Motto: Ziemia matka

jest w tobie na zawsze.


Wczesną wiosną 1919 roku polną drogą, biegnącą z północy na południe szedł młody piechur, ubrany w na wpół podniszczony już nieco uniform, z zarzuconą na ramieniu torbą podróżną. Na twarzy jego, jakkolwiek młodej jeszcze, znaczyły się ślady przebytych zdarzeń, a w oczach widać było zadumę i jak gdyby niepewność.

Bo też miał o czym rozmyślać Wojciech Świętała — tak bowiem nazywał się ów człowiek. Wracał właśnie w swoje rodzinne strony po kilkuletniej tułaczce wojennej, w czasie której różne przechodził koleje losu. Walczył najpierw w szeregach żołnierzy Romanowych, bo tak mu kazano, chociaż nie bardzo wiedział, kim są jego domniemani wrogowie. Widział ich wprawdzie — byli takimi samymi albo też młodszymi lub starszymi od niego ludźmi, którzy tak jak on strzelali, zdobywali okopy, bili się i zażarcie walczyli o własne życie.

Nie trwało to jednak długo, gdyż on czuł się Polakiem i chciał walczyć dla swojego kraju, a nie dla kogoś innego. Kiedy w drugim tygodniu sierpnia 1914 roku wszedł z rosyjską kawalerią do Kielc i dowiedział się, że ma walczyć ze strzelcami Legionów Polskich, to coś się w nim zaczęło buntować.

— Toć ja jestem Polak. I Polaków mam bić? Dla Rusków? Ja tak nie chcę.

Zaczął dyskretnie rozmawiać z mieszkańcami i dowiedział się, że w kieleckim magistracie i w pałacu biskupim mieści się sztab tych legionów i biuro werbunkowe. Postanowił się tam jakoś dostać. Było to ryzykowne, ale mu się udało. W ten sposób został żołnierzem Legionów Polskich i dowiedział się, że dowódcą jest jakiś Józef Piłsudski. Potem walczył już przeciwko swoim niedawnym kolegom z armii carskiej i modlił się o to, żeby nie zrobić krzywdy Polakom. Na polityce się nie znał, ale był przekonany, że walczy dla Polski, chociaż w rzeczywistości Legiony Polskie walczyły po stronie Austrii, która była jednym z zaborców, przeciwko Rosji, która była innym zaborcą — taka była polityka Józefa Piłsudskiego, gdyż w tamtych czasach nie widział innej możliwości i miał nadzieję na wywalczenie w ten sposób niezależności dla Polski. W pierwszym okresie wojny wraz z wojskami austriackimi i Legionami Piłsudskiego odnosili sukcesy i dotarli nawet do Warszawy widząc po drodze jak Rosjanie zostawiali za sobą zgliszcza spalonych domostw i pędzili ludzi na wschód. Później sytuacja się zmieniła i wojska austriackie i sprzymierzone z nimi wojska niemieckie zaczęły ponosić klęski. Na około rok przed końcem pierwszej wojny światowej wraz z większością innych polskich żołnierzy odmówił złożenia przysięgi wiernopoddańczej austriackiemu monarsze i znalazł się w obozie dla internowanych. Po zwolnieniu tułał się po świecie, aż wreszcie postanowił wrócić do rodzinnego domu w swojej wsi Wieśniowie.

Idąc tak, wspominał między innymi zdarzenie, które tyle zamętu i sprzecznych odczuć wywołało w jego głowie.

Było to w czasie jednej z wielu utarczek wojennych, w jakich razem z innymi rekrutami brał udział jako żołnierz Legionów Piłsudskiego walcząc po stronie armii austriackiej. Po gwałtownej strzelaninie, w czasie której zostało zabitych wielu żołnierzy, doszło pod koniec bitwy do walki wręcz. W pewnym momencie młody Wojtek ujrzał przed sobą kudłatą twarz starego wojaka w mundurze żołnierza armii carskiej i nie namyślając się wiele zamierzył się bagnetem, aby ratując własne życie odebrać go temu drugiemu. I wtedy z ust tamtego usłyszał coś, co powstrzymało zadanie ciosu.

— Nie zabijoj dobry cłowieku! — były to słowa normalne na wojnie. Ale dla Wojtka oznaczały co innego, gdyż były wypowiedziane tym samym językiem, którym on władał — polską mową.

— Ktoś ty? — zapytał.

— Polok, panie — usłyszał w odpowiedzi.

— I ja Polak — słowa te jak gdyby same wydobyły się z ust Wojciecha Świętały.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, wzajemnie się obserwując i jeszcze nie bardzo sobie dowierzając.

— To my łobydwa Poloki — powiedział wreszcie starszy — i my się ze sobą bijem? Jagze to jest panie?

— Nie nam o tym myśleć — odrzekł młody. Nam robić to, co każą.

Wypowiedziawszy te słowa, które znów przeraziły stojącego przed nim, zdał sobie od razu sprawę z ich bezsensu. Bo już wiedział, że nie zabije starego wojaka, a tak przecież powinien zrobić wedle rozkazów.

Rozeszli się potem bez słowa, spoglądając tylko na siebie ciekawie.

Wspominając to zdarzenie Wojciech Świętała uzmysłowił sobie, że to było to, o czym opowiadał mu jego ojciec i jego znajomi. Wierzył w to i wiedział, że to jest prawda, ale nie czuł tego. Dopiero tam — wtedy — poczuł to i miał zapamiętać na zawsze i nosić to w sobie.

Tak — była więc kiedyś nasza kraina, jedna kraina, wspólna dla wszystkich, którzy mówili tym samym językiem. Dawno to było — ponad sto dwadzieścia lat temu. Różnie wtedy bywało — raz lepiej, raz gorzej. Żyli ludzie w zgodzie, ale było i tak, że kłócili się między sobą. Ale gdy przyszła wojna, wszyscy jak jeden stawali razem i bili tych, co inną mowę mieli.

A potem nie było już naszej krainy — rozpadła się na trzy części, zabrane przez trzech zaborców: Rosję, Prusy i Austrię. Mówić kazali różnymi językami, rodzonej mowy zabraniali, a wreszcie postawili naprzeciwko siebie i kazali się nawzajem zabijać.

I oto pod koniec tego zabijania dziwne wieści zaczęły krążyć wśród żołnierzy. Szeptano najpierw, a potem mówiono coraz głośniej, że podobno ma być znowu tak jak kiedyś, że się połączymy wszyscy, że będziemy sami sobą rządzić, razem się trzymać, w razie potrzeby wspólnie się bronić i dbać o swoją krainę.

Bo przyznać trzeba, że zaniedbana była strasznie. Co się dziwić? Kto miał o nią dbać? Tamci? Oni mieli swoją i o niej myśleli, dla niej żyli i pracowali. Niby to mówili inaczej — że ta też jest ich, ale w gruncie rzeczy to gardzili tymi nie swoimi ziemiami. Były one jak zaszczepione na obcym drzewie gałęzie, które nie chcą się przyjąć, chorują i niejednokrotnie wolą zginąć, niż rodzić owoce dla kogoś innego.

Widać to było na każdym kroku, a po tej wojnie — strasznej i bezlitosnej, która zasiała śmierć i zniszczenie na skalę niespotykaną dotychczas — szczególnie to się rzucało w oczy. Sterczące ruiny spalonych, ubogich domostw, zburzone mosty, porujnowane drogi, połamane drzewa i nie obsiane pola.

I ludzie — obszarpani, zaniedbani, nierzadko z bosymi nogami i ponurymi, steranymi twarzami, w których czaiła się nieśmiała nadzieja na lepsze. Bo przecież to, o czym mówili jeszcze niedawno tylko ukradkiem, stawało się faktem — mieli znów swoją krainę! Wprawdzie dźwigała się dopiero z ruin i walczyła jeszcze, ale tym bardziej ją kochali i chcieli jej służyć, dla niej żyć i ciężko pracować.

Dzień ten piękny był, ale tylko wtedy, gdy patrzyło się w górę. Drzewa wprawdzie tu i ówdzie okaleczone, pokryte już były zielonymi liśćmi, połyskującymi w słońcu, które świeciło na jasnym bezchmurnym niebie. Gdzieniegdzie widać było zieleniejące się oziminy, chociaż więcej trawą zarosłych, jak gdyby zapomnianych poletek. Wszystko budziło się do życia.

Wieśniów położony był w szerokiej dolinie, obrzeżony ciemną koroną lasów z widocznymi w oddali Górami Świętokrzyskimi. Była to piękna wieś o każdej porze roku — tak przynajmniej zapamiętał ją Wojciech Świętała. Nie miało dla niego znaczenia to, że widział duże różnice w porównaniu do tych wsi z terenów Niemiec i Austrii. Nie było tu wodociągów i kanalizacji, były doły kloaczne umieszczone byle gdzie, studnie — nie dość że rzadkie, to bez hermetycznego zamknięcia i majaczące w oddali — kryte słomianymi strzechami chaty. Nawierzchnia drogi biegnącej do wsi była nierówna, pełna błota, bez rowów i bocznych chodników dla pieszych. Na poboczu drogi była kapliczka z figurą Matki Boskiej, a dalej wysoki krzyż z wizerunkiem Chrystusa u góry. Przy drodze rosły gęsto piękne, stare brzozy, lipy i wierzby płaczące.

Idąc tak skrajem drogi zastanawiał się Wojciech Świętała, co zastanie w swojej wiosce i w domu rodzinnym. Prawdę mówiąc, to nie bardzo miał wracać do czego i nieraz nosił się nawet z zamiarem, aby ruszyć gdzie w świat. Od dawna nie wiedział już bowiem nic o swoich bliskich i sądził nawet niekiedy, że już chyba nikt nie spodziewa się, że wróci z tej strasznej wojny. Dlatego opóźnił się jego powrót do domu, gdyż zatrzymywał się tu i ówdzie, zarabiając przy okazji trochę pieniędzy. Wspominał jednak często swoją matkę, ojca, braci i siostry. Myślał także o starej, ubogiej chacie krytej słomianą strzechą, w której z trudem się jakoś mieścili.

A kiedy na horyzoncie zobaczył zarysy znanych domostw, serce zabiło mu mocniej i zwolnił nieco kroku. Ujrzał właśnie po prawej stronie duży różowy głaz i zdrożony usiadł na nim ciężko. Rozejrzawszy się wokół nie zobaczył nikogo i spuściwszy nisko głowę, pogrążył się w głębokiej zadumie.

Nie należał Wojciech Świętała do bojaźliwych ani też do takich, którzy łatwo poddają się nastrojom — o tym mieli możność przekonać się jego dowódcy w czasie wojny, wysyłając go na najbardziej niebezpieczne akcje. Zresztą już jako młody chłopak dawał się innym we znaki i raczej nie zdarzało mu się płakać.

I oto teraz, po tylu doświadczeniach, po latach ciężkich i twardych walk z przeciwnościami, które zawsze jakoś udawało mu się pokonywać — teraz właśnie — dwie łzy spłynęły po jego twarzy. Bo to było coś innego, niż tamte przeciwności. To było coś, z czym nie wiedział jak walczyć.

W pewnym momencie ocknął się, twarz jego ożywiła się nieco, podniósł głowę, spojrzał swoimi bystrymi oczami przed siebie i ktoś, kto znałby go nieco bliżej wiedziałby już, że myśli inaczej niż przed chwilą.

Bo w istocie tak było.

Oto przypomniał sobie nagle o tych wszystkich opowieściach swoich współtowarzyszy — pełnych otuchy, nadziei i wiary w lepsze. Przecież to musi być prawda! Przecież to jest tak, jak gdyby uwięzionego ptaka z klatki wypuścił na szerokie, pełne strawy pola i lasy.

Toteż zerwał się na równe nogi i ruszył żwawo w dalszą drogę, aby w niedługim czasie znaleźć się na skraju wioski. Stojące przy drodze chaty tonęły w zieleni drzew i sadów, tworząc jak gdyby wieś-ogród, stanowiącą malowniczy widok — bliski i trudny do zapomnienia dla każdego z mieszkańców. Wtulone między drzewami stały zagrody — przeważnie dwubudynkowe, złożone z chałupy pod wspólnym dachem z oborą i osobno stojącej stodoły. Były też zabudowania trój-budynkowe, gdzie dom, budynki inwentarskie i stodoła stały osobno. Dachy były już w większości nie czterospadowe — jak dawniej przed wojną — lecz dwuspadowe, pokryte żytnią słomą na gładko, z narożnikami w schodki. Tylko kilka domów pokryte było gontami. Na niektórych budynkach widać było jeszcze ślady zniszczeń wojennych.

Ranek budził się właśnie dopiero, słychać było dobiegające z zabudowań odgłosy krzątających się ludzi.

W pierwszej i drugiej zagrodzie nie było nikogo na podwórzu, natomiast w trzeciej — po prawej stronie kamienistej, błotnistej i nierównej drogi — stał przy studni stary Pliszka i poił konia. Zobaczywszy idącego człowieka odwrócił głowę i zaczął się podejrzliwie przyglądać. Nie poznał jednak młodego Świętały — tych parę lat tu na wsi może niewiele znaczyło i niewiele by go zmieniło. Tam jednak te same lata jak gdyby liczyły się podwójnie, a może nawet potrójnie i zrobiły z niego poważnego młodego człowieka.

— Dobry dzień — odezwał się Wojtek.

— Na zdrowie — odpowiedział stary Pliszka. A że był to człowiek, który starał się zawsze wiedzieć o wszystkim co się we wsi dzieje, nie poprzestał na tym, lecz zapytał z ciekawością:

— A dokąd to idziecie młody człowieku?

— Do Świętałów, Wojtek jestem, nie poznajecie mnie? — padła odpowiedź.

— A.….. a….. a….., dyć rzeczywiście. Toś się zmienił przez te lata, że trudno cię poznać. A tu już myśleli wszyscy, że cię zastrzelili gdzie na tej wojnie. Matka cię opłakała, a inni to chyba nie bardzo się tym przejęli, bo i bez ciebie miejsca w izbie niewiele mają.

Słowa te ukłuły Wojtka, ale opanował się wspomniawszy, że ludzie we wsi za Pliszkami nie przepadali. Poszedł więc dalej, nie podejmując dłuższej rozmowy, a idąc spotykał co pewien czas inne znajome twarze. Niektórzy nawet go poznawali i witali serdecznym słowem mówiąc, że się domownicy na pewno ucieszą.

Wreszcie stanął przed domem rodzinnym i znów poczuł niespokojne drżenie. Przyglądał się, starając sobie przypomnieć wszystko to, co przed kilku laty opuścił i dostrzec różnice. Niewiele ich jednak było. Tak jak dawniej, stała trochę odsunięta od drogi, mała drewniana, pokryta strzechą chata. Ściany zewnętrzne były już nieco zmurszałe i odrapane. Z drogi widać było małe kwadratowe okno z lewej strony, wychodzące na północ. Wejście do izby znajdowało się od podwórza. Zresztą — nie tylko do izby, bo chata przedzielona ścianą — stanowiła także pomieszczenie dla żywego inwentarza. Od strony zachodniej i północnej ściany pokryte były gacią z liści — nie zdjętą jeszcze po ciężkiej zimie. Z kalenicy wystawał komin, z którego pospadały na słomiany dach odpryski kamienia.

Nieco dalej od drogi stała drewniana, pokryta również strzechą, niewielka stodoła. Spojrzawszy na nią pomyślał od razu Wojtek, czy jest jeszcze w niej coś zboża, zważywszy na to, że przecież był to już przednówek, który zawsze tak bardzo dawał im się we znaki, gdyż przymierali głodem. Od strony zachodniej przylegał do stodoły zbity z desek ustęp, który stanowił jak gdyby przedłużenie drewnianego płotu wykonanego ze sztachet. Z drugiej strony była otwarta przestrzeń, na której rosły dwie wierzby, brzoza oraz czereśnia, która zawsze na wiosnę sprawiała dzieciom wiele uciechy swymi dorodnymi owockami.

I jeszcze jedna rzecz była, którą od razu każdy przybysz musiał zauważyć — choćby z racji głośnego szczekania — to buda dla Burka, stojąca pod czereśnią. Było to stworzenie, które cieszyło się u domowników specjalnymi względami z racji swoich umiejętności w łowieniu szaraków. Teraz również Burek był pierwszym, który wyczuł przybysza i przycupnąwszy na tylnych łapach zaczął poszczekiwać, początkowo głośno, później zaś coraz bardziej nieśmiało i przekręcając głowę to na lewą, to na prawą stronę. Coś mu się nie zgadzało i nie wiedział jak ma reagować. Zachowywał się zresztą trochę podobnie do przybysza, który również stąpał nieśmiało.

Nadszedł jednak wreszcie moment, kiedy Wojciech Świętała stanął w progu rodzinnego domu po pięciu prawie latach nieobecności. Drzwi do chaty były już lekko uchylone — ojca bowiem nie było i z przyległej obórki dochodziły odgłosy jego krzątaniny. Pozostali domownicy spali jeszcze.

Pchnięte lekko drzwi otworzyły się na oścież i w chacie zrobiło się od razu jaśniej, tak że śpiące postacie zaczęły się poruszać. Jedna z nich nawet podniosła się i usiadła na łóżku — a była to najstarsza.

— Witajcie mamo! — te dwa proste krótkie słowa, wydawałoby się niewiele znaczące, zostały jednak wypowiedziane tak pełnym i szczerym głosem, że zawierały to co było w tym momencie najważniejsze.

— Wojtek! — odpowiedź była jeszcze krótsza, ale zawierała również wszystko to, co chciała powiedzieć mówiąca. Zerwała się jednocześnie z łóżka i boso, w koszuli podbiegła do syna. Rzadko o nim ostatnio mówiła, ale tylko ona wiedziała, że myśli niemal bez przerwy. Przez krótką chwilę przyciskała do piersi jego głowę, aż musiał się mocno pochylić, a potem trzymając go dalej odsunęła się nieco i patrzyła na jego twarz tak, jak gdyby chciała potwierdzenia, że to jest prawda.

— To ty żyjesz synu! — nie mogła pohamować drżenia głosu i nie mogła uniknąć wypowiedzenia tych słów, które zdradziły jej myśli.

— A po cóż miałbym umierać, mamo? Przecież teraz potrzeba takich jak ja — młodych i silnych. Toć nowy kraj mamy budować. — Chciał jeszcze powiedzieć coś więcej, ale w tym momencie zrobił się ruch na posłaniu — podnosiły się następne postacie i coraz to któraś wypowiadała podobne słowa:

— Wojtek przyjechał! Wojtek jest w domu! Wojtek wrócił z wojny! Wojtek — to słowo słychać było najczęściej.

Powstali wreszcie wszyscy z jego rodzeństwa, a było ich tam razem pięcioro: siostry: Halina, Bronka i najmłodsza Gienia oraz dwaj bracia: najstarszy Kazimierz i ostatni z rodu — najmłodszy Wiesław. Brak było tylko Stefana, który mieszkał z rodziną w sąsiedniej wiosce, która nazywała się Grabiny.

Zrobiło się od razu gwarno, jedni przez drugich zadawali pytania, oczywiście przede wszystkim na temat wojny i Wojtka w nim udziału. Potem ciekawość zeszła na inne tory — jakie są wieści ze świata, czy to prawda, że teraz będzie nam dużo lepiej, że głód już nie będzie zaglądał do chaty.

— Na pewno będzie nam lepiej — mówił Wojtek. — Teraz będziemy panami sami dla siebie.

— A bedziemy, bedziemy — odezwał się nagle w drzwiach jeszcze jeden głos. To gospodarz — Józef Świętała, posłyszawszy gwar z izby wiedział już, kto był tego powodem. Powitanie ojca z synem było bardziej męskie — podali sobie ręce w mocnym uścisku i cmoknęli z dwóch stron.

— To godos, ze teroz bedziemy panami — powtórzył stary. — A no zobocymy –wycedził wolno te słowa, jak gdyby nie bardzo dowierzając, że mogą się one ziścić.

I prawdę mówiąc trudno się było dziwić temu człowiekowi, który urodził się i dorastał w okresie, kiedy kraj znajdował się w niewoli. A i ojciec jego także przecież nie znał czasów świetności swojej ojczyzny i ta świadomość wniknęła w krew płynącą mu w żyłach. I przekazał tę świadomość razem ze swoją krwią swoim potomkom, a w tej świadomości było coraz mniej wiary w to, że znów kiedyś zostaną wypuszczeni z tej klatki na wolne, własne pola i drogi.

Jednocześnie wśród tego niedowierzania rodziły się wątpliwości i niepewność, czy teraz nie zostanie zaprzepaszczona szansa, która się nadarzyła i czy rzeczywiście ta wolność będzie pełna i całkowita.

— Powiedział Piłsudski zagranicy, że teraz to my sami sobą rządzić będziemy i swoją własną armię utworzymy, która naszych ziem będzie bronić — mówił Wojtek z dumą w głosie, jak gdyby chcąc wykazać znajomość rzeczy

— Tak, tak, Piłsudski mówi, Witos mówi, Daszyński swoje tyż godo — odparł ojciec — jest ich tam tylu, a wszyscy tak mądrze godają, ze jak sie słucho to az sie serce raduje jak nom to dobrze bedzie. Zeby sie uni ino w kuńcu dogodali. Bo jak sie między sobą kłócić zacznom, to moze być nie lepi jak przedtym.

— A już byście dali spokój z tą polityką — przerwała gospodyni domu.

— My to Witosa słuchać musimy, bo to jest chłop taki sam jak my — powiedział jeszcze tylko jedno zdanie Wojtek i zgodnie z wolą matki zmienił temat.

— To powiedzcie teraz, co się tu we wsi dzieje? — zapytał rozglądając się wokoło.

— Nic się nie zmieniło, Krystyna czeka na ciebie i na pewno się ucieszy, kiedy się dowie, że wróciłeś — pierwsza odpowiedzi udzieliła Bronka i była to odpowiedź, która chyba najbardziej zadowoliła Wojtka, chociaż próbował z trudem ukryć, że tak nie jest. Przez te ostatnie lata była to bowiem osoba, która zajmowała w jego myślach tyle samo miejsca co i rodzina. Nie zadał jednak na ten temat żadnego pytania, a uniknąć zakłopotania pozwolił mu gwar następnych głosów z informacjami.

— Ziemię podobno mają dawać — wtrąciła matka Julia — może i my coś weźmiemy, bo po prawdzie to nam się nie przelewa. Ale przecież na śniadanie jeszcze się coś niecoś znajdzie. Napal no w piecu Gienia, to usmażymy jajecznicę.

— A co tam u Stefana słychać? — zapytał Wojtek o nieobecnego brata.

Ano gospodarzą z Danką na tych swoich paru hektarach, kunia juz mają i jakoś tam sobie dają radę. Dochowali się juz gromadki, cworo mają — tym razem odpowiedzi udzielił Kazimierz, który też myślał już poważnie o założeniu rodziny.

Rozmawiali tak jeszcze przez dłuższy czas, jedni przysiadłszy na drewnianej ławie lub na brzegu łóżka, inni po prostu stojąc, a pośród tej rozmowy jedna myśl wszystkich trapiła, choć o niej głośno nie mówili. Było ich tu teraz ośmioro i wiedzieli, że długo tak razem żyć nie mogą w tej jednej izbie i na niecałych sześciu morgach ziemi. Ale na razie, chociaż przez tę krótką chwilę, czuli się szczęśliwi, a na twarzach ich widać było ożywienie i radość. Bo oto wreszcie coś zmieniło się w ich monotonnym ubogim życiu, coś zaświtało nowego, z czym będą mogli pokazać się we wsi. I dlatego mówili potem już o wszystkim, wyciągając nawet najdrobniejsze szczegóły, które dotychczas nie miały żadnego znaczenia. Było więc ważne i to, że koza ma małe i dużo mleka daje, że kury coraz więcej jajek niosą, że Halina sama uszyła sobie sukienkę, a młody Wiesio przyniósł jabłonkę, którą mu podarowali we dworze w Dworkowicach — gdzie chodził na zarobek — i zasadził ją za stodołą.

Kobiety zaczęły żwawiej krzątać się po izbie i wkrótce pokazał się ogień, a po pewnym czasie zdrożony Wojtek poczuł przyjemną woń jajecznicy. A kiedy na stole pojawił się bochenek upieczonego przez matkę Julię w chlebowym piecu chleba, wszyscy domownicy oczekiwali z dumą na jego reakcję. Bo przecież to był przednówek i o tej porze nie zawsze było co na stole położyć.

Rozdział 2

Motto: Szczęśliwy ten, kto oczekuje

i jest oczekiwany.


Rozejrzawszy się po gospodarstwie, wyszedł Wojtek Świętała poza zagrodę, gdyż chciał jeszcze na własne oczy zobaczyć dawno nie widzianą rodzinną wioskę i porozmawiać ze znajomymi.

Kiedy tak chodził po wsi, jedna myśl jak gdyby sama go opanowała: to on musi być teraz drugim po Stefanie, a pierwszym z pozostałych, który opuści dom rodzinny. Nie może przecież tam siedzieć i udawać, że coś robi. Bo tej roboty było tyle, że aż za dużo dla tych, którzy tam mieszkali. Wiedział, że na pewno matka będzie go powstrzymywać i przekonywać, że jest tu potrzebny, ale wiedział również, że nie może tam długo pozostać. Zastanawiał się tylko, jak to zrobi. Bo przecież nie pójdzie za parobka do dworu. Musi poza tym pomyśleć o tym, aby miał gdzie mieszkać nie będąc przeszkodą dla innych.

Wkrótce przyszła niedziela i nadarzyła się okazja do bliższych rozmów ze starymi znajomymi, tak z rówieśnikami jak i ze starszymi, którzy też chętnie słuchali tego co mówił. Przynosił bowiem wieści ze świata, który dla nich był znany tylko z domysłów i opowiadań przekazywanych z ust do ust, w które nie wiedzieli czy mają wierzyć.

W niedzielny kwietniowy ranek ubrał się Wojtek Swiętała w to co miał najlepszego i skierował w stronę kościoła. Dochodził już niemal do bramy, gdy rozległy się dzwony z wieży kościelnej. Pojedynczo, po dwoje i całymi grupkami szli zewsząd ludzie przyodziani w świąteczne szaty, prowadząc między sobą rozmowy na różne tematy. Odnosiło się wrażenie — a może i było tak naprawdę — że mówią do siebie przyciszonym głosem, jak gdyby obawiali się, aby nie spłoszyć wypowiedzianymi słowami czegoś, co przyniosło im ulgę i trochę szczęścia.

Drzwi do kościoła były szeroko otwarte, a po ich przejściu kobiety kierowały swe kroki na prawo, często z małymi dziećmi, natomiast po lewej stronie ustawiali się mężczyźni. W drewnianych ławkach siedzieli starsi już wiekiem mieszkańcy Wieśniowa, trzymając przeważnie w rękach różaniec, na którym przesuwali co pewien czas paciorki poruszając jednocześnie wargami przy odmawianiu zdrowaśków. Inni stali z boku i za ławkami.

Rozejrzał się Wojciech Świętała dyskretnym wzrokiem — tak, że trudno było nawet zauważyć lekkie ruchy głową — jak gdyby chciał i tutaj odnaleźć swoje wspomnienia i uchwycić zmiany jakie zaszły. Nie zauważył nic specjalnego, natomiast w pewnym momencie głowa jego zatrzymała się nieruchomo, niedostrzegalnie skręcona w prawą stronę, ze wzrokiem wyraźnie utkwionym w jedno miejsce. Początkowo nie był pewien, czy się nie myli, ale wkrótce tamta głowa odwróciła się w lewo i wtedy już wiedział, że to jest ona. Myśli jego cofnęły się naraz o kilka lat i w pewnej chwili uszło nawet jego uwadze, że wszyscy wykonują znak krzyża świętego. Zreflektował się jednak szybko i z niewielkim opóźnieniem nadrobił ten obowiązek chrześcijański, ujrzawszy jednocześnie przy ołtarzu znaną postać proboszcza wypowiadającego łacińskie słowa modlitwy.

Dostrzegł również Wojtek wzrok innych skierowany na siebie, a niektórzy wymieniali nawet ukradkiem jakieś uwagi na jego temat.

A potem wszystko potoczyło się jak za dawnych lat. A więc ofiarowanie, kazanie księdza proboszcza, który podniosłym tonem wzywał swoich parafian, aby myśleli nie tylko o doczesnym, ale i przyszłym życiu, podniesienie, przyjęcie Ciała Pańskiego i po ogłoszeniach parafialnych ta sama pieśń: „My chcemy Boga…”.

I tak samo jak dawniej zaczęli się wszyscy „wysypywać” z kościoła, zatrzymując się tu i ówdzie grupkami i wymieniając między sobą różne uwagi. Wychodzące z kościoła starsze kobiety ubrane były w długie spódnice z przednimi — wiązanymi w pasie — zapaskami oraz koszule z lnianego płótna i odświętne gorsety uszyte przeważnie z materiału wełnianego — tak zwanego kaszmiru lub z aksamitu i pluszu w różnych kolorach. Na głowach miały kolorowe, płócienne chusty, związane pod brodą. Panny ubrane były w spódnice zwane „sorcami”, wykonane z tkaniny granatowej, wiśniowej lub zielonej, dołem podszyte tasiemką. Niektóre miały w środku biały fartuch — płócienny lub perkalowy, ozdobiony haftem. Odświętne gorsety panien uszyte były z turkusowej wełenki. Koszule świąteczne panien — podobnie jak u starszych kobiet — miały kołnierzyk i mankiety wyszywane haftem. Odświętne czarne pantofelki dziewcząt zasznurowane były czerwonymi pasemkami na szklane guziki. Pod szyją miały czerwone korale z krzyżykiem lub medalionem. Panny nie nosiły chustek na głowie. Włosy miały uczesane na gładko — z przedziałkiem lub bez — upięte w jeden lub dwa warkocze, do których wplatały kolorowe wstążki.

Mężczyźni ubrani byli w spodnie uszyte z wełnianych tkanin samodziałowych o lnianej osnowie. Ich świąteczne koszule były z cienkiego płótna, ozdobione haftem na kołnierzyku, przodzie i mankietach. Na nogach mieli założone buty z cholewami, w które wpuszczone były nogawki spodni. Biedniejsi mieli drewniane pantofle. Ubiory odświętne mieszkańców Wieśniowa różniły się znacznie od tych codziennych, które — ze względu na biedę — były szyte przeważnie z płótna zgrzebnego. Chłopi zakładali na nogi trepy, które posiadały grubą drewnianą podeszwę, obitą skórą do połowy stopy albo nosili buty o drewnianej podeszwie i całym wierzchu skórzanym. Kobiety chodziły często do miasta boso i dopiero potem — ze względów oszczędnościowych — wkładały buty. Chłopcy i dziewczynki biegali latem boso, a w porze zimowej zakładali na nogi drewniane trepy.

Wojtek zatrzymał się zaraz po opuszczeniu kościoła, a właściwie został zatrzymany przez jednego z gospodarzy — a był nim Feliks Durlak, który pełnił teraz funkcję sołtysa. Wkrótce przyłączyli się do nich inni i zaczęła się ożywiona dyskusja na temat minionych i obecnych czasów.

Zaczęli od spraw wagi państwowej zastanawiając się nad tym co też Paderewski nowego „przyniesie”, mówili o niedawnych wyborach, a wreszcie doszli do własnych podwórek.

— Muszą ziemię dać tym, którzy jej potrzebują — mówili — dość już się nacierpieliśmy pod zaborami. Teraz mamy swoją władzę i sprawiedliwość być musi.

Słowa te wypowiadali coraz bardziej podnieceni, coraz głośniej, gestykulując rękami i z twarzami, na których widać było jednak obawę, czy rzeczywiście potrafią zmusić „tamtych” do spełnienia ich oczekiwań i żądań. Padające z ust jednych słowa ośmielały innych i dyskusja stawała się coraz bardziej gorąca, a wzajemna nieufność znikała w końcu niemal całkowicie. Zaczęli wreszcie iść powoli wzdłuż drogi w dalszym ciągu prowadząc ożywione rozmowy, ale coraz to kogoś ubywało, gdyż odchodził do swojej zagrody.

Został wreszcie i Wojciech Świętała sam, a idąc dalej rozmyślał o tym co tu usłyszał i zobaczył i zastanawiał się, jaki z tego wszystkiego wniosek dla niego samego wypływa. Niedługo jednak mógł rozmyślać, gdyż wkrótce dojrzał z oddali znajomą sylwetkę, która dopiero co właśnie oddaliła się od swych koleżanek. Przyspieszył kroku, a że w marszu był wprawiony jeszcze w czasie wojny, wkrótce zrównał się krokiem z idącą. Ta zaś odwróciła głowę i uśmiech pokazał się na jej twarzy, a wkrótce potem padły pierwsze słowa.

— To jesteś znowu — powiedziała poprawiając sobie uczesane na gładko ciemno-blond włosy z przedziałkiem w środku głowy.

— Dzień dobry Krystyno, co u ciebie słychać? — nie znalazł jakoś innych słów, chociaż czul, że chciałby powiedzieć coś innego, coś więcej, coś takiego, co zabrzmiałoby inaczej.

Podali sobie ręce i spojrzeli w oczy, jak gdyby chcieli odnaleźć w nich dawne wspomnienia i sprawdzić, czy pamięć o nich pozostała jeszcze. Dojrzeli widocznie wzajemnie to, czego oczekiwali, gdyż twarze ich stały się jak gdyby żywsze. Zaczęli iść wolno wzdłuż drogi i wkrótce posypały się z ich ust coraz śmielej wypowiadane słowa świadczące o tym, że odnaleźli w sobie te same istoty sprzed kilku lat.

— Co tak długo nie wracałeś? — zapytała w pewnym momencie Krystyna. — Przecież wojna się już dawno skończyła. W niewoli byłeś, czy co? — powiedziała z uśmiechem, jak gdyby wiedziała o tym, że tak nie było.

— Widzisz Krysiu — odpowiedział Wojtek z opadającą na czoło czarną czupryną, górując nad nią wzrostem — człowiek to dziwne stworzenie. Nieraz to chciałoby się cały świat zobaczyć i zrozumieć wszystko to, co na nim się znajduje. Ale im się jest dalej od swoich, to tym bardziej ich człowiekowi brakuje.

Twarz Krystyny w tym momencie stała się jak gdyby poważniejsza — szła patrząc prosto przed siebie i czekając na dalsze słowa.

— Był taki czas, że zastanawiałem się nawet — ciągnął dalej Wojtek — czy trzeba mi tutaj wracać. Ale kiedy rozejrzałem się wokół siebie i posłuchałem co inni mówią, to doszedłem do wniosku, że właściwie każdy myśli o tym samym: o tym mianowicie, co wyniósł z najwcześniejszych lat, co wokół siebie widział, słyszał i czuł, co było dla niego całym światem. I chociaż ten świat, najpierw mały — wokół matki, ojca, sióstr, braci, izby i podwórka, potem trochę większy — wioska, sąsiednie wioski, miasto, a potem cały kraj, to ten świat jest dla człowieka najważniejszy i największy. I choćby tamten daleki świat dał prawie wszystko to, co chciałoby się mieć, to i tak nie dałby wszystkiego. Bo to wszystko jest właśnie tutaj i tu jest moje miejsce. Dlatego tu wróciłem.

— Bardzo to zawikłanie powiedziałeś — rzekła Krystyna spoglądając na chaty po obu stronach drogi — ale myślę, że cię rozumiem.

— Wiesz co? — kontynuował Wojtek — wydaje mi się, że najgorzej to jest takim, którzy nie mają po co wracać. Tacy szukają szczęścia w różny sposób: w zawziętej pracy — i wtedy jest z tego pożytek, w draństwie — wtedy wiadomo, co z tego wychodzi, w szukaniu przygód — co czasami ulgę im daje. A są i tacy, którzy nie znalazłszy niczego, do czego lub kogo mogliby wracać, szukają śmierci i często ją znajdują, jeśli im nikt ręki nie poda.

Wkrótce rozmowa zeszła na inne tory: mówili o swoich rówieśnikach, ich zajęciach w gospodarstwie, a niebawem znaleźli się przed domem Krystyny. Spojrzawszy na duże, murowane budynki domu i obory, pokryte gontami, a także stojącą dalej stodołę, poczuł się Wojtek w pewnym momencie trochę niepewnie. Ale trwało to tylko ułamek sekundy i przystanąwszy na wprost Krystyny, która zatrzymała się przed wejściem do domu, zaczął coś mówić o pracy na kolei, patrząc jej śmiało w oczy z nadzieją, że to spotkanie będzie jednym z następnych.

Stojąc tak naprzeciw siebie, nie zauważyli nawet, że w pewnej chwili ukazała się w oknie jakaś kobieca twarz, która zaczęła im się ciekawie przyglądać. A zaraz potem otworzyły się drzwi i stanęła w nich ta sama postać.

Poznał ją Wojtek od razu i skłonił się wypowiedziawszy słowa pozdrowienia. Była to bowiem Sabina Kamińska — matka Krystyny.

— Chodź no Krysiu, bo trzeba obiad gotować — odezwała się odpowiedziawszy zdawkowo na powitanie. Stała przy tym dalej, jak gdyby obawiała się, że jej wola nie zostanie spełniona, gdy odejdzie.

— Zaraz idę — odpowiedziała Krystyna i spojrzała prosto w oczy Wojtka, a w tym spojrzeniu zobaczył wszystko to, czego pragnął i oczekiwał. Toteż z ust jego padły jeszcze tylko dwa słowa:

— Do widzenia.

Wolno odwróciły się ich postacie w dwie różne strony, a odchodzący Wojtek nie zwrócił uwagi na to, że czegoś tu brakowało. Widział się przecież dotąd z wieloma znajomymi i każdy witając go zadawał mu jakieś pytanie na temat jego losów w ostatnich latach, kiedy go we wsi nie było. A ta starsza kobieta nie uczyniła tego jednak.

Rozdział 3

Motto: Nie można żyć tylko

chlebem powszednim.


Minęła wiosna, przyszło lato, a razem z nim nowe nadzieje dla mieszkańców wszystkich wiosek, zwłaszcza zaś tych, którzy odczuwali duży głód ziemi. Ludzie mówili tylko o jednym: o podziale ziemi, którego spodziewano się niemal natychmiast po uchwaleniu przez Sejm odrodzonego państwa polskiego Ustawy o reformie rolnej.

— Przecież mamy teraz swój własny rząd, swoich ludzi w Sejmie — mówili do siebie — Witos, Rataj, Korfanty — wymieniali nazwiska tych i innych, na których oddawali swe głosy w wolnych, demokratycznych wyborach.

— Teraz będzie u nas jak w Ameryce — dodawali inni — przecież nawet sam premier Paderewski spotykał się z prezydentem Wilsonem. A i zagranica pomóc podobno obiecała — szeptali jeszcze inni — aby nam choć trochę wynagrodzić te lata, kiedyśmy w niewoli przebywali. A zaborcy w gruzach teraz leżą i już nas łupić nie będą. Będziemy pracować dla siebie samych.

Myślał i Wojciech Świętała o tych sprawach, a także rozmawiał z innymi. Nie spodziewając się jednak rychłego podziału ziemi — jeśliby taki w ogóle nastąpił — rozglądnął się za pracą i wkrótce nadarzyła się dla niego okazja na kolei. Dawało mu to dużo zadowolenia — tym bardziej, że o pracę nie było łatwo, gdyż Wieśniów — podobnie jak inne wsie — był bardzo przeludniony. Ponadto nie czuł się już niepotrzebny i pomagał rodzinie oddając matce cześć zarobionych polskich marek. Bywało czasami i tak, że miał wolne dni i wtedy pomagał trochę w gospodarstwie, co okazało się szczególnie pomocne, gdyż stary Świętała ostatnio coś niedomagał.

Wydawało mu się czasami, że powinien być szczęśliwy, bo przecież był wreszcie wśród swoich. A jednak czegoś mu brakowało. Bronił się przed tymi myślami, ale one ciągle wracały niczym płynąca rzeka, którą ktoś chciałby zawrócić i skierować jej strumień w odwrotnym kierunku, a ona uparcie wracała z powrotem. W okresie tym widział się parę razy z Krystyną i rozmawiali ze sobą przelotnie. Któregoś dnia, kiedy wracał z pracy — a słońce chyliło się już ku zachodowi — spotkali się znowu.

— Witaj Krystyna — pierwszy odezwał się Wojtek z widocznym zadowoleniem.

— Dzień dobry albo raczej dobry wieczór — odpowiedziała przyjacielskim tonem. — Jak ci się tam pracuje na tej kolei? Słyszałam, że harujesz za dwóch. Jak tak dalej pójdzie, to czuję, że niedługo pół wioski wykupisz. Ale myślę, że mnie oszczędzisz.

— Kpij sobie ze mnie, kpij — to jedna sprawa, a potargować to się możemy. Podobno w niedzielę zabawa ma być w remizie, chętnie bym jeszcze więcej twoich kpinek posłuchał.

— Jak przyjdziesz, to i posłuchasz, ale nie wiem, czy pozwolenie od swojej mamy dostaniesz — spojrzała znacząco na zaskoczonego Wojtka.

— Widzę, że ty jednak nie ta sama jesteś, jak ta, co cię lat temu parę we wsi zostawiłem.

— A pewnie, że nie. Co ty myślisz, że sobie po świecie hulałeś, a ja tu jak zakonnica siedziałam? Niewiele brakowało, a już byś mnie mężatką zastał, tak się bujnęłam niedawno w jednym z Jędrzejowa, który tu przejazdem był.

— No to już mnie całkiem dobiłaś. Musze się chyba dobrze zastanowić nad tym wszystkim.

— Lepiej się nie zastanawiaj, bo jeszcze co mądrego wymyślisz. Widzę, że na tej wojnie tak spoważniałeś, że nawet pożartować z tobą nie można. Tak, że jesteśmy kwita, bo wygląda na to, że i ty nie ten sam jesteś, który w czternastym roku w rekruty poszedł.

— Tak, to jest pewne, że nie ten sam, myślę zresztą, że nie tylko czas nas zmienił. Żyjemy przecież teraz w zupełnie innym świecie. Wolny kraj mamy, a że zrujnowany, to trzeba go z ruin podnieść. Wtedy i jemu i nam będzie lepiej.

— Żebyś tylko znowu wojować nie poszedł, bo przecież się jeszcze nie skończyło. Na wschodzie znowu się biją.

— Może się wreszcie dogadają. Przecież już wszyscy dość mają tego zabijania i kaleczenia się nawzajem.

Rozmawiali tak jeszcze przez dłuższy czas idąc obok siebie wolnym krokiem, a w końcu rozeszli się z zapewnieniem, że się spotkają w niedzielę, a więc za niespełna trzy dni. Były to dla Wojtka dni jak gdyby inne od tych poprzednich i nawet w jego zachowaniu coś się chyba zmieniło.

— Widzę, że ci widać dobrze idzie Wojtuś — zagadnęła go bowiem matka w sobotę — cieszy mnie to bardzo, bo jak widzę że moje dzieci zadowolone, to i mnie lżej na duszy i żyć się chce lepiej. Żeby tylko Wiesiowi się jeszcze poprawiło, bo jak patrzę nieraz na niego, to mi się wydaje, jakby mi w oczach niknął.

— A tak mamo, masz chyba rację — odrzekł syn — nawet nie mogę narzekać ostatnio. A co do Wiesia, to rzeczywiście musimy coś zrobić, bo i ja widzę, że nawet od mojego przyjazdu to on jakby nie ten sam. Blady się zrobił, wychudł i tak ciągle pokasłuje. Wezmę w przyszłym tygodniu pieniądze, to go wyślemy do doktora.

— Daj spokój Wojtuś, toć ty i o sobie musisz pomyśleć. Dorosłyś już przecie i trochę grosza dla siebie też musisz mieć.

— Wystarczy mi, jeszcze się dorobię, a teraz najważniejsze, żeby Wiesio „do siebie przyszedł”.

Wypowiedziawszy te słowa zamyślił się przez chwilę i mruknął jak gdyby do siebie: — Trza brać za rogi ten świat.


Mijały dni i tygodnie i przyszły takie chwile, kiedy myśli Wojtka były już zupełnie inne, a właściwie wyglądało tak, jak gdyby w ogóle ich nie miał i tylko robił to samo co wszyscy — na wiejskiej zabawie. Wypił więc parę kieliszków gorzałki z Antkiem Podgórskim i Jasiem Kalitą, opowiedział im kilka przygód z potyczek wojennych, wysłuchał i on od nich najświeższych wiadomości o tańczących pannach, a wreszcie zaczęli się i oni zabierać do tańca.

— To chodź Wojtek, musisz zobaczyć, jak nasze panny teraz tańcują, boś ich chyba po powrocie jeszcze nie próbował — powiedział niby żartem Jasiu. — A muszę ci powiedzieć, że nawet jest teraz w czym wybierać. Może cię już zapomniały, więc jak chcesz, to cię przedstawię. Przeździk do bębna właśnie podchodzi, to chyba jakiegoś obertasa utną. Jakoż w istocie rozległy się wkrótce dźwięki skrzypiec, a potem klarnetu i głośne uderzenia pałki wybijającej takty skocznej melodii. Zerwali się więc wszyscy z animuszem zwiększonym zawartością wypitych kieliszków

Wojtek zawahał się przez chwilę, sprawiając wrażenie jak gdyby myślał o czym innym, ale również podszedł szybkim krokiem do Ewy Zadrożnej i wkrótce zmieszał się z wirującymi parami. Próbował coś do niej mówić, ale pośród tego hałasu niewiele mogli się dogadać, więc tylko migały ich roześmiane twarze. Przez te kilka chwil zapomniał o wszystkich troskach, o tym co było i co go czeka i tańczył zawzięcie, tak że niebawem poczuł jak koszula przykleja mu się do pleców. Parę minut minęło i wracali właśnie ze środka sali pod ścianę, gdy zamglony nieco wzrok Wojtka napotkał znaną mu sylwetkę. Odprowadziwszy Ewę, skierował swe kroki w tamtym kierunku, a gdy był już w pobliżu, odezwał się przyjacielskim tonem:

— Dzień dobry Krysiu.

— Dzień dobry — odpowiedziała patrząc w drugą stronę, po czym zwróciła się do stojącej obok niej Zuzi Kaliskiej:

— Jak byłyśmy ostatni raz, to nie było tylu pijanych.

Przerwa trwała krótko i znów rozległy się tony skocznej tym razem polki.

Wojtek ukłonił się przesadnie nisko Krystynie, tak że głowa jego znalazła się niemal na wprost jej kolan i jednocześnie w sposób wyszukanie szarmancki powiedział:

— Czy mogę prosić do tańca?

Spojrzała na niego z poważną miną i zrobiła parę kroków w kierunku środka sali, a wkrótce potem znaleźli się pośród tańczących par.

— Coś mi się wydaje, że nie jesteś dziś w humorze — zbliżył się do jej ucha, chcąc przekrzyczeć hałas.

— Za to ty jesteś bardzo wesoły — usłyszał poprzez krzyki i dźwięki muzyki — i gorzałka ci widzę służy.

— No nie przesadzaj, wypiliśmy trochę z Antkiem i z Jasiem, ale przecież nie jestem pijany.

Tańczyli potem przez pewien czas w milczeniu, od czasu do czasu spoglądając tylko na siebie, jak gdyby chcieli odczytać nawzajem własne myśli. Wkrótce ucichły dźwięki kapeli i znaleźli się znowu pod ścianą.

— Chodźmy lepiej na świeże powietrze — odezwał się Wojtek — bo strasznie tu tłoczno i duszno.

— Myślałam, że z ciebie lepszy tancerz — odparła w odpowiedzi Krystyna — gdzie ty tak siły straciłeś? Po dwóch tańcach już odpoczywać chcesz? — mówiąc te słowa skierowała jednak swe kroki w stronę wyjścia z sali, widząc że muzykanci usiedli do odpoczynku.

Nie byli zresztą jedynymi, którzy wychodzili — wokoło słychać było gwar głosów, śmiechy i wesołe śpiewy podchmielonych młodzianów. Wyszedłszy z sali zaczęli iść wolnym krokiem w milczeniu, aż wreszcie Krystyna przerwała tę narastającą między nimi barierę:

— Co tak nic nie mówisz? Dopiero taki wesoły byłeś, a teraz tak spoważniałeś jak wójt na zebraniu. O czym tak myślisz?

— Zastanawiam się, czy mi kto nogi nie utrąci, jak zobaczy że z tobą spaceruję. Przecież tu na pewno masz wielbicieli nie mało.

— Mam paru, ale możesz się nie obawiać, bo osiłkami nie są. I chociaż ty też na osiłka nie wyglądasz, to myślę, że dałbyś sobie z nimi radę. A jeżeli nie, to w razie potrzeby ja cię obronię.

— Jeśli tak, to co innego. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że kiedyś i ja będę mógł wziąć cię w opiekę.

— Nadzieja — matka głupich, ale nie przejmuj się; jak będziesz szukał, to i znajdziesz — powiedziawszy te słowa roześmiała się głośno i tak szczerze, że i na twarzy Wojtka ukazał się uśmiech.

— Jak tam u ciebie, po żniwach już jesteś? — zmienił nagle temat, chociaż na pytanie to znał właściwie odpowiedź, bo wiedział przecież, że we wsi jeszcze zwózki zboża nie zaczęto.

— A tak, już niedługo chleb będę piekła z nowej mąki. Nie widzisz, jakie mam spracowane ręce i odciski od sierpa?

— Na razie nie widzę, ale chętnie zobaczę, bo jestem ciekawy czy mówisz prawdę i czy rzeczywiście taka pracowita jesteś — mówiąc to ujął jej dłoń i podniósł lekko do góry, ale ona odsunęła ją grzecznie acz zdecydowanie.

— Muszę chyba uwierzyć na słowo — widząc to powiedział Wojtek.

— Gdybyś był dobry, to przyszedłbyś kiedy do pomocy, bo pogoda coś niepewna, a żyto już suche „na garściach” leży i trzeba go w snopki powrósłami ze słomy wiązać i do stodoły zwozić. Przydałbyś się do podawania tych snopków.

— Jeżeli tylko do tego, to chyba zrezygnuję; wolałbym ciebie nosić.

— Nie uniesiesz, ale na wszelki wypadek to cię w tańcu wypróbuję. Właśnie słychać harmonię, to możesz pokazać, na co cię stać.

— Skoro taka z ciebie baletnica, to chodźmy — odrzekł na to Wojtek i skierowali swe kroki w stronę dochodzącej do ich uszu melodii.

Wkrótce znaleźli się na sali pośród innych wirujących par, później znów była przerwa, zmieszali się z tłumem, spotkali ze swymi rówieśnikami, którzy zaciągnęli ich do bufetu, gdzie i Krystyna napiła się mimo sprzeciwu trochę wódki, namawiana przez innych. Potem znowu tańczyli i bawili się wesoło do późnego wieczora.

— Muszę już iść, bo jutro trzeba wcześnie wstawać do żniw — powiedziała w pewnym momencie Krystyna i mimo próśb, aby jeszcze została, znaleźli się niebawem na drodze wiodącej do jej domu.

Kiedy zniknęli już w ciemnościach nocy, rozjaśnionej tylko blaskiem księżyca i gwiazd, ujął ją pod rękę i wolnym krokiem szli przez pewien czas obok siebie w milczeniu.

— Był taki czas — zagadnął w pewnej chwili Wojtek — kiedy myślałem, że już nigdy nie zaznam nawet odrobiny szczęścia. Ale nie rozczulałem się nad sobą — zresztą na to nie było czasu. A poza tym tacy jak ja byli przecież wszyscy — więc uważaliśmy za normalne to, co się wokół nas działo. Nawet nie przyszło mi wtedy do głowy, że w ogóle można żyć inaczej, tak na przykład jak dziś. Ale pośród tego wszystkiego zawsze w końcu kładliśmy się spać — oczywiście nie zawsze o tej samej porze i nie zawsze na tak długo jak chcieliśmy; ale żeby wyżyć musieliśmy spać.

I nie wiem, czy mi uwierzysz, ale zawsze wtedy, czasami bardzo krotko — na sekundy, bo oczy same się zamykały, a kiedy indziej nieco dłużej — gdy było trochę wytchnienia — wtedy właśnie myśli wracały tutaj, do tych bliskich, znajomych, niezapomnianych. I nie wiem też, czy mi uwierzysz, ale zawsze wśród tych niezapomnianych byłaś i ty. Tylko czasami — niby kuszenie diabła, przychodziła jeszcze jedna myśl — czy ona chociaż raz też tak pomyśli, czy został w niej jakiś ślad?

— Naprawdę tak było, jak mówisz? — zapytała Krystyna, a w głosie jej dało się odczuć wyraźne zadowolenie. — To muszę ci powiedzieć — dodała uśmiechając się — że ja byłam lepsza od ciebie; bo nie tylko wtedy myślałam o tobie, kiedy szłam spać, ale całymi dniami i nocami.

— Ty sobie wyraźne kpiny robisz ze mnie, a ja mówię całkiem poważnie — rzekł Wojtek zaskoczony tymi słowami i wytrącony z nastroju.

— Bo ja nie lubię takich poważnych rozmów — odpowiedziała Krystyna.

— Może masz i rację, na pewno byłoby lepiej, gdybyśmy mogli brać wszystko na wesoło, ale cóż, kiedy nie zawsze się tak daje.

Zamilkli na chwilę oboje, zwolnili jeszcze bardziej kroku, a wreszcie zatrzymali się całkiem na skraju drogi i stali tak przez pewien czas zwróceni twarzami do siebie, patrząc sobie prosto w oczy. Gdyby światła było więcej chciałby ktoś odczytać coś z tych dwóch twarzy, dostrzegłby na pewno coś, co dałoby się określić krótko: wzajemne czegoś oczekiwanie. W pewnej chwili on zbliżył się jeszcze bardziej, przygarnął ją do siebie prawą ręką, a ona położyła swoją głowę na jego piersi.

— Więc nie dowierzasz mi? — padło z jego ust pytanie.

— Wierzę ci, ale nie chcę, abyś ty całkiem mną zawładnął. Chcę pozostać sobą i być równą tobie.

— To dobrze, że tak chcesz, bo tak powinno być. I nie obawiaj się z mojej strony niczego. Jeśli każesz mi iść, pójdę w każdej chwili, chociaż to nie będzie dla mnie łatwe. Ale twoją prośbę spełnię. Jeśli jednak dojrzę swoje szczęście, które ty będziesz podzielać, to wierz mi, że nie ustąpię tak łatwo. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby to ocalić. Bo w przeciwnym razie niewiele byłbym wart.

— Chodźmy już — powiedziała w pewnej chwili Krystyna i wkrótce wolnym krokiem zbliżyli się do jej domu, a kiedy już tam byli, ona powiedziała pierwsza:

— Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedział i lekko przyciągnął ją do siebie, a potem złożył na jej ustach pocałunek, na co ona nie protestowała. Chwilę później podążali już każde w swoim kierunku.

Rozdział 4

Motto: Kto chce poznać smak miodu,

musi najpierw poznać smak goryczy.


Powoli i spokojnie zbierali chłopi z pól swoje plony, jedni więcej, inni mniej, ale praca szła im tego lata jakby raźniej i mimo niedostatku w niejednym domu, waśnie zdarzały się rzadziej, a pogoda chociaż na niebie nie dopisywała, w rodzinach była coraz częstszym gościem. Ciągle słyszało się głosy, że teraz to chce się pracować, bo to wszystko dla siebie, a nie tak jak jeszcze niedawno pod zaborami, a potem bez przerwy wśród zawieruchy wojennej.

Łatwo jednak nie było, gdyż około sześćdziesiąt cztery procent były to gospodarstwa poniżej pięciu hektarów i zajmowały około piętnaście procent ogólnego obszaru ziemi uprawnej — w tym było dużo takich poniżej dwóch hektarów. Natomiast niecały jeden procent wszystkich gospodarstw rolnych stanowiły majątki obszarnicze i skupiały blisko połowę ziemi uprawnej.

Ci chłopi, którzy nie mieli koni, używali do uprawy pól krowy, którym nakładali na karki drewniane jarzmo. Było jeszcze dużo pługów tak zwanych koleśnych, w których tylko „odkładnice” były żelazne — robione przez kowala — a pozostałe części były drewniane. Także brony były często z drewnianymi zębami. Zboże żęto sierpami i robiły to przeważnie kobiety, starając się, aby ziarno nie wysypywało się z kłosów i nie niszczona była słoma. Ścierniska grabiono drewnianymi „grabiorkami”, a potem biegające boso po ścierniskach dzieci zbierały jeszcze pojedyncze kłosy. Czasami także dzieci za zgodą „dziedzica” — jak go nazywano — zbierały także kłosy zbóż z dworskich pól. Tylko do koszenia siana stosowano kosy. Widły też były drewniane o dwóch lub trzech zębach — wykonane z odrośli gałęzi drzew. Do zwożenia zboża i siana chłopi mieli drabiniaste wozy, których koła były często „bose”, to znaczy koła nie były okute żelaznymi obręczami, gdyż właścicieli nie było na to stać. Kiedy zboże było już w zapolach stodół, gospodarze lub ich dorośli synowie młócili go na klepisku cepami.

Ziemniaki sadzono „pod motykę” — sercowatą żelazną z długim drewnianym trzonkiem, a do kopania używano motyki z trzema lub czterema żelaznymi zębami. Potem ziemniaki zwozili chłopi wozem z „dechami” — bocznymi i spodnią.

W miarę upływu czasu — po zakończeniu żniw — rozmowy zaczynały być coraz bardziej nerwowe, a narzekania i skargi słyszało się coraz częściej. Mijały bowiem dni, tygodnie, a potem i miesiące i niewiele się na wsi zmieniało. Ziemi nie przydzielano nikomu, nawet tym najbardziej potrzebującym. Toteż w miarę upływu czasu, rozmowy stawały się coraz cichsze, coraz bardziej niecierpliwili się ludzie — zdezorientowani i niepewni jutra. Liczyli przecież na to, że jeszcze tej jesieni obsieją przydzielone im grunta, a tu się zapowiadało, że znowu będzie taki sam jak zawsze przednówek. Zamiast ziemi, słyszeli znów tylko żądania i agitacje, aby wstępowali ochotniczo do armii dla wspierania wojska, które nie dawało sobie rady z Rosją Sowiecką — jak ją teraz nazywali. Słyszeli też obietnice, że po wygraniu tej wojny będzie im już naprawdę dobrze, a ziemi nie zabraknie dla nikogo. Ale oni mieli już dość tych wyrzeczeń i przestawali wierzyć, że to się kiedyś skończy.

Zawiedziony był również i Wojciech Świętała. Słyszał bowiem, że przy podziale ziemi mają być specjalnie uwzględniani żołnierze, którzy brali udział w wojnie. A on przecież i w Legionach u Piłsudskiego służył, więc tym bardziej liczył na to, że zostanie mu to wynagrodzone. Spotykali się coraz częściej z Krystyną, tak że znajomi zagadywali go już na ten temat, bo we wsi te sprawy zawsze budziły ciekawość i były odwiecznym tematem rozmów.

Któregoś dnia wieczorem Krystyna jak zwykle krzątała się po izbie, a stary Kamiński prowadził dysputę z żoną na temat planowanego obsiewu pól. W pewnym momencie matka odezwała się tymi słowy:

— A mnie się wydaje, że ci się pomoc szykuje, tylko że nikt nas o to nie pyta, czy nam ta pomoc będzie potrzebna. Przecie Krysia z Wojtkiem Świętałowym to się tak prowadzają, jakby już co najmniej po ślubie byli.

— A no przecie dorosła już, to jej zabraniał nie będę, swój rozum ma — odrzekł na to gospodarz i na twarzy jego widać było wyraźnie, że szykuje się przykra rozmowa.

— A ja ci mówię, że dorosła może i ona jest, ale rozumu to chyba za dużo nie ma.

— Co mamusię znowu ugryzło? — wtrąciła gniewnym głosem Krystyna.

— Ty mi z gryzieniem nie wyjeżdżaj, bom ja twoja matka i od małego cię chowam, a com się przy tym namordowała, to ty tego nie wiesz. I ja na zmarnowanie cię nie dam, boś ty moja córka i ja o twoje dobro musze zadbać.

— Jak mama taka dobra, to najlepiej będzie, jeżeli mnie zostawi w spokoju. Ja też potrafię o swoje dobro zadbać; przecież mnie bardziej na tym zależy, niż mamie.

— Zależeć to ci może i zależy — odparła stara Kamińska głosem nie wróżącym nic dobrego — aleś głupia boś młoda i jak głupstw narobisz, to potem z płaczem do mnie przyjdziesz, a wtedy będzie za późno. Dlatego muszę teraz za ciebie myśleć. Nie dam cię za Wojtka i koniec! Już mnie tu pytali o ciebie tacy, którzy potrafią to co potrzeba i gospodarstwa mają jak się patrzy.

— Co kto potrafi to mama nie wie, a gospodarstwo to każdy mieć może — odpowiedziała córka a słowa te do pasji doprowadziły jej matkę.

— Ty się zastanów co mówisz! — wrzasnęła — bo jeśli tak jest jak powiedziałaś, to mu kiedy łeb rozwalę, temu twojemu kochasiowi.

— Przestań matka — wtrącił się do rozmowy gospodarz domu — przecie Krysia nie dziecko, a wychowała się jak należy i ja się o nią nie boję.

— Ty się nigdy o nic nie boisz — zaperzyła się jego żona, ale zagryzła wargi i nie powiedziała nic więcej, nie znalazłszy sprzymierzeńca w mężu.

W tym momencie w oczach Krystyny ukazały się łzy, rzuciła trzymaną w ręce ścierkę i wybiegła z izby, mijając się po drodze ze swym bratem Bogdanem, który właśnie wchodził.

— Co się tu dzieje? — zapytał wszedłszy do środka.

— A dzieje się, dzieje –odpowiedziała mu matka ze złością — nie wiesz to, co Krysia wyprawia z Wojtkiem?

— Nie wiem i nie moja to sprawa — odrzekł Bogdan i wyszedł do sąsiedniej izby.

Pozostali w kuchni tylko starzy Kamińscy i przez pewien czas panowała grobowa cisza, aż wreszcie on powiedział:

— Tym sposobem to nic nie zwojujesz, a tylko sobie wszyscy kłopotu narobimy i na pośmiewisko ludzkie się narazimy.

— To według ciebie dobrze tak będzie? Weźmiesz go tu do nas? Bo przecież tam nie będą gospodarować ani mieszkać. Gdzie i na czym?

— Po prawdzie to muszę powiedzieć, że z tego Wojtka niegłupi chłopak jest, ale i to rację masz, że niełatwo by im było. Ale może się dorobią. Przecież i mój ojciec niewiele miał, a i my jak byliśmy młodzi, też nie mieliśmy tego co teraz. Najważniejsze to rozum swój mieć i dobrze go użyć. A co do tego, to obojgu zarzucić nic nie można. Z tego co ja widzę, to oni prawdziwie się kochają i bez siebie się obejść nie mogą.

— Gadaj co chcesz, ale samym kochaniem żyć nie będą. A na razie niewiele więcej mają — powiedziała na to Kamińska, ale coś się w niej załamało, bo po chwili dodała: — Że mnie złość poniosła to też prawda, bo nie lubię, jak mi własne dzieci pyskują, ale prawdę mówię, że cieszyć się z czego nie mamy. Powiedziawszy to wyszła z izby i zaczęła się rozglądać za córką, a nie widząc jej nigdzie, krzyknęła głośno: — Kryśka! Chodź do domu kończyć to zmywanie, bo trzeba iść spać.

Nie czekając wróciła do domu i sama zajęła się garnkami.

*

Kilka dni po rozmowie z matką Krystyna szła do sklepu, gdyż kończyły się już w domu zapasy nafty, soli i innych drobiazgów, gdy nagle usłyszała za sobą głos:

— Dokąd to się panienka wybiera? Może mogę w czym pomóc?

Odwróciła lekko głowę i zwolniła nieco kroku, ale nie zatrzymała się i nie poczekała na Wojtka — bo on to był właśnie. Ten zaś przyspieszył kroku, a potem niemal biegnąc dopędził ją i chwycił za rękę.

— Poczekałabyś na mnie, bo jeszcze pomyślę, że uciekasz przede mną a ja przecież złych zamiarów nie mam. — To mówiąc spojrzał na nią szukając jej wzroku, ale nie znalazłszy go cofnął rękę, a twarz jego zmieniła się momentalnie. Przez chwilę szli obok siebie nic nie mówiąc, aż wreszcie on przerwał milczenie.

— Widzę, że chmury nadciągają, nie wiem tylko z której strony, więc może mi powiesz, to spróbujemy je rozpędzić.

— Nic się nie martw — odrzekła na to Krystyna patrząc w drugą stronę — dzisiaj deszcz, jutro pogoda, tak to zwykle bywa. A ty gdzie lecisz? — zapytała.

— Tu nie o to chodzi, gdzie ja lecę, tylko żebyś mi powiedziała, co cię gnębi. Bo przecież widzę, że nie jesteś ta sama, co zawsze.

— To sobie odmienisz, jeśli mówisz, żem inna. Może nawet lepiej tak będzie, bo jedna i ta sama ciągle to by ci się znudziła.

— Lubię bardzo słuchać twoich żarcików, ale tym razem gorzkie one są. Skoro ty nie chcesz mówić, to ja to zrobię, bo wydaje mi się, że wiem, o co tu chodzi. Nie pozwalają ci się ze mną spotykać, tak?

— Ja pozwolenia nie potrzebuję, bo dzieckiem nie jestem — rzekła ze złością. — Powiedziałam ci już, żebyś się mną nie przejmował, więc daj mi spokój.

— Skoro tak sobie życzysz, to chyba zawrócę. — Mówiąc to zwolnił nieco kroku i dodał: — Nigdy bym sobie nie darował, gdybyś przeze mnie miała być zawsze taką, jaką cię dzisiaj spotykam.

— To trzeba było w ogóle tutaj nie wracać! — niemal krzyknęła. — Chcesz, to pójdę z tobą, nie chcesz, to zawrócę — tyle tylko potrafisz?! — Bardzo łatwo ci to przychodzi.

— Łatwo się może i mówi, ale trudniej to zrobić. Żebyś tak chciała ze mną jechać, to bym cię wywiózł gdzie, choćby do Ameryki.

— Gdzie mnie tam do Ameryki. Ja to się tu wychowałam i tu chcę żyć, a co do ciebie, to widzę, że ci jeszcze nie wywietrzał z głowy ten świat, któregoś skosztował. A przecież jeszcze niedawno sam mówiłeś, że dla ciebie cały świat to tutaj jest i dlatego tu wróciłeś. A teraz chcesz uciekać, bo ci się wydaje, że tam gdzieś to łatwiej będzie. Myślisz, że tam to ktoś lub coś czeka na ciebie? Tam tak samo jak tu, musisz zaczynać z niczego.

— Tak, z niczego — powtórzył wolno jej słowa, a ona zrozumiała, co teraz myśli i ująwszy go pod rękę, powiedziała:

— Będziemy zaczynać z niczego, tak jak wszyscy młodzi.

Słowa te zdumiały Wojtka, spojrzał jej w oczy, ona odpowiedziała mu wzrokiem nic nie mówiąc i szli tak przez pewien czas w milczeniu — ona z rozpogodzoną twarzą, sprawiając wrażenie, jak gdyby zapomniała całkowicie o wszystkich przykrych dla siebie chwilach, a ten nastrój udzielił się również jemu. Jednakże już po paru chwilach twarz jego spoważniała i widać było, że wewnątrz wzbiera w nim jakieś postanowienie. Oto otrzymał bowiem dowód na to, czego oczekiwał. I teraz wiedział już, że nie może zrobić zawodu — sobie i jej. Bo przecież ona wierzyła w niego tak mocno, wierzyła w to, że on potrafi rozwiązać wszystkie problemy ich obojga, że nawet nie próbowała sama zastanawiać się nad tym wszystkim.

Ale jak to zrobić? — nie wiedział jeszcze tego, ale wiedział już, że Krystyna będzie jego jedyną i dla niej poświęci swoje życie i wszystkie swoje siły.

— No to wracaj już — powiedziała nagle wesołym tonem i znów spojrzała mu w oczy, a on odpowiedział jej pojrzeniem i słowami:

— Teraz już mogę wracać, bo ty jesteś moja ukochana Krystyna.

Odprowadzając się wzrokiem poszli dalej, każde w swoją stronę.

Rozdział 5

Motto: Kochać można wszystko,

cokolwiek jest na świecie.


Szybko upływał czas — a przynajmniej tak się wszystkim wydawało — że to już dawno było, kiedy skończyła się niewola i wojna. Ludzie przywykli do codziennej pracy — po żniwach zaorali swoje pola i obsiali, rzucając rękami w rolę żyto, pszenicę i inne ozime ziarna. Później przyszły wykopki i jak zwykle była to okazja do wielu rozmów, gdyż jedni do drugich przychodzili i wspólnie wygrzebywali motykami z ziemi ziemniaki, a potem zawozili na wozach ciągnionych przez konie, lub — jeśli ich kto nie miał — przez krowy, do swoich piwnic, a jeśli się nie mieściły — do kopców.

Tak minęła jesień i zbliżały się święta Bożego Narodzenia — drugie święta w odrodzonym kraju, uznanym już na początku roku przez większość państw, ale rozdzieranym jeszcze różnymi konfliktami zewnętrznymi i wewnętrznymi. Nieokrzepła jeszcze władza młodego państwa podejmowała różnorodne wysiłki w celu unormowania sytuacji w kraju i ostatecznego ustalenia granic. Ale nic nie wskazywało na to, aby to miało szybko nastąpić. Zewsząd otaczali kraj nieprzyjaźnie usposobieni sąsiedzi, z którymi nieufna — szczególnie do państw, które jeszcze niedawno były zaborcami — władza polska nie potrafiła się porozumieć. Brak silnych sprzymierzeńców zmuszał do przyjmowania decyzji Rady Najwyższej, z którymi społeczeństwo nie chciało się pogodzić.

Zaledwie kilka miesięcy minęło od zakończenia pierwszej wojny światowej i rozpoczęła się niewypowiedziana wojna polsko-bolszewicka. Chodziło o Kresy, które wtedy nie należały właściwie do nikogo, chociaż i Polska i Rosja sowiecka rościły sobie do nich pretensje. Sytuacja w obu krajach była katastrofalna. W Rosji w wyniku wojny i rewolucji, a w Polsce dlatego, że przez cztery lata pierwszej wojny światowej front wschodni przetaczał się przez ziemie polskie tam i z powrotem. Józef Piłsudski nie zważał jednak na to — ogłosił wolność dla Litwy, armia polska zajęła Wilno, a w lipcu 1919 roku wszystkie trzy największe miasta Kresów: Wilno, Mińsk i Lwów były bezpieczne. Piłsudski zabronił wojskom polskim iść dalej, nie chcąc być tak nierozważnym jak kiedyś Napoleon. Rozpoczęły się rokowania pokojowe, ale mało kto wierzył, że zakończą się pomyślnie. Było jednak kilka zimowych miesięcy spokoju.

W grudniu 1919 roku upadł rząd Paderewskiego i Naczelnik państwa powołał nowy gabinet z Leopoldem Skulskim na czele. Ale nazwisk premierów nawet nie wszyscy znali, zwłaszcza na wsi, natomiast każdy wiedział, że w kraju rządzi Józef Piłsudski, a po triumfalnym powrocie do stolicy z wyprawy kijowskiej w dniu 10–go maja 1920 roku popularność jego doszła do zenitu. Niedługo to jednak trwało, bo wkrótce nastąpił odwrót armii polskiej z Kijowa i w czerwcu powołano kolejnego premiera — Władysława Grabskiego. Teraz zaczęto we wsi częściej wymieniać to nazwisko, szczególnie po uchwaleniu przez Sejm w lipcu 1920 roku Ustawy o wykonaniu reformy rolnej. Coś się rzeczywiście ruszyło; zaczęto rozdzielać ziemię, chociaż jednocześnie coraz więcej ludzi szło ze wsi do wojska. Reforma rolna trochę złagodziła narzekania na wsi; nawet już niewiele kto zwrócił uwagę na to, że powołany niedawno premier rządził zaledwie jeden miesiąc. Natomiast nastroje tu i ówdzie poprawiły się jeszcze bardziej, gdy rozeszły się wieści, że będzie rządził Wincenty Witos.

W sierpniu wybuchła panika, gdy przyszły doniesienia, że bezpośrednio zagrożona jest Warszawa, ale wkrótce się uspokoiło i zaczęto mówić o „Cudzie nad Wisłą”. Zaledwie kilka miesięcy wytchnienia było i znów ludzie szeptali o plebiscycie i walkach na Śląsku, a także o niemieckich pogróżkach pod adresem Polski. I znów wkroczyła Rada Ligi Narodów, tym razem jeszcze uznając żądania powstańców śląskich, ale wszystkich kłopotów to nie rozwiązało. Problemów było w kraju bardzo wiele, a pozbierane z trzech zaborów ziemie wraz z ludźmi trzeba było połączyć w jeden organizm, co wcale nie było takie łatwe. Rdzennych Polaków było wszak tylko około dwie trzecie ogółu ludności, a reszta to byli zamieszkujący w granicach państwa polskiego Ukraińcy, Żydzi, Białorusini, Niemcy i jeszcze co najmniej kilka narodowości, którzy nie czuli się związani z nowym krajem i nie tylko nie pomagali w jego odbudowie, ale jeszcze często przysparzali wiele kłopotów. Każdy z nich po swojemu żył, myślał i pracował. W kraju w dalszym ciągu kursowało kilka różnych walut: ruble, marki, korony, marki polskie.

Na wsi ludzie radzili sobie jak mogli, wykonując przeważnie we własnym zakresie odzież, obuwie, sprzęty mieszkaniowe i przygotowując pożywienie z zebranych plonów.

Kraj był zaniedbany po ponad wiekowej niewoli pod zaborami i wyniszczony wojną. W tej sytuacji trudności piętrzyły się na każdym kroku, a że naród był ambitny, to prawie wszystkim nie podobało się to, co się działo i niejeden uważał, że to wyłącznie wina tych, którzy rządzili. A ci dogadać się między sobą nie mogli, bo coraz to ktoś z inną koncepcją naprawy Rzeczypospolitej występował.

*

Przez te ostatnie kilkanaście miesięcy wiele zmieniło się u Świętałów. Wojtek nie uniknął udziału w wojnie z Rosją radziecką. Kiedy w lipcu 1920 roku Armia Czerwona rozpoczęła atak na Polskę, który władze sowieckie na czele z Leninem określały jako odpowiedź na polską wyprawę kijowską na przełomie kwietnia i maja, Wojciech Świętała został powołany do wojska. Wraz z innymi polskimi żołnierzami upadał na duchu, gdy Front Zachodni Armii Czerwonej przełamał pierwszą, drugą, trzecią i czwartą linię obrony armii polskiej i zbliżał się do Wisły i Warszawy. Na kilka dni przed bitwą warszawską wysłał list:

Kochane Rodzice

Jesteśmy tu wszyscy obrośnięci, niewyspani i głodni. Dookoła ciągle huk i terkot. Bolszewicy rozbili nasz szwadron, aleśmy się pozbierali. Mojego znajomego z Legionów Polskich Michała zarąbali szablą. Ludzie giną jak muchy. Nasz dowódca umarł, bo był ciężko ranny, ale nie było jak odstawić go, bo do kolei 70 kilometrów. Teraz mamy innego. Czasem po cztery godziny idziemy w szyku bo takie są rozkazy. Wczoraj w nocy ledwośmy konie rozsiodłali, a tu kulomioty walą ze wszystkich stron. Sowieci rozstrzeliwują naszych i zabijają panów, a ich trybunały rewolucyjne politycznych. I tak co dzień, co dzień po kilku nas ubywa. Chciałbym być już z wami w Wieśniowie. Ściskam Was, pamiętajcie o mnie, uściskajcie braci i siostry.

Wasz syn Wojtek

Wojciech Świętała powrócił szczęśliwie z wojny polsko-bolszewickiej, która ostatecznie zakończyła się zwycięstwem armii polskiej z wodzem naczelnym Józefem Piłsudskim i która pokonała Armię Czerwoną, której Frontem Zachodnim dowodził Tuchaczewski. Kiedy zbliżał się do swojej rodzinnej wsi Wieśniowa, nie był już podobny do tego, który wracał z tułaczki wojennej po pierwszej wojnie światowej.

Znowu widział w oddali Góry Świętokrzyskie, okolice których były zawsze słoneczne — z małą ilością dni deszczowych i rzadkimi długotrwałymi deszczami. Zdarzały się oczywiście burze a nawet huragany, ale zaraz potem wyglądało spoza chmur słońce i obsychały drogi i obejścia gospodarskie.

Te ostatnie kojarzyły się wracającemu znowu z wojny Wojtkowi z burzami i huraganami, jakie przechodziły nad jego ukochaną krainą — tą dużą, która nazywała się Polska i tą mniejszą, którą była dla niego tonąca zimą w puszystym białym śniegu, a wiosną i latem w zieleni traw i drzew jego rodzinna wioska — Wieśniów. Pomyślał sobie, że może wreszcie to się już skończyło i ludzie będą teraz szczęśliwi, pracując i ciesząc się z rodzinnego życia — z nadzieją na lepszą przyszłość.

Teraz w jego oczach nie pokazała się już łza, ale była pewność siebie i wola działania — silna wola, której wzorem był dla niego Józef Piłsudski, umiejący zwyciężać w sytuacjach — wydawałoby się — nie mających szans powodzenia. Miał wyraźnie rysujące się cele dla siebie i swoich najbliższych. Tym razem nie była to wczesna wiosna, lecz początek zimowego stycznia 1921 roku — po demobilizacji — kiedy wojsko polskie postawiono w stan spoczynku.

Wojciech Świętała musiał się jednak pogodzić z realiami, które były takie, że nędza i bieda po wojnie polsko-bolszewickiej były jeszcze gorsze. Jednakże kilka morgów ziemi, jakie otrzymał w ramach reformy rolnej z parcelacji dawały pociechę i nadzieję na lepszą przyszłość. Jego najstarszy brat Kazimierz miał mniej szczęścia i nie znalazłszy zajęcia wyjechał za ocean, śląc skromne wieści z Cordoby. Najstarsza siostra Halina wyszła za mąż za Mieczysława Strączka i wyjechała do męża w oddalonej o kilkanaście kilometrów wsi, która nazywała się Brzezinki. Pozostałe dwie siostry: Bronka i Gienia były jeszcze w domu razem z rodzicami. Także najmłodszy Wiesio, coraz bardziej podupadający na zdrowiu mieszkał w chacie.

Wojtek spotykał się w dalszym ciągu z Krystyną Kamińską — jej matka pogodziła się w końcu z tym faktem — i pod koniec lata pobrali się. Panna młoda Krystyna ubrana była do ślubu w długą białą suknię i będący już od niedawna w modzie welon — przybrany mirtem. Pan młody Wojtek miał na sobie ubranie z ciemnych tkanin fabrycznych, wzorowane na miejskim, gdyż męskie sukmany wyszły już z mody. Wesele Kamińscy wyprawili huczne i przyjęli Wojciecha Świętałę do swojej rodziny. Mieszkali przez pewien czas razem, ale Wojtek nie czuł się tam najlepiej. Pamiętał o tym, że nie został przyjęty jak to we wsi mówili „z otwartymi ramionami” i chociaż wymówek nikt mu żadnych nie robił, wiedział że swoje myślą. Toteż po otrzymaniu ziemi z przydziału, zaczął przemyśliwać nad tym, ażeby się całkiem usamodzielnić. Widział taką konieczność tym bardziej, że w niecały rok po ślubie przyszedł na świat ich pierworodny, któremu dali na imię Henryk, a w roku następnym urodził się drugi syn, ochrzczony imieniem Stanisław.

Któregoś dnia zaraz po nowym roku Wojtek wróciwszy z pracy na kolei, gdzie miał akurat szczególnie ciężki dzień i przyszedł nieco później niż zwykle, został już od progu powitany przez Krystynę słowami:

— A gdzież ty łazisz tak długo, a nie przychodzisz do domu? Myślisz, że ja sama będę ci te bachory chowała?

Wojtek spojrzał na nią złym wzrokiem, tym bardziej, że sam był zmęczony i głodny — też nie był w nadzwyczajnym humorze — i odpowiedział podobnym tonem:

— Takie one moje, jak i twoje, a imiona to sama im wybierałaś, więc ich wołaj tak, jak je na chrzcie nazwali. Od tego jesteś, żeby dzieci chować — dodał po chwili, co rozsierdziło jeszcze bardziej Krystynę i zawołała jeszcze głośniej:

— A ty od czego jesteś? Włóczysz się w tę i z powrotem, jakbyś sam nie wiedział, co masz robić. Gdybyś był chłop jak inni, to byśmy się nie musieli tak mordować.

Wojtek spojrzał jeszcze raz na jej rozdygotaną postać, potem przeniósł wzrok na stojącą obok matkę Krystyny, która cały czas milczała i nie odezwawszy się więcej ani słowa, wziął czapkę i wyszedł na podwórze, przysypane gęstą pokrywą śniegu, odgarniętego tylko przy dojściach do budynków gospodarskich. Gdy zrobił parę kroków, usłyszał płacz małego Stasia, który w dniu jutrzejszym miał właśnie skończyć ósmy tydzień życia. Nie wrócił jednak do izby, ale ruszył dalej przed siebie i skierował swe kroki na drogę wiodącą w stronę otwartego pola. Droga to była teraz tylko z nazwy, bo przysypana grubą warstwą śniegu i tylko koleiny po saniach znaczyły jej ślad. Mróz — dość ostry tego dnia, tym bardziej, że i pora była już późna, bo noc się zbliżała — skrzypiał pod nogami idącego. Ten nasunął na głowę myckę, ale niewiele go chroniła, więc potarł dłońmi czerwone z zimna uszy i wsadziwszy ręce do kieszeni od spodni, przyspieszył kroku.

Wokoło panowała cisza, od czasu do czasu przerywana tylko krakaniem głodnych gawronów, które co pewien czas obniżały swój lot i siadały na trasie drogi, spodziewając się znaleźć tam jakieś odpadki, ale niewiele przeważnie wskórały.

Wkrótce Wojtek dotarł widocznie do miejsca, ku któremu zmierzał, gdyż zatrzymał się — mimo że mróz brał coraz większy — i zaczął się rozglądać wokoło. Było to jego pole, które otrzymał z reformy rolnej i od dwóch już lat obsiewał z pomocą rodziny. Przysypane również śniegiem, lśniące teraz od mrozu, wyglądało jak duża biała, puszysta pierzyna. Twarz patrzącego ożywiła się na ten widok, tak że nie czuł nawet przejmującego chłodu i zaczął powoli iść dalej wzdłuż prawie niedostrzegalnie wzniesionego kołnierza śniegowego. Dla obcego nic to nie oznaczało, ale dla Wojciecha Świętały było wszystkim. Była to bowiem grząba, jak we wsi mówiono, czyli granica oddzielająca pola poszczególnych gospodarzy. Nikt tędy teraz nie chodził, więc nogi zapadały się głęboko w śnieg, ale to dla Wojtka nie było żadną przeszkodą. Obszedł jedno poletko, potem drugie i trzecie, aż wreszcie zaczęło się robić już ciemno. Ze wsi dochodziło tylko od czasu do czasu szczekanie psów, lub jakieś pojedyncze nawoływania któregoś z mieszkańców. Nie było jednak nikogo widać, gdyż o tej porze mało kto chodził po wsi — przeważnie wszyscy przebywali w domach albo przy inwentarzu.

Gdyby jednak był ktoś tego wieczora, kto wyszedłby z zabudowań, zobaczyłby idącego z pola w stronę drogi wiodącej przez wieś mężczyznę, który odmierzał wolno duże kroki, co wyglądało na dziwny spacer. Doszedłszy do drogi przystanął i znów zaczął się wokoło rozglądać. Sprawiał przy tym wrażenie, jak gdyby w ogóle nie widział niczego w dalszej odległości a tylko ten niewielki skrawek pola tuż przy drodze. Na twarzy jego malowało się skupienie świadczące o tym, że myśli skoncentrowane są wokół czegoś bardzo ważnego i że teraz właśnie ma podjąć jakąś decyzję. W istocie było to bowiem dla Wojciecha Świętały postanowienie, którym zrealizować chciał — a przynajmniej taki miał zamiar — złożone kiedyś przyrzeczenie: jej — że zrobi wszystko, aby ocalić ich szczęście i sobie — że nie może zrobić zawodu.

I oto teraz doszedł do wniosku, że w tym celu musi przede wszystkim — niczym ten ptak fruwający wokół niego w powietrzu — uwić ich własne gniazdo i bronić go przed zniszczeniem. W pewnej chwili na twarzy jego pokazał się nawet mimowolny uśmiech, gdy w swojej wyobraźni ujrzał radosną twarz Krystyny i dorastających synów, którzy pomagali mu w jego trudzie dla wspólnego szczęścia. Wkrótce jednak opuścił głowę i z rękami w kieszeniach spodni stał tak patrząc w ziemię, a w myślach zadał sobie pytanie: — Ptakowi lepiej czy też mnie? — i pozostawił go bez odpowiedzi.

Po pewnym czasie skierował swe kroki w tę stronę, skąd wyszedł, a niebawem znalazł się z powrotem w drzwiach domu. Tym razem spotkało go trochę inne przyjęcie: na twarzy Krystyny widać było wyraźne zaniepokojenie dość długą nieobecnością męża.

— Gdzie ty byłeś? — zapytała przyglądając się jego zaczerwienionej z zimna twarzy. — Obiad ci przygrzałam, już wszystko wystygło, teraz będziesz zimne jadł. No co nic nie mówisz? — nie ustępowała.

— Na polowaniu byłem — odrzekł Wojtek i podszedł do kołyski, w której spokojnie tym razem zabawiał się mały Staś, gryząc w buzi jakąś małą wstążeczkę. — Lepiej temu małemu daj talerz zupy, bo poduszki pozjada — dodał po chwili i pochyliwszy się nad kołyską wyjął z ust niemowlęcia zbędną rzecz, potem podał mu do rączek palce wskazujące swoich twardych rąk i patrzyli tak na siebie.

— Chyba na stołówkę musi iść Wojtek — odezwała się stara Kamińska — bo mu widać nie smakuje to, co my gotujemy.

— Albo sam sobie będzie gotował — dodała Krystyna — jak taki wybredny.

Po tych słowach Wojtek zostawił małego Stasia i usiadłszy przy stole na drewnianym krześle, błyskawicznie uporał się z zawartością stojących talerzy. Później zainteresował się także starszym synem, który gaworzył siedząc na łóżku i próbował zgłębić tajniki trzymanego w rączkach przedmiotu, którym była szpulka od nici.

Rozdział 6

Motto: Żal jest umierać wiosną


Pewnego marcowego wieczora stary Świętała siedział przy stole popijając mlekiem kromkę chleba, a jego żona krzątała się przy piecu. Pozostali domownicy porozchodzili się gdzieś po gospodarstwie. Ciemniło się już prawie, ale obydwoje siedzieli w izbie, nie zapalając jeszcze lampy naftowej, która stała na drewnianym parapecie okiennym. Przez dłuższy czas nie mówili do siebie nic, aż wreszcie Józef odezwał się, jak zwykle cedząc wolno słowa:

— Kostucha dzisioj była u nos. Słyszołem ją; aż gorki podskakiwały, tak się ciskała po izbie.

— Nie gadałbyś lepiej i wilka z lasu nie wywoływał; dość biedy mamy, to jeszcze nieszczęścia nam potrzeba — odpowiedziała matka Julia i spojrzała w stronę męża z przestrachem.

— Potrzebne to uno nam nie jest, ale to ci mówię, że się do nos wcisko. — Pamiętom to jak dzisioj, kiedy mój ojciec mioł umrzyć, to samo słyszołem. A potym, jak wojna miała być i Wojtka nam zabrali, tom ją parę razy słyszoł jak się po izbie rozbijała. Ale wtedy niewiele wskórała.

Znieruchomiała na chwilę po tych słowach matka Julia i stojąc tak oparta o brzeg kamiennej kuchni zamyśliła się głęboko, a na twarzy jej odmalowało się skupienie, jak gdyby i ona też przypomniała sobie coś ważnego.

— Ady i ja wczoraj taki sen miałam — powiedziała nagle — że jak sobie przypomnę, to mnie jeszcze teraz wzdryga. Ciągle w jakieś doły któreś z nas wpadało i tak żeśmy się nawzajem wyciągali, ale coraz to ktoś znowu wpadał i wyjść nie mógł. A jeszcze na tych pagórkach bez przerwy grzyby wyrastały i takie dorodne były, że tylko je do garnka było brać; trzeba by sennik od Gibałowej przynieść, to byśmy się może wywiedzieli co to wszystko znaczy.

— I co ci to pumoże, ze wcześni bedziesz wiedziała co cie czeko. Ino sie utrapisz i więcy zgryzoty mić bedziesz. A co sie mo stać, to sie i tak stanie. Ale swoją drogą, to możno by na wypominki dać, bośmy już tak trochę o Bogu zapumnieli.

— Tak, w Bogu tylko nadzieja, że nas weźmie w swoją opiekę — powiedziała stara Świętałowa i na tym zakończyli rozmowę.

Drzwi otworzyły się w tym momencie i do izby wszedł Wiesio. Twarz jego była blada, wolno zrobił parę kroków i zbliżył się do stojącego w kącie łóżka, usiadłszy na nim bez słowa.

— Idź do stołu — rzekła doń matka — dam ci kolację i pójdziesz spać.

— Nie chce mi się jeść, ani spać, sam nie wiem co mi się chce — odpowiedział młody Wiesio, siedząc dalej na łóżku.

— Chodź, chodź — zachęcał go ojciec — wszysko jest ważne, ale pojeść i pospać trzeba, zeby zdrowie było.

— Jabłek chyba teraz będzie więcej niż w zeszłym roku — powiedział na to Wiesio — patrzyłem dzisiaj, to pąków z kwiatami mają dużo.

— A jak ty je tam rozpoznosz, skoro jesce nie rozwinięte — odezwał się na to ojciec przesuwając ławę bliżej ściany.

— Już ja wiem, które są które. Te kwiatowe to jak ulęgałki, okrągłe takie i pełniutkie, że aż miło spojrzeć. Nawet ta najmłodsza jabłonka, co ja ją wsadziłem już parę pączków ma; żeby się choć z jedno jabłko utrzymało, to byśmy wiedzieli, jakie one są i czy dobre do jedzenia.

— Zdaje sie, ze to złoto reneta — wtrącił ojciec poprawiając tym razem garnek stojący na półce, który trochę wystawał na zewnątrz.

— Żeby tak jeszcze złote jabłka miała, to by było dobrze — rozweselił się na te słowa Wiesio — ale jak będzie taka jak u Stefana mają, to wolałbym, żeby była jaka wcześniejsza.

— Po co ci tam złoto — odezwała się matka — złotego jabłka nie zjesz, najważniejsze to zdrowie mieć. Jak ci tam teraz? — tak mi się wydaje, jakbyś trochę lepiej wyglądał.

— Nic mnie na razie nie boli, wiosna idzie, to mi pomoże.

Jakoż w istocie wiosna tego roku była — jak we wsi mówili — jakby na zamówienie. A im bardziej zbliżała się do lata, tym była piękniejsza. Niby jak zawsze budziły się do życia ozime zboża, krzewy i drzewa, a ludzie z nowymi nadziejami wstawali skoro świt i biegli do swoich zagród i pól, ale aura łaskawa była i nie tylko nie przeszkadzała im w pracy, ale wręcz przeciwnie — jeszcze pomagała. Co parę dni pokropił rzęsisty deszcz — jakby chciał nakarmić wszystko to, co z ziemi wyrastało. Słońce wtedy skrywało się za gęstymi, brunatnymi chmurami, od czasu do czasu wyzierając tylko spoza nich, lub też prześwitując pojedynczymi promieniami, jak gdyby chciało dowiedzieć się, co też ciekawego dzieje się na tej ziemi, którą oświetlało. Chmury zaś układały się w różnorodne kształty w jasnych odcieniach przy postrzępionych brzegach i przechodząc w coraz ciemniejsze barwy do środka. Tworzyły się wtedy na polach wzorzyste cienie, wolno przesuwające się zgodnie z kierunkiem wiatru. Sprawiały sobą nieraz wiele uciechy dzieciakom, które biegały boso w ślad za uciekającymi cieniami.

Powietrze było czyste i świeże niczym smaczna strawa, a tylko w pewnych miejscach, gdzie pracowali na polach ludzie lub jechały drogą konne wozy unosiły się mniejsze lub większe kłęby kurzu, pozostawiając między sobą olbrzymie przezroczyste przestrzenie.

Korzystając z tych darów natury mieszkańcy Wieśniowa wychodzili na swoje pola i uprawiali je jak mogli i potrafili najlepiej. Wyglądało to tak, jak gdyby chcieli uzupełnić na tej dwukolorowej szachownicy te miejsca, które były jeszcze szare, aby i one wkrótce zazieleniły się tworząc jednolity dywan porosłych zagonów, poprzecinanych tylko cienkimi liniami, które wyznaczały granice ich pracy i przyszłych plonów.

Drzewa i krzewy także szybko zmieniały swoje barwy i kształty, okrywając szkielety konarów i gałęzi zielenią liści wychodzących z brunatnej okrywy pąków.

Któregoś dnia w południe — szczególnie słoneczne — matka Julia krzątała się jak zwykle przy kuchni, mówiąc w pewnym momencie do swojej najmłodszej córki:

— Idź no Gienia zawołaj ojca i Wiesia, to zjedzą coś ciepłego, bo chociaż na dworze zimno nie jest, to przynajmniej ten jeden raz na dzień trzeba trochę żołądek rozgrzać.

— Dobrze, zaraz pójdę po nich; tato chyba jest w obórce, a Wiesio kopie między drzewkami. — Powiedziawszy to wyszła z izby, lecz niebawem wróciła, a wkrótce potem pojawili się obydwaj mężczyźni, bo i Wiesio zbliżał się już wiekiem do dwudziestu lat, więc był traktowany jak dorosły, chociaż z racji swojej choroby obchodzono się z nim jeszcze trochę inaczej. Również i tym razem przywitała go matka z troską w głosie:

— Lepiej byś sobie Wiesiu odpoczął. Przecież wczoraj we dworze się naharowałeś, więc jeśli dzisiaj nie kazali wam przyjść, to sobie trochę odpocznij. I jutro też lepiej zostań w domu. Przecież już cały miesiąc się tam we dworze mordujesz. A doktor mówił, żeby uważać, odpoczywać, dużo spać i wystrzegać się przeziębień. Niby ciepło jest, ale to jeszcze nie lato, powietrze ostre, a ty jeszcze nie za silny jesteś; spocisz się i będzie znowu kłopot. A do dworu w Dworkowicach przecież ze cztery kilometry trzeba iść. I jeść nie chcesz co kazali, a ser jest, mleko jest i jajek trochę; drożdży też nie bierzesz.

— Już jestem zdrowy — odpowiedział na to Wiesio pogodnym tonem — w ostatnich dniach to mi się tak dobrze pracuje, że nic nie czuję i już nawet zapomniałem o szpitalu i tej mojej chorobie. Wczoraj we dworze ogrodnikowi pomagałem. Tam to jest jak w raju. Sadzonki kwiatów to z zagranicy przywieźli. Zapachy mają takie, że aż duszą pod wieczór: astry, lewkonie, rozedy, bratki, georginie, nagietki. Mówił ogrodnik, że róże są wielokwiatowe, ale jeszcze nie kwitną. Krzewy ozdobne mają: tuje, jaśminowiec wonny, jałowiec, rokitnik. Ale tam we dworze już prawie skończyłem robotę, to teraz tacie w obórce trochę pomogę.

— Usłuchoj ty lepi matki, dobrze ci radzi — powiedział ojciec i zabrał się do jedzenia polewki, usiadłszy przy stole stojącym naprzeciw okna.

— Wiesio już gospodarz całą gębą — wtrąciła się do rozmowy Bronka — niedługo mu panny musimy poszukać. Chyba, że sobie sam znajdzie skoro się tak rwie do wszystkiego. Ale swoją drogą to ja bym ci też radziła odpocząć, a tacie to ja pomogę, bo w izbie Gienia z mamą dadzą sobie radę.

— Tak mówicie do mnie jakbym miał dopiero z parę lat, a ja naprawdę już jestem dorosły i teraz już zdrowy. A do żeniaczki to mi się nie spieszy. Wcześniej chyba na twoim weselu Bronka będę, bo się kiedyś Fredek Bukliński o ciebie dopytywał.

— Nie pleć lepiej, bo mnie to wcale nie obchodzi co on gada — odparła Bronka z trudem próbując ukryć zakłopotanie.

Jedli potem wszyscy kapuśniak z ziemniakami, siedząc na ławie przy stole i używając drewnianych łyżek.

Na drugi dzień rano wszyscy wstali jak zwykle i poszli do swoich zajęć, natomiast Wiesio leżał dalej na łóżku odwrócony twarzą do ściany. Matka Julia zdążyła już dać kurom jeść i zrobić kilka innych prac na podwórzu, po czym wróciła do izby i spojrzawszy na łóżko, w pierwszej chwili była zadowolona, że jednak syn posłuchał wczorajszych rad. Przeświadczona że śpi, nie mówiła nic, ale po kilku minutach coś widocznie zaczęło jej się nie podobać, gdyż podeszła bliżej do łóżka i nachyliła się, chcąc spojrzeć z bliska na twarz śpiącego. I wtedy zobaczyła, że oczy jego są otwarte, a oddech miał inny niż zwykle.

— Co ci jest? — zapytała z wyraźnym zaniepokojeniem na twarzy.

— Nic takiego — odpowiedział syn cichym głosem, a twarz jego była blada — trochę dzisiaj słabiej się czuję, to sobie jeszcze odpocznę, tak jak żeście mi radzili. Ale zaraz wstanę i pójdę do ojca pomóc mu w obórce.

— Ale ty masz gorączkę! — coraz bardziej przestraszona matka przyłożyła dłoń do czoła syna i zaczęła oglądać jego twarz, jak gdyby nie widziała go już dawno

— Zrobię ci lipy, to się napijesz. I każę ojcu zabić kurę; ugotujemy na obiad rosołu, to sobie zjesz. I nie gadaj mi tu o żadnym wstawaniu. Robota nie ucieknie. Na razie damy sobie radę. I tak już dużo zrobiłeś. — Powiedziawszy to podeszła do paleniska i zaczęła wygarniać popiół. Potem wyszła na podwórze, aby przynieść drzewa, ale idąc miała łzy w oczach i wracająca od studni Bronka od razu to zauważyła:

— Co się stało? — zapytała i zatrzymała się przechylona nieco na bok pod ciężarem wiadra z wodą.

— Wiesiu znowu gorączkuje — powiedziała matka. — Tak żeśmy go ostrzegali, tylko że trochę za późno. Teraz znowu nie wiadomo, czy się bez szpitala obejdzie.

Rozmowę ich widocznie usłyszał stary Świętała, gdyż pojawiła się w drzwiach obory jego wąsata twarz i podszedł wolno do kobiet.

— Moze mu przejdzie — powiedział stanąwszy razem z kobietami — moze się ino troche przeziębił. Pójde mu powiedzić, zeby nie wstawoł.

— Już mu powiedziałam — odparła matka. — I lepiej nie chodź, bo on widać nie lubi, jak się tak o niego troskać. Nawet mówił, że ci przyjdzie pomóc, ale mu nie dałam. Zabij lepiej tę jarzębiatą, bo ona i tak słabo niesie; zrobię mu lipy i ugotuję rosołu, to może wyjdzie z tego.

Domowa kuracja pomogła trochę Wiesiowi, ale przez kilka dni nie wstawał z łóżka i sił mu nie przybywało. Zaczął znów kasłać i odpluwać, skarżył się na duszność i sam widok jego wskazywał na to, że inne w nim teraz jest życie — jakby bez wiary w lepsze.

Przez prawie dwa tygodnie wszyscy domownicy troskliwie opiekowali się Wiesiem, starając się przyjść mu z pomocą, ale skutku to nie dawało. Wreszcie pewnej niedzieli wystąpiła bardzo wysoka gorączka, chory był tak osłabiony, że z trudem podnosił się z pościeli, a w plwocinie zaczęły się pokazywać strzępki tkanki płucnej. Widząc to, wszyscy stwierdzili, że nie można już dłużej czekać i trzeba jechać do doktora. Przyszedł również tej niedzieli w odwiedziny Wojtek i powiedział, że weźmie jutro konia od Kamińskich i pojadą z Wiesiem i matką do doktora. I rzeczywiście na drugi dzień ułożyli Wiesia na furmance, otulili pierzyną i ruszyli w drogę z posmutniałymi twarzami. Jechali wolno, prawie nie odzywając się do siebie, gdyż wszyscy wiedzieli, że myślą i czują to samo. I wszyscy mieli tę samą, jedną nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Ale diagnoza lekarska nie pozostawiła im żadnych złudzeń.

— Galopujące suchoty — niby wyrok zabrzmiały w ich uszach słowa lekarza. — A kiedy młody Wiesio opuścił gabinet lekarski i Wojtek został sam, usłyszał jeszcze: — Trzeba natychmiast do szpitala. Najlepiej do Lwowa albo do Krakowa. Tylko tam jest jeszcze jakaś szansa, żeby go uratować. Ale i to nie jest pewne, bo stan jest bardzo ciężki.

Matka z trudem hamowała łzy cisnące się jej do oczu, kiedy siedzieli na wozie jadąc z powrotem do domu. Wojtek próbował ją pocieszać, chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że nie może tu dużo zdziałać.

— Pojadę jutro do Krakowa, bo to zawsze bliżej, to i łatwiej będzie Wiesia zawieźć — powiedział w pewnej chwili — żeby tylko od razu było miejsce.

Okazało się jednak, że słuszne były obawy Wojtka i mimo wielu starań, zdołał tylko uzyskać zapewnienie, że za tydzień będzie mógł przyjechać z bratem.

Ale za tydzień Wojtek nie miał już najmłodszego brata. Dwa miesiące zabrakło mu do dwudziestu lat.

I nawet wiosna nie zmieniła się przez to, darząc wszystkich pozostałych w dalszym ciągu zapachem kwiatów i słońcem wyzierającym spoza chmur, kiedy na barkach bliskich i znajomych wędrowało ciało młodego Wiesia w stronę cmentarza w drewnianej, zdobionej trumnie. Na przedzie szedł chłopiec z drewnianym krzyżem i wizerunkiem Chrystusa, tuż za nim śpiewak zawodzący cmentarne pieśni, a z tyłu odmierzali wolno kroki wszyscy ci, którzy znali młodego Wiesia i który pozostawił w ich sercach choćby najmniejszy ślad — ślad zwykłej ludzkiej miłości.

Rozdział 7

Motto: Nie lękaj się walki w codziennym

życiu, ale bacz na to, aby była uczciwa.


Premierzy i ministrowie zmieniali się w Polsce w dalszym ciągu co kilka miesięcy, bo żaden wszystkim dogodzić nie potrafił. Po Witosie był Ponikowski, potem Nowak i tak zbliżał się termin listopadowych wyborów do Sejmu i Senatu w 1922 roku.

Ci, którzy spodziewali się, że wreszcie będzie miał kto zaprowadzić ład i porządek, poczuli się tak, jakby ich kto uderzył obuchem w głowę, kiedy rozeszła się wieść, że nowo wybrany prezydent Gabriel Narutowicz sprawował swój urząd zaledwie przez dwa dni i szesnastego grudnia 1922 roku został zamordowany.

Przed samymi świętami Bożego Narodzenia kolejny premier — generał Władysław Sikorski wprowadził stan wyjątkowy. Mimo wybrania wkrótce nowego prezydenta Stanisława Wojciechowskiego mało kto wierzył już w to, że w najbliższym czasie zapanuje ład i porządek.

Nic więc dziwnego, że każdy radził sobie jak mógł po swojemu i wyzbył się nadziei, że władza rozwiąże jego problemy.

*

Stefan Kolasa, mieszkaniec Wieśniowa z dziada pradziada, nie miał ostatnio powodów do narzekań i gospodarstwo miał jedno z lepszych we wsi. Korzystając z nadarzającej się okazji wziął pożyczkę i dokupił jeszcze z parcelacji trochę ziemi niedaleko za wsią. Szedł tam właśnie, aby obejrzeć zasiewy i sprawdzić, czy przypadkiem oset nie rozgościł się za bardzo w jęczmieniu, mając zamiar w razie takiej ewentualności przysłać tu ze stalowym stykiem najstarszą córkę Ewę. Zostawił już daleko za sobą swoje zabudowania, a także wiele innych i wyszedł na pustą polną drogę, przy której widać było w oddali następne budynki. Zbliżywszy się do nich dojrzał po lewej stronie dwa świeżo z ziemi wyrosłe zabudowania, przygotowane do pokrycia, a także stertę kamieni, pryzmy piasku oraz porozrzucane deski, drewniane paliki i różne narzędzia, a pośród tego wszystkiego człowieka na dachu.

— Szczęść Boże — powitał pracującego. — A co tam porabiasz?

Tamten odwrócił głowę i dostrzegłszy znajomego uśmiechnął się:

— Dej Panie Boże. Ano widzicie — ojczyznę buduję.

— Jaka tam to ojczyzna. Z tego co ja widzę, to chyba chałupę dla siebie i swoich budujesz, a nie ojczyznę.

— Będę ja miał chałupę i moje dzieci, to i ojczyzna będzie miała. Jedno bez drugiego się nie obejdzie.

— Może i masz rację — odparł na to Stefan Kolasa. — Niby ja stary a ty młody, ale świata więcej widziałeś ode mnie, to i trochę już inaczej myślisz, niż ja.

— Ano będę miał sąsiada — odezwał się nagle z za pobliskiego płotu jeszcze jeden głos. — Jak robota będzie szła tak jak przez te parę dni, to chyba niedługo Wojtek rodzinę będzie mógł sprowadzić.

— Spieszyć mi się tam za bardzo nie spieszy. Wyganiać mnie nie wyganiają. Ale co swoje to swoje. Każdy chce mieć swój kąt i ja także.

— Pewnie że masz rację — powiedział Bolesław Podlaski, pierwszy sąsiad Wojciecha Świętały.

— To tak sam chcesz wszystko zrobić? — zapytał Kolasa z powątpiewaniem.

— Nie, wszystkiego sam to nie dałbym rady; właśnie widzę, że ktoś idzie od wioski, chyba to majster do mnie. — Mówiąc to zaczął schodzić na dół.

Rzeczywiście, podążając szybkim krokiem podszedł wkrótce do rozmawiających Edmund Studnicki, który służył Wojtkowi radą, pomocą i swoimi sprawnymi w budowaniu rękami.

— Dzień dobry — rzekł przybyły i podał rękę wszystkim trzem mężczyznom. — Widzę, że robota idzie na całego — dodał rozejrzawszy się wokoło — a i pomocników będziemy dzisiaj mieli — dodał patrząc na stojących.

— Wojtek bez pomocników dobrze sobie radzi, kamienia przy domu nie żałował.

— Tak trochę to z majstrem kombinujemy, ale właściwie to można powiedzieć, że dom jest drewniany. Nie stać mnie na razie na lepszy. Pożyczkę wziąłem, trzeba będzie spłacać. A tu przecie niemało będzie wszystko kosztować. Kamienia to od teściów przywiozłem, bo jeszcze nawet nie zakryli kamieńca, jak oborę budowali. Piasku też nie brakowało, bo u ojca jest akurat taki kawałek pola, że się tylko do tego nadaje. No a drewno, wapno i inne rzeczy to już muszę kupować, bo przecież kraść nie pójdę.

— Co do tego to Świętałów znamy — powiedział na to z uznaniem sąsiad. — Ale jak się tak patrzy na to wszystko, co się teraz dzieje, to człowiek sam nie wie co myśleć — dodał po chwili. — Jak żeśmy w czasie wojny chcieli Polskę wskrzesić, to chyba nie tak ją sobie każdy wyobrażał jak teraz wygląda.

— A tak — przytaknął Kolasa — okazuje się, że trudno tę Polskę było wskrzesić, ale jeszcze trudniej jest ją do porządku doprowadzić.

— Bo wtedy to każdy ostatnią koszulę z grzbietu by ściągnął i oddał, gdyby mu powiedzieli, że dla ojczyzny potrzeba — rzekł na to Studnicki podniesionym głosem. — A teraz to każdy tylko patrzy, żeby dla siebie jak najwięcej nałapać. A ten kto by tak zrobił teraz, to za durnia i głupca byłby uważany.

— Ale dlaczego tak jest? — zapytał Wojtek stojąc oparty na łopacie i przysłuchując się tej rozmowie w zamyśleniu.

— Taka już widać natura ludzka — Kolasa podniósł z ziemi jakiś kamień i rzucił go bliżej budowy. — A zresztą sam sobie już odpowiedziałeś na to pytanie, gdy tu przyszedłem. Powiedziałeś przecież, że budując ten dom — ojczyznę budujesz. A ja ci odpowiedziałem, że masz rację. I myślę, że w tym jest cały sens. Bo każdy powinien dbać o siebie i swoją rodzinę i tak być powinno. Ale po to, żeby to i ojczyźnie jednakowo pomagało, musi być spełniony jeden warunek: uczciwość, uczciwość i jeszcze raz uczciwość. A stąd już wszystkie inne rzeczy wyjdą. I sprawiedliwość będzie jak trzeba i krzywdy ludzkiej nie będzie. I dla wszystkich wtedy wystarczy. Obywatel będzie bogaty i ojczyzna w siłę urośnie. A cóż się u nas ostatnio dzieje? Jedni pracują, a inni zbierają owoce i bawią się. Oprócz tego jeszcze się kłócą o te owoce i zamiast myśleć o tym jak zrobić, żeby było lepiej, myślą tylko o sobie i o tym, żeby jak najwięcej dla siebie zdobyć i to czyimś kosztem.

— Ano cóż — wtrącił Podlaski stojąc z założonymi rękami — sami sobie jesteśmy winni. Przecież chciał naczelnik w 22-ym roku Witosa prezydentem zrobić, to chłopstwo nie chciało. Podobno im się za twardy wydawał.

— Niewiele by on chyba zdziałał. Przecież rok później premierem został i nic nam się przez to nie zmieniło.

— No bo to wszystko przez Wojtka — wtrącił żartobliwie Studnicki. — Strajk kolejarzy urządził, ludzi w Krakowie i Tarnowie nabili i nasz Witos musiał manatki zwijać.

— Niewiele ja tam wtedy zdziałałem — rzekł Wojtek, jakby chcąc się usprawiedliwić. — Ale solidarność zobowiązuje, więc i ja byłem ze swoimi. Trzeba przyznać, że ostatnio trochę się zaczynają dobierać do tych naszych panów — dodał po chwili zgarniając łopatą grudy ziemi.

— Nie bój się — odrzekł na to Podlaski podnosząc do góry prawą dłoń — już oni sobie krzywdy zrobić nie dadzą. Podatków nie chcą płacić i kto im co zrobi? Do nich egzekutor nie przyjdzie. A spróbuj ty nie zapłacić, to łatwo sposób na ciebie znajdą. W dodatku słychać, że podobno i Niemcy się zaczynają już wtrącać i przeszkadzają jak mogą, bo im się wcale nie podoba to, że przegrali w osiemnastym roku.

— Nie damy się tak łatwo — powiedział Wojtek z przekonaniem. — Nie po to walczyliśmy przez tyle lat, żeby się znowu dać ujarzmić. Markę już wyrzuciliśmy, polski złoty mamy, to nas będzie ratował w potrzebie. Ale łatwo nie będzie.

— A tak — odezwał się znowu Kolasa stojąc z rękami w kieszeniach spodni — nie nazbieraliśmy ostatnio za wiele. W tym roku też nie zanosi się najlepiej. A tu pożyczki zagranica dać nie chce, bo wolą Niemcom pomagać. W dodatku na wschodzie podobno znowu awantury — Białorusini pociąg z ludźmi zatrzymali.

— Rozgadaliśmy się — rzekł w tym momencie Studnicki — a robota stoi.

— Tak, tak — przyznali pozostali — niewiele tu wygadamy, lepiej iść do pracy.

Wkrótce na placu budowy pozostało tylko dwóch mężczyzn: właściciel i majster. Zabrali się też ostro do pracy i zaraz potem rozległy się miarowe odgłosy szybkich uderzeń młotka, nieco wolniejsze siekiery i rytmiczne suwy piły.

I niosło echo wszystkie te odgłosy hen daleko, wyróżniając je niejako spośród innych, gdyż te inne — w postaci świergotu ptaków, brzęczenia owadów, różnorodnych, przeważnie krótkich głosów zwierząt, odgłosów martwej natury, jak uderzenia cepów, skrzypienia wozów oraz nawoływań ludzi — wszystkie one stanowiły już jedną całość, na którą nikt nie zwracał uwagi. Natomiast te były niezbyt często słyszane, toteż każdy — do kogo dotarły — odwracał w tym kierunku głowę, w której kojarzyła się od razu myśl: ktoś się buduje. A jeśli był kto znajomy w pobliżu, padało z reguły pytanie: — Nie wiecie kto się tam buduje?

Bo oznaczało to jednocześnie, że przybywa oto jeszcze co najmniej kilka osób do podziału wspólnego dobra. Tymczasem tego dobra jakoś nie przybywało, natomiast chętnych do niego było w wiosce coraz więcej. Toteż odgłosy te przywodziły również na myśl niezbyt wesołe i nie bardzo przyjemne skojarzenia, a raczej sprowadzały zadumę i zastanowienie. Mimo to nikt nikomu wymówek z tego powodu nie robił, a wręcz przeciwnie — pomocy sobie raczej nie odmawiano.

Wiosna to znów była, ale tym razem inna od tej, którą zapamiętali wszyscy u Świętałów i która choć sama wspaniała i dla zielonej natury łaskawa, inna była dla ludzi i wtedy zabrała im ze sobą Wiesia. Teraz wróciła znowu, chociaż nie taka sama, lecz zimna i słotna, ale ludziom to specjalnie nie przeszkadzało i pracowali zawzięcie, oczekując z pracy swej więcej plonów a resztę dając losowi, z którym pokornie się na ogół godzili.

Tego dnia również nie było zbyt ciepło, a deszcz od czasu do czasu przeszkadzał w pracy, ale około południa przejaśniło się na niebie, słońce wyjrzało zza chmur jakby chciało przypomnieć, że pora dać odpoczynek spracowanym rękom i obolałym kościom, zaś cały organizm pożywić gorącą strawą.

Siedzący znów na dachu Wojtek dojrzał wkrótce idącą od wioski w ich stronę postać kobiecą i poznał ją natychmiast, gdy tylko ukazała się na drodze. Jeden rzut oka wystarczył i wiedział już wszystko. Toteż prawa jego dłoń podnosiła się w dalszym ciągu miarowo do góry i opadała razem z młotkiem na główkę stalowego gwoździa, a tylko myśli zmieniły się w jednej chwili i zamiast krążyć wokół tych desek, gwoździ i kamieni, pobiegły tam — na ich spotkanie. I chociaż oczy jego skierowane były gdzie indziej, widziały teraz tylko ją z dwojakami w lewej ręce i prowadzącą z drugiej strony obok siebie małego człowieczka. Jednocześnie w tej samej chwili niemal niedostrzegalny uśmiech pojawił się na jego twarzy, bo oto przyszła mu do głowy psotna myśl, że przecież kiedyś pojawi się tam w towarzystwie drugiego, jeszcze mniejszego obywatela — jak ona sobie wtedy poradzi? Przecież będzie jej brakowało jednej ręki. Ale nie zdążył jeszcze dokończyć tej myśli, kiedy nadbiegła z figlarnym uśmiechem następna: — A co będzie później?

Niebawem Krystyna z małym Henrykiem znaleźli się na przyszłym podwórzu, pełnym teraz różnych materiałów i narzędzi i widząc, że mężczyźni nie przerywają pracy, krzyknęła głośno:

— Chodźcie na obiad!

— A co tam dobrego przynieśliście? — zapytał Wojtek i przerwał stukanie.

— Czy dobre to powiecie jak zjecie. Ale pospieszcie się, bo jak wystygnie, to już nie będę za to ręczyć, żeby było dobre. — Po tych słowach obaj mężczyźni zbliżyli się do przybyłych i usiedli na deskach, a Krystyna nalała im do talerzy zalewajki i podała łyżki oraz chleb.

— A ty już jadłeś? — zwrócił się Wojtek do pierworodnego.

— Tak — odpowiedział ten krótko, stojąc obok i przyglądając się budowlanemu nieładowi.

— No jak mały — zwrócił się do niego Studnicki — podoba ci się chałupa?

— Nie, nie podoba mi się — odpowiedział chłopiec — u babci jest ładniejsza.

Roześmiali się słuchający, chociaż ojciec nie był zachwycony odpowiedzią syna.

— Nic się nie martw — mówił Studnicki dzieląc zdanie na części łyżkami zalewajki — zobaczysz jaki ci tata dom wyrychtuje. Jeszcze ładniejszy będzie jak u babci. Tylko musisz tacie pomagać, żeby zdążył przed zimą.

— Jeszcze się napracuje — wtrąciła Krystyna — do ojca się podał, to już od małego wszystko po swojemu by chciał robić.

— I po swojemu i po twojemu ja robię — rzekł Wojtek. — Jak sobie zażyczysz, to ci mogę nawet piętrowy zbudować.

— Dokończ ty najpierw to co zacząłeś, to nam wystarczy.

— Musimy chyba majster na stodołę teraz przejść, żeby przed żniwami jeszcze strzechę położyć. A dom to chyba po żniwach dopiero będziemy kryć.

— A no jak sobie tam chcesz — odparł Studnicki. — Myślę, że masz rację. Taka gromadka to już nie bardzo by się u Kamińskich zmieściła — dodał spojrzawszy na Krystynę, której kształty wyraźnie się już zaokrąglały.

— Nie ma tak źle — wtrąciła Krystyna siedząc na jakiejś desce — pomieścilibyśmy się; ale jak się mężusiowi tak spieszy, to nie będę mu się opierała. Ale musi być wszystko zrobione tak, żebym się tu nie mordowała. A tu wody nawet nie ma.

— Wody ci nie braknie — powiedział Wojtek i spojrzał uważnie na twarz Krystyny. — Do studni u sąsiada niedaleko.

— Ja nie przyzwyczajona po sąsiadach chodzić — odrzekła Krystyna patrząc na budowlany nieład. — To już ty będziesz wodę nosił.

— Nie od razu Kraków zbudowano — wtrącił się do rozmowy Studnicki. — Niejedna by chciała, żeby jej chłop tak gospodarkę wyrychtował jak Wojtek.

— Niewiele mnie tam obchodzi jaki jest kto — powiedział Wojtek. — Robię dla siebie i koniec. I tak robię, żeby było jak najlepiej dla mnie i dla moich dzieci.

— To o mnie już całkiem zapomniałeś? — spojrzała pytającym wzrokiem prosto w twarz Wojtka Krystyna.

— Nie bądź taka dokładna– odpowiedział również spojrzeniem Wojtek. — I lepiej idź do domu młodszego przypilnuj, bo widzę, że dzisiaj z tobą nie pogada. — To mówiąc odłożył talerz, z którego zniknęły znajdujące się na nim przed chwilą kluski i wstał z desek, zwracając się do chłopca:

— To chodź synu, obejrzymy budowę i powiesz mi, jak mam robić, żeby ci się podobało. — To powiedziawszy wziął malca za rękę i poprowadził go w kierunku pustej wnęki we frontowej ścianie domu, która przewidziana była na drzwi wejściowe. Podążyła za nimi również Krystyna. Także majster wstał i wrócił do swojej roboty. Wszedłszy do środka zaczęli omawiać, co jeszcze jest do zrobienia, ustalali kolejność prac, ale trwało to tylko kilka minut i wkrótce Krystyna z małym Henrykiem podążali z powrotem tą samą drogą, natomiast Wojtek dołączył do majstra. Spieszno mu było, gdyż czas dzielił oszczędnie i skrupulatnie, aby wystarczyło go na wszystko. Nie zrezygnował bowiem z pracy na kolei, a oprócz tego musiał jeszcze obrobić swoje pole, tak że w domu rodzinnym Krystyny bywał ostatnio rzadkim gościem. Nie narzekał jednak, gdyż wciągnął go ten wir pracy i wizja przyszłości, której był ciekawy i która rysowała mu się w wyobraźni tylko w jasnych kolorach i ani przez myśl mu nie przeszło, że może być inaczej. Pomocy — musiał przyznać — raczej mu nie brakowało i częstym na budowie był widok kilku osób. Przychodził ojciec z matką, siostry i teściowie, nie skąpiąc swoich rad i rąk. Toteż prace posuwały się szybko naprzód i wszystko szło zgodnie z planem, który sobie Wojtek obmyślił. Tak więc jesienią zaczęli już powoli znosić do nowego gospodarstwa swoje przedmioty, narzędzia, meble i inne wyposażenie, którego się dotychczas dorobili. Krystyna pokazywała się jednak coraz rzadziej, gdyż zbliżał się termin rozwiązania, które ostatecznie nastąpiło w październiku, a owocem jego była dorodna córka, której nadali imię Hania.

Dzień, w którym znaleźli się wszyscy w nowym domu był dla Wojciecha Świętały wielkim przeżyciem i powodem do dumy. Natomiast Krystyna patrzyła na to nieco innym wzrokiem, gdyż jakkolwiek pragnęła samodzielności, to jednak stawała przed całkiem nowym życiem, które musiała poznawać i współtworzyć.

A to nowe to była przede wszystkim stojąca kilka metrów od drogi, kryta strzechą chata o dwuspadowym dachu z ułożoną na narożach i wzdłuż kalenic schodkowo żytnią słomą. Słomę tę przygotowywał Wojtek w specjalnie zrobionej do tego celu z drewna skrzynce wiążąc ją w podwójne małe snopki, które później zamocowywał na dachach zabudowań na krokwiach. Robił to sam, bo przecież pieniędzy było ciągle za mało. Drzwi wejściowe do domu, znajdujące się od strony utwardzonej tylko kołami konnych chłopskich wozów drogi, zdobione były wycięciami w kształcie księżyca, a w węgłach, spojeniach belek, futrynach drzwi i niewielkich okien o kilku kwadratowych szybach były malowane dekoracje w postaci kółek, gwiazdek i kwiatków. Dom był niewielki, z jedną dużą izbą o jednym oknie i z komorą, w ścianie której też było małe okno. Do izby wchodziło się przez sień, a potem przez niskie drzwi. Sufit był także niski z belką nośną ozdobioną wycinaną rozetą, ściany były obielone wapnem, którego zapach czuć było jeszcze w izbie, a podłogę stanowiło klepisko ubite z gliny. W kącie był piec do wypieku chleba i kuchenny z żeliwnymi płytami i fajerkami oraz okapem. Meble stanowiły dwa krzesła, drewniana ława, stół oraz dwa łóżka zasłane pod sufit pierzynkami i poduszkami. Na widocznym miejscu pod oknem stała skrzynia z wianem Krystyny, wykonana z suchego drewna świerkowego i pomalowana brązową farbą.

Z drugiej strony sieni znajdowało się niewielkie — oddzielone ścianą — pomieszczenie dla inwentarza. Nieco dalej od drogi stała niezbyt duża stodoła z ułożoną przez Wojtka na dwuspadowym dachu na gładko słomą.

Ogrodzenia jeszcze nie było, brakowało także drzew i krzewów, co stwarzało swego rodzaju pustkę, którą widzieli wszyscy z wyjątkiem młodego gospodarza. Ten bowiem zafascynowany był tak swoim królestwem, że prawie wszystko mu się podobało i wszystko wydawało mu się łatwe i proste, a każdą chwilę wykorzystywał tak, że prawdę mówiąc nie miał nawet czasu na to, aby zastanawiać się nad tym, co inni myślą i czują. I mógł sobie na to pozwolić w odniesieniu do swych sąsiadów i znajomych, ale nie mogło to trwać dłużej w przypadku swoich najbliższych. Ale o tym miał się dopiero przekonać w przyszłości. Na razie podobało mu się wszystko i to wszystko na swój sposób wielbił.

Rozdział 8

Motto: Wiedza jest na użytek tych,

którzy chcą z niej korzystać.


Niełatwo jest stłumić to, co przez wieki cale było nieodłączną częścią składową człowieka, co każdego dnia, każdej nocy i w każdej sekundzie życia trwało w mowie, w pieśni i w sercu, co wrosło w świadomość przez całe pokolenia i było powodem radości i dumy. Toteż nie mogli i nie chcieli zapomnieć o tym mieszkańcy Wieśniowa, próbując odzyskać to co im zabrano — poprzez udział jeszcze w insurekcji kościuszkowskiej i pod Racławicami, biorąc udział w spisku księdza Piotra Ściegiennego, a następnie w powstaniu styczniowym w walce partyzanckiej. Nazwiska dowódców powstania: Langiewicza, Czachowskiego, generała Józefa L. Hauke Bossaka, a także pobojowiska powstańców otaczane były zawsze czcią i opieką. Ale porywy te nie przynosiły efektu i coraz większe zwątpienie wkradało się do wnętrza ludzkich serc, ręce opadały, a oczy kierowały się w stronę obrazów i krucyfiksów, oczekując, że tam znajdą zrozumienie, ratunek i odzyskają to, co im zabrano. Pamięć jednak pozostawała i z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie tę żarliwą miłość do czegoś, co trwało i było w nich samych. Dlatego czekali nadal, poddając się losowi temu, z którym wiedzieli, że nie mogą wygrać, ale jednocześnie broniąc swej ukochanej tradycji. Toteż niektórzy posyłali dzieci do szkół, w których uczono ich rosyjskich liter i wierszyków, ale w domu rodzinnym — choć biednym i ubogim — krzewili swoją polską mowę, przekazywali sobie historię i uczyli po swojemu.

I wreszcie nadszedł taki czas, że oto doczekali się. Wierzyć początkowo nie chcieli, a raczej na pewno chcieli, ale nauczeni przykrym doświadczeniem przekornie i przezornie zastanawiali się nad tym co nastąpiło, jakby obawiali się, aby znowu coś nie odwróciło biegu zdarzeń i nie oszukało ich jeszcze raz. W końcu przyszły te chwile, których oczekiwali tak długo i oto mogli już mówić i myśleć po swojemu. Toteż rzucili się w entuzjastycznym uniesieniu w ten wir swojej codzienności i oddali siebie i swoje dzieci, aby przywrócić i odbudować to, na co przez całe dziesiątki lat im nie pozwalano. Zanim to jednak nastąpiło trwali przygotowani, oczekując jak gdyby na iskrę która stałaby się początkiem tego płomiennego uniesienia i oddania dla chłonięcia tej wiedzy, której sami chcieli, a nie tej, którą im narzucano.

Tą iskrą dla mieszkańców Wieśniowa był pan Kleofas Godawski — wychowawca, nauczyciel i organizator życia kulturalnego we wsi. To on właśnie spowodował zaraz po odzyskaniu niepodległości ten szał nauczania początkowego, który ogarnął z czasem niemal wszystkich, mimo pewnych oporów niektórych ludzi i który pomógł oswobodzonej wsi podjąć walkę o lepsze jutro. Nie czekając na dekrety i zarządzenia postarał się o wynajęcie skromnej sali u Zenona Koźlika, jednego z zamożniejszych gospodarzy i przekonał mieszkańców wioski, aby nie żałowali grosza na jej opłacenie — tego grosza, którego tak bardzo im przecież wtedy brakowało. Za własne pieniądze kupił kredę, zamówił tablicę, zakupił kilka drobnych pomocy naukowych i zorganizował zbiórkę pieniędzy na wykonanie ławek szkolnych. Jeszcze ławki nie były zrobione, a już prowadził lekcje, sadzając swych uczniów na krzesłach, które im rodzice przynieśli, zostawiając niekiedy pustą własną izbę. Pan Kleofas był także tym, który z czasem rozbudził we wsi istny pęd do budowy szkoły; powołał samorząd i sam chodził i jeździł do władz gminnych, powiatowych a nawet wojewódzkich w sprawie udzielenia pożyczki i zasiłków na ten cel. Ucząc innych nie zapomniał o sobie, dokształcając się na kursach oświatowych. Nie mogąc podołać wszystkim obowiązkom dobrał sobie praktykantkę, panią Zofię Bielus, która wkrótce również zaraziła się entuzjazmem pana Kleofasa i wciągnęła do pracy oświatowej niemalże całą społeczność Wieśniowa.

Wspólnym wysiłkiem zaczęto więc wznosić budynek szkoły, a ludność wiejska mimo niezmiernie trudnych warunków materialnych opodatkowała się dobrowolnie z morgi na budowę szkoły; ci zaś, którzy nie posiadali ziemi deklarowali pomoc przy pracach związanych z wznoszeniem budynku.

Pan Kleofas myślał nie tylko o najmłodszych, objętych obowiązkiem szkolnym. Chciał także nauczyć czytać i pisać wszystkich starszych, pracując wieczorami bez wynagrodzenia. Nie był w tym zresztą odosobniony, ale stał się jednym z zapamiętałych orędowników walki z analfabetyzmem.

Pewnej marcowej niedzieli już od samego rana, a potem nawet przed kościołem, mieszkańcy Wieśniowa przekazywali sobie wiadomość, że dzisiaj po sumie pan Kleofas zwołuje wszystkich do Koźlika. Nie pytali nawet co to ma być, chociaż niektórzy przebąkiwali coś o wiecu i przedstawieniu, ale w gruncie rzeczy nie interesowało ich jak to się nazywa, gdyż wiedzieli, że jak pan Kleofas woła, to trzeba iść, bo to musi być coś ważnego.

Pośpieszyły się też gospodynie z obiadem i w niecałą godzinę po sumie sala była już prawie pełna. Wszystkie miejsca w ławkach szkolnych były zajęte, a wiele osób stało w przejściach i pod ścianami. Pod tablicą znajdowało się zbite z ostruganych na gładko desek podwyższenie, zasłonięte kolorową kotarą. Mężczyźni ubrani byli w odświętne, ciemne ubrania — czarne lub granatowe oraz koszule z lnianego płótna samodziałowego i buty z rzemienia o sztywnej cholewie. Kobiety zaś przyodziane były w spódnice szyte z klinów, swetry — przeważnie w kolorze zielonym i buraczkowym oraz zapaski i kolorowe chusty.

Zjawił się wreszcie pan Kleofas, a tuż za nim podążała pani Zosia — jak ją we wsi wszyscy nazywali. Stanąwszy twarzą do zgromadzonych tak zaczął mówić:

— Skoro mnie widzicie, to już wiecie o czym dzisiaj będziemy mówić. Wiadomo, że o tym, co nam wszystkim na sercu najbardziej leży: o szkole naszej kochanej, o nauczaniu, zdobywaniu wiedzy coraz większej przez nas wszystkich i obronie naszego szkolnictwa przed tymi, którzy chcieliby go po swojej myśli prowadzić. Musimy walczyć o jednakowy system szkolny dla wszystkich. Nie możemy się zgodzić na to, aby szkoła wysoko zorganizowana była dostępna tylko dla wybranych. Naszym fundamentem musi być siedmioklasowa bezpłatna szkoła powszechna, obowiązkowa dla wszystkich dzieci w wieku od siedmiu do czternastu lat. Są niestety w naszym kraju ludzie, którzy chcieliby zagrodzić drogę do takiej szkoły dzieciom wiejskim. Chcieliby oni, aby te dzieci nie wiedziały za dużo, aby nie miały świadomości, że są być może oszukiwane i aby nie próbowały upominać się o swoje prawa. Musimy sobie powiedzieć otwarcie, że są to ludzie, od których dużo zależy i którzy mogą literę prawa tak nagiąć, że będzie służyła ich celom. Ale pod jednym względem są słabsi od nas: jest ich dużo mniej niż nas. Mieszkańców wsi jest w naszej odrodzonej niepodległej ojczyźnie Polsce około sześćdziesiąt pięć procent, a w województwie kieleckim, gdzie znajduje się Wieśniów — blisko siedemdziesiąt procent. Dlatego nie pójdzie im tak łatwo. Powiem wam teraz dokładnie o co chodzi, a potem zastanowimy się razem co zrobimy. Otóż w ostatnim czasie próbuje się uchwalić ustawy, aby na wsi zaprowadzić czteroletnie szkoły powszechne. Jaki to ma cel już wam powiedziałem i wy sami to zresztą wiecie. Chcąc zahamować rozwój szkolnictwa na wsi podjęto także ostatnio uchwałę, która mówi, że zamiast pokrywania pięćdziesiąt procent kosztów budowy szkół, państwo będzie udzielać tylko samorządom pożyczek i zasiłków niewiadomej wysokości. Jak wiecie nasza szkoła, którą wspólnymi siłami budujemy, jest na ukończeniu, ale po to, aby zacząć w niej normalne lekcje, potrzeba jeszcze dużo pieniędzy. Wiem, że nie macie ich za wiele i dlatego liczę bardziej na wasze ręce. Jest wśród was wielu takich, którzy umieją dużo i sił im nie brakuje. Nigdy dotąd nie żałowaliście swoich rąk dla naszej szkoły i myślę, że teraz także nie poskąpicie sił.

Szmer przeszedł po sali i coraz to ktoś mówił:

— Zaczęliśmy to i skończymy. Musimy się trzymać razem.

— Pozwólcie, że powiem wam jeszcze coś. Otóż nasz Związek Polskiego Nauczycielstwa Szkół Powszechnych też nie pogodził się z tymi planami zamachu na szkolnictwo powszechne. W całym kraju podejmowane są rezolucje i uchwały na zebraniach, aby wpłynąć na władze państwowe w celu zmiany przestarzałego systemu szkolnictwa, który powoduje przepaść pomiędzy szkołą powszechną i średnią. Programy szkół powszechnych i średnich powinny być tak uzgodnione, aby obydwie te szkoły tworzyły jednolitą całość, a pięcioklasowa szkoła średnia stanowiła tylko dalszy ciąg siedmioklasowej szkoły powszechnej. W ten sposób każde dziecko, bez względu na pochodzenie, będzie miało otwartą drogę do nauki, a kraj nasz, który odzyskaliśmy z takim trudem nie straci żadnego talentu. A talentów tych nie brakuje i wam i waszym dzieciom i to nie tylko do uprawy roli. Widzę ja to i starał się będę pomagać wam, aby te dzieci, które wiedzy szerokiej pragną, mogły ją chłonąć i spożytkować wedle swoich zainteresowań.

Wiem ja — kontynuował pan Kleofas — że i wy starsi tej wiedzy potrzebujecie i spragnieni jesteście przez te całe lata, kiedy wam jej odmawiano. Dużo już, nawet bardzo dużo w porównaniu z tymi latami niewoli odrobiliście zaległości w oświacie naszej polskiej przez te ostatnie kilka lat. Ale wiele jeszcze pozostało do zrobienia, bo i narosło tych zaległości przez całe stulecia. I tutaj najwięcej od nas samych zależy, bo nam w tym nikt nie przeszkadza, chociaż i pomocy spodziewać się za wiele nie możemy.

— Ale szkoły naszej siedmioklasowej bronić musimy — mówił dalej pan Godawski. — Dlatego dołączymy nasz głos — wszystkich mieszkańców Wieśniowa — do ogólnego protestu przeciw ostatnim projektom. Napisałem ja tu wszystko to, co wam już na ten temat powiedziałem i jeśli tego samego zdania będziecie, podpiszemy wszyscy i wyślemy do tych, którzy chcieliby wieś oddzielić od całego narodu.

— Ano przecie nawet gazety pisały, że są za szkołą wysoko zorganizowaną na wsi — wtrącił w tym momencie stary Sokolnica. — To i my musimy bronić swojego.

— To wy gazety czytocie Marcinie? — zapytał ze zdziwieniem siedzący obok Wincenty Skorek, a słowom jego zawtórował śmiech innych.

— Czytoć nie czytom — odparł na to niezrażony staruszek — ale byłem kiedyś na czytaniu u Ślizgawki, to słyszołem.

— Prawdę mówi — odezwał się na to z tyłu wymieniony z nazwiska, u którego rzeczywiście niedawno „Wiciarze” zorganizowali zbiorowe czytanie „Zielonego Sztandaru”.

— Pewnie, że racja — padały zewsząd głosy. — Pany by chciały, żeby tylko ich dzieci się uczyły, a nas to tylko do roboty mieli i żeby podatki płacić.

— Jak nasze dzieci się wyuczą, to i do rządzenia ich dopuszczą, a wtedy chyba nie zapomną gdzie wyrośli — powiedziała Kolasowa siedząca obok córki.

— A bo to dopuszczą nasze dzieci dalej? — z powątpiewaniem zadał pytanie majster Studnicki. — Skończy te siedem klas i będzie kopać ziemniaki tak jak przedtem, a że niby oświecone, to niewiele to tym ziemniakom pomoże.

Cisza się zrobiła po tych słowach, jedni na drugich spoglądali, a tu i ówdzie odezwały się głosy zwątpienia: — To też prawda.

Wtedy podniósł się z ławki Feliks Durlak — sołtys i tak powiedział:

— Po co tu dużo gadać. Szkoda naszego czasu, bo gadzina czeka i to jest prawda, że ją niewiele obchodzi, kto jej siana czy ospy z ziemniakami poda. Ale jedno sobie musimy powiedzieć: O cośmy walczyli i nasi ojcowie i dziadkowie przez całe poprzednie lata? — zapytał podniesionym głosem i obrócił głowę w lewo i w prawo.

— O równość walczyliśmy — odpowiedział sam sobie i innym — o równość — powtórzył raz jeszcze. — A co to będzie za równość, jeśli inna będzie szkoła dla hrabianki a inna dla chłopskiego syna. Dużo już zawdzięczamy naszemu panu Godawskiemu, który — chociaż młodszy od niejednego z nas — jak ojciec się z nami obchodzi i to dzięki niemu szkołę budujemy. Nigdy nam źle nie radził i moim zdaniem teraz też ma rację. Dlatego musimy go poprzeć, bo to w naszym interesie.

Pan Kleofas siedzący na krześle z boku sali i milcząco słuchający dotychczas tego co mówiono, poruszył się lekko, ale nie wyrzekł ani słowa.

— Ja pierwszy jako sołtys podpisuję uchwałę i myślę, że wszyscy zrobią to samo — dokończył Feliks Durlak i skierował swe kroki do siedzącego nauczyciela.

— Podpisujemy wszyscy jak kto umie — poszedł po sali chóralny głosi wkrótce brakowało miejsca na dokumencie uchwały.

— Podpisywać i wysyłać do władz! — wołali jedni przez drugich.

Po pewnym czasie podniósł się znów pan Kleofas i uciszyło się na sali.

— Może się niektórym śpieszy — zaczął mówić wolno — więc tych nie chcę zatrzymywać. Ale kto ma trochę czasu, to mamy tu jeszcze coś dla was.

— Pani Zosiu, oddaję pani głos. — To powiedziawszy pan Kleofas wycofał się do tyłu, a jego miejsce zajęła pani Bielus, mówiąc do zebranych te słowa:

— Jak już niektórzy z was wiedzą, zorganizowaliśmy w Wieśniowie amatorski zespół teatralny. Dzisiaj wystawimy pierwszą sztukę, a będzie to „Sułkowski” Stefana Żeromskiego. Na pewno nie wszystko uda nam się tak jak chcielibyśmy, bo zawsze początek jest trudny. Ale myślę, że poprzecie i tę naszą inicjatywę, która przybliży was do wiedzy zdobytej w ostatnich latach. Przypomnę wam na początku, że Józef Sułkowski był to polski oficer, uczestnik powstania kościuszkowskiego. Walczył on o uratowanie naszego kraju przed rozbiorami, a gdy to się nie udało, oddał dla swej ojczyzny wszystko to, co miał najcenniejszego — swoje młode życie. Zginął bowiem w wieku dwudziestu pięciu lat jako oficer armii francuskiej i adiutant generała Napoleona Bonapartego. Z konieczności uprościliśmy z panem Godawskim całą sztukę, jednak pozostało to, co najważniejsze. Nie będę wam mówiła, kim są aktorzy, bo na pewno ich wszystkich rozpoznacie.

To powiedziawszy weszła pani Zosia za kotarę, spoza której za chwilę wyszło pięciu młodych mężczyzn — trzech odzianych w stare, połatane, żołnierskie kurtki, dwóch otulonych w płaszcze położyło się na podłodze, pozostali usiedli z podwiniętymi nogami, niektórzy kurząc fajki. Na piersiach mieli zapięte w krzyż pasy rzemienne od szabli i torby.

Patrzący wytężyli wzrok, niektórzy próbowali nawet wstawać, ale zostali skarceni przez siedzących z tyłu, którzy wychylali głowy w bok chcąc lepiej widzieć, a inni uśmiechali się poznawszy w aktorach-amatorach swoich najbliższych.

I oto rozległy się z prowizorycznej sceny pierwsze słowa:

— Szyje się piękny chodak, ściba się nocną porą. Fajny trzewiczek stanie sporo…

A potem inny głos:

— Niedaleko braciszku na tych dratwach zajdziesz…

I jeszcze inny leżącego żołnierza:

— Ba, kiedy nie pasuje żołnierzowi całkiem przez butów!

— W tamtej stronie, na swoim polu to ta i na bosaka ciepło, a tu, we włoskiej stronie — to jak w kościele. Nie pasuje na bosaka. Trza w butach.

Minęło pierwsze wrażenie, wszyscy w ciszy słuchali padających z podwyższenia słów i patrzyli w milczeniu. W pewnym momencie spoza kotary pokazała się następna postać — oficera Sułkowskiego.

— Wojtek — rozległy się ciche głosy po sali i poruszyli się ludzie. — Wojak Świętała — powiedział ktoś półgłosem.

Żołnierze powstali z miejsc, potem na dany znak oficera usiedli z powrotem na swoich miejscach. Sułkowskiemu przysunięto bęben, na którym usiadł. Podparłszy głowę rękami, patrzy, a potem mówi:

— Chłód …..

— Jako że to i zima — odpowiada I żołnierz.

— Płaszcze macie? Głodem nie przymieracie? — pyta oficer.

— Nie ma nam powrotu — mówi II żołnierz. — Abo rozdeptać, kto ta na drodze, jeżeli chcieć powrotną drogą, abo tu gębą cudzy piach gryźć. Inaczej nie ma.

— Ta droga wiedzie do kraju — mówi Sułkowski, a potem III żołnierz:

— My są chłopy. Chłopu wszystko po równo.

Znów cisza zrobiła się na sali po tych słowach, a ten głos mówił dalej:

— Czy ta las rąbać, czy glinę kopać, czy bogatemu dukty w kwardych glitach cesarskich wybijać. Każą chłopu żyć — żyje, każą umierać — umiera. Ale i to jest to samo żywa prawda: jeżeli ona droga idzie do naju — jużci doda jeden z drugim ramienia i nie poskąpi sztychu!

A potem znów I żołnierz:

— Ojce nasze, bracia, matki i siostry zarabiają się w glinie, w piachu, w gnoju, w nasieniu i w zgoninach na pańskim. To jakże ma być, żeby nie mieli batów brać?

Potem IV żołnierz:

— Takie jest u naju na chłopy prawo i taki zwyczaj, najgorszy ze wszystkich katów

I znów padały słowa oficera:

— Zaciśnij zęby i milcz. Oto twoja pociecha.

A potem gromkim głosem: — Żołnierze!

— Teraz jesteście ludźmi wolnymi. Na ostrzach bagnetów dla innych wolność po ziemi cudzej nosicie. Z jednego teraz jesteśmy pnia — ja i wy. Jakem ja pojął duszę co się w naszych oczach za straszna rzecz dokonała, tak samo wy pojąć macie. Chcę, żeby się w was ocknęła jędza gniewu, jak we francuskim ludzie. Kiedy przyjdziecie na ojczystą ziemię, macie nastawić bagnety przeciwko spróchniałym prawom podłości i przemocy człowieka nad człowiekiem.

— Wasza miłość — wtrącił żołnierz I posępnie i nieufnie, lecz oficer mówił dalej:

— Musimy się tutaj wszyscy wraz nauczyć, jak wieść wojnę zwycięską. Sztuką naszą wybijemy w skale drogę i wrota do naszej wolnej ziemi. Krew nasza pociecze w obce skały, piaski i gliny od wielkiej nędzy i od najtwardszej z prac. Będziemy się walić w cudze rowy i słać po obcych drogach, ale dojdziemy!

I padały potem następne słowa i wychodziły jeszcze inne postacie, a ludzie oswoili się po pewnym czasie z tym, co widzieli przed sobą i w skupieniu, w milczeniu i ciszy przyglądali się z rosnącą dumą temu, co pokazywał im ich amatorski zespół teatralny, jak przedstawiła go pani Zofia Bielus. Po zakończeniu i zniknięciu za płócienną zasłoną żołnierzy, oficera Sułkowskiego i innych postaci, rozległy się burzliwe brawa, a na twarzach ludzi widać było radosne uniesienie.

Potem rozeszli się wszyscy do swoich domów komentując po drodze wszystko to, co widzieli i później opowiadali o tym swoim znajomym i bliskim, którzy nie oglądali przedstawienia — bo tak to przeważnie nazywali.

Jako ostatni wychodzili główni bohaterowie spektaklu.

— No to do zobaczenia wieczorem — powiedziała pani Zosia do Wojtka, mając na myśli kurs dokształcający w zakresie wykształcenia podstawowego, który odbywał się trzy razy w tygodniu i w którym młody Świętała brał udział. Wychodząca jako jedna z ostatnich Wanda Burawiecka obejrzała się na te słowa i odwróciła głowę z zagadkowym uśmiechem na ustach.

Wojtek pospieszył prosto przed siebie, gdyż chciał jeszcze omówić ze starym Pakułą sprawę konia, którego miał zamiar zakupić do swojego coraz bardziej się rozwijającego w jego mniemaniu gospodarstwa.

Rozdział 9

Motto: Prawdziwe szczęście

to spokój ducha, a źródeł jego

jest niezliczona ilość.


Tego dnia Wojtek wstał jak zwykle bardzo wcześnie, ubrał się i wyszedł na podwórze. Dzieci i Krystyna spali jeszcze i tylko mała Hania, której minęło już półtora roku, poruszyła się w łóżeczku, machnęła lekko rączkami, wykrzywiła trochę dziwacznie swoją małą buzię i spała dalej smacznie. Wyszedłszy z izby, poszedł przez swoją zagrodę ogrodzoną już drewnianym płotem i spojrzał na wschód, a właściwie to bardziej na lewo, gdyż tam właśnie szkarłatna zorza wskazywała miejsce, w którym już wkrótce miało ukazać się słońce. Niebo było czyste — bez jednej choćby chmurki, powietrze świeże i przezroczyste niczym kryształ — bo niezmącone jeszcze tumanami kurzu i pyłu z dróg i uprawianych pól i dymem z kominów. Pogrążona we śnie i w ciszy wioska oczekiwała jakby na zakończenie tego bezruchu i powstania do codziennego życia. Z brzaskiem dnia rozległy się rzeczywiście początkowo pojedyncze i ciche, później coraz głośniejsze odgłosy z poszczególnych zabudowań i najpierw powoli, a potem coraz szybciej i szybciej zaczynało się wszystko kręcić, niczym maszyna w fabryce.

Wojtek rozejrzał się po gospodarstwie, które można było tak już nazwać w pełnym tego słowa znaczeniu. W ostatnich latach dopisywała na ogół koniunktura, a w rolnictwie zbiory były dobre, ceny zbóż korzystne i tym samym dochody większe niż w latach poprzednich. Korzystając z tego, młody Świętała posiadał już w swojej zagrodzie wóz konny, kultywator, brony i inne urządzenia i narzędzia rolnicze. Przydawało mu się to wszystko teraz bardzo, bo dokupił jeszcze parę morgów ziemi i razem z tymi, które otrzymał z reformy rolnej oraz swoją częścią ojcowizny i Krystyny stanowiło to już ładnych parę hektarów niezłej ziemi uprawnej. Toteż powziął już także decyzję, że zostawi młodego źróbka po kasztance, którą kupił od starego Pakuły. Wprawdzie zadłużenie gospodarstwa było duże, ale mało teraz było takich, którzy nie spłacaliby pożyczek.

Nie tracąc cennego czasu rozpoczął Wojtek codzienne swoje poranne porządki. Najpierw jak zwykle ostatnio skierował swe kroki do stajni, gdzie już w drzwiach przywitała go rżeniem kasztanka, upominając się o swoje śniadanie. Młody źrebak leżał spokojnie w pobliżu stojącej matki. Wojtek wszedł do środka, podszedł do małego źrebięcia, które wstało w tym momencie i widząc, że wszystko w porządku przesunął pieszczotliwie swoją dłoń po jego grzbiecie, ale ten uwolnił się zrobiwszy parę kroków do przodu. Poklepał następnie po szyi kasztankę i wyszedł, aby napoić krowy i konie — bo tak już o nich mówił. A trzeba było tych kilka wiader wody przynieść od sąsiada, gdyż własnej studni jeszcze nie posiadał. Miał także już sąsiada z drugiej strony, Macieja Podkowę, który wybił sobie głęboką na trzydzieści metrów studnię, ale Wojtek wolał chodzić po wodę do Podlaskich. Napoiwszy konie i krowy, zaniósł do stajni dla kasztanki sieczkę, do której dosypał nawet miarkę żyta, pozostałego mu jeszcze z zeszłorocznych plonów, potem przyniósł słomy i podścielał pod inwentarz.

Zbliżał się już koniec sierpnia i wszedłszy do stodoły, spojrzał Wojtek z dumą na prawie pełne zapola snopków żyta z wąsatymi, jasnoszarymi kłosami, pełnymi dorodnych ziaren, a także duże snopy pszenicy, w których kłosach błyszczały żółtawe, jędrne owocki, rzucając się w oczy już z daleka. Po drugiej stronie pobłyskiwały również żółcienią, ale trochę inną, nie tak szorstką i w innym, jaśniejszym odcieniu — frędzle owsa, który dla odmiany ukrył swoje nasiona w delikatnej, miękkiej osłonie plew. Jeszcze dalej szczerzył swoje ostre ości jęczmień, którego ziaren nie było prawie widać, gdyż poszczególne kłosy złączyły się jak gdyby w jeden duży. Przy jednej ze ścian z desek, przez które przedzierały się już z zewnątrz jasne promienie budzącego się dnia, widać było ciemno-brunatną warstwę koniczyny, która stanowiła z daleka jedną całość, choć oglądana z bliska składała się z twardych łodyżek, miękkich blaszek liści i pachnących, wielo-iglastych pęczków kwiatowych, które kiedyś miały kolor fioletowy, a teraz były brunatne i suche.

Ten sierpniowy dzień nie zwiastował raczej żadnych niespodzianek i wkrótce Wojtek jechał wozem, na którym znajdował się pług i brony, krętą drogą przez wieś. Droga była nierówna i wóz jechał zygzakiem, omijając wyrwy i zaschłe błoto, a w ślad za nim podążał mały źrebak. Coraz to mijały się wozy, z których padały słowa pozdrowienia lub pojedyncze zdania na tle klekotania drewnianych szprych. Wkrótce skończyły się zabudowania i Wojtek wyjechał na otwartą przestrzeń zakończoną w oddali kolistym horyzontem, a niebawem odmierzał kroki za pługiem. Kiedy tak chodził monotonnie i jednostajnie zgarniając od czasu do czasu stalowym stykiem przywartą ziemię z lemiesza, myśli jego zatrzymały się w pewnym momencie przy Krystynie. Czegoś nie mógł zrozumieć w ostatnim okresie. Wydawało mu się, że powinna być przecież zadowolona, gdyż w ciągu tych kilku lat po ślubie posiadali już niemal wszystko to, czego mogli oczekiwać. A jednak ciągle była jakby nadąsana, kiedy wracał do domu czasami zachowywała się tak, jakby tego w ogóle nie zauważyła; również dzieci strofowała jego zdaniem zbyt często nie żałując im kuksańców. Wspominał z rozrzewnieniem chwile, kiedy spotykali się, gdy wrócił po tych kilku latach tułaczki wojennej do Wieśniowa i potem te pierwsze dni, tygodnie a nawet miesiące, kiedy wprawdzie niewiele jeszcze mieli, ale wyglądało to tak, jakby tego w ogóle nie dostrzegali i było im w jego mniemaniu dobrze ze sobą.

Rozmyślając tak i chodząc bezwiednie za pługiem, nie spostrzegł nawet, że w pewnym momencie na końcu zaoranego zagonu pojawiła się mała postać sześcioletniego Henryka z zawiniątkiem w ręku. Kiedy go spostrzegł i wymówił pierwsze słowo, przebiegła mu jeszcze przez głowę myśl o tym, jakby to było dobrze, gdyby stała tam jego Krystyna.

— Co tam przyniosłeś? — zapytał swojego najstarszego syna.

— Chleb, ser i mleko — odpowiedział chłopiec i zrobił jeszcze parę kroków w kierunku ojca podając mu zawiniątko. — I jeszcze woda do picia tam jest.

— To mamusia tak dla mnie naszykowała? — zapytał ojciec patrząc w oczy synka.

— Tak — rzekł ten — powiedziała: zanieś mu, niech się naje i orze tę swoją rolę.

— Tak powiedziała? — wyrzucił z siebie te dwa słowa ojciec i spojrzał jeszcze uważniej w twarz synka, który także odpowiedział mu spojrzeniem. — Widząc to uśmiechnął się i zapytał:

— A wam już śniadanie mamusia dała?


— Tak, dała nam — potwierdził malec i dodał: — Ale Hanię znowu zbiła, bo nie chciała pić mleka.

Zasępił się Wojtek po tych słowach jeszcze bardziej, nie mogąc już ukryć tego przed synkiem, który cały czas patrzył na niego, czekając kiedy skończy śniadanie. Nie czekał zbyt długo i wkrótce usłyszał:

— To wracaj już do domu, bo trzeba krowy napaść. — Po tych słowach mały Henio pozostawił znowu ojca samego, a właściwie nie samego, bo z końmi i pługiem.

Skwar zrobił się niebawem wielki, ale nikt na to nie zwracał uwagi i Wojtek także. Zdjąwszy buty świsnął w powietrzu batem i ruszył znowu za pługiem. Świeża, wilgotna ziemia układała się w kształtne, połyskujące w słońcu skiby, popękane w niektórych miejscach, a jej resztki obsypywały się do bruzdy i na gołe stopy oracza, wciskając się między palce, co jednak nie sprawiało mu kłopotu a raczej wręcz przeciwnie — odczuwał jakieś dziwne zadowolenie, przenikające niemal całe jego ciało. Wrony, gawrony a czasami nawet gołębie urządzały sobie spacery za pługiem, wydając od czasu do czasu mrukliwe głosy zadowolenia, gdy znalazły w rozoranej ziemi coś smakowitego do zjedzenia.

— Szczęść Boże — usłyszał w pewnym momencie Wojtek, dojeżdżając akurat z pługiem w pobliże drogi. — Pora na obiad — dodał przejeżdżający drogą Antoni Burak i ściągnął lejce zatrzymując się przy niezaoranym jeszcze ściernisku.

— Nawet nie myślałem, że to już południe — powiedział Wojtek spojrzawszy w stronę słońca — rzeczywiście trzeba się będzie zbierać do domu.

— To pod co uprawiasz? — zapytał Antoni.

— Chyba jeszcze raz żyto zasieję — padła odpowiedź — bo w zeszłym roku nawoziłem, to jeszcze się może coś urodzi.

— Ano ziemia dobra, jeszcze jak nawieziona, to i plon będzie. Ostatnimi laty narzekać nie możemy. Marszałek trochę porządku zrobił, to i gospodarzyć też łatwiej. Chociaż tak naprawdę to nie wiadomo co on myśli; prezydentem nie chciał być, choć go nasi namawiali.

— Bo on by chciał sam wszystkim rządzić, a tu tymczasem jest pełno takich, którzy za zbawców ojczyzny się podają, a tak naprawdę to tylko o sobie myślą — powiedział Wojtek. — Gdyby byli marszałkowi zawierzyli, to oszczędziłby tej krwi, która się w stolicy polała, kiedy brat przeciw bratu stanąć musiał, chociaż w sercu żaden chyba tego nie chciał. Podobno prawie czterysta osób w ciągu trzech dni w Warszawie zginęło a tysiąc zostało rannych. Generał Sikorski ramię w ramię z Piłsudskim w wojnie polsko-bolszewickiej Armię Czerwoną pokonali, a teraz przeciwko sobie stanęli. Rząd Witosa marszałek obalił, a Witos to przecież nasz chłopski przywódca. Nie wiadomo już czasami komu wierzyć. Ano zobaczymy, co to z tego wyjdzie. Przecież nam teraz Piłsudski premieruje, to się okaże na co go stać. Jak na razie idzie mu nieźle.

— Widzę Wojtek, że wierzysz w niego mocno. Ano przecież mu pomogłeś z kolejarzami. Słyszałem, jak żeście tam wagony kierowali — tylko te z wojskiem dla Piłsudskiego do Warszawy szły, a reszta czekała. No to jedźmy na jaką maślankę z ziemniakami — rzekł Burak kończąc polityczną dysputę i potrząsnął lejcami, a konie ruszyły z miejsca ciągnąc jego wóz w dalszą drogę.

Wkrótce Wojtek zakończył przedpołudniową orkę i niebawem był znów na podwórzu. Napoił konia, wsypał mu do żłobu sieczki i nie zaglądając do izby poszedł do stodoły, z której rozległy się wkrótce rytmiczne uderzenia cepów o klepisko. Po pewnym czasie spoza uchylonych wrót stodoły ukazała się jego zaczerwieniona i zakurzona twarz, a po czole spływały strużki potu. Kroki swoje skierował w stronę widocznej niedaleko u sąsiada studni, z której wyciągnął wiadro wody i pochyliwszy go nad korytem pił łapczywie z lejącego się strumienia orzeźwiającą ciecz. Potem znów poszedł do stodoły, zgrabił i zebrał słomę i związał ją powrósłami w snopki, które ułożył na podwórzu. Wymłócone natomiast ziarna żyta razem z plewami zgarnął w pryzmę, zamiótł dokładnie część suchej glinianej podłogi, na której ustawił ukośnie podpartą rachwę do przesiewania. A potem rzucał na nią wymłócone plony za pomocą niewielkiej drewnianej łopatki, roztrząsając poszczególne porcje, aby lepiej rozdzielić ziarna spadające z drugiej strony od plew osuwających się wolno po pochylni. Po każdym rzucie przybywało ziarna i plew, które trzeba było odgarniać i chronić przed zmieszaniem. W pewnym momencie Wojtek zanurzył swoją dłoń w pryzmie żyta, nabrał pełną garść ziaren i wyszedłszy ze stodoły zaczął je dokładnie oglądać pochyliwszy głowę i przesypując zawartość z jednej dłoni do drugiej. Kiedy tak stał, sprawiając wrażenie, że nie widzi nic dookoła, do uszu jego dotarł w pewnym momencie płacz dziecka. Ręce jego i cała postać zatrzymały się na moment w bezruchu, potem skręcił głowę w kierunku, skąd dobiegał ten głos i cofnąwszy się do tyłu rzucił garść żyta na pryzmę, a sam wyszedł za stodołę. Zastał tam leżącą na ziemi małą Hanię, natomiast w oddali urządzali sobie harce obaj starsi synowie. Wojtek wziął córkę na ręce, starając się utulić i uspokoić płaczącą córeczkę.

— Heniek, Staszek, chodźcie tutaj! — krzyknął po chwili.

Chłopcy przerwali zabawę i posłusznie podbiegli do ojca.

— Dlaczego zostawiliście Hanię samą? Czemu jej nie pilnujecie? Gdzie jest mama? — wyrzucił z siebie potok pytań z twarzą wykrzywioną grymasem złości.

— W domu — odpowiedział na ostatnie pytanie młodszy syn Stanisław, który wyraźnie mniej przejął się tyradą ojca.

— To chodźcie i wy do domu — rzekł ojciec i wszyscy skierowali się w stronę drzwi do izby. Wszedłszy do niej, zastali gospodynię domu stojącą przy stole, która spokojnie krajała ciasto na kluski i na wejście czwórki w ogóle nie zareagowała.

— To tak same dzieci zostawiłaś? — zadał pytanie Wojtek. — Przecież sobie jeszcze co złego zrobią — dodał po chwili wyraźnie niezadowolony z takiej sytuacji.

— A z kim je mam zostawić? — zapytała bezbarwnie Krystyna. — Jak się tak o nie boisz, to je przypilnuj — w tych słowach nietrudno było już zauważyć zaczepny ton.

— Dopiero kluski krajesz? To kiedy ten obiad będzie? Przecież ja muszę niedługo jechać w pole. Głodny mam jechać? — zapytał Wojtek z irytacją w głosie.

— Niech ci kto inny ugotuje, jak ci się tak spieszy. — Jej rozdrażnienie było już zupełnie widoczne i odczuwalne.

— Pilnujcie Hani i nie wychodźcie z domu — zwrócił się ojciec do synów i trzasnąwszy drzwiami poszedł znów do stodoły, do której po około pół godzinie wszedł starszy syn mówiąc: — Obiad jest już gotowy.

Przyszedłszy do izby usiadł Wojtek na krześle przy stole i jadł szybko w milczeniu „rzodkie”, czyli zupę jarzynową, składającą się głównie z ziemniaków i wody z zieleniną, czyli warzywami. Dzieci baraszkowały wesoło na środku izby, a Krystyna krzątała się przy kuchni.

— Po południu zaprowadźcie krowy na Kalinę — powiedział w pewnej chwili ni to do siebie, ni to do pozostałych domowników.

— Kto by tam taki kawał drogi szedł — rzekła na to Krystyna niezbyt przyjaznym tonem– przecież tu jeszcze koło domu mają co jeść.

— Ale tam się będzie niedługo orać, to trzeba żeby krowy wyjadły, bo szkoda paszy marnować.

— Wystarczy ci tego co masz. Za bardzo się rozpędziłeś. Chciałbyś widać wszystkich prześcignąć.

— Dla ciebie to przecie robię i dla twoich dzieci. Już sam nie wiem co ty chcesz. Jak nie mieliśmy prawie nic, to chciałaś żebyśmy mieli, a teraz to znowu ci się wszystko nie podoba.

— Wcale nie chcę, żebyś robił dla mnie i żebyś mi to mówił. A dzieci to sam zapytaj czy chcą. Poza tym nie tylko ty robisz. Tobie się wydaje, że jak weźmiesz pług i jedziesz na cały dzień, to ty harujesz, a ja jak jestem w domu z dziećmi i z tym wszystkim co mi tu zostawiłeś, to ja nie robię nic. Gdybyś urodził te dzieci, siedział tu z nimi całymi dniami i z tymi gadami, to byś inaczej gadał.

— Gdybym mógł to bym się z tobą zamienił i urodził te dzieci, ale niestety nie mogę — odrzekł z sarkazmem Wojtek i wyszedł z izby.

Potem znowu — podobnie jak rankiem — zamienił się w oracza. I tylko bata używał częściej niż przed południem, a szarpiąca pług za każdym uderzeniem kasztanka nie wiedziała nawet, dlaczego się tak dzieje. Ognista tarcza słońca przesuwała się niepostrzeżenie ale powoli naprzód, a południowy żar przemieniał się stopniowo w ciepłe popołudnie, które w końcu przechodziło w nadchodzący łagodnym chłodem wieczór. Jednocześnie obniżały swoją moc ostro wypowiadane głosy i wysokie tony; było ich również coraz mniej, aby wreszcie przejść w spokojnie wypowiadane słowa na zakończenie tego dnia i zabezpieczenie wszystkiego na noc. Ale nie zawsze się tak udawało i czasami ten spokój był zmącony i naruszany.

Wojtek przyjechał tego wieczora trochę wcześniej niż zwykle, gdyż skończył uprawić cały zagon pola i nie chciał już tego dnia rozpoczynać nowego. Nie tylko to było jednak przyczyną; również ostatnia rozmowa z żoną przy obiedzie odebrała mu jakoś ochotę do pracy. Także po przyjeździe do domu bez pośpiechu wyprzągł kasztankę i powoli wprowadził ją do stajni, przedzielonej tylko przybitymi do słupów deskami od pomieszczenia przeznaczonego na oborę. Słońce już zaszło i lekki półmrok panował w środku, ale wyczulony wzrok gospodarza od razu pozwolił mu zwrócić uwagę na to, że krów jeszcze nie ma. Uwiązawszy kasztankę wyszedł szybko na zewnątrz i skierował swe kroki do izby. Przekroczywszy próg zobaczył siedzącą na krześle Krystynę, która spokojnie robiła na drutach jasnoniebieski sweter, natomiast w kącie szamotała się ze sobą trójka dzieci.

— Dlaczego nie sprowadzacie krów? — zapytał Wojtek podniesionym głosem i jednocześnie tym samym tonem zwrócił się do Krystyny: — A tych dzieci czemu nie uciszysz? — Co wy tu wyrabiacie? — dodał i podszedł do chłopców, którzy wydzierali sobie wystrugany z gałązki wierzby gwizdek.

— Bo ja sobie zrobiłem gwizdek — powiedział starszy syn — to on mi zabiera. — Jednocześnie szarpnął rękę, a w tej samej chwili młodszy syn uderzył go z całej siły w drugą, na co tamten zareagował wrzaskliwym rykiem, który przytłumił monotonny płacz małej Hani. W tym samym momencie Wojtek błyskawicznym ruchem odpiął pasek od spodni i złapawszy za rękę pięcioletniego Stasia, wyciągnął go na środek izby, a następnie zamachnąwszy się uderzył kilkakrotnie w pośladek. Wrzeszczącego chłopca zostawił leżącego na ziemi i szybkim krokiem podszedł do drugiego syna powtarzając to samo, co zrobił przed chwilą. W tym momencie Krystyna rzuciła druty, wełnę i sweter na podłogę i doskoczywszy do męża, zamierzyła się ręką sprawiając wrażenie jakby chciała go odepchnąć.

— Odejdź stąd bo i ty oberwiesz! — wrzasnął Wojtek trzymając pasek w ręku, a wyraz jego twarzy wskazywał na to, że nie panuje nad swoimi czynami.

Ale i w oczach Krystyny widać było coś, co oznaczało, że nie ustąpi tak łatwo.

— Idź sobie tam skąd przyszedłeś i skąd zawsze wracałeś! I zostaw te dzieci, bo jak jeszcze któreś dotkniesz, to mówię ci, że ich więcej nie zobaczysz! Czego chcesz od nich?! Po co tu w ogóle przyszedłeś?! — pytała podniesionym głosem patrząc mu prosto w oczy.

— Co ty wygadujesz? I co ty w ogóle wyrabiasz? — odpowiedział Wojtek pytaniami ochłonąwszy już nieco i patrząc zaskoczony i zdumiony na swoją żonę.

— Ty się mnie będziesz pytał, co ja wyrabiam? — znów pytanie było odpowiedzią, a ton jej słów stał się jeszcze ostrzejszy. — Ty się zapytaj samego siebie, co ty robisz! Dopiero dzisiaj się dowiedziałam, co ty robisz naprawdę! Już więcej nie będziesz potrzebował grać, chociaż podobno dobrze ci to idzie. Już nie musisz udawać anioła i wielkiego gospodarza.

— Co ty pleciesz, co to wszystko znaczy?! — wytrzeszczone i wprost przerażone oczy Wojtka świadczyły, że w ogóle nie pojmuje, o co tu chodzi.

— Ty dobrze wiesz, co ja mówię. Teraz już wszystko rozumiem. Taki zawsze zapracowany, taki obrotny. Nigdy nie miałeś czasu. Dla nas nie miałeś. Ale dla kogo innego to miałeś. Na kursy chodziłeś, tak?! Powiem ci gdzie chodziłeś, jak się tak bardzo o to dopominasz. Na dziwki chodziłeś, nie na kursy! — wykrzyknęła te słowa z twarzą wykrzywioną gniewem, głos jej zadrżał, a cała postać zatrzęsła się ze zdenerwowania.

Dzieci przycichły już trochę, zaczęły teraz z przestrachem spoglądać na matkę, a ona nie myślała już o niczym, tylko krzyczała dalej: — Jesteś łajdak! Drań i łobuz! Oszukałeś mnie! I próbujesz nadal oszukiwać! Wynoś się stąd! Idź od nas i nie wracaj tu więcej!

Teraz już wpadła w szał, nie panując nad sobą i nie dając dojść do słowa mężowi. Zaczęła go szarpać za ręce, próbując wypchnąć z izby, ale on nie pozwalał na to. Nie mogąc tego osiągnąć, w pewnym momencie uderzyła go prawą ręką w twarz. Cios ten wywołał w nim odruch gniewu i taką samą odpowiedź. A że siła jego ciosu była bez porównania większa, zachwiała postacią kobiety, która zatoczyła się i broniąc przed upadkiem oparła się ręką o ścianę. Twarz jej wyrażała teraz już tylko przerażenie, które wraz z całą scenerią tych wydarzeń udzieliło się dzieciom. Chłopcy podbiegli do matki przycisnąwszy się do jej ciała i słychać było tylko rzewny tercet, bo i najmłodsza latorośl brała w nim udział stojąc przy łóżku i trzymając się go kurczowo. Pozostali w izbie znowu sami we czwórkę, gdyż dumny jeszcze niedawno gospodarz dosłownie wypadł przez drzwi i pobiegł przed siebie. Kierowany jak gdyby wewnętrzną świadomością udał się w stronę Kaliny, gdzie oczekiwały na niego dwa czarno-białe rogate stworzenia. Ciemno już było, ale poznały go chyba z daleka i wydały z siebie krótki charakterystyczny, niski głos, jakby zdziwione, że o tej porze jeszcze się tutaj znajdują. Zabrzęczały zdjęte z drewnianych kołków łańcuchy i ruszyli w trójkę w stronę widocznych w oddali zabudowań, z których sączyły się przez okna skąpe strumienie światła z naftowych lamp. Wkrótce znaleźli się na podwórzu Podlaskich. Wieczorną ciszę przecięły metaliczne dźwięki spadającego do studni wiadra, a zaraz potem dudnienie obracającego się wału i skrzypienie korby przy wyciąganiu napełnionych już wiader wodą, których spragnione zwierzęta wypiły gulgocąc aż cztery. Przechodzący przez podwórze sąsiad niosący słomę na podściółkę nie zagadał jak zwykle do Wojtka, a ten był mu tym razem za to wdzięczny.

Przyszedłszy do swojej zagrody, zastał ją Wojtek pogrążoną w ciemnościach. Kasztanka przegryzała sieczkę chrupiąc smakowicie, ale zarżała krótko, gdy wyczuła gospodarza, jakby dopominając się o dokładkę. Wprowadził krowy do obory i uwiązał je na łańcuchach przy żłobie, a potem poszedł do stodoły, z której przyniósł porcję koniczyny i snopek słomy. Koniczynę wrzucił kasztance za umocowaną ukośnie nad żłobem drabinkę, natomiast słomę rozścielał w pobliżu i położył się na niej na wznak, z szeroko otwartymi oczyma.

W ciszy nocnej słychać było tylko odgłosy chrupania końskich zębów i miarowe powolne przeżuwanie nagromadzonej w ciągu dnia zielonej strawy przez najedzone bydlęta. Do tych odgłosów dołączyło wkrótce chrapanie jednego głodnego mężczyzny.

Nazajutrz o świcie leżącego na słomie nawiedził sen. Śniło mu się, że idzie przez gęsty las, porośnięty wysoką, zieloną trawą, krzakami jałowców, małych dębów, malin, jeżyn i innego poszycia leśnego, pośród którego rosły olbrzymie drzewa sosnowe o grubych pniach. Dookoła słychać było szczekanie psów i głośne nawoływania ludzi. Dlaczego oni mnie gonią? Co oni ode mnie chcą? — zapytał sam siebie we śnie. W pewnym momencie wydostał się na małą polanę i zaczął pędem biec przed siebie, a tuż za nim wyskoczyła zgraja chartów, które wkrótce dopędziły go i już chwytały prawie za spodnie, kiedy potknął się i upadł na trawę. Padając zobaczył nagle, że z naprzeciwka wybiegła ubrana w niebieską sukienkę Krystyna, trzymająca w ręku wysoko podniesioną gałązkę świerka. Psy zatrzymały się w tej chwili, kobieta podbiegła do leżącego i przykucnąwszy obok z uśmiechem, dotknęła jego twarzy palcami swojej lewej ręki.

Oczy śpiącego otworzyły się w tym momencie i ujrzał pochylony nad swoją głową koński pysk z wysuniętym jeszcze różowym językiem.

Rozejrzawszy się wokoło w półmroku uzmysłowił sobie gdzie się znajduje i przypomniał zdarzenia z poprzedniego wieczora. Chwilę leżał jeszcze z otwartymi oczyma, w których widać było zamyślenie i troskę, a potem wstał i wyszedł na podwórze. Wszędzie panowała cisza; dzień i tym razem zanosił się pogodny, gdyż na niebie chmur prawie nie było, a tylko gdzieniegdzie znajdowały się małe obłoczki, zawieszone jak gdyby u góry na niewidzialnych niciach.

Obrządki zaczął Wojtek od zaspokojenia swojej sąsiadki z noclegu, której nasypał jak zwykle sieczki do żłobu, dosypując tym razem trochę otrębów i skrapiając później wszystko wodą. Potem uprzątnął trochę na podwórzu, gdzie leżały kawałki drewna, słoma i inne śmieci, nasmarował wóz, który zaczął już ostatnio wydawać od czasu do czasu piskliwe dźwięki i kiedy widno już było całkiem, skierował swe kroki w stronę drzwi do izby. Jakoś dziwnie się poczuł gdy wszedł do sieni, a potem przekroczył drewniany próg. Rzuciwszy okiem na łóżka spostrzegł od razu, że są inne, niż zastawał je zwykle każdego ranka, kiedy spod białych, kształtnych pierzynek wystawały głowy i ręce albo całe postacie dzieci z zamkniętymi oczyma, które czasami uśmiechały się do niego przez sen. Tym razem łóżka były ładnie zasłane, przykryte zieloną kapą, ale nie ucieszyło to wzroku patrzącego, gdyż były puste. Odruchowo zrobił w ich stronę parę kroków, ale zatrzymał się zaraz, usłyszawszy w tej niecodziennej ciszy ich odgłos i szelest własnego ubrania.

Rozdział 10

Motto: Nie pytaj co to jest miłość,

ale kochaj tak jak potrafisz.


Minęło kilka dni i w miarę ich upływu na niebie zaczęło się pokazywać coraz więcej gęstych brunatnych chmur i coraz częściej można było spotkać ludzi przyodzianych w ciepłe swetry, kurtki i płaszcze. Na głowach zaś widziało się kapelusze, czapki i chustki. Deszcz jednak nie padał, ale wszyscy wiedzieli, że nie będą długo na niego czekać. Toteż przygotowywali się na jego przyjęcie, zbierając z pól resztki zbóż i zgrabionych kłosów, a niektórzy także inne zbiory: koniczynę, wykę, seradelę i co kto miał jeszcze na polu. Tym razem nie musieli obawiać się niespodzianek, jak niejednokrotnie w czasie żniw, kiedy nagła i niespodziewana burza zalewała im wodą gotowe do zwózki snopy zbóż.

W pierwszych dniach września przed samym wieczorem rzeczywiście zaczęła się mała mżawka, a na drugi dzień deszcz siąpił już niemal bez przerwy. Wprawdzie niewielki i prawie niewidoczny na tle nieba, wyraźnie pokazywał swoje strużki, gdy spojrzało się na ciemne deski stodoły lub drewnianego domu. Mało kto zwracał jednak uwagę na to, co się działo i prawie wszyscy wykonywali tak jak dotychczas swoje codzienne zajęcia. Różnica była tylko taka, że wracali później przemoczeni i umazani błotem, tak samo jak ich wozy, konie i cały żywy inwentarz, po którego skórze spływały strumyki wody. Drogi stawały się coraz trudniejsze do przebycia, gdyż rozmiękła ziemia usuwała się spod kół tworząc zagłębienia, wypełnione mieszaniną błotnistej mazi i wody, a na ścieżkach powstawały kałuże. Słońce pokazywało się tylko czasami na niebie, przeważnie zasłonięte warstwą skłębionych chmur, które przepuszczały teraz mniej światła na ziemię. Toteż dnie stawały się przez to jakby dodatkowo krótsze, a wieczory dłuższe.

Wszystko to sprawiało ponure wrażenie tym bardziej, że i mniej było słychać krzyków i śmiechów najmłodszych mieszkańców wioski, którzy więcej czasu spędzali teraz w ciasnych izbach, sprawiając również więcej kłopotu starszym. Ale było też wiele takich małolatów, którzy nie zważając na deszcze i zimno wychodzili z bosymi nogami na podwórko i drogi, budując w rozmokłej ziemi różne budowle i małe jeziorka, na które puszczali potem wymyślone przez siebie mniej lub bardziej udane miniaturki łódek, statków i innych małych obiektów pływających.

Nawet wierne stróże domostw — psy, również zmieniły swoje zachowanie, chowając się w budach i wyjąc po nocach. Kto jednak miał cieszyć się z czego, ten cieszył się tak jak dawniej i niewiele robił sobie z tego, że słońce jest zasłonięte i błoto stoi na drogach, a psy wyją po nocach.

Nie miał takiego powodu Wojciech Świętała, który już drugi tydzień radził sobie sam w gospodarstwie wykonując prace, których kiedyś nie znał i nie musiał robić. Niezbyt dobrze szło mu zwłaszcza dojenie krów, ale zdążył już nazbierać tyle mleka, że zapełnił wszystkie garnki, chociaż pił go kilka razy dziennie. Chleb i mleko były bowiem teraz jego podstawowym pożywieniem. Mimo że gotował codziennie ziemniaki dla trzech świnek, to jednak o sobie jak gdyby zapomniał, chociaż nie było mu wcale obce ugotowanie dobrego obiadu. Myśli jego kierowały się jednak teraz zupełnie w inną stronę i nie był w stanie ogarnąć tych wszystkich problemów, przed którymi nagle się znalazł, instynktownie wykonując tylko to, co było niezbędne dla niego i konieczne w jego mniemaniu dla gospodarstwa. Unikał spotkań z ludźmi, ale nie mógł ich uniknąć całkowicie i na pytania, gdzie wysłał rodzinę, udzielał wymijających odpowiedzi albo nie mówił nic. Nie próbował nawet odszukać żony i dzieci, domyślając się, że są wszyscy u jej rodziców i czekał, że być może wyjaśni się jeszcze wszystko. W miarę upływu czasu myśli jego stawały się jednak coraz czarniejsze i nachodziły go niekiedy desperackie pomysły. Nigdy jednak nie był bliski załamania, a w chwilach szczególnie ciężkich wracał wspomnieniami do swych dawnych wojennych czasów. Próbował nawet porównywać tamte chwile, kiedy niejednokrotnie stawał oko w oko ze śmiercią — z tą sytuacją, w jakiej znalazł się obecnie. I dziwnym wydawało się to dla niego samego, ale zastanawiał się nad tym, kiedy był w trudniejszej sytuacji. A potem doszedł do jeszcze bardziej zaskakującego wniosku, że tam właśnie — pośród huku wystrzałów i w obliczu największych niebezpieczeństw — tam jednak miał łatwiejsze zadanie. I pytał sam siebie: — Dlaczego? Dlaczego tak jest? I po długim namyśle znalazł odpowiedź. Oto tam miał do wyboru dwie rzeczy: Życie albo śmierć. A tutaj nie miał żadnego wyboru. Tutaj miał tylko jedno przed sobą: Żyć. jak najlepiej żyć.

*

Jednego z takich słotnych, wrześniowych dni wyjechał Wojciech Świętała w pole, które dokładnie zbronował, wyciągając z gleby perz i inne chwasty, a po południu, mimo mżawki nałożył na wóz dwa worki żyta, przykrył starymi szmatami i wyruszył w to samo miejsce. A potem nabierał z lnianej płachty przewieszonej przez ramię dorodne ziarna i wyrzucał je z zaciśniętej prawej dłoni na skos na przygotowaną wcześniej rolę, odmierzając wolno równe kroki i przechylając się nieco to w lewą to w prawą stronę. Robił to wszystko powoli i dokładnie, tak aby w każde miejsce doleciały ziarna i równomiernie pokryły całe pole. Potem przykrył ziarna przy pomocy lekkich bron i zakończywszy pracę stanął obok kasztanki, podparłszy się pod boki i popatrzył na zagon. Stojąc tak zapomniał na chwilę o swoich kłopotach i troskach i patrzył na owoc swej pracy, który rzeczywiście mienił się okazale. Nasiąknięta wodą ziemia rozsypała się w drobne grudki i przybrała kolor zbliżony do czerni, sprawiając wrażeni kruchości i miękkości.

W pewnym momencie deszcz zaczął padać coraz większy, ale dla wsianego zboża nie był już przeszkodą a wręcz przeciwnie. Gospodarz ułożył na wozie brony i puste worki, zaprzągł konia i ruszył w stronę domu. Po drodze zamierzał jeszcze zabrać krowy, które stały uwiązane łańcuchami na kołkach na pastwisku bliżej domu. Dojechawszy tam zauważył, że krów nie ma. Przyszło mu namyśl, że widocznie zerwały łańcuchy i popędził szybciej konia w obawie, aby bydlęta nie narobiły jakich szkód. Wjechawszy na podwórze zobaczył światło w oknie izby, a gdy podjechał bliżej dojrzał przez szybę postać Krystyny. Za chwilę na podwórze wybiegli chłopcy i podeszli do wozu.

— Gdzie byłeś tatuś? — zapytał starszy syn.

— Siałem żyto na Dąbrowie — odpowiedział ojciec. — Idźcie do domu bo deszcz was przemoczy — dodał.

— Nie przemoczy — zaprzeczył młodszy syn — taki deszcz to nam jeszcze pomoże.

— A rośnijcie, rośnijcie — w głosie ojca słychać było wyraźne zadowolenie — to mi pomożecie w robocie, bo już sobie rady dać nie mogę.

— Teraz już sobie tatuś da radę, bo mamusia pomoże. Już nawet pomogła. Tylko mówiła, że chleb trzeba będzie na kolację w wodzie namoczyć, bo bardzo zesechł.

Rozebrawszy konia wprowadził go do stajni, a sam ociekając wodą i umorusany wszedł do domu. Krystyna stała przy piecu, w którym huczał płomień, tak że w izbie było ciepło i przytulnie. Mała Hania bawiła się na podłodze i na widok ojca odwróciła główkę w jego stronę i powiedziała radośnie: — Tata! — jakby chciała przywołać go do siebie. Wojtek zdjął mokrą marynarkę, podszedł do córki i podniósł ją na rękach do góry. Ta zaś objęła go rączkami za szyję i przycisnęła mocno a potem zdjęła mu myckę i złapała za włosy.

— Poczekaj trochę, tata się umyje — powiedział cicho ojciec i podszedł do kuchni.

— Jest coś ciepłej wody? — zapytał niepewnie.

— Jest — odpowiedziała Krystyna i chociaż było to bardzo krótkie słowo, to jego ton spowodował, że w izbie zrobiło się jakby chłodniej.

Wojtek wziął garnek z wodą, część wlał do miednicy, którą potem uzupełnił zimną wodą z wiadra i umywszy się usiadł w milczeniu na krześle przy stole. Tylko dzieci mówiły coś do siebie i pokazywały sobie różne drobiazgi, stęsknione widocznie za nimi po dość długiej nieobecności w domu rodzinnym. Po jakimś czasie Wojtek wyszedł z izby, przyniósł koniowi wiadro wody i paszy na noc, posprzątał jeszcze i przykrył przed deszczem niektóre narzędzia, a potem znowu wrócił do domu i usiadł na krześle jak przedtem bez słowa.

W pewnej chwili Krystyna podeszła do stołu z talerzem zupy ziemniaczanej, postawiła go na środku stołu a obok położyła metalową łyżkę i odeszła zwróciwszy się do najstarszego syna:

— Heniek, powiedz ojcu, że ma jedzenie na stole.

— Tatuś, masz jedzenie na stole — powiedział posłusznie syn i zajął się dalej małym drewnianym stołkiem, który odwrócił do góry nogami i układał w nim razem z bratem jakieś klocki.

Unosząca się nad talerzem para i woń gorącej strawy podrażniły nozdrza mężczyzny, który nie potrzebował zachęty, gdyż organizm jego odczuwał już ostatnio wyraźnie brak gotowanego pożywienia.

Krystyna podała również zupę chłopcom i nakarmiła córkę, a potem ułożyła ich wszystkich do snu. Niebawem dzieci smacznie spały sprawiając wrażenie zadowolonych, że znów znalazły się na swoich dawnych miejscach. W izbie zrobiło się cicho, Wojtek siedział w milczeniu przy stole, Krystyna zaś krzątała się jeszcze tu i ówdzie, wywołując od czasu do czasu pojedyncze stukoty lub szmery, których odgłosy rozpływały się wokoło.

— To jesteśmy znów razem — przerwał milczenie w pewnym momencie Wojtek.

— Przyszłam tu tylko dlatego, żeby dzieci nie były najgorsze we wsi i żeby przynajmniej na razie myślały, że mają dom i rodzinę tak jak wszystkie inne. Chociaż tak naprawdę to będzie zupełnie inaczej. Ale na to już nie ma rady. I chciałam ci od razu powiedzieć, abyś wiedział, że będę tu tylko mieszkać, a nie żyć z tobą.

Zmroziły te słowa słuchającego mężczyznę, który milczał przez pewien czas, a potem westchnął głęboko i wyksztusił z siebie z trudem tylko dwa słowa:

— Jak możesz…

Chciał jeszcze powiedzieć coś więcej, ale słowa pozostały mu gdzieś głęboko uwięzione w gardle, bo to było znowu — tak jak kilka lat temu — coś, z czym nie wiedział jak walczyć. Po pewnym czasie opanował się jednak i mówił cicho, zaczynając od słów, które już wypowiedział:

— Jak możesz tak do mnie mówić? Dlaczego mnie tak strasznie oskarżasz? Co tobie ktoś naopowiadał? Jak chcesz, to możemy przecież to wyjaśnić. Tylko powiedz dokładnie o co ci chodzi, bo ja naprawdę nie wiem.

— Nie chcę już nic wyjaśniać, bo sama nie wiem czy to się da wyjaśnić. Mogę ci tylko powiedzieć jedno: — Wydaje mi się czasami, że w ogóle mnie nie widzisz. Wstajesz rano, idziesz do stajni, do stodoły, w pole lub gdzie indziej, wpadasz do domu, żeby zjeść, potem idziemy spać, a wszystko to dzieje się tak, jakbyśmy byli obok siebie a nie razem ze sobą. Już sama nie wiem, dlaczego tak jest, bo przecież mamy niby to, co powinniśmy mieć, a mnie to wszystko nie cieszy.

— Krystyna! — głos jego był trochę podniesiony ale łagodny — przecież ja to wszystko robię z myślą o tobie i o naszych dzieciach. Ale może masz rację, że za bardzo tym wszystkim żyję. Chciałbym jednak, abyś wiedziała i uwierzyła mi, że nie ma we mnie nic takiego, co chciałbym robić bez ciebie i poza tobą.

Rozmawiali tak jeszcze przez pewien czas, a później położyli się do snu. Nie zasnęli jednak, lecz leżeli obok siebie z otwartymi oczyma, patrząc w zamyśleniu w powałę swojej izby. W pewnej chwili Krystyna zaczęła tak mówić:

— Powiedz Wojtek, dlaczego ludzie zadają sobie nawzajem tyle cierpień i ran i są w tym nieraz tak bezlitośni dla siebie? Przecież mają rozum, potrafią myśleć i rozumieć, a czasami jak patrzy się na to wszystko, jak wróci się myślą wstecz i spojrzy nawet na to, co sami robimy, to wierzyć się nie chce, że to mogło się zdarzyć naprawdę. Można to jeszcze zrozumieć, kiedy się ma przed sobą nieprzyjaciela, który chce zniszczyć nas i nasz kraj, chociaż to jest też człowiek i też powinien wiedzieć, że komuś innemu krzywdę wyrządza. Ale jak to zrozumieć wtedy, kiedy stają naprzeciw siebie ludzie, którzy się kochają i którzy zadają sobie nawzajem katusze.

Przerwała na chwilę a potem dodała: — Myślę sobie nieraz, że świat byłby lepszy, gdyby nie było na nim miłości.

W tym momencie Wojtek ujął swą szorstką ręką jej dłoń, a ona kontynuowała swoje wynurzenia: — Wtedy nie byłoby wojen, bo nikt nie mógłby powiedzieć, że to co robi, czyni dla dobra własnego kraju. I nie byłoby tylu cierpień, bo nikt nie przejmowałby się cierpieniami kochanych bliskich. Ale wiem, że to jest niedorzeczne, bo wtedy życie byłoby nie do wytrzymania. Bylibyśmy jak te martwe przedmioty, które stoją wokół nas, które nic nie czują, niczego nie pragną, z wszystkim się godzą i którym jest wszystko jedno.

— Tak; i w tym co powiedziałaś teraz kryje się cały sens — wtrącił Wojtek a potem mówił dalej: — Bo my nie możemy się godzić z wszystkim. Musimy tak postępować i tak naszymi czynami kierować, aby jak najmniej zadawać sobie cierpień i ran; i wręcz przeciwnie — powinniśmy pomagać sobie nawzajem.

Zamyślił się na chwilę i dodał: — Ale nie jest to łatwe i stąd ta twoja gorycz.

Potem objął ją, przycisnął lekko do swego ciała i powiedział z łagodnym naciskiem, akcentując każde wypowiedziane słowo:

— Nie mów już do mnie nigdy tak jak dziś wieczorem. I bądź ze mną zawsze i na zawsze. Bo bardzo potrzebuję ciebie, twego widoku, twego głosu, twego serca i całej ciebie. A jeśli czasami zapomnę o tym, kim jesteś dla mnie i poczujesz się niedoceniona czy nawet skrzywdzona, to uderz mnie młotkiem w głowę. Tylko nie za mocno — tak abym się nie przewrócił.

W ciemnościach nocy Wojtek nie dojrzał uśmiechu swej żony Krystyny, ale gdy przytulił ją do siebie, odczuł błogą wzajemność.

Potem nie mówili już do siebie nic.

*

Dwa dni później była niedziela i wszyscy pospali trochę dłużej. Kiedy siedzieli już przy stole jedząc śniadanie, Wojtek powiedział w pewnym momencie pytająco:

— Może byśmy poszli dzisiaj do lasu?

Domownicy spojrzeli na niego a on dokończył swoją myśl: — Podobno malin jest dużo i jeżyn; może i grzybów byśmy uzbierali na wigilię.

— Chodźmy, chodźmy do lasu! — zawołali chłopcy i nawet mała Hania uśmiechnęła się, przeczuwając jakby także dla siebie atrakcję. I nie pomyliła się, gdyż wkrótce siedziała na barkach ojca, kiedy całą piątką podążali w stronę lasu.

— Ty to chyba nie na maliny przyszedłeś — powiedziała w pewnej chwili Krystyna, kiedy byli już na skraju lasu i Wojtek szedł dalej zostawiając pozostałych za sobą.

Potem szli już razem rozglądając się wokoło i zrywali do blaszanych baniek dorodne maliny i jeżyny, których rzeczywiście nie brakowało. Co pewien czas nawoływali się nawzajem, aby się nie zgubić w lesie, a później spotkali się w jednym miejscu i pokazywali ile kto nazbierał. Ten, który był „głową rodziny” pochwalił się nawet kilkoma dorodnymi prawdziwkami.

Kiedy wracali z powrotem do domu, na twarzach wszystkich malowała się radość i zadowolenie z minionego czasu, rozlegały się wesołe śmiechy i krzyki, gdy ojciec próbował dopędzić uciekających niby przed nim synów.

Rozdział 11

Motto: Są takie pytania,

na które nie ma odpowiedzi.


Nadszedł rok 1929 i coś zaczęło się psuć. Ceny na towary produkcji rolniczej spadały i to w tempie bardzo szybkim, wyraźnie wyprzedzającym niewielki spadek cen artykułów przemysłowych. Mieszkańcy wsi musieli coraz więcej sprzedawać, ale mimo to dochody ich były coraz mniejsze. Toteż mniej także kupowali narzędzi i nawozów, co z kolei powodowało zubożenie gospodarstw i stwarzało coraz większe problemy. Zachwiała się także nadzieja, kiedy rozchodziły się po kraju wieści o kłótniach i waśniach różnych ugrupowań, których namnożyło się tyle, że trudno je było zliczyć. Powołany przez prezydenta Mościckiego nowy rząd, który jakoby miał wyratować kraj z kłopotów nazywali wszyscy rządem pułkowników i nie wierzyli, że potrafi on rozwiązać nabrzmiałe konflikty. Rok później nastąpiły wprawdzie niewielkie zmiany, ale ludzie swoich przekonań nie zmienili a nastroje były coraz gorsze, gdyż wydatki rosły a pieniędzy na nie mieli coraz mniej. Nikt jednak nie dopuszczał myśli, że będzie jeszcze gorzej. Wszyscy wierzyli, że to musi się zmienić i wkrótce znowu będzie im lepiej. Tymczasem w ubraniach widziało się coraz więcej dziur i łat, buty przeciekały a nowych nie było za co kupić.

Wieśniów, któremu przybyło ostatnio kilka nowych zabudowań, a stare zmieniły swój wygląd i wyładniały po różnych remontach i wykonanych dobudówkach, zatrzymał się nagle w tym stanie jakby oczekując na lepsze czasy. Te jednak nie nadchodziły, a wręcz przeciwnie przynosiły ze sobą coraz więcej ponurych, niedobrych dni. Ludzie coraz częściej zatrzymywali się na widok innych albo spotykali się w domach i wypytywali jedni drugich o nowiny chcąc się jak gdyby upewnić, że ich niedola nie jest winą ich złego gospodarowania. I łudzili się nadal, oczekując latem jesieni, jesienią zimy a zimą wiosny, gdyż spodziewali się, że następna pora roku to już na pewno przyniesie coś nowego i odmieni ich los na lepszy. Tymczasem jednak mijały dni, tygodnie, miesiące i pory roku powracały wraz z mijającymi latami, które były niestety coraz gorsze. Znowu przyszły przednówki i to z każdym rokiem coraz wcześniejsze, dłuższe i bardziej dotkliwe, dzieci coraz mniej było w klasach szkolnych, gdyż czasami nie miały w co się ubrać albo chorowały leczone domowymi sposobami.

Coraz bardziej wydłużały się mieszkańcom wioski dni pracy, jeszcze troskliwiej zbierali z pól swoje plony, a ci którzy mieli ich najmniej, wysyłali swoje pociechy na dworskie pola, aby szukały na nich resztek pozostawionych kłosów. Małe szkraby biegały więc boso po olbrzymich ścierniskach, wracając z pokaleczonymi stopami ale z garściami kłosów, w których były ziarna pszenicy, żyta, czy jęczmienia. Ale najbardziej pilnowali wszyscy ziemniaków, które stały się teraz dla nich najważniejsze do przeżycia. I tylko aura starała się wynagrodzić im te wszystkie niedostatki, sprzyjając uprawom i przynosząc pociechę stroskanym ludziom.

Jednego z takich właśnie pogodnych, październikowych dni odbywało się wielkie kopanie ziemniaków u Kolasów. Uprawa ziemniaków została w ostatnich latach udoskonalona. Sadzeniaki wprawdzie dalej krajano zważając na to, aby w każdym kawałku był co najmniej jeden kiełek, ale nie „pod motykę” lecz „pod pług”. Przy kopaniu ziemniaków natomiast grządki rozorywano najpierw pługiem.

Już od wczesnego rana przychodzili bliżsi i dalsi sąsiedzi, a także inni z motykami opartymi na ramionach, na których dyndały zawieszone wiklinowe koszyki lub metalowe wiaderka. Zebrała się ostatecznie duża gromadka, bo dwanaście osób. Gospodarz domu już wcześniej rozorał grządki, na których połyskiwały widoczne z daleka żółtawe bulwy, a z bliska wyglądały tak jakby to one właśnie patrzyły swymi kiełkami podobnymi do oczu z wielką ciekawością na wszystko to, czego nie widziały uwięzione w glebie.

Każdy miał swoją grządkę, którą rozgrzebywał motyką oddzielając ziemniaki od ziemi, a potem pochylał się zbierając je do koszyka lub wiadra. A później korzystając z pomocy sąsiada lub sąsiadki zarzucał pełny pojemnik ziemniaków na ramię i zanosił do drewnianej skrzyni znajdującej się na wozie.

Powoli i systematycznie pole zmieniało swój wygląd, gdyż zmniejszała się ilość wystających grządek, a powiększało się płaskie pole zaścielone łodygami rosnących jeszcze niedawno, ale podeschniętych już ziemniaczanych krzaków. A wszystkiemu towarzyszył gwar rozmów, których tematy były najróżniejsze.

— To pono Sąd Najwyzsy zatwierdził wyrok na Witosa i tych innych — powiedział w pewnym momencie Walenty Siekiera, który niedawno został dziadkiem.

— A tak, zatwierdził — podchwycił temat Stefan Kolasa nadjeżdżający właśnie wozem z pustą skrzynią — ale im dali do wyboru: wygnanie albo kryminał. No i wybrali to pierwsze. Podobno Witos wyjechał na emigrację do Czechosłowacji a inni do Szwajcarii.

— Tak żeście w tego Witosa wierzyli — wtrąciła się do rozmowy stara Sołdecka — i niewiele on nam pomógł a w końcu go przed sądem postawili i skazali.

— Nie wiadomo jak by było bez niego; może jeszcze gorzej — powiedział Wojciech Świętała i stanął na chwilę podparłszy się motyką. — Przecież dawniej, jak on był na wolności i dwa razy premierem, to nam lepiej było, niż teraz. Bo trzeci raz to tylko cztery dni był premierem i jego rząd oddziały marszałka obaliły.

— Kop, kop, a nie gadaj bo już zostałeś z tyłu — upomniała go żona.

— A no takie teraz czasy, że nikomu wierzyć już nie można — odezwał się ktoś z dala. — Dobrze powiedziała Sołdecka bo nie tegośmy się spodziewali. A marszałek to nas nie zawiódł? Przecież dla wszystkich bohaterem był, na rękach o mało co wszyscy by go nosili jeszcze parę lat temu. A teraz co? Wyroki, więzienia i ten cały kryzys, co nam już bokiem wychodzi.

— Kryzys to w całym świecie jest i Piłsudski nic temu nie winien. A poza tym to on już nie ten sam bo schorowany i tylko patrzy na to co inni robią — rzekł Wojtek.

— O! Tamci to nie muszą się przejmować — zauważyła z przekąsem Barlicka — siedzą sobie na bryczce i patrzą jak inni harują. To sam dziedzic Bandroński chyba jedzie doglądać wykopków. Traktor mu po polu jeździ, ludzie ziemniaki zbierają, a on tylko patrzy i potem pieniądze zbiera.

— Choćbyśmy nie wiem co gadali, to i tak niewiele nam to pomoże — powiedziała Snopkowa. — Jak tak dalej pójdzie, to chyba pozdychamy jak psy pod płotem. Podatki coraz większe, długów pełno, a tu płacić nie ma czym. A ich tam nic nie obchodzi. Przysyłają egzekutora czy jakiegoś tam komisarza i dawaj! W zeszłym tygodniu ostatnią krowę nam zabrali. Teraz tylko wodę możemy pić.

— Nie damy się tak łatwo. Będziemy się bronić — starał się wszczepić swoim współmieszkańcom nadzieję Wojciech Świętała. — Najgorsze to jest to, że się Niemcy na nas szykują. Ten Hitler to na żartownisia nie wygląda.

— Źle jest bo źle, ale żyć trzeba — odezwała się w pewnym momencie Kolasowa — to chodźta na podobiadek. Do przednówka daleko to chleb jeszcze jest, a i do chleba też się coś niecoś znajdzie.

Wkrótce wszyscy trzymali w swych twardych, pokrytych czarną ziemią palcach pajdy żytniego chleba z białym serem.

— Ładne kopanie — powiedziała Wiklińska. — Jak ci się tam dzieci chowają? — zwróciła się do siedzącej obok Krystyny Świętałowej.

— Wszędzie źle, to i u nas nie najlepiej. Chorują mi coś ostatnio.

— A ta najmłodsza — jakże jej? — to ile już ma?

— Alina; już pięć lat skończyła w czerwcu.

— To już niedługo do szkoły pójdzie.

— O nie, jeszcze dwa lata poczekamy. W zeszłym roku dopiero Hanię posłałam do pierwszej klasy. Chłopcy już skończyli cztery klasy. Miała być szkoła powszechna siedmioklasowa, ale pan Godawski nie wywalczył, więc siedzą w domu.

Niebawem wszyscy znowu pochylili się nad grządkami, niektórzy narzekając na bóle w krzyżach, potem zrobili przerwę i rozeszli się do swoich domów na obiad. U niektórych obiad nawet nie bardzo dał się tak nazwać, bo były to ziemniaki z kwaśnym mlekiem lub maślanką, „gołki” ziemniaczane albo zacierka, kluski z twarogiem czy kapuśniak z ziemniakami. Posiliwszy się, znowu skrupulatnie przegrzebywali motykami grudy ziemi i zbierali wykopane z niej ziemniaki, których przybywało coraz więcej na usypanych na ziemi pryzmach. Dużo było już także naci i chwastów, które pozbierali na stos i rozpalili ognisko. Gęsty dym snuł się długim wężem powoli w górę, ale jednak coraz szybciej, gdyż wiatr przybierał na sile. Potem wrzucili do gorącego popiołu trochę świeżo wykopanych ziemniaków, upiekli je dorzucając naci i dzielili między sobą zajadając smakowicie.

Kiedy słońce skryło się już za horyzontem i wszyscy zmęczeni całodzienną pracą zamierzali wracać do swoich gospodarstw, gdzie czekały na nich codzienne obowiązki, młody Sokolnica powiedział w pewnej chwili:

— O, tam to jest ognisko, nie takie jak my napalili.

Niektórzy odwrócili oczy w tamtym kierunku i niemal jednocześnie w tym samym momencie rozległ się dochodzący z oddali donośny dźwięk gongu.

— Pali się! — krzyknął ktoś nagle, a potem zawtórowali mu inni:

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 68.42