E-book
8.82
drukowana A5
45.37
Świat namalowany

Bezpłatny fragment - Świat namalowany

część 1

Objętość:
235 str.
ISBN:
978-83-8126-815-8
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 45.37

Rozdział 1

Nie była dzieckiem niechcianym. Przed poczęciem była nawet podwójnie chciana. Bo — po pierwsze — jej matka chciała sypiać z pewnym chłopakiem, który jej się bardzo-bardzo podobał. Po drugie — ciąża była atutem, który mógł na tym chłopaku wymusić deklarację ożenku. Tak już bowiem było, że bez zajścia wiejskie chłopaki bardzo się od ślubu migali.

Ten jednak migał się i wtedy, kiedy dziewczyna zaszła. A nawet migał się jeszcze mocniej niż przed jej zajściem. I nic na to miganie się nie pomagało. Ani łzy dziewczyny, ani nalegania jej rodziców, ani perswazje przywołanego na pomoc księdza proboszcza, ani namowy sołtysa, opite postawionym chłopakowi litrem czystej.

No i wtedy stała się dzieckiem niechcianym. Ale jeszcze nie całkiem niechcianym. Bo jej matka miała wątłą, ale wciąż jeszcze nadzieję, że chłopak, który jej się tak bardzo-bardzo podobał zmięknie, kiedy na własne oczy zobaczy owoc swojego z nią sypiania.

Kiedy nie tylko nie zmiękł, ale w ogóle obejrzenia i uznania owocu odmówił, stała się całkiem niechciana. Z każdym dniem bardziej i bardziej. Nie tylko przez ojca, ale i przez matkę. A właściwie nie było już nikogo, kto by ją chciał.

Ale skoro była, no to trzeba ją było ochrzcić. Bez wielkich ceregieli, po cichu, w pustym kościele. Chrzestnymi zostali brat matki i bratowa. Bez z ich strony ochoty, ale odmówić posługi nie mogli. Bo odmawiając kumowania ściąga się nieszczęście. Na dzieciaka, ale — co o wiele ważniejsze — na odmawiającego.

Babcia dziewuszki oglądała kiedyś w telewizji „Pszczółkę Maję”. Zapamiętała piosenkę śpiewaną przez Zbigniewa Wodeckiego. Więc kiedy urodziła się ta jej niechciana wnuczka zaproponowała, aby tak właśnie dano jej na imię.

Ksiądz nie chciał jednak ochrzcić dzieciaka imieniem pszczółki, choćby i najbardziej pracowitej i sprytnej. Więc w urzędzie stanu cywilnego zarejestrowano dziewczynkę jako Maję, a w kościelnej metryce chrztu jako Marię.

Ale na wsi nazywano ją Kukułką. Nikt jakoś o Mai czy Marii nie pamiętał. Bo kiedy położna zobaczyła nowonarodzoną dziewuszkę, powiedziała do jej matki:

— Chyba kukułka wam swoje jajo podrzuciła. Nie podobne toto ani do was, ani do ojca, ani nawet do sąsiadów.

Rzeczywiście, Maja była inna. Od swojej matki, od swojego ojca, no i od sąsiadów.

Rodzice i ich rodzeństwo — blondyni. Ona szatynka. I to z tych ciemniejszych.

Oni krępi, mocno zbudowani, krzepcy. Ona wiotka i smukła.

Oni weseli, hałaśliwi, rubaszni. Ona zamknięta w sobie, cicha, osobna.

Nie wiadomo w kogo się wdała.

Zachowywała się też dziwnie. Podczas kiedy inne dzieci biegały, harcowały, psociły, albo wpatrywały się w telewizor, ona rysowała patykiem po ziemi, lepiła coś z zasychającego błota, gliny lub mokrego piasku, wydzierała i wycinała z papieru. Nikt nie mógł pojąć co ona właściwie robi. A ponieważ długo nie umiała mówić więc nawet nie próbowano pytać. Powątpiewano, czy aby całkiem normalna.

Potem zaczęła mazać rozkrojonym jabłkiem na drewnianym płocie. Kiedy mazaje wysychały i znikały — płakała. Wzruszano ramionami na takie niepojęte mazgajstwo. Aż kiedyś znalazła długopis. I kawałek papieru. Narysowała wtedy nie wiadomo co, ale po raz pierwszy w życiu objaśniła: „mama”. Matka przyjrzała się rysunkowi. Był dziwaczny. Z podługowatego korpusu bez głowy Maja wyprowadziła dwie zaokrąglone kreski. Matka zapytała:

— To ręce?

A dziewczynka potaknęła.

Matka pomyślała, że mała nie jest całkiem głupia. Bo rzeczywiście dla niej matka to były przede wszystkim ręce. Rękoma ją ubierała, karmiła, podnosiła z ziemi, wycierała nos, a jak trzeba — dawała po tyłku. I dla Mai to właśnie matczyne ręce były najważniejsze.

Dała więc córce drugą kartkę i kazała narysować dziadka. Mała długo myślała. I potem znowu narysowała coś podługowatego i zaokrąglonego, a z tego wychodzące dwie kreski. Ale nie jak przedtem na boki lecz do dołu. Więc matka sama się domyśliła.

— Nogi?

A Maja-Kukułeczka skinęła ciemną główką.

Bo u dziadka widywała głównie nogi. Przychodzące do domu i z domu wychodzące. Czasem wystające spod kołdry.

— A babcia?

Mała tym razem bez zastanowienia nabazgrała tułów i cztery odnóża. No i słusznie. Bo babcia pracowała nieustannie dwoma rękoma, a na dwóch nogach nieustannie dreptała po domu i po obejściu.

Kiedy Maja miała cztery lata jej matka wyjechała na roboty do Niemiec. Jakoś się na tych robotach zasiedziała. Rok. Potem drugi i trzeci. W tym trzecim roku pobytu poznała Turka, ale z niemieckimi papierami. Więc prawie Niemca. Turek się z nią ożenił. Urodziła mu dwoje dzieci. Potem już się psuła, ale Turko-Niemiec o tym nie wiedział. I zachodził w głowę czemu jego żona już nie zachodzi.

O Mai sobie przypominała kilka razy do roku. Wysyłała wtedy trochę pieniędzy dziadkom, żeby mieli dla siebie i wnuczki. A na Boże Narodzenie — paczkę. Były w niej słodycze oraz kredki, farby i różnokolorowe mazaki. Bo od dziadków wiedziała, że jej córce wciąż tylko jedno w głowie — bazgranie.

Zaprosiła Maję do swojego niemieckiego domu kiedy dziewczynka miała dwanaście lat. Maja spodobała się turecko-niemieckiemu ojczymowi. Ale spodobała mu się o wiele za bardzo i matka musiała ją czym prędzej odesłać do Polski. Mai nie było przykro z tego powodu. Znienawidziła ojczyma. A jego lubienie uważała za obrzydliwą obrzydliwość. Najobrzydliwsza ze wszystkich obrzydliwości.

Kiedy dziadek umarł, zostały we dwie — Maja i babcia. Babcia nie była bardzo stara, ale spracowana, schorowana i niemrawa. Żyło się im nie najlepiej. Niebogato. Niewesoło. Z dnia na dzień. Aby do jutra.

W szkole Maja była przez inne dzieci tolerowana, bo nie wadziła nikomu. Spokojna, cicha i prawie niewidzialna. Nauczyciele ją lubili, bo nie sprawiała im kłopotów. Uczyła się jako tako, zeszyty miała czyściutkie, pismo staranne, lekcje odrobione. A ponadto była z niej i z nią wielka wygoda, bo na różne uroczyści robiła dekoracje. W klasie i w sali gimnastycznej. Podziwiano, że taka do tych dekoracji zmyślna.

Kiedyś przyjechała do szkoły inspektorka z kuratorium. Wpadła w zachwycenie i kazała sobie przedstawić autorkę dekoracji. Pytała Maję o różne rzeczy, a Maja bąkała coś w odpowiedzi, bo była bardzo nieśmiała i bardzo nierozmowna. I to właśnie od tej kuratorki dostała na koniec roku ogromne pudło z farbami olejnymi. I pędzle. Ale nie dostała ani papieru, ani płótna, na którym mogłaby tymi farbami i pędzlami malować.

Wieś, w której Maja przyszła na świat i mieszkała, była niewielka. Trzydzieści sześć gospodarstw i mniej niż sto pięćdziesiąt dusz. W tym sporo takich dusz, jak jej matka. Czasowo albo na stałe nieobecnych. Pracujących gdzieś w Polsce, albo gdzieś w Niemczech. Najczęściej na budowach. Czasem przy umarlakach, czyli niemieckich staruszkach.

Wieś nie była bardzo biedna, ale nie była bogata. Nie była też malownicza, a więc turystycznie atrakcyjna. Do najbliższej rzeczułki trzeba było iść piaszczystą drogą trzy kilometry. Wioskę otaczały pola żyta, owsa i kartofli. W pobliżu rosły sosnowo-krzewiaste zagajniki. Można w nich było zbierać jagody i borówki, a psom udawało się czasem ułowić zająca lub lisa.

Byłoby całkiem nudno, gdyby nie Pani z Warszawy.

Na wiele lat przed urodzeniem nie tylko Mai, ale i jej mamy, wtedy kiedy babcia była jeszcze młoda kobietą, przyjechała do wsi Pani z Warszawy. Chciała kupić opuszczone i całkiem zrujnowane siedlisko. Chylącą się do upadku starą chałupinę, stodołę pokrytą podziurawionym słomianym dachem i kilka komórek porośniętych bluszczem lub mchem, skleconych byle jak i z byle czego. W tych kleciach trzymano kiedyś kury, króliki, gołębie, drzewo i węgiel. W obejściu rosło kilka owocowych, ale z czasem całkiem zdziczałych drzew. Ale przede wszystkim krzaki i najrozmaitsze zielsko. Nikt nie mógł pojąć po co Pani z Warszawy taka ruina. I co z nią zrobi.

Ale ponieważ ją kupiła, miejscowi mieli przez lata mieli lepszą rozrywkę niż z telewizji. Pani z Warszawy zatrudniała swoich nowych sąsiadów, aby chałupinę przekształcili w dom, a obejście w ogród. Pani mówiła o nim tajemniczy ogród, co wprawdzie nikomu ze wsi z niczym się nie kojarzyło, ale brzmiało ładnie, bajkowo. Tak więc jedni mieli robotę, a inni widowisko.

Pani z Warszawy miała dwoje dorosłych dzieci. Artystów. Syn był malarzem. Niewiele w obejściu robił, ale lubił iść w pole albo do zagajnika ze szkicownikiem. Nie przeszkadzało mu, że ktoś patrzy jak rysuje. Więc patrzyli. Najpierw z daleka i ukrycia. Potem jawnie. Nie komentowali. Rysunki nie były takie, jakie chcieliby powiesić w swoich domach, ale nie były też pikassowate. Ogólnie biorąc — możliwe. Najbardziej lubili, kiedy Artysta był w dobrym humorze i wołał kogoś z obserwatorów, sadzał go na przeciwko siebie i rysował węglem jego portret. Potem ofiarowywał go modelowi. Ludzie wysoko sobie cenili te obrazy. Oprawiali je w ramy i stawiali na kredensie, albo w innym widocznym miejscu. Czasem wieszali na ścianie. Obok zdjęcia ślubnego i obrazu Matki Boskiej.

Babcia Mai-Kukułki też miała taki portret. Była na nim młoda, uśmiechnięta i ładna. Całkiem inna od tej babci, jaką znała Maja.

Córka pani z Warszawy też była artystką, ale nikt nie wiedział czym właściwie się zajmowała. Mówiono, że robi w filmie czy — przy filmie. I w teatrze. Lub — przy teatrze. W każdym razie musiała tam robić nie byle co, bo w niedzielę, a czasem już w sobotę przyjeżdżali do niej aktorzy, których znano z telewizji. Wielka to była uciecha dla wszystkich oglądać ich na żywo. Bo nikt przedtem nie widział żywego aktora. Można było potem rozmawiać i spierać się, kto podobny do tego widzianego na ekranie, a kto wcale a wcale nie podobny. I że jeden — choć taki sławny — jest całkiem miły i normalny, a drugi nie za bardzo. Nos ma do góry.

Po dwóch latach nikt by już nie powiedział, ani nie pomyślał, że obejście Pani z Warszawy było kiedyś całkiem opuszczone i zaniedbane. Stanął drewniany, całkiem porządny i wcale niemały dom z gankiem. A ogród był nie tyle tajemniczy, co malowniczy. Zwłaszcza wiosną, kiedy wszystko w nim kwitło. A kwiatów było mnóstwo. Najróżniejszych. Takich zwyczajnych jak stokrotki, niezabudki, irysy i malwy. I takich niezwyczajnych, jakich na wsi dotychczas nie widziano. I nawet nie znano ich nazw. Dom obrastał clematisami, był też klomb maków, ale nie normalnych, czerwonych, tylko pomarańczowych. Pani z Warszawy mówiła o nich — kalifornijskie. W tych makach niezwyczajne było to, że zakwitały już w maju, a kwitły do październikowych przymrozków. Bywało — liści na drzewach już nie ma, trawa pożółkła i rankami oszroniona zimnem, a maki wciąż kolorowe. Rozsiały się te maki po całej wsi. Ale nikt nie cudował. Wszyscy byli zadowoleni. Bo wieś dzięki tym makom kalifornijskim jakby poweselała. A jak kto o nią pytał, mówiono: „Łatwo poznać, bo cała w takich żółciuśkich makach”.

W ogrodzie Pani z Warszawy rosły truskawki, maliny i porzeczki. Ale i krzewy nieznanych we wsi borówek amerykańskich. Które miały owoce podobne do smorodiny, ale w smaku bardzo się od nich różniły. Na korzyść.

Były też cukinie. Na wsi nie wiedziano co to za cudactwo. W smaku mdłe, nijakie. Ale dzieci lubiły sobie te cukinie kopać. Jak piłkę. Więc niektórzy sadzili je w ogródku dla uciechy. Ci z Warszawy zaś te cukinie jadali i częstowali nimi gości. Jedna potrawa nazywała się leczo, ale na wsi się nie przyjęła. Za to placuszki z cukinii pomaleńku-pomaleńku zasmakowały. W każdym razie dla Mai były już czymś całkiem swojskim i całkiem smacznym.

Maja nie znała Pani z Warszawy. Urodziła się w wiele lat po jej śmierci. Czyli dopiero za Artystki. Tej od teatru i filmu. Babcia opowiadała, że Pani Artystka była kiedyś tak przepiękna, że wiejskie drzewa pochyliły się w stronę jej domu, aby na nią patrzeć. I Maja wierzyła w tą opowieść, bo akurat w jej obejściu i stareńka gruszka, i stareńka mirabelka istotnie przekrzywiły się w lewo. Czyli w stronę tajemniczego ogrodu.

Dla Mai był tajemniczy, choć nie znała ani książki tak właśnie zatytułowanej, ani w ogóle bajek. Bo nikt jej ich nie opowiadał, ani — tym bardziej — nie czytał. Ale jakoś przeczuwała tajemnicę. W niektórych ludziach, w niektórych rzeczach i niektórych miejscach. I ta tajemniczość zmuszała ją do rysowania. Odkrywania tajemnicy tego, co widziała. W ludziach i rzeczach. Roślinach. Świecie.

Kiedy Pani Artystki nie było w wiosce, babcia Mai chodziła do tajemniczego ogrodu, aby podlewać rosnące w nim kwiaty, wyrywać chwasty, pielić grządki truskawek. No i w ogóle — rzucać na wszystko okiem. Dostawała za to od Pani Artystki coś w rodzaju stałego wynagrodzenia. Niewielkiego, ale za to przez cały rok, czyli i wtedy, kiedy niczego nie musiała podlewać ani pielić. Maja zawsze jej towarzyszyła i zawsze pomagała. I zawsze, kiedy była w tym ogrodzie, czuła jego tajemniczość. Dlatego tak chętnie go rysowała. Lub malowała.

Najpierw w swoim domu, na swoich kartkach, w swoich zeszytach. Ale któregoś dnia namalowała tajemniczy kwiat na jednej ze sztachet tajemniczego ogrodu Pani Artystki. Farbą olejną. Czyli — nie do zmycia.

Ten kwiat to był dmuchawiec. Ale nie taki zwyczajny, z którego wróżyło się: kogut czy kurka? Nie biały. Namalowany dmuchawiec, a właściwie kilka dmuchawców miało całkiem nieznane im w naturze kolory. I były te dmuchawce leciuchne jak dmuchniecie. Czyli takie, jakimi powinny być. Choćby z racji nadanej im nazwy.

Maja nigdy nie widziała takiego kwiatu. Ale wyobrażała sobie, że mógłby taki być. A nawet powinien taki być. I rosnąć w tym właśnie ogrodzie.

Babcia rozpaczała.

— I coś ty, cudaku, nawyprawiała! Pomazałaś cudzy płot. Teraz trzeba będzie deskę wymienić. Albo przynajmniej pomalować. I koszta będę. I pani Artystka się pogniewa.

Z tego zdenerwowania aż się popłakała. Maja też. Ze strachu przed pogniewaniem się Pani Artystki.

Rozdział 2

Pani Artystka przyjechała w sobotę i babcia Mai poszła wyznać winę swej wnuczki. Bo wiedziała, że jak ona tego nie zrobi, to zrobią to sąsiedzi. A wtedy Panią Artystkę będzie jeszcze trudniej udobruchać.

Pani Artystka poszła z babcią Mai obejrzeć pomalowaną sztachetę. Nie pogniewała się, tylko zdziwiła. Spytała, czy to na pewno Maja malowała. Babcia potwierdziła. Pani Artystka raz jeszcze się upewniła, a babcia raz jeszcze potwierdziła.

— Ale to przecież farba olejna — powiedziała Pani Artystka. — Skąd dziewczynka ma takie farby?

Babcia wyznała, że Maja dostała je od pani kuratorki. Na koniec roku szkolnego. W nagrodę za dekorowanie szkoły. Ale — jak widać — z tej nagrody wynikły same tylko kłopoty. Jakby innych było mało.

Pani Artystka poszła z babcią Mai do ich obejścia i kazała Maję przywołać. Maja siedziała w kątku kuchni. Babcia wyszturchała ją na podwórko.

— Sama to namalowałaś? — spytała Pani Artystka.

Babcia znowu szturchnęła wnuczkę.

— Odpowiedz!

Maja nie odpowiedziała. Tylko leciutko skinęła głową.

— A masz jeszcze inne rysunki?

Maja nie podnosiła oczu. Nie bardzo rozumiała pytania.

— Na płocie?

— Nie. W ogóle.

Maja milczała. Odpowiedziała babcia.

— Ano, ma. Wyrzucam i wyrzucam te jej śmieciuchy, ale stale coś nowego nasmaruje.

— Pokażesz?

Babcia znowu dała jej kuksańca.

— No, pokaż, jak pani każe.

Maja wróciła do kuchni, wyjęła spod swojego łóżka stosik papierowych kart i wyniosła przed dom. Położyła na ławce.

Pani Artystka usiadła, przeglądała każdą kartkę z osobna. Niektóre po kilka razy. I znowu spytała:

— Sama to narysowałaś?

Maja skinęła głową.

— Sama? Z własnej głowy? Czy przerysowałaś?

Maja znowu nie zrozumiała. Wzruszyła ramionami.

— Z siebie…

— Ale ktoś ci pokazał jak rysować? Jak malować?

— No, tyle co na lekcji rysunków. Ale pani specjalnie mi nie pokazywała. Sama się tak naumiałam. Jeszcze zanim poszłam do szkoły.

Babcia przytaknęła.

— Bo ona tak od maleńkości… Najpierw palcem albo patykiem na ziemi, potem rozkrojonym jabłkiem na sztachetach. No, a teraz kredkami, węglem i tymi farbami. Co są najgorsze, bo nie ma jak ich zmyć.

Pani Artystka zabrała ze sobą wszystkie rysunki Mai, a jej przykazała, by przyszła następnego dnia, w niedzielę, kiedy przyjedzie jej brat.

Więc Maja wyglądała Pana Artysty od wczesnego rana. Ale przyjechał dopiero koło południa. I wtedy poszła.

Pan Artysta, w przeciwieństwie do siostry, nigdy nie był tak piękny, aby jakiekolwiek drzewo przechyliło się w tę stronę, z której nadchodził czy nadjeżdżał. Ale Maja mimo to poważała go bardziej niż Panią Artystkę. Bardzo lubiła się przyglądać jak rysuje. A kiedy się przyglądała myślała, że tak właśnie chciałaby żyć. Jak on. Siedzieć na składanym stołeczku, z wielkim szkicownikiem, albo ze sztalugami i paletą w ręku. Patrzeć na drzewo, albo na cokolwiek i przenosić to drzewo lub cokolwiek na papier albo płótno. Niby takie same, a jednak inne. Czasem trochę inne, czasem całkiem inne. Bo widziane nie tylko oczyma. Ale czym jeszcze? Tego Maja nie wiedziała.

Kiedy weszła do domu Pani Artystki, Pan Artysta trzymał w jednym ręku kubek z truskawkowym kompotem, a w drugim rysunek Mai. Akwarelkę, którą nazwała „Łąka”, choć tak naprawdę trudno było na tym obrazku jakiejkolwiek łąki się dopatrzeć. W każdym razie takiej zwyczajnej, normalnej łąki. Czyli zielonej, trawiastej, z kwiatkami, chwastami i — czasem — niewielkimi krzaczkami.

Jej łąka była niebieska. Trochę od nieba, trochę od podeszczowych kałuży. Nawet drzewa, które rosły na skraju łąki, też były niebieskie. Tyle, że wszystko było niebieskie inaczej. Inna była niebieskość traw, wody w kałużach, drzew i nieba.

Pan Artysta kazał Mai usiąść przy sobie.

— Pozwoliłabyś mi coś maznąć na tym obrazku? Obrazek jest doskonały. No, prawie doskonały. Ale ja bym go odrobinę ożywił. Odrobinkę odmdlił. Wiesz co mam na myśli?

Maja skinęła głowa, ale była zbyt przejęta, aby cokolwiek rozumieć.

— Jedno, dwa maźnięcia. Bardzo delikatne, a wszystko by się ożywiło. Nabrałoby wyrazistości.

Maja znowu kiwnęła głową, ale nadal bez zrozumienia.

— Mogę? — spytał.

Potaknęła.

Wstał, poszedł po farby. Wrócił, położył rysunek na stole i kilkoma ruchami pędzelka dodał żółtości kilku źdźbłom trawy.

Maja patrzyła. Zdumiona. Zachwycona. Już wiedziała co znaczy odmdlić i co znaczy nadać wyrazistości. To był wciąż jej rysunek. To była wciąż ta sama łąka, jaką widziała swoimi oczyma i tym czymś, co nie było oczami. Tym, co było w niej nienazwane, ale widzące lepiej niż oczy. Ale teraz i rysunek, i łąka były piękniejsze. Miały to, czego im przedtem brakowało. A Maja przeczuwała ten brak, ale nie potrafiła mu zaradzić.

— Lepiej? — spytał.

Po raz pierwszy udało jej się wydobyć głos z zaschniętego gardła.

— Tak. Bardzo… Bardzo lepiej.

Po południu zabrał ją do ogrodu. Wskazał na kwitnącego perukowca.

— Dasz radę?

Chciała dać. Bo nie wydawało jej się to trudne. Wiele razy oglądała perukowca rosnącego w tajemniczym ogrodzie Pani Artystki. Perukowiec był równie bajkowy jak ogród. W okresie kwitnienia dla Mai to nie był krzew, ale coś w rodzaju różowo-fioletowej mgiełki. I tak go teraz namalowała. Zaznaczając ciemniejsze liście, a pomiędzy nimi rozpiętą najdelikatniejszą z delikatnych różowawo-fioletowawą pajęczynę.

Pan Artysta nie odzywał się kiedy malowała. Ale ona nawet tego nie zauważyła. Ani jego, ani jego nieodzywania. Malowanie tak bardzo ją zajmowało i wypełniało, że nie była w stanie skupić choćby części uwagi na czymś innym. Nie było wtedy dla niej czegoś innego.

Kiedy skończyła i spojrzała na swój rysunek, przestraszyła się. Że może nie spodoba się Panu Artyście. Ale się spodobał. Tym razem nie pytał czy może coś poprawić. Po prostu wziął od niej pędzelek i tak, jak poprzednio, maznął w kilku miejscach. Coś wyostrzył, coś rozmglił. Zrobił to, co zrobiłaby Maja, gdyby potrafiła.

Wyjeżdżając zabrał oba rysunki Mai. I ten z łąką, i ten z perukowcem. A Maja zastanawiała się po co mu te rysunki. Ale ich nie żałowała. Babcia i tak by je wyrzuciła. Bo po co tyle papierów miałoby się walać po domu. Dobre były jedynie na rozpałkę pod kuchnią.

A Pani Artystka nic nie wspominała o pomalowanej sztachecie. Więc tak już zostało. Z czasem deszcz i śnieg zatarły i zmyły dmuchawce. Maja myślała: „Mdławe były”.

W dwa tygodnie później Pan Artysta przyjechał i przywiózł Mai jej obrazki. Oprawione, zaszklone.

— Powieś sobie na ścianie — powiedział. — Będziesz miała początek galerii.

Maja słyszała o galeriach. Jedną widziała podczas wycieczki szkolnej do Muzeum Narodowego. Inną obejrzała w szkolnym komputerze. Pani od rysunków pokazała jej internetową galerię Moneta. Maja chciałaby patrzeć i patrzeć bez końca. Ale nie miała komputera, a pani od rysunków nie miała czasu na zajęcia pozalekcyjne.

Teraz Maja odważyła się zapytać Pana Artystę:

— A pan? Pan ma? Galerię?

— Galerię? Nie mam. Ale mam pracownię. A czasem wystawy. Wernisaże.

Zaczerwieniła się. Nie wypadało powiedzieć, że bardzo chciałaby zobaczyć jeśli nie galerię, to przynajmniej pracownię prawdziwego malarza. I wystawę. I to, co trudno jej było nawet powtórzyć. Wer… i coś tam dalej. Nieznane słowo. Pan Artysta chyba domyślił się z tego jej zaczerwienienia o co chodzi.

— Poproszę siostrę, aby cię przywiozła do Warszawy. Obejrzysz sobie moje obrazy, a potem pójdziemy na jakąś wystawę. Chciałabyś?

— Pewnie — powiedziała.

To było największe wydarzenie w jej piętnastoletnim życiu. I być może ważące na całym jej przyszłym życiu.

Pan Artysta miał swoją pracownię na Starym Mieście. Na ostatnim piętrze wąziutkiej kamienicy na ulicy Świętojańskiej. Była to wielkie i bardzo jasne pomieszczenie, pachnące terpentyną i farbami. Dla Mai najpiękniejszymi zapachami świata. Było w tym pomieszczeniu tak wiele obrazów, że Maja poczuła się zagubiona. Nie wiedziała na co patrzeć najpierw. Chodziła od jednego obrazu do innego, ale jakby nagle oślepła. Z rozproszenia uwagi. Ze skołowania.

Pani Artystka kazała jej usiąść przy stole i postawiła przed nią kubek herbaty i pączki. Maja była spragniona, a za pączkami przepadała, ale z wielkiego wrażenia nie mogła niczego przełknąć. Nawet własnej śliny.

Pan Artysta mógł łykać więc wypił herbatę i zjadł dwa pączki, jednego po drugim.

— Panuje tu wielki chaos — powiedział. — I w niczym się nie połapiesz. Bo są tu gotowe obrazy — moje i nie moje; są szkice, są rysunki i są pomysły na obrazy, szkice i rysunki. Zaczniemy oglądanie od gotowych obrazów. Nie moich. Mojego pradziadka. Nazywał się Piotr Michałowski.

Trzy obrazy malowane przez pradziadka Pana Artysty wisiały na ścianie. Były oprawione w pozłacane, ozdobne choć troszkę powyszczerbiane ramy. Na wszystkich trzech były konie. Na jednym rysunek końskiej głowy, na drugim dziewczynka na koniu, na trzecim chłopczyk na koniu.

— Lubię rysować konie — powiedziała Maja. — I chciałbym tak je rysować. I malować.

— Konie? — zdziwił się Pan Artysta. — Umiesz rysować konie?

— Troszkę.

— Masz jakiś rysunek konia?

Wskazała głową na leżącą na stole swoją teczkę z rysunkami.

— No, mam. Ale takie tam… Przerysowane z pocztówki. Bo we wsi nie ma ani jednego konia. Kiedyś były. Ale teraz już nie. Nie mogłam więc z żywego. Z prawdziwego.

— Pokaż.

Wyjęła kilka kartek. Koń stojący, koń w biegu, koń grzebiący nogą. Ten ostatni najmniej udany.

— No tak — powiedział Pan Artysta. — Przerysowałaś z Kossaka. Ale zrobiłaś to świetnie. Sam Kossak by nie poznał, że to kopia.

To chyba była pochwała, więc Maja się ucieszyła. Ale pokazała na tą grzebiącą nogę.

— To mi nie wyszło.

Jednym ruchem ołówka poprawił. A Maja pozazdrościła mu tej biegłości.

— Jak można się tego nauczyć? — spytała. — Żeby tak wychodziło? Jak panu?

— Są specjalne szkoły — powiedział. — No, ale można też ćwiczyć pod okiem nauczyciela. Mówi się — mistrza.

Maja westchnęła. Nie słyszała o żadnej takiej szkole. Nie mogła liczyć na nauczyciela-mistrza. Ale nic nie powiedziała.

Oglądała nadal obrazy. Przystanęła przy portretach. Na jednym była jasnowłosa kobieta. Bardzo piękna. Ale zarazem jakby pełna niepokoju. Maja wyczuwała ten niepokój modelki. Kobieta z portretu czegoś chyba bardzo pragnęła. I jakby tego, czego pragnęła, nie mogła dostać.

— Piękny — powiedziała. — Jest piękny.

Pani Artystka roześmiała się.

— I nikogo ci nie przypomina?

— Nie.

Pani Artystka przestała się śmiać. Posmutniała.

— To ja. Tyle, że młodsza od tej dzisiejszej. O wiele młodsza.

Obok wisiał inny portret. Kobiety o gęstych, ciemnych, wijących się włosach. W jej oczach nie było niepokoju. Była wielka, zachłanna ciekawość. Ale co chciała poznać, tego Maja nie potrafiła się domyśleć.

Powiedziała więc tak, jak poprzednio:

— Piękny.

Pan Artysta uśmiechnął się do niej.

— A ty? Nie namalowałaś żadnego portretu? Nie potrafisz? Czy nie lubisz?

— Nie wiem czy umiem i czy lubię. Nie spotkałam nikogo, kogo bym chciała namalować. No, może…

Zaczerwieniła się. Nie mogła nic więcej powiedzieć. Bo chciała namalować portret swojego taty. Widywała go, ale nigdy nie zamienili ze sobą słowa. Kiedy ją mijał, zawsze odwracał głowę. A ona bardzo chciała, żeby jeden jedyny raz na nią spojrzał. Bez niechęci, bez złości. Ale tak mógł na nią patrzeć jedynie z portretu. Przez nią namalowanego.

Obejrzała tego dnia wiele obrazów. Ale tylko obejrzała, a chciała się napatrzeć. Na każdy z osobna. I na każdy szczegół każdego obrazu.

Potem poszli na obiad. Pewnie dla Pani Artystki i Pana Artysty zwyczajny, ale dla niej całkiem szczególny. Pierwszy raz w życiu jadła obiad nie w domu i nie w szkolnej stołówce, ale w restauracji. Nie miała pojęcia, czy we wszystkich restauracjach je się tak smacznie. Pewnie tak.

A po obiedzie poszła z Panem Artystą na wernisaż jego znajomego. Te obrazy jej nie zachwycały, ale obejrzała je z uwagą. A Pan Artysta objaśniał, co w którym ciekawego lub na co powinna zwrócić uwagę. Czasem to było zestawienie barw. Czasem układ kresek. Maźnięć pędzla. Ale słuchanie Pana Artysty było z tego wernisażu najciekawsze.

Kiedy odwoził ją do autobusu, spytał:

— Chciałabyś przyjechać jeszcze raz? Ale nie po to, aby oglądać, ale coś namalować? W mojej pracowni.

— Tak — powiedziała.

— A trafisz?

Skinęła głową.

— Trafiłabym, ale…

Zaczerwieniła się. A on w pierwszej chwili nie zrozumiał dlaczego się zaczerwieniła.

— Ale co? Babcia nie puści?

— Puści, ale…

Tym razem się domyślił.

— Nie da pieniędzy na bilet?

Nic nie powiedziała.

— No dobrze. Porozmawiam z siostrą i ona jakoś to z twoją babcią załatwi. Zgoda?

Maja tylko westchnęła. Ale było to westchnienie potakujące. Pełne ulgi i pełne spodziewania.

Rozdział 3

Do czasu wizyty Mai w warszawskiej pracowni pana Artysty ani on, ani jego siostra nie mieli dla niej imion i nazwisk. I przybywali do jej wioski jakby z niebytu. Niby wiedziała, że z Warszawy, ale mimo to nie umiała sobie wyobrazić, że naprawdę gdzieś mieszkają, coś robią, gdzieś żyją. Że są takimi samymi lub przynajmniej podobnymi ludźmi do tych, których znała.

Po tej wizycie już wiedziała, że pani Artystka nazywa się Helena Michałowska i projektuje teatralne i kinowe dekoracje. A pan Artysta nazywa się Krzysztof Michałowski maluje obrazy i plakaty, ale także ilustruje książki, a czasem — dla chleba — rysuje komiksy. I ma adres. I ma pracownię. Maja umiała go sobie teraz wyobrazić jak siedzi na drewnianym zydlu, przed sztalugami, w tym swoim przestronnym, bardzo jasnym wnętrzu, pachnącym farbami i terpentyną. Jak je — pewnie nie tylko pączki — przy zapaćkanym stole. A nawet jak leży lub śpi na ułożonych pod ścianą materacach. Nakrytych — też troszkę zapaćkanymi — kraciastymi kocami. Lubiła go sobie wyobrażać. I myśleć: co też teraz maluje lub rysuje? I przypominać sobie obrazy — te wiszące na ścianie i te rozrzucone po całej pracowni. Wszystkie bardzo piękne. Takie, jakie ona chciałaby kiedyś namalować lub narysować.

Pani Artystka, czyli Helena Michałowska nie tyle porozmawiała z babcią Mai, co wręczyła jej bilet miesięczny na autobus do Warszawy, z którego Maja mogła korzystać dowolną ilość razy. I dodała jeszcze kilkadziesiąt biletów, też na autobusy, ale miejskie, aby Maja mogła z dworca autobusowego dojechać na Stare Miasto. Babcia bilety przyjęła, podziękowała, ale zachwycona nimi nie była. Bo wcale a wcale nie chciała, aby Maja uczyła się na artystkę. Babcia chciała, aby jej wnuczka miała konkretny zawód i dzięki konkretnym zarobkom mogła w niedalekiej przyszłości utrzymać siebie i ją. Za konkretny zawód dla dziewczyny uchodziło w wiosce krawiectwo, a także piekarnictwo. Bo w miasteczku była duża piekarnia i jeszcze większa szwalnia. Mówiło się o niej chińska, bo jej właściciel miał skośne oczy. Mówił o sobie Wietnamczyk, ale dla miejscowych Chińczyk czy Wietnamczyk to było bez różnicy. Dziewczyna mogła też zostać sprzedawczynią w jednym z trzech miasteczkowych supermarketów. A jeżeli miała maturę mogła nawet siedzieć na kasie. Bycie artystą było dobre dla ludzi, których stać było na kupowanie zrujnowanych wiejskich domów i zapuszczonych obejść po to, aby się bawić w budowanie nowych domów i zakładanie tajemniczych ogrodów. Bycie artystą było dobre dla ludzi, którzy mieli czas na życie na niby. Od niedzieli do niedzieli. Od lata do lata. A Maja musiała żyć przez cały rok.

Ale babcia bała się powiedzieć o tym pani Helenie Michałowskiej, która chciała się teraz pobawić Mają. Bo babcia dostawała od niej co miesiąc dwie setki, liczące się w jej skromnym budżecie. A jakby powiedziała co myśli, to pani Michałowska mogłaby płacić za rzucanie okiem na jej dom i ogród komuś innemu.

Tak więc Maja zaczęła jeździć do Warszawy, aby się uczyć rysować i malować pod okiem swojego Mistrza. Nauczyciele zwalniali ją z dwóch ostatnich lekcji, aby mogła dojechać do Warszawy za dnia, w wrócić na wieś przed północą. Od czasu do czasu pani Helena zabierała ją do teatru, aby Maja mogła się przypatrzeć jak powstają sceniczne dekoracje. Raz pani Michałowska zabrała ją na przedstawienie. W tych właśnie zrobionych przez siebie dekoracjach. Maja nie zapamiętała ani tytułu ani treści sztuki. Przez cały czas patrzyła na obrazek wiszący na jednej ze ścian owej teatralnej dekoracji. Bo to był obrazek przez nią namalowany, choć udawał obrazek namalowany przez panią, która w tej sztuce występowała. Aktorzy ciągle o tym obrazku mówili. Więc ludzie siedzący na widowni na obrazek Mai też co chwila popatrywali. A Maja była z tego ich popatrywania bardzo dumna.

Dumna też była nauczycielka Mai, a nawet dyrektorka szkoły. Kupiły bilety na przedstawienie i zabrały ze sobą dziesięcioro najlepszych uczniów. No i Maję. Przedstawienie wszystkim się podobało, ale bardziej od przedstawienia podobał się obrazek, który był na scenie. Bo to był obrazek ich uczennicy i ich koleżanki.

Przez cotygodniowe wyjazdy do Warszawy i lekcje u pana Michałowskiego, a potem domowe rysowanie i malowanie, Maja opuściła się w nauce. Przedtem też nie była prymuską. Uważano, że nie jest specjalnie zdolna, ale za to bardzo pracowita. I tą pracowitością nadrabia brak specjalnych zdolności. A teraz przestała nadrabiać. Nie miała już czasu na szkolną pracowitość i pilność. Nie miała czasu nawet na porządne prowadzenia zeszytów. Ani na odrabianie lekcji. Dostała pierwsze w swoim szkolnym życiu dwójki. Jedną z historii, drugą z matematyki.

Nauczyciele nie bardzo wiedzieli co robić. Wychowawczyni wzięła Maję na poważną rozmowę. Tłumaczyła:

— Ja wiem, że ty jesteś utalentowana i nie można tego twojego talentu zaprzepaścić. Ale żeby go nie zaprzepaścić musisz dostać się do liceum. I je ukończyć. My możemy ci trochę podciągnąć stopnie i wystawić świadectwo ukończenia gimnazjum. Ale nie zdamy za ciebie egzaminu do liceum. A sama wiesz, ile jest osób na jedno miejsce w tym liceum. Nie da rady cię przepchnąć.

Maja kiwała głowa. Rozumiała, ale za nic nie zrezygnowałaby z jeżdżenia do pracowni Krzysztofa Michałowskiego. Wolała się całkiem zmarnować niż opuścić choćby jedną taką lekcję.

I pewnie by się zmarnowała, gdyby nie przypadek. Przypadek był piętnastoletnią dziewczynką o imieniu Sisi.

Było regułą, że podczas lekcji, jakich Krzysztof Michałowski udzielał Mai, nikogo poza nimi w jego pracowni nie było. Czasem wpadała pani Helena. Zwykle z zupą, gulaszem, albo gołąbkami. I bułkami. Czyli — jak powiadała — prowiantem dla „Mistrza i Małgorzaty”. Maja nie wiedziała o co w tym powiedzeniu chodzi, ale ponieważ ważniejsze od powiedzenia o mistrzu i Małgorzacie były gulasz, gołąbki lub zupa, którymi Mistrz ją częstował, więc o nic pytała. Ale zdarzyło się, że kiedyś przyszła do pracowni dziewczynka. No, prawie dziewczyna. Bo mniej więcej rówieśnica Mai. Dziewczyna była ładną blondynką i Maja natychmiast ją poznała, ponieważ widziała ją nie po raz pierwszy. To znaczy w naturze widziała ją po raz pierwszy, ale wcześniej widziała jej portrety. Całe mnóstwo jej portretów. Wykonywanych węglem, piórkiem, akwarelami, pastelami i akrylami. Krzysztof Michałowski opowiadał Mai, że to jego ulubiona modelka. I że pierwszy jej portret namalował, kiedy modelka miała trzy miesiące. A teraz ten obraz wisi w kościele, bo przedstawia niemowlęcą modelkę jako Jezuska, a jej mamę jako Matkę Boską.

Pan Michałowski trochę się zdziwił przyjściem swojej ulubionej modelki, ale chyba bardziej ucieszył.

— Sisi? — powiedział ze zdziwieniem i uradowaniem. — A cóż ty tu robisz?

— Mam korepetycje z chemii — odpowiedziała dziewczyna. — A korepetytor mieszka tuż obok. Na Piwnej. Mam być u niego o trzeciej więc wpadłam na kwadrans, żeby cię zobaczyć. I żebyś ty zobaczył moją pannę różę. Bo może jest zbyt manierystyczna?

Pan Michałowski przypomniał sobie o Mai.

— Poznajcie się — powiedział. — To jest Sisi, a to jest Maja. A ja jestem mistrzem was obu. Mam przynajmniej nadzieję, że nim jestem.

Sisi się roześmiała.

— Jesteś, jesteś…

I wyciągnęła rękę do Mai.

— Prawda, że jest?

Maja skinęła głową. Bo nie wiedziała co powiedzieć.

Pan Krzysztof Michałowski zajrzał do teczki, która Sisi położyła na stole. Wyjął rysunek. Pokazał go Mai.

— Podoba ci się?

Maja przyglądała się.

— Jest… — zawahała się — … ładna. No, ta róża.

Obrazek naprawdę jej się podobał, choć ona namalowałaby pannę różę całkiem inaczej. Dałaby znacznie mniej kolorowe, bardziej stonowane i chyba jednobarwne tło. A sam kwiat? Na pewno nie czerwony. Najbardziej podobały jej się te róże z tajemniczego ogrodu, o których pani Helena Michałowska mówiła herbaciane. A wśród nich róża o imieniu Summertime, co podobno znaczyło czas lata czy letni czas. Ta róża była żółtawa, ale jej brzegi istotnie miały kolor herbaty. Niezbyt mocnej. Nie takiej, jaką pijała pani Artystka. Normalnej. Takiej, jaką pijały Maja i jej babcia. Mówiło się o takiej herbacie z drugiego parzenia, choć często była z trzeciego lub nawet czwartego.

Krzysztof Michałowski też patrzył na pannę różę, a Sisi patrzyła na niego. Maja znała to spojrzenie. Ona też tak patrzyła na Mistrza, kiedy oglądał jej rysunki. Z niespokojnym biciem serca. I pocącymi się, choć zimnymi dłońmi. Z obawą, że coś lub wszystko jest nie tak, jak trzeba.

— No, niezła — powiedział wreszcie. — Podoba mi się. Dobra kolorystyka, bajkowy klimat. Połączenie ludzkiej twarzy z rośliną jest zawsze trochę ryzykowne. Ale w tym przypadku szczęśliwie uniknęłaś banału. Połączyłaś twarz i różę z wyczuciem, zachowałaś właściwe proporcję, a wiec i harmonię. Mam jedno zastrzeżenie. Dla mnie twoja róża jest — jak na pannę, a tym bardziej panienkę — za bardzo rozwinięta. Chyba, że to stara panna. Ale wtedy z kolei za mało przywiędła. Nazwij ją może panią różą.

— Nie — powiedziała Sisi. — Chcę pannę różę. I spróbuje ją odmłodzić, dodać jej wiotkości.

— I zalotności.

Sisi uśmiechnęła się.

— Dobrze, wujku. Niech to będzie zalotnica. A kolor? Dobry?

— Panny róże mają chyba delikatniejszy odcień. Mocniejszych barw nabierają z czasem.

Sisi skinęła głową.

— Muszę się dokładniej im, czyli różom, przyjrzeć. Znaleźć bardziej młodzieńczą.

Znowu się uśmiechnęła.

— I bardziej zalotną.

Nie zdawała się zasmucona krytyką i uwagami. Raczej zadowolona, że będzie mogła jeszcze raz namalować to, co narysować pragnęła. Tyle, że tym razem lepiej. Maja znała i to pragnienie, i to dążenie do poprawiania. Choćby w nieskończoność.

Dziewczyna objęła Krzysztofa Michałowskiego za szyję, pocałowała go w policzek.

— Pa, wujciu. Lecę, aby się podszkolić w tej nudnej chemii.

Pomachała ręką do Mai.

— Następnym razem chciałabym zobaczyć twoje rysunki.

I roześmiała się. Przyjaźnie.

— Mam nadzieje, że nie rysujesz lepiej ode mnie. Umarłabym z zazdrości i rozpaczy.

I pobiegła do drzwi.

— Dlaczego ona ma korepetycje z chemii? — spytała Maja. — Chyba nie chce zostać chemikiem? Tak ładnie rysuje.

— Nie. Nie chce zostać chemikiem. Chce być, jak jej babcia, konserwatorem dzieł sztuki.

Maja nie zrozumiała. Krzysztof Michałowski wyjaśnił.

— Obrazy z czasem się starzeją. Tak, jak ludzie. Zostają przez coś lub przez kogoś uszkodzone. Podobnie z innymi starymi dziełami sztuki: rzeźbami, freskami, antykami. Trzeba je naprawić, przywrócić do poprzedniego stanu. I Sisi chce to właśnie robić.

— Nie chce zostać malarką?

— Chce, ale wie, że malarstwo to nie jest zawód, który umożliwia przeżycie. No, może dać taką możliwość, ale tylko niektórym. Bardzo niewielu. A Sisi jest rozsądna. Będzie malowała dla przyjemności, a zarabiała jako konserwator. To bardzo pewna praca i bardzo pewne zarobki.

— I do tego potrzebna jest chemia?

— O tak. Do malarstwa zresztą też. I mnóstwo innych jeszcze wiadomości. Z bardzo różnych dziedzin wiedzy. Historii na przykład… Albo anatomii… Albo materiałoznawstwa.

Maja westchnęła.

— Nic z tego nie umiem.

— Nauczysz się. Masz przed sobą bardzo dużo czasu na naukę.

Ale Maja nagle zwątpiła czy ma go dostatecznie dużo, aby mogła nadrobić te wszystkie luki w wiedzy, jakie miała. Wiedziała, że ma wyłącznie luki. A wiedzy niezmiernie mało. Nie tylko o malarstwie. Jakiejkolwiek. I o czymkolwiek.

Rozdział 4

W szkole Mai działały różne kółka, w których można było pogłębiać i rozszerzać wiedzę. Maja zapisała się najpierw do kółka chemicznego. Ale w niczym, nijak i niczego w jej wiedzy to kółko nie poszerzyło i nie pogłębiło. Nauczycielka stwierdziła, że Maja nie ma podstaw, które były konieczne do ich poszerzania i pogłębiania. I rzeczywiście — nie miała. Nie miała też podstaw, które umożliwiłyby jej pogłębianie i rozszerzanie wiedzy z historii. Właściwie nie było takiego przedmiotu, w którym Maja miałaby podstawy.

O korepetycjach nie mogła nawet marzyć. Na taki wydatek babci nie było stać. Maja poszła więc po radę do miejscowej bibliotekarki. Była to jej kuzynka, wprawdzie daleka, ale jednak woda po kisielu. Ta kuzynka lubiła Maję, a Maja lubiła kuzynkę. Kuzynka była i mądrą, i dobrą kobietą. A Mai potrzebna była pomoc kogoś mądrego i dobrego. Kuzynka obiecała, że pomyśli. Ale po tej obietnicy pomyślenia długo nie komunikowała się z Mają. Więc Maja pomyślała, że kuzynka-bibliotekarka albo zapomniała o jej prośbie, albo nic nie wymyśliła. Ale po miesiącu kuzynka przyszła do domu Mai i zapowiedziała wizytę jakiejś Bardzo Ważnej Osoby z Bardzo Ważnej Fundacji. Ta Fundacja zajmowała się pomaganiem dzieciom uzdolnionym. Maja została przez Fundację uznana za uzdolnioną. Nawet wybitnie uzdolnioną. Ale osoby z Fundacji musiały się osobiście przekonać, że Maja rzeczywiście potrzebuje ich wsparcia, bo rodzina dać jej go nie może.

Pani z Fundacji przyszła niezapowiedziana, ale i Maja i babcia były akurat w domu. Obie się bardzo wystraszyły i obie bardzo się zawstydziły, bo w domu nic nie było przygotowane nie tylko na ważną, ale jakąkolwiek wizytę. Izba była zasłana papierami, na których Maja malowała zaczarowany ogród pani Heleny Michałowskiej. A babcia gotowała obiad i zarazem kolację, więc i w kuchennym kąciku porządku nie było.

Ale na pani z Fundacji ten nieporządek nie wywarł złego wrażenia. Natomiast dobre, a nawet bardzo dobre wrażenie wywarło na niej malowanie Mai. Obejrzała wszystkie malunki zaścielające stół oraz podłogę i kazała sobie pokazać inne. Potem poprosiła, aby babcia i Maja usiadły, wyjęła jakąś ankietę i zaczęła ją wypełniać. Ale przedtem ostrzegła:

— Proszę mówić tylko szczerą prawdę, bo i tak wasze słowa i informacje zostaną zweryfikowane.

Babcia i Maja nie wiedziały, co to znaczy, ale się jeszcze mocniej wystraszyły.

Pani spytała o dochody rodziny. Babcia odparła, że dostaje rentę za ziemię. I wyjęła z szuflady papierek pokazujący wysokość, a właściwie — niskość tej renty.

— A rodzice? — spytała pani z Fundacji. — Żadnych alimentów?

Babcia wzruszyła ramionami.

— Ojciec się nie interesuje, a skoro ojcostwa mu córka nie udowodniła, to alimentów nie musi płacić. A matka jest za granicą, ale niebogato żyje. Ze sprzątania po domach. Ale dzieci ma dwoje, mąż Turek… Twardy dla niej, pieniądze zabiera… No to co ona może? Tylko czasem… Jak mała ma imieniny… Albo na Gwiazdkę… Paczkę wtedy przyśle, najczęściej z ciuchami co ma od tych ludzi, u których sprząta. Albo kopertówkę. Ale to wszystko na te mazaje idzie.

— Ale z pani renty nie da się chyba wyżyć? — nie dowierzała pani z Fundacji.

— Ano, musi się dać — powiedziała babcia.- I z Bożą pomocą jakoś się daje. Ale rozkoszy, jak pani widzi, nie ma.

Pani wstała, podeszła do garnka i zajrzała do środka.

— Zupka — objaśniła babcia. — Zacierkowa. Z kartoflami. Dziś nie na mięsie, bo królika zabijemy dopiero na niedzielę.

— A co na drugie? — spytała pani z Fundacji.

Babcia wzruszyła ramionami.

— To jest na pierwsze, na drugie i na trzecie. Bo jest włoszczyzna, są kartofle, są kluseczki. Więc jakby trzy dania. Tyle, że w jednym garnku.

Pani coś zapisała. Może o tej zupie?

Długo wypytywała. O wszystko. Wreszcie doszła do najważniejszego pytania. I tym razem zwróciła się do Mai.

— W czym moglibyśmy ci pomóc?

Maja nie wiedziała co powiedzieć. Bo ta pani przyszła tak nagle, że nie miała czasu się zastanowić. Ale gdyby miała czas też pewnie by nie wiedziała.

— Bilety bym chciała …

— Bilety? — zdziwiła się pani.

— No, bo dostaję miesięczny od jednej pani. I bilety na autobusy. Też od niej. Ale mi nie wypada tak co miesiąc… A jeżdżę dwa razy w tygodniu do Warszawy. Do takiego malarza, który mnie uczy.

Pani z Fundacji zdziwiła się.

— Masz nauczyciela rysunku?

Maja skinęła głową.

— Malarza? Prawdziwego malarza?

— No, prawdziwego. Nazywa się Krzysztof Michałowski.

Pani wyjęła z torby malutkiego laptopa. Otworzyła. Postukała w klawisze. Popatrzyła na ekran. Zdziwiła się jeszcze bardziej.

— O, to znany malarz. Sporo o nim piszą.

Maja kiwnęła głową.

— Pewnie, że znany. Pięknie maluje. Najpiękniej jak tylko można.

— A kto za te lekcje płaci?

— Nikt nie płaci. On uczy mnie za darmo.

Pani z Fundacji nie uwierzyła.

— Akurat. Takich filantropów to nie ma. A na pewno nie wśród znanych malarzy.

Maja zamilkła.

— Jego siostra i on — powiedziała babcia — mają tu, po sąsiedzku, dom i ogród. Przyjeżdżają na soboty i niedziele. W lecie czasem na dłużej. Zobaczył, że mała dobrze rysuje. No i sam kazał, żeby do niego jeździła.

Pani z Fundacji zaniepokoiła się.

— Jak to? Jeździ do niego? Sama?

Teraz zdziwiła się babcia.

— Przecież ma piętnaście lat. No to jak? Do autobusu nie wsiądzie? Młodsze potrafią.

Pani z Fundacji zmachała rekami.

— Ja nie o autobusie. Pytam, czy w czasie lekcji jest z tym … No, tym człowiekiem… Sama?

Maja przytaknęła. Ale dodała:

— Czasem przychodzi jego siostra. Przynosi coś do zjedzenia. I raz była taka dziewczynka… Chyba jego kuzynka. Bo mówiła do niego „wujku”. A on zna ją od urodzenia. Malował, jak jeszcze w pieluszkach była. Jezuska wtedy udawała.

— I co robicie? — spytała pani z Fundacji. Wciąż niespokojna i rozdrażniona.

Maja wzruszyła ramionami.

— No, jak — co robimy. Pokazuje mi jak rysować. Techniki różne. Jak ołówkiem, jak piórkiem, węglem, farbami rozmaitymi…

— Tylko?

Maja nie zrozumiała.

— Co tylko?

— Cały czas ci tylko pokazuje? Te techniki?

Maja się zastanowiła.

— No, nie tylko. Pokazuje mi albumy z różnymi obrazami. A jak pani Helena przyniesie jedzenie, to jemy.

Pani westchnęła, a babcia i Maja nie mogły zrozumieć o co jej właściwie chodzi. No, że tak docieka.

— A pozowałaś mu kiedyś?

— Do portretu?

— No… W ogóle.

— Nie. Ale on maluje dużo portretów. Na przykład tej Sisi. Mówiłam, że namalował ją już wtedy jak była maleńka. A potem też. To bardzo piękne portrety. I mamę Sisi portretował. I swoją siostrę.

— A akty? Też maluje?

Maja zastanawiała się.

— Chyba też. Bo wszyscy malarze muszą to umieć. Rysować człowieka. Ale w jego pracowni nie widziałam. Może ma, ale mi nie pokazał. Ćwiczyliśmy tylko rysowanie rąk i nóg. Nie całych. Na razie tylko stóp.

— Masz chłopca? — spytała nagle pani z Fundacji.

Maja znowu wzruszyła ramionami. Tym razem wzgardliwie.

— Nie mam.

Babcia wyjaśniła tą wnuczkową wzgardliwość.

— Ona nie lubi chłopaków. Ani mężczyzn. Boi się ich. Nawet na prywatkę nie pójdzie, bo mógłby ją któryś dotknąć. W tańcu na przykład.

— Dlaczego się boi?

— Bo jak była u matki, to ten Turek… No, niby mąż mojej córki… On, jak to Turek, przyzwyczajony jest do wielu żon. A Maja mu jakoś bardzo podpadła do smaku.

— I?

— Maja poskarżyła się na niego matce, a ta ją wysłała do domu. Ale brzydliwość do mężczyzn w dziewczynie została.

Pani z Fundacji zamiast się zgorszyć i jeszcze bardziej poirytować nieoczekiwanie się uspokoiła. I wróciła do zadanego wcześniej pytania. W czym Fundacja mogłaby Mai pomóc. Oprócz tych autobusowych biletów.

— Chciałabym korepetycje mieć.

— Korepetycje? A z czego?

— No… Z chemii. Albo historii. Ze wszystkiego by się przydały.

— Kiepsko się uczysz?

— No, dość kiepsko. Ale nie o to chodzi. Chciałabym więcej wiedzieć. Więcej niż ze szkoły wyniosę. Bo pan Michałowski mówi, że aby być dobrym malarzem to trzeba się na wszystkim znać. I nie po trochu. Trzeba się dobrze znać. I dlatego ta jego… No, ta Sisi, co mówi do niego „wujku”, ma korepetycje. Z chemii.

Pani z Fundacji zastanawiała się. Długo.

— Chciałabyś żeby ci załatwić nauczanie indywidualne?

Tego Maja nie wiedziała. Bo nie wiedziała co to za nauczanie.

— Nie chodzi się do szkoły, tylko do nauczyciela. On uczy wszystkiego. Ale nie tak: lekcja — przerwa. Nie od dzwonka do dzwonka. Jednego dnia można uczyć się tylko chemii, innego dnia tylko polskiego. Albo jeszcze inaczej to układać. A w szkole tylko egzaminy się zdaje. Żeby sprawdzić czy program dobrze opanowany.

Mai aż dech zaparło.

— Można tak?

— Zobaczymy. Może się uda. Na pewno jest gdzieś w pobliżu jakaś emerytowana nauczycielka. Pewnie by się zgodziła. Chciałabyś?

— Pewnie!

Mogłaby wtedy jeździć do pana Michałowskiego bardziej za dnia. Bo takie wracanie po nocy nie było dobre. Zwłaszcza zimą. W końcu aż cztery kilometry od przystanku. Droga pusta. I kawałek tej drogi przez las. Jak księżyc świeci — ujdzie jakoś. Ale w zachmurzeniu czy śnieżycy — strach jak trudno.

— No to się postaram. Przynajmniej dowiedzieć. A coś jeszcze?

— To można jeszcze więcej?

— Można powiedzieć. A co z tego wyjdzie — zobaczymy.

Maja się zawahała.

— No, mów.

— Nie wiem… W szkole pani pokazała mi na komputerze… Że tam można oglądać różne obrazy. Muzea. To było…

Nie umiała wyrazić swojego zachwytu tym oglądaniem. Ale pani z Fundacji się ucieszyła.

— A to na pewno możemy. Ofiarować ci komputer. Na pewno znajdzie się darczyńca. Na to zawsze się znajdują.

Posiedziała jeszcze trochę. Dużo pisała. Potem się pożegnała. Serdecznie.

Po jej wyjeździe babcia powiedziała:

— Widać jakiś święty nad tobą czuwa. No, w końcu tyś prawie sierota, choć i matka, i ojciec żyją. A święci mają sieroty w większym uważaniu i opiece niż innych.

Rozdział 5

Gdyby położna, która jako pierwsza powitała Maję na świecie potrafiła przewidywać przyszłość, powiedziałaby o niej nie „Kukułka”, ale „Złota Rybka”. Bo trzy życzenia, wypowiedziane przez Maję pod adresem Fundacji spełniły się. Z naddatkiem.

Pierwszym spełnionym życzeniem był komputer. Szkolni koledzy Mai, którzy się na komputerach znali, podziwiali, że taki nowoczesny i że z taką dużą pamięcią. Ale potem to już się tylko się dziwili, że Maja zamiast korzystać z tej dużej pamięci tylko googluje na muzea. Jakby się czymkolwiek muzea od siebie różniły. Koledzy Mai tych różnic nie widzieli. A Maja — jak najbardziej. Ale tylko na początku. Bo im częściej googlała po najpiękniejszych galeriach świata i odbywała po nich wirtualne wycieczki, tym bardziej się w swoich ocenach gubiła. Zwykle wydawało jej się, że ta galeria, która właśnie ogląda jest zarazem najpiękniejsza. Ale zaraz potem przypominała sobie inną i wracała do tamtej. I znowu nie wiedziała, która piękniejsza — ta, czy tamta.

Zapytała o to Krzysztofa Michałowskiego. Bo widział i Luwr, i British Museum, i Ermitaż, i muzea watykańskie, i galerię Uffizi, i monachijską Pinakotekę, i galerię Tretiakowską. Miał porównanie. Ale on się tylko roześmiał.

— Gdybym ja stworzył własne muzeum to z każdego, jakie już istnieją, zabrałabym po kilka obrazów i po kilka rzeźb.

Maja była ciekawa, jakie byłyby to obrazy. Ale wymienił takie, jakich nie znała. Więc kiedy wróciła do domu znowu googlała. Ale nie wszystkie znalazła. Potem spróbowała zrobić własne wirtualne muzeum. To było tak wspaniałe zajęcie, że nie mogła się od niego oderwać. Babcia obudziła się o drugiej w nocy i zagroziła, że po kolacji będzie zabierała komputer i zamykała w szafie, na klucz. Maja obiecała, że będzie oglądała tylko do dziewiątej. Ale gdzie tam. Po dziewiątej nadal nie mogła się powstrzymać, żeby nie zerknąć jeszcze raz. Więc babcia zabierała komputer i zamykała w szafie. Na klucz. A Maja, choć kładła się do łóżka, nie mogła zasnąć. Bo w myślach nadal przemierzała muzea i galerie. Czekając na następny dzień, powrót ze szkoły i te wirtualne wędrówki.

Któregoś dnia Krzysztof Michałowski zareagował tak, jak babcia Mai. A nawet surowiej. Zakazał jej oglądania obrazów. Przez przynajmniej miesiąc.

— Zaczynasz być pod wpływem rozmaitych malarzy. Raz Boscha, raz Cezanne’a, innym razem Van der Merscha. Prawie nic nie pozostaje z twojego oglądu świata. A masz go widzieć po swojemu, nie przez naśladowanie innych malarzy, choćby i najsławniejszych.

Chyba miał rację, bo dopiero po miesiącu pochwalił jeden z jej obrazów. Przedtem tylko krytykował:

— To udawanie impresjonizmu…

Lub:

— Pojechałaś Podkowińskim…

Lub:

— Nieudolny Climt…

I nieustannie pouczał:

— Możesz oglądać, ale nie naśladować. Bo nie chcesz chyba być tylko kopistką.

Ale przyznawał:

— Gdybyś robiła kopie, byłabyś w tej sztuce doskonała. Może pójdziesz kiedyś z Sisi do pracowni konserwatorskiej? I starocie zafascynują cię tak, jak ją?

I od razu zaprzeczył sam sobie:

— Nie, jesteś zbyt twórcza, zbyt oryginalna. Szkoda by cię było na reperowanie obrazów.

Wtedy pytała:

— A Sisi? Jej panu nie szkoda?

Wykręcał się od odpowiedzi, ale Maja czuła, że Krzysztof Michałowski nie chce ani przed nią, ani przed samym sobą przyznać, że rysowanie Mai podoba mu się bardziej. Ogromnie jej to pochlebiało.

Mimo to do pracowni konserwatorskiej poszła. I znowu nie mogła sypiać po nocach, bo ta praca wydała jej się jeśli nie ciekawsza, to równie zajmująca jak własne malowanie i rysowanie. I zaczęła myśleć tak, jak Sisi: że może warto zostać konserwatorem dzieł sztuki, choćby po to, aby zarabiać pieniądze na własne malowanie.

Naddatkiem do jej spełnionych marzeń była cała kolekcja książek o malarstwie i malarzach. Maja nie lubiła czytać. Lektury szkolne wydawały jej się nudne. A innych książek w ogóle nie znała. Gdy czytała bardzo żal jej było straconego na to czytanie czasu. Bo przecież mogła w tym marnowanym na czytanie czasie malować. Książki, które dostała z Fundacji były jednak całkiem inne. To były książki o malowaniu i o malarzach. I albumy z reprodukcjami obrazów. Maja najpierw wertowała albumy. Od początku do końca i od końca do początku. Ale potem przypomniała sobie przestrogi Krzysztofa Michałowskiego, żeby się za bardzo na innych malarzy nie zapatrywać. Więc odłożyła albumy, a zaczęła przeglądać książki o malowaniu. To było całkiem inne czytanie niż czytanie powieści. To było ciekawe czytanie. Choć opisywało bardzo nieciekawe życie. Maja chciała malować tak pięknie jak ci, o których czytała. Ale żyć tak, jak oni żyli, nie chciała.

Kiedyś zapytała Sisi czy ma książki o konserwacji obrazów. Sisi miała. Pożyczyła Mai jedną. Bardzo grubą: „Materiały malarskie i technika w obrazach olejnych Aleksandra Gierymskiego”. Kiedy Maja zaczęła ją czytać miała wrażenie, że równie dobrze mogłaby być to książka napisana po arabsku. Prawie nic nie rozumiała. Czasem pojedyncze, proste zdania. Ale mimo to czytała ją całymi godzinami. Było coś w tej książce, co kazało jej ją czytać. Nawet bez rozumienia. Sisi podkreśliła ołówkiem wiele słów. Więc pewnie też nie wiedziała co znaczą. Czy szukała ich wyjaśnienia? Gdzie? W Vikipedii? Czy u swojego ukochanego wujka?

Majka wypisywała też takie słowa. Na początek: podobrazie, sploty płótna, ètude pochade, przeklejenia. Podczas najbliższego spotkania z Krzysztofem Michałowskim spytała co to jest. Zdumiał się:

— A po co ci to?

— No, chcę wiedzieć…

Opowiedział. Tak mniej więcej. Trochę byle zbyć.

— Powiedział mi pan, że malarz musi dużo wiedzieć. Nie tylko o samym malowaniu…

Skinął głową.

— Tak. Ale trzeba po kolei. Nie próbuj opanować wszystkiego od razu. Nie dasz rady.

I zaciekawił się:

— A skąd masz te informacje o podobraziach, płótnach, dublażach i zaprawach?

— Z książki. Sisi mi pożyczyła.

— Jakiej książki?

— „Materiały malarskie i technika w obrazach olejnych Aleksandra Gierymskiego”.

— Ewy Doleżyńskiej-Sewerniak?

Maja skinęła głową, a Krzysztof Michałowski się za swoją złapał.

— Dziecko, przecież to praca doktorska, a może nawet habilitacyjna. Dla specjalistów. Wybitnych w dodatku. Nie dla piętnastolatki, która uczy się mieszać farby.

— Ale…

— Ale co?

— Ale to jest ciekawe. Nawet bardzo.

Przyglądał się jej z coraz większym zdumieniem.

— Ciekawe? A czy ty cokolwiek z tego pojmujesz?

Westchnęła.

— Jak pierwszy raz czytałam, to nic. Ale za drugim już co nieco łapię.

Wciąż kręcił głową. Z niedowierzaniem. Z podziwem.

— Jeśli kiedyś posiądę nieśmiertelność jako artysta, to nie dzięki sobie, ale tobie. Tak jak Elsner osiągnął nieśmiertelność dzięki Szopenowi.

Tego też nie zrozumiała.

— Chodź — powiedział nagle Krzysztof Michałowski. — Pojedziemy do muzeum. Nie na oglądanie obrazów, ale podobrazi. I splotów płócien. I ich zapraw.

Maja była tak bardzo zajęta wirtualnymi muzeami, lekcjami u Krzysztofa Michałowskiego, czytaniem o materiałach malarskich i technicznej budowie dzieł, że w nauce szkolnej opuściła się już nie tylko bardzo, ale zupełnie. Co gorsza opuszczała też zajęcia szkolne. Nauczyciele, którzy już przedtem nie wiedzieli co z nią robić, teraz stali się całkowicie bezradni. Na szczęście i dosłownie w ostatniej chwili Fundacja załatwiła nauczanie indywidualne i znalazła nauczycielkę, która podjęła się takiego nauczania. No, niezupełnie nauczycielkę. Maja miała się uczyć z ową kuzynką-bibliotekarką, która wynalazła Fundację i zarekomendowała jej Maję jako dziecko wybitnie utalentowane. W godzinach pracy kuzynki Maja miała uczyć się w bibliotece. Po godzinach pracy u niej w domu.

I jakoś pomału, nawet bardzo pomału Maja zdołała opanować zaniedbane podstawy programowe. Na tyle, że dano jej świadectwo ukończenia kolejnej klasy. Ale gdyby nie rekomendacje Fundacji nawet opanowane przez Maję podstawy programowe nie byłyby wystarczającą przepustką do liceum. Rekomendacje były jednak tak przekonujące, że Maja została do liceum przyjęta. Może bez entuzjazmu, ale i z pewnymi nadziejami. No, bo gdyby Maja miała istotnie taki talent, o jakim zapewniała i Fundacja, i nauczyciel rysunku, sam Krzysztof Michałowski, szkoła mogła mieć z tej dziewczynki wiele korzyści. Zwłaszcza ta szkoła. W końcu tylko małomiasteczkowa i zajmująca we wszelkich rankingach bardzo odległe miejsce.

Rozdział 6

Na początku Maja nie interesowała się ani Fundacją, która ją wspierała, ani — tym bardziej — jakimś mitycznym sponsorem, który wspierał Fundację. Wszystko, co od Fundacji otrzymywała traktowała jako dar dobrego losu. A potem w ogóle przestała o tym myśleć. Miała lekcje indywidualne, farby, płótno, papier, bezpłatny bilet wstępu do muzeów, książki. Przyzwyczaiła się do dostawania.

Dopiero na rok przed maturą, kiedy pani z Fundacji zapytała czy Maja nie miałaby ochoty pojechać na tydzień do Paryża, przypomniała sobie o dobrym losie i darach dobrego losu. Ale przy aż takim darze — oniemiała.

— To nie Fundacja — powiedziała pani z Fundacji. — To inicjatywa twojego prywatnego sponsora. Wysyła do Paryża innego swojego podopiecznego. Ten chłopak też będzie zdawał na Akademię Sztuk Pięknych. Pewnie nawet w tym samym czasie, co ty. I marzy o zobaczeniu Luwru i innych paryskich galerii. Ale on jest niepełnosprawny i potrzebne mu towarzystwo. No, może nie tyle towarzystwo, co pomoc. Ale — zdaje się — niewielka. Więc ten twój mecenas pomyślał…

Maja wciąż nie mogła pozbierać myśli. Bo o wielu rzeczach marzyła, ale o tym, aby na własne oczy zobaczyć Luwr to jeszcze nigdy. Wprawdzie Krzysztof Michałowski już jej wytłumaczył i przekonał, że istnieje niebotyczna różnica pomiędzy oglądaniem reprodukcji obrazów, a oglądaniem oryginałów, ale mimo to nawet przez moment nie pomyślała, że mogłaby obejrzeć oryginały z Luwru. Wielką frajdą była dla niej wycieczka do Krakowa i zwiedzanie tamtejszych galerii. Paryż, Rzym, Petersburg czy Madryt wydawały jej się tak samo nierzeczywiste i równie odległe jak Kasjopea.

Pani z Fundacji dziwiła się milczeniu Mai.

— No, chyba byś chciała? Taka okazja… Bilety lotnicze, hotel… I jeszcze kieszonkowe…

Ale Maja wciąż jeszcze nie mogła pojąć.

— Ja? Mnie? Do Paryża?

— No, ciebie. Twój tajemniczy opiekun funduje ci taki wyjazd.

Te dwa słowa: tajemniczy opiekun jakby otrzeźwiły Maję. Kiedyś za jej płotem, pojawił się tajemniczy ogród. I za sprawą tego właśnie ogrodu wszystko w jej życiu się zmieniło. A pani Helena Michałowska śmiała się, że w każdym tajemniczym ogrodzie wcześniej czy później pojawia się tajemniczy opiekun. I że w życiu Mai też się na pewno zjawi.

Maja wiedziała od pani Heleny, że jest książka o takim właśnie tytule. Ale jej nie czytała. Choć koleżanki mówiły, że jest cudna. Ale dla Mai cudne były jedynie książki o malarstwie. Inne jej w ogóle nie ciekawiły.

— Ale… — powiedziała wreszcie. — Ale kiedy? No, kiedy miałabym tam pojechać?

— Nie wiem — odparła pani z Fundacji, trochę już zniecierpliwiona tymi wahaniami Mai. — Powinnaś spotkać się z tym chłopcem. Żeby to ustalić.

Maja wciąż była oszołomiona.

— Z jakim chłopcem?

Pani z Fundacji jeszcze bardziej się zniecierpliwiła.

— Mówiłam ci przecież, że mielibyście pojechać we dwoje.

— No tak…

— Więc co? Chcesz jechać?

— Pewnie. Jak bym miała nie chcieć.

Chłopak nazywał się Tomek Bartkiewicz. Umówili się w kawiarni na Placu Zbawiciela. Bo mieszkał tuż obok, na Mokotowskiej. Więc nie musiał dojeżdżać. Powiedział:

— Nawet swoim wózkiem.

I roześmiał się, jakby powiedział coś śmiesznego. Dla Mai fakt, że ktoś jeździ na wózku inwalidzkim nie był ani trochę śmieszny. Więc się nie roześmiała.

Przyszedł pierwszy i czekał na nią. Ale Maja nie wiedziała, że to on. Szukała wzrokiem inwalidy. Ale w kawiarni żadnego nie było. I kiedy już zamierzała wyjść na ulicę i poczekać przed kawiarnią, podniósł się bardzo wysoki, całkiem niebrzydki chłopak i uśmiechnął do niej.

— Jesteś Maja?

Pomyślała, że Tomek Bartkiewicz nie mógł przyjść i przysłał kogoś w zastępstwie. Ale kiedy podeszła do stolika, zobaczyła oparte o ścianę dwie szwedki. Więc też zapytała:

— Tomek?

No i tak się poznali.

Przez dwie godziny opowiedzieli sobie o swoich drogach do malowania i swoich drogach do Fundacji. To były całkiem inne drogi.

— Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że umiem rysować — mówił chłopak. — Pociągał mnie sport. A najbardziej szermierka. Od małego lubiłem fechtować. Najpierw patykiem. Potem to już w klubie. Szablą. Marzyłem o wielkich zawodach. Ba — olimpiadzie. I oczywiście medalach. I oczywiście złotych. Ale zdobyłem tylko jeden i nie na olimpiadzie, ale w zawodach międzyszkolnych. I nie złoty. Brązowy.

— No i? — spytała Maja.

— No i mieliśmy wypadek. Samochodowy. Tata zginął. No, nie na miejscu. Umarł po dwóch dniach. W szpitalu. A ja miałem, oprócz różnych obrażeń, to najpoważniejsze — złamanie kręgosłupa. Na początku myślałam, że się zrośnie. Jak ręka czy noga. Ale okazało się, że się nie zrośnie. Ale i tak — podobno — miałem szczęście. Bo mogę chodzić. Kiepsko, ale po domu się daje. A nawet i po ulicy. Byle nie za daleko. No i nie szybko.

— I wtedy zacząłeś rysować?

— Nie, później. Bo jak się dowiedziałam, co ze mną jest i co ze mną będzie, no to wiesz… Żyć się odechciało.

Maja nic nie powiedziała. Bo rozumiała. Jej też by się odechciało.

— Wysłali mnie do takiego zakładu, gdzie leczy się depresję. Nie wiem, czy mnie wyleczyli z depresji, ale na pewno zarazili pasją do malowania. Na początku byłem zły. Nie chciałem rysować. Mazałem — byle zbyć.

— No i? — spytała Maja.

— No i telefon komórkowy... Nastąpił przełom… Iluminacja.

Maja nie zrozumiała.

— Co ma do tego telefon komórkowy? No, do malowania?

O iluminację nie odważyła się spytać, bo nie była pewna, czy wie co znaczy to słowo.

— Masz telefon?

Skinęła głową. Miała. Od niedawna. Dostała od pani z Fundacji. A właściwie od swojego sponsora, który kupił ten telefon i dał go pani z Fundacji. Żeby ona dała go Mai.

— I aplikację z malowaniem?

Nie miała pojęcia o aplikacjach.

— Nie wiem.

— Pokaż.

Pokazała. Tomek coś przy smartfonie pomajstrował. Ucieszył się.

— Masz. Lepszą od mojej.

Znowu coś postukał. Pokazał Mai efekt postukania. Na ekraniku zobaczyła kwiaty. Nie naturalistyczne, ale symboliczne. Z zielonych i kolorowych kresek. Ale można było od razu poznać, że to łąka. Ona poznała.

— O jej!

Roześmiał się.

— No, ta nasza terapeutka też tak powiedziała: „O jej!”. A ja zacząłem rysować. W telefonie. A potem już się nie opierałam. Spróbowałem farbami. Akwarele. Potem olej. Poszło.

— I ta Fundacja?

— I ta Fundacja… Terapeutka mi ją znalazła.

— A sponsora?

— Z nim było inaczej. Mama pracuje w jego firmie. W jednej z jego licznych firm. Jako sekretarka. Dowiedział się o wypadku. Bardzo pomagał. Nie przez fundację. Sam. Znalazł dobrych lekarzy, opłacał rehabilitację. Kupił mi wózek elektryczny. Takiego inwalidzkiego mercedesa. A potem, jak się dowiedział, że maluję to zaczął pomagać Fundacji. I tam mu podsunęli ciebie.

— To musi być bardzo dobry człowiek — powiedziała Maja.

Tomek nie odpowiedział.

— Nie jest dobry?

— Jest bogaty. Bardzo bogaty. A bardzo bogatych ludzi stać na dobroć. Ale nie dla wszystkich. Dla nas jest dobry.

Skinęła głową.

Potem już rozmawiali o Paryżu. I cieszyli się, że pojadą do Paryża. Ustalali, kiedy i jak pojadą. Tomek znalazł hotel. Podobno w bardzo dobrym miejscu.

— Na Montmartre. Z widokiem na Sacre Coeur. Niedaleko dwie stacje i linie metra. Czyli wszędzie będziemy mogli łatwo dojechać.

— A do muzeum Rodina? — spytała Maja.

Nie dlatego, że koniecznie chciała zobaczyć jego rzeźby. Pan Krzysztof Michałowski namawiał ją na obejrzenie i muzeum, i parku. Mówił:

— Cudowne miejsce. Dla mnie najpiękniejsze w Paryżu.

A Maja chciała zobaczyć Paryż nie tylko swoimi oczami, ale i oczami swojego Mistrza.

Umówili się z Tomkiem na następne spotkanie. Za tydzień. W tym samym miejscu. Tomek miał wszystko zorganizować. A Maja wierzyła, że Tomek wszystko świetnie zorganizuje.

Pani z Fundacji spytała ją o wrażenia z pierwszego kontaktu z Tomkiem.

— Jest bardzo miły — powiedziała Maja.

— Spodobał ci się?

— No, tak. Przecież mówię, że miły.

Pani z Fundacji roześmiała się.

— A ty mu się spodobałeś z jeszcze innego względu.

— Tak? — spytała Maja.

Ale nie zaciekawiła się tym dodatkowym względem. W każdym razie znacznie mnie niż możliwością wykorzystywania graficznych aplikacji w smartfonie.

Rozdział 7

Pani z Fundacji wspominała wielokrotnie, że podczas podróży do Paryża i pobytu w Paryżu Maja nie powinna oddawać się tylko własnym przyjemnościom, ale także, a nawet przede wszystkim troszczyć o wygody i przyjemności swego niepełnosprawnego kolegi. Tymczasem od pierwszego spotkania Mai z Tomkiem wiadomo było kto kim będzie się opiekował. I że na pewno nie Maja Tomkiem, ale Tomek Mają. To on wszystko i w każdym szczególe zaplanował. To on wiedział, jak się zachować i poruszać nie tylko na polskim lotnisku, ale także jak nie zagubić i siebie, i bagaży na lotnisku de Gaulle. A potem — jak dotrzeć z lotniska na Montmartre na rue d’Orsei i do hostelu „La Village”. Bez niego Maja z całą pewnością nie zdołałaby nawet wsiąść do samolotu, a gdyby — jakimś cudownym cudem wsiąść zdołała — to umarłaby w nim ze strachu. No i z powodu rzygania. Wymiotowała od chwili startu do chwili lądowania. Bez przerwy.

Kiedy wysiedli na lotnisku de Gaulle ledwo trzymała się na nogach. To Tomek odebrał bagaże, doprowadził Maję do lotniskowego bufetu i zdołał ją częściowo zreanimować, wlewając w nią doppio espresso. Po tej podwójnej dawce kofeiny poczuła się nie całkiem dobrze, ale na tyle lepiej, że trzymając się tomkowego wózka była w stanie dotrzeć do dworca kolejowego, a potem do stacji metra.

W samym hostelu też nie umiałaby niczego załatwić, ponieważ nie znała francuskiego, a angielski za słabo, aby się porozumieć z recepcjonistką. No i wciąż jeszcze kołowało się jej w głowie.

— Wolisz mieszkać w pokoju z trzema dziewczynami, czy w sali ogólnej? Wieloosobowej i koedukacyjnej? Tak, jak w schronisku?

Mai było wszystko jedno. Chciała się umyć i położyć do łóżka. I już z niego nie wstawać. Najlepiej nigdy. Było jej więc najzupełniej obojętne, gdzie to łóżko miałoby się znajdować.

— W tej sali ogólnej jest trochę taniej — tłumaczył Tomek. — Ale w tej czteroosobowej trochę wygodniej. Może więc zaszalejemy? I postawimy na luksusy?

Skinęła głową. Godząc się na luksusy.

I rzeczywiście — pokój wydał jej się szczytem wyobrażalnego przez nią komfortu. Nie bardzo duży, ale i nie bardzo mały, czyściutki, z czterema łóżkami zaścielonymi kolorowymi poduszkami i kołdrami, z szafą w ścianie, stolikiem i czterema krzesełkami. Nad każdym łóżkiem była półka, a do półki przyczepiona była lampka.

Dwa łóżka były już w sposób całkiem widoczny zajęte. Maja usiadła na trzecim, a Tomek postawił obok niej walizkę, a na łóżku położył jej plecak.

— Dasz radę się rozpakować?

Znowu skinęła głową, choć wcale nie była pewna, czy jest w stanie dać sobie radę z czymkolwiek. Poza położeniem się na łóżku. Ale kiedy wychodził z tego milusiego pokoju spytała:

— Jest tu gdzieś łazienka?

Wstydziła się zapytać o ubikację. Tomek roześmiał się.

— Przyprowadzę wózek i dowiozę cię.

Ale Mai wcale nie było do śmiechu. Tomek doprowadził ją pod drzwi damskiej toalety. Zanim weszła, spytała ze strachem:

— A ty? Gdzie będziesz? Jak ja cię znajdę?

— W swoim pokoju. A mój pokój jest obok twojego. Ale jak chcesz, mogę powarować tu, na korytarzu i odprowadzić cię na miejsce. Żebyś mi się nie zgubiła.

Bardzo chciała, żeby poczekał, ale wbrew tej chęci powiedziała, żeby nie czekał. Tomek wskazał drzwi do jej pokoju, do swojego pokoju i  kazał jej powtórzyć numery tych pokoi.

Kiedy spała na tym swoim łóżku na niebieskiej poduszce i pod leciuchną kołdrą w niebieską kratę, pojechał swoim wózkiem, żeby rozejrzeć się po okolicy. I zrobić zakupy. Bo w hostelu była znakomicie wyposażona kuchnia i można było przygotować w niej nie tylko śniadania i kolacje, ale — jeśli ktoś chciał i potrafił — także obiady. Okazało się, że Tomek i chciał, i potrafił.

Obudził Maję przed trzecią i kazał jej zejść do jadalni.

— Dostaniesz parówki w ostrym sosie, paryską bagietkę i popijesz francuskim winem. To powinno cię podnieść na ciele i duchu.

Podniosło. Maja zawstydziła się swojego mazgajstwa.

— Przecież to ja powinnam…

Wciąż się śmiał. Z niej i do niej.

— Od jutra będę egzekwował to, co powinnaś. Czyli robienie zakupów i pitraszenie. Umiesz?

— Co?

— Robić zakupy? I pitrasić?

— Coś potrafię… Ale nie za wiele…

— A uśmiechnąć się? Czy wiesz, że odkąd się znamy jeszcze ani razu się nie uśmiechnęłaś? Nie wspominając o roześmianiu się. Strasznie jesteś poważna. Zawsze? Czy przy mnie?

— Chyba zawsze.

Zeszli do jadalni. Tomek podgrzał parówki w sosie pomidorowym. Połamał bagietkę. Nalał wino do szklanek.

— Napijemy się za naszą wycieczkę — powiedział. — I za zdrowie naszego mecenasa. Ale najpierw zjedz parówkę. Nieźle cię przenicowało w tym samolocie.

Maja zaczerwieniła się. I dopiero teraz zawstydziła. Że tak przy nim rzygała. I że się tak go uczepiła. Że wszystko zrzuciła na niego. Że sama okazała się aż takim nieudacznikiem, fajtłapą i ofiarą losu.

— Przepraszam — powiedziała. — Za wszystko.

Nałożył jej parówkę na talerz. Polał sosem. Śmiał się. Tak, jak przedtem i jak zawsze. Z niej i do niej. To był bardzo miły śmiech.

— Jedz! Zobaczysz, że jutro będzie lepiej. A może nawet jeszcze dziś. Zdołasz się przejść? Niedaleczko. Do Maison de van Gogh? Albo do Museè de la vie Romantic?

— Co to jest maison?

— Nie wiem. Chyba dom, w którym mieszkał van Gogh.

— A to muzeum?

— Też nie wiem. Widziałem tylko na planie miasta.

— W Warszawie planowałeś na dziś Sacre Coeur — powiedziała.

— No, tak. Ale nie planowałem twojej samolotowej niedyspozycji. Nie wiem, czy byś tam dotarła. To jednak całkiem spora górka.

Znów się roześmiał.

— No chyba, że ty pojedziesz moim wózkiem, a ja pokuśtykam za tobą.

Wciąż ją zdumiewało, że potrafi żartować ze swojego kalectwa.

— Chyba dojdę — powiedziała. — Czuje się już lepiej.

— No, to spróbujmy.

No to spróbowali. Ulice były wąskie, kręte, strome. Maja przez cały czas wątpiła w możliwości elektrycznego wózka. Tomek nie wątpił. Twierdził, że jego mercedesem da się wjechać nawet na Giewont. Tym razem dojechał nim do szklanej windy, którą można było dotrzeć na sam szczyt, czyli na plac przed słynną świątynią. Maja gotowa była wspiąć się na ten plac schodami, bo winda była płatna. Ale Tomek zaprotestował.

— Jedziemy oboje. Zaoszczędzimy na winie. Nie osuszymy do snu drugiej butelki.

Tym razem Maja się uśmiechnęła.

— Zrób to jeszcze raz — poprosił. — Bo nie wiem, kiedy zobaczę twój następny uśmiech. Może to pierwszy i ostatni. A taki ładny.

Speszyła się i nie uśmiechnęła.

Stojąc na placu, oparci łokciami o betonowe barierki, zapatrzeni w panoramę leżącego u ich stóp Paryża — milczeli. Długo.

— Nie dziwię się — powiedział wreszcie Tomek — że każdy artysta rwał się do namalowania czy opisania tego widoku. Jest niesamowity. Nie wiem, czy jest ktoś, kto umiałby to zobaczyć i utrwalić na płótnie albo słowem, ale tak całkiem na nowo.

— Smartfonem chyba nikt jeszcze nie próbował.

— Jak nikt? Wszyscy pstrykają.

— Pstrykają, ale nie malują. No, tą aplikacją.

— Nie potrafiłbym.

— Spróbuj.

Spróbował. Maja oceniła efekt:

— Nieźle. No i na pewno całkiem na nowo.

Nie mogli się napatrzeć. Próbowali odgadywać, co widzą.

— Wieża Eiffla?

— Katedra Notre Dame?

— Pola Elizejskie?

— Gdzie?

— No, tam… Taka szeroka i długa ulica. No, to chyba te Pola…

— A Luwr?

Stojący obok nich straszy pan wskazał palcem.

— Pójdziemy tam jutro? — spytała Maja.

— Pewnie. I chyba na cały dzień. Bo krócej to się raczej nie da.

— Zrobię kanapki — powiedziała Maja. — A coś na ciepło przygotuje dziś. Żebyśmy mieli po powrocie.

Wracając wstąpili więc do sklepu. Maja zaczęła przeliczać euro na złotówki. Wszystko wydawało się astronomicznie drogie.

— To nie ma sensu — powiedział Tomek. — Wiesz, ile mamy euro. I wiesz, ile przeznaczyliśmy na życie. Podziel przez siedem.

Podzieliła i kupiła tyle, aby starczyło na dwa dni. Pieczywo, sery, tanią wędlinę przypominającą szynkę mieloną. I jajka. Tomek dorzucił pomidory i paprykę. I butelkę wina.

— To może jeszcze mleko? — spytała Maja. — I corn flacki? Byłoby na śniadanie. Jadasz?

— Jadam.

W hostelu, mimo obietnicy zaciskania pasa, Tomek otworzył jednak wino. Maja zrobiła grzanki z serem.

— Szczęśliwa? — spytał Tomek.

— Tak — odparła. — Bardzo. A ty?

— Ja też. I też bardzo.

Przez okno swojego pokoju patrzyła na oświetloną reflektorami świątynię Sacre Coeur.

— Naprawdę tu jestem — pomyślała.

Ale bez wiary w to naprawdę. W nocy nie przyśniły jej się kręte uliczki Montmartr’u, ani panorama Paryża, ani żaden z obrazów, jakie miała obejrzeć w Luwrze. Przyśnił jej się przywsiowy brzozowy zagajnik i całe mnóstwo borowinowych krzaczków obsypanych ogromnymi jak dynie, jaskrawo czerwonymi owocami. Obudziła się rano z tym obrazem w głowie i ogromną potrzeba namalowania go.

Rozdział 8

Mieli spędzić w Luwrze calutki dzień. Z króciutką przerwą na zjedzenie kanapek. Ale po czterech godzinach poczuli się tak znużeni intensywnością wrażeń, że postanowili dać sobie z Luwrem spokój. Przynajmniej na jakiś czas.

Zatrzymali się przed obrazem Caravaggia „Buena ventura”.

— Piękny — powiedział Tomek. — Ale dłużej nie dam rady. No, tak jednym tchem. Trzeba coś wybrać. Podzielić na części. Mam jeden wielki mętlik we łbie. I pierwsze objawy choroby lokomocyjnej.

Mieli bilety wstępu do wszystkich paryskich muzeów i galerii. Mogli więc w dowolnej chwili zrezygnować ze zwiedzania bez utraty prawa powrotu — też w dowolnej chwili. Postanowili wyjść na zewnątrz, do ogrodów Tuilerie i spokojnie pomyśleć, gdzie mogli by uporządkować mętlik w głowach. Podeszli do fontanny. Dokoła niej stały metalowe, pomalowane na biało krzesełka. Ustawione tak, by siedzący patrzyli na fontannę.

— Ciekawe, co by było, gdybyśmy je przestawili i usiedli tyłem do fontanny? — powiedział Tomek. — Myślisz, że jest to karane mandatem czy tylko społecznym ostracyzmem?

Maja roześmiała się. I zdumiała, że umie się śmiać. Najwyraźniej nauczyła się tego od Tomka.

Ale usiedli jak należy. Czyli przodem do fontanny. Maja wyjęła z plecaka kanapki z niby-szynką i termiczne kubki. Dla Tomka z kawą, dla siebie z herbatą.

— Jest rozkosznie — powiedział Tomek. — Rozkosznie jest nie patrzeć na obrazy.

Maja znowu się roześmiała. Bardzo jej się spodobała możliwość śmiania się. Dotychczas prawie, a właściwie całkiem jej nieznana.

— I co chcesz robić po zaznaniu rozkoszy nie oglądania obrazów i oglądania tryskającej wody? — spytał. — Pola Elizejskie? Wyspa Cite? Katedra Notre Dame?

— Nie wiem — powiedziała Maja.

Wolała, aby wszelkie decyzje podejmował Tomek. Lubiła, kiedy to on podejmował decyzje.

— No to Pola Elizejskie.

— Ale..

— Ale co? — spytał.

Wskazała na wózek Tomka.

— To chyba bardzo długa trasa. Akumulator… No, ta bateria… Wytrzyma?

— Jeśli wczoraj wwiozła mnie na Montmartre, to po płaskim na pewno da radę. A wracać możemy metrem. W razie czego, czyli jej wysiądnięcia, będziesz popychała wózek. A w razie twojego wysiądniecia, usiądziesz na wózku, a ja go będę popychał.

Roześmiała się, choć zażartował ze swojej niepełnosprawności. A Tomek przechylił się i pocałował ją w policzek.

— Teraz mogę cię lubić bez żadnych zastrzeżeń — powiedział.

— A miałeś zastrzeżenia?

Skinął głową.

— Tak. Nie mógłbym cię lubić bez zastrzeżeń, gdybyś nie miała poczucia humoru. To jest najgorsze ze wszystkich możliwych upośledzeń.

Maja przechyliła się ku niemu i też go pocałowała.

— Czuje się jak zbudzona ze snu królewna. Fajny z ciebie królewicz.

— Fajna z ciebie królewna.

Pola Elizejskie nie zrobiły ani na Mai, ani na Tomku należytego wrażenia.

— Co z ciebie za dziewczyna? — dziwił się Tomek. — Tyle sklepów, tyle wystaw, a ty nawet na chwilę nie przystaniesz. Nie żeby kupić, ale choć popatrzeć. Te kiecki i ta biżuteria musza chyba rwać babskie oczy?

— Moich nie rwą — powiedziała Maja.

I nagle zdała sobie sprawę, że nigdy jeszcze nie miała naprawdę ładnej i naprawdę modnej kiecki. Ani — tym bardziej — biżuterii. Jakiejkolwiek. A chyba powinna jeśli nie mieć, to przynajmniej chcieć mieć. I kiecki. I biżuterię.

— No — załagodził Tomek — nie muszą rwać twoich oczu. Bo ciebie nie zdobią kiecki. Ty sama jesteś własną ozdobą.

Pani z Fundacji powiedziała jej, że spodobała się Tomkowi. Nie tylko dlatego, że uznał ją za sympatyczną dziewczynę. Ale wtedy Maja nie zdawała sobie sprawy z istoty tego spodobania. Dopiero teraz to sobie uświadomiła. I dopiero teraz to oceniła i doceniła. I dopiero teraz pożałowała, że nie zadbała o jeszcze większe spodobanie się Tomkowi. Bo zaczęło jej na nim zależeć. Nagle. I bardzo.

Zrobiło jej się przykro, że ma na sobie taniutki i byle jaki t-shirt i stare, bardzo byle jakie dżinsy. Że jej włosy są nie tyle uczesane, co poczesane. Że ona cała jest byle jaka. I bardzo zachciała być taka, jak na przykład Sisi. Myślała o niej zawsze panieneczka z pudełeczka. A teraz chciała tak pomyśleć o sobie. Być jak z pudełeczka.

Choć gotowi byli zrezygnować z dalszego spaceru po Polach Elizejskich, to jednak szkoda im było nie zobaczyć Łuku Triumfalnego.

— No, bo być w Paryżu i nie zobaczyć Łuku… — mówił Tomek.

Na Plac L’Etoile dojechali metrem. Łuk Triumfalny, podobnie jak Pola Elizejskie, wcale ich nie zachwycił. Był dokładnie taki, jak na pocztówkach. Nie trzeba go było oglądać na własne oczy. Zaczęli się zastanawiać co z Wieżą Eiffla. Przypuszczali, że też okaże się dokładnie taka, jak na pocztówkach. Czyli nie warta oglądania na własne oczy. Mimo to pojechali na Trocadero.

— E, tam — powiedział Tomek patrząc z tarasu na słynna wieżę. — To ja już wolę Pałac Kultury. Też architektoniczny potworek, ale przynajmniej nie jest zardzewiały.

Maja się śmiała. A Tomek śmiał się teraz z niej, do niej i z nią.

Po raz kolejny wsiedli do metra i pojechali na wyspę Cite. Maja podziwiała Tomka:

— Że ty tak dobrze się orientujesz w tych labiryntach i połączeniach. Tych wszystkich liniach… Dla mnie — czarna magia. Najczarniejsza z czarnych.

Był zadowolony z jej podziwu. I obiecał, że wieczorem, kiedy Maja będzie miała rozum rozjaśniony francuskim winem, pokaże jej na planie metra co i jak. I że to jest łatwe do pojęcia.

— Musiałabym wypić dwie butelki — odparła.

A Tomek raz jeszcze ją pocałował. Za to, że po raz pierwszy zażartowała. W dodatku z samej siebie.

Katedra im się spodobała. Bardzo im się spodobała. Tomek zszedł z wózka i zwiedzał katedrę na własnych nogach. Przysiadał przy kolejnych ołtarzach. Maja nie wiedziała: tylko ogląda, czy się modli? Ale nie śmiała spytać.

Ją zachwyciły witraże. Dotąd nie zwracała uwagi na witraże. Zresztą — niewiele ich widziała. Te ogromne katedralne rozety wydały jej się czymś całkiem nadzwyczajnym. I zdumiała się, że do tej pory tak dużo uwagi poświęcała malarstwu, a tak niewiele witrażom. Zamarzyła o zaprojektowaniu własnego. O wykonaniu nie miała co marzyć. Jeśli miałaby zamarzyć to dopiero za wiele, bardzo wiele lat.

Chciała, aby Tomek podzielił jej zachwycenie. Przysiadła się do niego.

— Widziałeś witraże? — spytała. — Są gdzieś piękniejsze?

— W Paryżu?

— W ogóle.

— W ogóle to nie wiem. Bo niewiele wiem o witrażach. Jeszcze niewielej ich widziałam. Nawet na obrazkach. Możemy wieczorem pogooglać.

— To nie to samo. No, na obrazkach. Bo najważniejsze jest światło. Jego skupienie i rozproszenie. Jego barwy. Tutaj — ta błękitność. Niebo, to nad nami, jest niebieskie. Ale to niebo, do którego się dąży, to pośmiertne ma chyba taki kolor, jak na tych witrażach. Przynajmniej dla mnie.

Tomek uśmiechnął się. Ale to nie był taki uśmiech, jakim uśmiechał się zwykle. Było w nim zadumanie i trochę smutku.

— Może… Nigdy nie myślałam o barwie tego nieba, o którym mówisz. Jeśli myślałam o niebie, to w innych kategoriach. Całkiem innych.

Maja zawahała się przed zadaniem pytania o to jego myślenie. Choć była go bardzo ciekawa. Może wyobrażał sobie niebo jako miejsce, gdzie nie ma cierpienia? Kalectwa? Nie zapytała.

Tomek popatrzył na witraże.

— Można je chyba lepiej obejrzeć z perspektywy chóru.

Maja milczała, choć już wcześniej o tym pomyślała. Ale nie chciała iść tam sama. A nie sądziła, aby Tomek był w stanie wspiąć się aż tak wysoko.

Podniósł się.

— No to chodźmy i obejrzyjmy. Trochę bardziej z bliska.

Ponieważ wciąż siedziała na ławce, wyciągnął do niej rękę.

— Dam radę — powiedział. — W Warszawie mieszkam na trzecim piętrze. Wprawdzie jest winda, ale czasem winda się psuje. A niekiedy wchodzę po schodach dla gimnastyki. Żeby mięsnie się nie rozleniwiły.

Wrócili do hostelu o zmroku. Zmęczeni, a jeszcze bardziej głodni. Maja podała zupę, przyrumieniła tosty.

— Pycha — powiedział Tomek. — Jak to wyczarowałaś? Z gwoździa?

— Nie, z sera. Topionego — odpowiedziała.

Żachnął się.

— Przecież żartowałem. Nie znasz bajki o Cyganie, który gotował zupę na gwoździu?

Pokręciła głową.

— Nie. Nie znam bajek.

— No, ale o królewnie obudzonej ze snu znałaś.

— Tak, ale jej nie czytałam. Znam tylko ogólną treść. Opowiedziała mi pewna pani. Siostra mojego nauczyciela rysunku. Chciała, żebym narysowała.

— Śpiącą Królewnę?

— Tak. Bo uważała, że moje rysunki są za mało bajkowe. Za dorosłe.

— I narysowałaś?

— Próbowałam. Ale wtedy, czyli w dzieciństwie, całkiem mi nie wychodziło.

— A teraz?

— Nie wiem. Może jest trochę lepiej.

Opowiedziała mu o swoim śnie, tym z lasem i borówkami wielkimi jak dynie.

— No, to rzeczywiście sen jak z bajki dla dzieci.

Usmażyła jajecznicę z wędliną i pomidorami. Tomek pochwalił, a Maja się roześmiała.

— Będziesz to jadał codziennie. Bo niewiele więcej potrafię.

— Możesz urozmaicić. Omlet. Jaja sadzone.

— No, sadzone mogę spróbować. Ale omletu nigdy nie jadłam.

Pomyślała, jak bardzo by się zdziwił, gdyby mu powiedziała, co jada się w jej domu. O tych zupach, o których jej babcia mówiła, że są jak trzy dania. A czasem cztery. Grochówka na przykład: wywar z jarzyn, kartofle, groch, a w dni świąteczne — boczek.

W szkole obiady były bardziej urozmaicone, ale też proste. Kluski z sosem, placki, racuszki, zapiekanka z ryżu lub pizza. Ale najczęściej jednak zupy. Też kilkudaniowe, czyli śmieciówki.

— Jutro zrobię ci omlet — powiedział Tomek. — Francuzi i Włosi życia sobie nie wyobrażają bez omletu.

Rozlał wino do szklanek. Maja rozpakowała herbatniki, które kupili w hostelowym barku.

— A oprócz jedzenia omletu? — spytała. — Co robimy jutro?

— Luwr?

Skinęła głową.

— Ja skupię się na Rembrandtcie. No — szkoła holenderska. Ale głównie Rembrandt. Zawsze mnie pociągała tajemnica jego światła. Z reprodukcji nie da się tej tajemnicy odkryć. Spróbuję z oryginału. Choć chyba też mi się nie uda. Skoro nikomu się nie udało.

— A ja chciałbym obejrzeć art deco…

— Lubisz?

— Tak sobie. Ale obejrzeć chciałbym.

Rozdział 9

Maja zasnęła natychmiast po położeniu się do łóżka. Mimo głośnych śmichów-chichów współlokatorek. Przyśnił się jej Tomek. Też śpiący. Z ręką pod głową i włosami rozsypanymi na twarzy. Obraz był bardzo wyraźny. Maja widziała w swoim śnie nie tylko ten obraz, ale i każde pociągnięcie ołówka, które ten obraz tworzyło. Obudziła się z tą dobrze sobie znaną potrzebą natychmiastowej realizacji sennej wizji. Jej narysowania. Wiedziała, że jeśli nie narysuje teraz, to wizja zniknie. A ona i tak nie zaśnie. Więc wstała, po omacku sięgnęła po papier i ołówki. Nie miała szlafroka, więc założyła dres i zeszła na dół, do jadalni. W dzień rysowanie wychodziło jej raz lepiej, raz gorzej. Czasem wcale nie wychodziło. W nocy było prawie zawsze udane. Jej najlepsze rysunki powstawały nad ranem. Jako zmaterializowanie snu. Teraz też tak było. Maja rzadko bywała zadowolona ze swojej pracy, ale tym razem osiągnęła to, co zamierzała. Nie trzeba było niczego poprawiać.

Wróciła do pokoju, położyła się i znowu zasnęła. Tak, jak poprzednio — natychmiast. Ale już nic jej się nie przyśniło.

Rano zastanawiała się, czy pokazać rysunek Tomkowi. Wiedziała, że to dobry rysunek. Obawiała się nie krytyki, ale pomyślenia Tomka. No, bo skoro rysuje w nocy jego portret, to on musi coś sobie pomyśleć. Zdecydowała, że nie pokaże. Żeby nie pomyślał.

Tego dnia wrócili do Luwru i Maja starała się zgłębić tajemnicę Rembrandta. Ale nie zgłębiła. I pomyślała, że nie ma sposobu na zgłębienie tajemnicy czyjegoś talentu. Tym bardziej — geniuszu.

Spotkali się z Tomkiem przy fontannie i zjedli kanapki. Potem pojechali do Ogrodów Luksemburskich, które ich rozczarowały, bo nie były ani tak duże, jak się spodziewali, ani piękniejsze od Łazienek czy nawet Ogrodu Saskiego. Więc pojechali do Muzeum Rodina. Ono ich w niczym nie rozczarowało.

Odpoczywając w parku rozważali plan na jutro: Wersal czy Chartres? Jeszcze bardziej od Wersalu i Chartres marzyło im się Giverny. Mogli poświęcić na taką wyprawę jeden dzień. Tylko jeden. Czyli — mało. Czyli — za mało. Nie wiedzieli, co wybrać. Wszystko chcieliby zobaczyć. Żal było zrezygnować choćby z jednego z tych wartych zobaczenie miejsc.

Była możliwość wykupienia dziewięciogodzinnej wycieczki łączącej zwiedzanie Wersalu i Giverny. Ale wycieczka nie bardzo ich pociągała. Bo wiedzieli, że nie będzie to zwiedzanie, ale przelecenie przez obiekty, bez możliwości zatrzymania się w choćby jednym, ale naprawdę interesującym ich miejscu.

Wydali tak niewiele pieniędzy na jedzenie, że teoretycznie mogli sobie pozwolić na jeszcze jeden lub nawet dwa dni pozostania w hostelu. Wtedy można by pojechać i do Wersalu, i do Chartre, i do Giverny. Ale mieli wykupione bilety na samolot. I żałowali czasu na załatwianie formalności związanych ze zmianą terminu odlotu. No więc postanowili, że wykupią jednak tę wycieczkę. Bez spodziewania się po niej większych atrakcji.

Było tak, jak przewidywali. W trzy godziny musieli zaliczyć i pałac w Wersalu, i otaczający go park. A potem — też w trzy godziny — dom i ogród Moneta. Ale nie żałowali. Lepsze było takie liznięcie niż niezobaczenie. Żałowali jedynie, że nie liznęli Chartres.

W drodze powrotnej z Giverny do Paryża nie zamienili słowa. Ale to było dobre milczenie. Bo milczeli o tym samym. Jak ułożyć sobie w głowie to, co zobaczyli. Jaki obraz najpierw utrwalić, aby potem przetworzyć. Na papierze. Lub na płótnie.

Maja była pod wrażeniem ogrodów Moneta. Pani Helena Michałowska powiedziałaby: tajemniczych ogrodów. Maja też tak o nich myślała. Bo były jak z bajki.

W hostelu Maja ugotowała makaron, dodała do niego podsmażone pomidory, podsmażoną paprykę i podsmażoną wędlinę. Wymieszała z tartym serem. Wstawiła do piekarnika. Tomek twierdził, że w życiu nie jadł smaczniejszej potrawy.

— Zapiekanka z gwoździa — powiedziała Maja.

Śmieli się oboje.

Potem, przy winie i serowych paluszkach, Tomek przypomniał o prezentach, jakie mieli kupić. Bo na kupienie ich był najwyższy czas.

— Dla mamy chciałbym perfumy. Malusieńką buteleczkę, bo drogie. Ale niech ma prawdziwe, czyli francuskie. Znasz się na damskich perfumach?

Maja pokręciła głową. Trochę zawstydzona, że się nie zna. Bo chyba powinna choć troszkę się znać.

— A jakich używa? — spytała. — Kobiety mają swoje ulubione zapachy.

— Teraz — powiedział Tomek — kupuje w Rossmanie. Czyli tandetne. Ale za to tanie. Ale kiedy żył tata, to jej kupował na imieniny i pod choinkę nie tandetne. W łazience wciąż stoi flakonik. Już od dawna pusty. Zapisałem nazwę: Quelanes fleurs.

— Widziałam perfumerię. Niedaleko. Ale ceny, rzeczywiście, kosmiczne.

Tomek roześmiał się.

— A więc jednak rzucasz okiem na wystawy.

— No, raz rzuciłam.

I zaraz spoważniała.

— A ja nie wiem, co kupić.

— Rodzicom?

— Nie. Mieszkam z babcią.

Bała się, że zapyta, gdzie wobec tego mieszkają jej rodzice. Ale nie zapytał.

— Babci? A co lubi? Słodycze? Może jakiś likier?

— Sama nie wiem. Chyba wolałaby coś praktycznego.

— No, dobrze. Będziemy się rozglądać po sklepach. I trzeba koniecznie kupić coś dla naszego sponsora. Oczywiście symboliczny podarek, bo inaczej to trzeba by mu kupić obraz Picassa. Abo Renoira.

— Jest naprawdę aż tak bogaty?

— Bardziej niż aż tak.

— A sam? Jaki jest on sam? Oprócz tego, że bogaty.

— Już ci mówiłem. Dla mnie był hojny i dobry. Dla mojej mamy jest dobry i hojny. Dla wielu ludzi jest dobry i hojny. Ale poza tym…

— Poza czym?

— Poza hojnością i dobrocią, jakimi darzy maluczkich, jest człowiekiem wielkich interesów. A w wielkich interesach nikt nie kieruje się dobrocią ani prawością. W tych sferach, czyli biznesowych, ma opinię bardzo twardego i bezwzględnego gracza.

— Ma rodzinę?

— Raczej miał. Bo rozwiódł się z żoną. Nie pasowała do jego pałacu i jego trybu życia. To była prosta, zapyziała babina.

— A dzieci?

— Dwoje. Ale dorosłe. Mama powiada o nich, że niezłe gagatki. Pewnie te wielkie pieniądze taty ich zdeprawowały. Wiesz, jak wielkie pieniądze psują charaktery.

— Nie wiem — odparła Maja. — Nigdy nie miałam wielkich pieniędzy.

— No to co mu kupimy? — zastanawiał się Tomek. — Poza Picassem i Renoirem? Może deskę francuskich serów? Nie, żeby nie miał większej deski jeszcze lepszych serów. Ale jako symboliczny drobiazg.

— Dobrze — powiedziała Maja.

I zaczęła się zastanawiać nad upominkiem dla Krzysztofa Michałowskiego.

— Wybierzesz jakieś niezłe wino? Dla mojego nauczyciela rysunku.

— Chardonnay?

— Piliśmy takie?

— Takiego, jak kupimy — na pewno nie. Pijemy francuskie sikacze, a nie niezłe francuskie wina.

— Mnie smakują.

— Mnie też. Bo tutejsze marne sikacze są lepsze od naszych najlepszych sikaczy.

Przedostatniego dnia pobytu byli w d’Orse. Popołudnie poświęcili na zakupy. Ostatniego dnia raz jeszcze poszli do Luwru, aby się pożegnać ze swoimi ulubionymi malarzami. Maja z Rembrandtem. Tomek z Boschem. Tym razem nie zjedli kanapek, zażywając jednocześnie rozkoszy patrzenia na tryskającą wodę fontanny w Tuilerie. Zdecydowali się na kulinarne szaleństwo. Szaleństwo w wymiarze mini. Poszli do najprawdziwszej paryskiej naleśnikarni i zjedli najprawdziwsze francuskie naleśniki. Jedli i wciąż mieli ochotę na więcej.

— Widziałem w Warszawie podobną naleśnikarnię — powiedział Tomek. — Też z taką maszynerią. Chyba miała nawet w nazwie naleśniki francuskie. Już teraz cię zapraszam. I już się cieszę, że będziemy mogli najeść się po dziurki w nosie. Albo jeszcze wyżej.

— Dzięki. Ale to nie będzie już miało tego smaku. Bo na smak tych naleśników składa się i widok, i powietrze, i nawet odgłosy ulicy… Paryż.

— No, niby tak. Wobec tego zjedzmy jeszcze po jednym. Bilety na metro mamy. A w lodówce jajka na poranne omlety. I resztkę wina. Przeżyjemy.

Maja zjadła naleśnika z szynką. Tomek z kozim serem.

Było już dobrze po dziewiątej wieczorem, a oni po wysączeniu ostatniej butelki wina.

— Wiesz na co mam ochotę? — spytał Tomek.

— Nie wiem. Mam zgadywać?

— Zgaduj.

— Zostać tu na rok?

Roześmiał się.

— To też. Ale na teraz to pojechać na Montmartre. I popatrzeć na Paryż. Nocny. To musi być jeszcze lepszy widok od tego, który żeśmy oglądali pierwszego dnia.

Maja zawahała się. Odgadł powód jej wahania.

— Dam radę. Jestem tak zmotywowany i tak spragniony tego widoku, że wspiąłbym się na K2. Zimą.

Nie wiedziała co to jest K2, ale wiedziała, że bardzo chciał popatrzeć na nocny Paryż. Z tego samego szczytu, z którego oglądał go tydzień temu.

— Dobrze — powiedziała.

Tomek dał radę.

Rozdział 10

Maja bardzo się bała powrotnej drogi, choć Tomek kupił jej na lotnisku pigułki, które miały ponoć cudowne działanie i cudownie zapobiegały mdłościom i wymiotom. Maja jednak w ich cudowność nie wierzyła. Uwierzyła dopiero po starcie, bo nie zawirowało jej w głowie. Mogła nawet patrzeć przez okienko na oddalający się Paryż bez poczucia skołowacenia.

Przed lądowaniem w Warszawie Tomek wyjął z kieszeni kurtki niewielczutki pakunek. Położył na kolanach Mai.

— Dla ciebie. Pamiątka z Paryża.

— Dla mnie?

Rozwinęła papier. To była jedwabna apaszka. Z wszystkimi odcieniami niebieskości — od błękitu królewskiego, poprzez błękit paryski, błękit Thènarda i błękit Turnbulla aż po błękit pruski.

— Śliczna — powiedziała.

I naprawdę tak pomyślała. Że śliczna. I że jeszcze nigdy nie dostała czegoś równie ślicznego.

— Niestety, nie ma w niej tej niebieskości, o jakiej mi opowiadałaś w Katedrze Notre Dame po obejrzeniu witraży — powiedział Tomek. — Ale takiej chyba nie ma na tym świecie.

Maja najpierw pozachwycała się apaszką. A potem się zdziwiła.

— Kiedyś ty to kupił? I gdzie?

— Sam bym nie kupił — odparł. — Nie znam się na damskich fatałaszkach. Kupiła ją jedna z tych dziewczyn, z którymi mieszkałaś. Ona wymyśliła, żeby apaszkę. No, bo to takie francuskie. A ja wymyśliłem, żeby była niebieska. Dobrze wymyśliłem?

— Najlepiej.

I zaraz się zawstydziła, że nie ma żadnego upominku dla Tomka. Ale przypomniała sobie o jego portrecie. Teraz ewentualne Tomkowe pomyślenie, którego się wcześniej obawiała, nie wydało się już tak ważne. Więc powiedziała:

— Też mam coś dla ciebie. I też na pamiątkę. Ale dostaniesz na lotnisku. Bo jest w walizce.

— I nie powiesz mi co to jest?

— Nie powiem.

— Przemycasz naleśnika?

— Właśnie.

Kiedy — już na Okęciu — podała mu rysunek, zdumiał się tak, jak przedtem ona:

— Ale… Przecież nigdy nie widziałaś mnie śpiącego. I przecież nigdy w czasie pobytu nie rysowałaś.

Chciała zapytać, czy mu się podoba. Nie spytała. Sam powiedział:

— Świetny. Model oczywiście też, ale i rysunek. Masz rękę do ołówka. Tylko pozazdrościć.

I wtedy pomyślała, że to jest jej pierwszy rysunek, jaki zobaczył Tomek. I że ona nie widziała ani jednego jego rysunku. Poza tą mazają na ekraniku smartfona. Czyli, że nie wiedzą o sobie tego, co w nich najważniejsze.

Babcia podziwiała ofiarowaną jej Wieżę Eiffla. W dwóch wersjach — czekoladowej oraz pamiątkarskiej. Ta druga była kulą, w której umieszczono miniaturkę Wieży. Jeśli się kulą wstrząsnęło, na wieżę spadały niby-płatki niby-śniegu. Babcia potrząsała i cieszyła się. Bo kiedyś już miała taką kulę. Z Matką Boską i też niby-śniegiem. Ale tamta kula się potłukła. Więc ta nowa stanęła na miejscu tamtej. Na kredensie. I babcia uważała, że od razu zrobiło się ładniej. Czekoladową wieżę też odłożyła. Żeby się nią jak najdłużej nacieszyć przed zjedzeniem. O wrażenia z pobytu w Paryżu nie wypytywała. Martwiła się jedynie, że Maja zmizerniała.

W piątek wieczorem przyjechała pani Helena Michałowska. Maja wiedziała, że należy dać jej czas na swobodne rozpakowanie się i zadomowienie, ale chęć podzielenia się z nią wrażeniami była znacznie silniejsza od tego wiedzenia. Wiec pobiegła, gdy tylko pani Helena wjechała do swojego tajemniczego ogrodu.

— Wróciłaś — powiedziała Pani Artystka.

I nawet się ucieszyła, choć przecież nie miała ani szczególnego, ani właściwie żadnego powodu, aby się z powrotu Mai ucieszyć. Przyjrzała się jej. I jakby zdziwiła.

— Zmieniłaś się.

Ale nie dodała nic o wymizerowaniu.

— Jesteś jakaś pogodniejsza. I wyładniałaś. No cóż, Paryż ma taką magiczną moc. Sam jest piękny i upięknia ludzi. Zwłaszcza tych wrażliwych na jego piękno.

Maja zaczerwieniła się na wzmiankę o swoim wypięknieniu. I zamiast powiedzieć coś o Paryżu, spytała:

— Do czego nosi się apaszki?

Pani Michałowska, pochylona nad bagażnikiem swojego samochodu, wyprostowała się i popatrzyła na Maję. Nie rozumiejąc jej pytania:

— Jakie apaszki?

Maja poczerwieniała jeszcze bardziej. Ale wyjęła z kieszeni swoją francuską apaszkę i pokazała.

— Kupiłaś w Paryżu? — spytała pani Helena.

Wzięła apaszkę do ręki. Obejrzała.

— Ładna.

Maja patrzyła pytająco, a pani Michałowska roześmiała się.

— I to jest najważniejsze wspomnienie i wrażenie z Paryża?

Maja nie odpowiedziała. Bo to nie było najważniejsze wspomnienie i wrażenie z pobytu w Paryżu, ale nie było też nieważne. Pani Michałowska raz jeszcze spojrzała na Maję, raz jeszcze na apaszkę i chyba zrozumiała.

— Pomóż mi wnieść te paki. A potem je rozpakujemy, napijemy się kawy i pogadamy.

Otworzyła drzwi swojego domu, a Maja wszystkie jego okna. Żeby — jak mawiała Pani Artystka — wywiać miniony tydzień. Podczas kiedy pani Michałowska wyjmowała przywiezione z Warszawy rzeczy i prowianty, Maja uruchomiła ekspres do kawy. To już potrafiła. Po pobycie w Paryżu, bo w tamtejszej kuchni był bardzo podobny. Wyjęła z kredensu filiżanki. Dla Pani Artystki jej ulubioną, cieniutką jak bibułka i malowaną w maki. Chińską. Dla siebie zwyczajną, białą i znacznie masywniejszą. Zawsze się bała, że może zniszczyć delikatne porcelanowe cacko, bo była przyzwyczajona do kubków. W dodatku wyszczerbionych, z którymi nie trzeba się było obchodzić.

Pani Helena pokroiła ciasto drożdżowe. Zawsze je przywoziła i zawsze sama je piekła. Maja marzyła, aby kiedyś upiec nie koniecznie takie samo, ale choćby troszkę podobne. Też puszyste, lekkie, żółciutkie, z bardzo pyszną kruszonką na wierzchu. I nie za bardzo słodkie. Bo jadło się je z konfiturami. Z poziomek, wiśni lub truskawek. Domowych. Czyli uzbieranych w pobliskim lesie lub rosnących w tajemniczym ogrodzie. I usmażonych w miedzianym, pobielonym rondlu na tutejszej, kaflowej kuchni. Opalanej drewnem, które łupała babcia Mai lub Maja. Albo szyszkami, które dla pani Artystki zbierały w lesie. Za te pieniądze, które od niej dostawały co miesiąc i przez cały rok.

Usiadły na ganku. Na plecionych fotelach, przy wyplatanym i nakrytym lnianą serwetą stoliku. Maja przyniosła kawę, Pani Artystka talerz z ciastem i talerzyk z konfiturami. Tym razem tymi najlepszymi — poziomkowymi.

— Mów — powiedziała.

— Było… — zaczęła Maja i umilkła.

Bo nie wiedziała, jak można określić to, co było. Nie przychodziło jej do głowy żadne słowo, które byłoby odpowiednie. Chyba w ogóle takiego słowa nie było. Albo ona nie umiała go znaleźć.

— Domyślam się — powiedziała pani Michałowska. — Wobec tego opowiedz coście zobaczyli. Coście zdążyli zobaczyć.

Maja zaczęła nie po kolei. Od ogrodów Moneta. Potem — muzeum i ogrodów Rodina. Potem witraży w Katedrze Notre Dame. Aż się zatchnęła na ich wspomnienie.

— A Luwr? — spytała pani Helena. — d’Orsay?

— Nie wiem — odparła Maja. — Tomek mówi, żeśmy i to, i to tylko liznęli. I tak było. Cały tydzień nie starczyłby na Luwr. Ani na d’Orsay. Ani na żadne muzeum.

Pani Artystka pokiwała głową.

— Niby tak. Byłam wiele razy w Paryżu. I w Luwrze. I w d’Orsay, Ale choć spędziłam w nich wiele czasu i pewnie uzbierałby się z tych spędzonych w nich godzin cały tydzień, to też mam wrażenie jedynie liźnięcia. Są w nich obrazy, przy których można siedzieć i na które można patrzeć przez cały dzień. Znalazłaś taki? Mówię o obrazie…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 8.82
drukowana A5
za 45.37