STOWARZYSZENIE CIENI

Bezpłatny fragment - STOWARZYSZENIE CIENI


Proza współpczesna
Polski
Objętość:
275 str.
ISBN:
978-83-65236-75-3

1

Poseł Marek Akser uniósł się powoli na łóżku. Długie, siwe włosy opadały mu w nieładzie na czoło skutecznie zasłaniając oczy. Potrząsnął nieporadnie głową i spojrzał na zegar. Prawie wpół do trzeciej w nocy. Kto o tej porze, do licha, może dzwonić do drzwi? Podszedł ostrożnie i spojrzał przez wizjer. Młoda dziewczyna w białym kitlu niecierpliwie naciskała przycisk dzwonka.

— Proszę otworzyć, panie pośle! Pana klubowy kolega miał ciężki zawał. Chciałby, zanim dojedziemy do szpitala, coś ważnego panu przekazać…

— Jaki kolega? — Spytał ostrożnie Akser,

— Poseł Figarski — odpowiedziała dziewczyna.

Akser z trudem otworzył zasuwę zamka i uchylił drzwi. Wtedy zobaczył jak zza pleców dziewczyny wyłania się jakaś postać i oddaje do niego strzał z pistoletu.

— Dałem się podejść jak dziecko — przemknęło Akserowi przez myśl i ze zdumieniem poczuł jak mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Nagle ogarnęła go ciemność…

2

Wzdłuż Wisłostrady, na północ szybko przemykało granatowe BMW. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Jeden wysoki i chudy za kierownicą bawił się wyprzedzaniem raz z lewej, raz z prawej wolniej jadących samochodów. Drugi, dziobaty na twarzy, wysportowany, ale jakiś taki wolny w ruchach, bębnił ponuro palcami po tapicerce samochodu.

— Wiesz, co, Hardy — zwrócił się do kierowcy — nie podoba mi się ten cały, pieprzony grubas.

— Gbur, daj spokój. Tobie, nigdy nic się nie podoba! Facet zapłacił z nawiązką!

I więcej takich klientów. A ty …wrzuć na luz… Ja, jeszcze dziś jadę na wieś do Igły, przeczekam, aż gliny trochę odpuszczą, a potem… gdzieś wyskoczę… może do Tajlandii na plażę…

— Hamuj, bo gliny tam stoją!

Obok mostu gdańskiego stał patrol i dwa zatrzymane samochody — sierżant pogroził tylko palcem kierowcy BMW.

— Ty to zawsze, masz szczęście — burknął Gbur.

— Ty też nie narzekaj — pojednawczo odparł Hardy — już dawno powinieneś gnić w pierdlu, a ty… ciągle na wolności, i zawsze na fali… A o grubasa się nie martw. Nie pierwszy raz dla niego pracowałem i nigdy nie było z nim żadnych problemów, żadnych numerów, żadnych kłopotów… Poza tym widziałeś tę jego laskę — rozmarzył się Hardy — zazdrosny jest o nią jak cholera. Nie chciałbym być tym, który ją tknie, grubas takiemu nie popuści…

Ta zazdrość mnie najbardziej wkurza — powoli odparł Gbur — żeby przez to nie było jakiegoś nieszczęścia. Ja, w każdym razie, temu pieprzonemu grubasowi, nie wierzę.

3

Adam Bujak nie był w najlepszym nastroju tego poranka. Podkrążone oczy i nieogolona twarz świadczyły, że został z domu wyrwany nagle. W dodatku parę dni wcześniej jego szef — komisarz Jabłoński przydzielił mu do współpracy nieopierzonego gnojka aspiranta Janka Chudzika. Młody pytał o wszystko i było to strasznie denerwujące.

— Człowieku, gdybym znał odpowiedź tylko na co drugie twoje pytanie byłbym najskuteczniejszym policjantem na świecie. Lepiej rozejrzyj się dokładnie, Chudy — burknął do aspiranta, który klęczał nad zwłokami mężczyzny w gustownej piżamie.

— Robi się, komisarzu…

— Nie o to mi chodzi, Chudzik… tylko zamiast gapić się bez przerwy na denata, poszukałbyś jakiejś kawy, tylko nie neski, do cholery…

Janek Chudzik popatrzył na podkomisarza Bujaka ze zdziwieniem. Przed godziną zastrzelono z pistoletu człowieka, w dodatku znanego polityka Marka Aksera, a temu… kawy się zachciało! Strzelanie do faceta w środku nocy, w spokojnej willowej dzielnicy Warszawy nie należało przecież do zjawisk powszechnych. Chudzik w ogóle nie pamiętał, aby coś takiego miało tutaj miejsce ostatnio… I, w dodatku, zastrzelono ogólnie szanowanego posła, powszechnie lubianego i cenionego za uczciwość — o ile coś takiego w polityce może mieć jeszcze miejsce — cynicznie przemknęło mu przez myśl. Jednak nawyki posłuszeństwa wyrobione w szkole policyjnej wzięły górę, podniósł się szybko, wszedł do obszernej kuchni i rozejrzał się uważnie. Nieskazitelnie czyste płytki i piękny stylowy kredens pośrodku pomieszczenia… Wszystko pachniało świeżością. Janek Chudzik dawno nie widział tak pięknego, stylowego i jednocześnie sterylnego pomieszczenia. Bezbłędnie wyciągnął z kredensu pudełko z mieloną kawą. Za chwilę cudny aromat rozchodził się po całej willi… Ten zapach kawy natychmiast wywołał cały łańcuszek skojarzeń u Chudzika. Młody 26-letni aspirant policji prawie z niedowierzaniem wspominał jak komisarz Jabłoński polecił go kilka dni wcześniej swojemu koledze, doświadczonemu podkomisarzowi Adamowi Bujakowi. Siedzieli wtedy też przy pysznej kawie w gabinecie Jabłońskiego, a ten mówił:

— Jeśli Bujak cię zaakceptuje, będziesz miał chłopie wielkie szczęście i wyrośnie z ciebie prawdziwy policjant, jeśli nie… będę cię musiał wsadzić na jakiś peryferyjny komisariat, gdzie do końca życia będziesz łapał złodziei rowerów i drobnych pijaczków za włamania do piwnic — śmiał się komisarz.

Sam Bujak na początku nie był zachwyconym tym pomysłem, ale później, gdy zaczął przyglądać się młodemu aspirantowi szybko przekonał się, że to wyjątkowo inteligentny i energiczny chłopak, i z każdym dniem lubił go coraz bardziej. No, może był zbyt wrażliwy jak na policjanta, nie bardzo lubił widoku krwi i trupów, ale też nie majstrował wiecznie przy broni, jak wielu jego rówieśników i nie był zarozumiały, zwłaszcza przy pracy z komputerami, co do szału doprowadzało starych wyjadaczy policyjnych, natomiast myślał bardzo logicznie i prosto, miał znakomitą pamięć, a był przy tym wszystkim grzecznym i uczynnym, aż do przesady, chłopakiem. Bujak szybko odkrył, że mając Chudego pod ręką nie musi robić żadnych notatek — chłopak wszystko notuje z dokładnością cyfrowej kamery. Zawsze też mógł wysłać go w dowolne miejsce i powierzyć jakieś zadanie, choćby przesłuchanie jakiegoś przeoczonego świadka, dostarczenie pilnego dokumentu, czy choćby przyniesienie czegoś gorącego do jedzenia. Chudy wszystko robił z największą starannością i bez żadnego szemrania. Właściwie, młody aspirant trochę przypominał Bujaka sprzed dobrych 20 lat. No, może nie byłem taki grzeczny — myślał przekornie — i taki uczynny, ale… pamięć też miałem znakomitą — dodawał trochę z zazdrością — podkomisarz.

4

W Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego panował pozorny spokój. Szef ABW pojechał do Pałacu Prezydenckiego zdać sprawozdanie z tego, co już wiadomo na temat śmierci Aksera, a Bolesław Kowalik — urzędnik wysokiej rangi w ABW — mógł nareszcie spokojnie zastanowić się nad wydarzeniami sprzed paru godzin. Właściwie, był zadowolony. Agent do zadań specjalnych, z którym miał kontakt tylko w nadzwyczajnych sprawach znakomicie wywiązał się z powierzonego zadania. Tak sprawny mógłby być tylko były esbek — myślał z uznaniem o swoim agencie Kowalik. No, ale gdyby nawet coś nawaliło, to i tak dyrektor uruchomił swój zapasowy, genialny „plan oczyszczania miasta” jak lubił w myślach nazywać to posunięcie, i lada chwila spodziewał się poufnego meldunku na temat wykonania właśnie tego zadania. Ale, jak na razie — nie wiadomo właściwie, dlaczego — meldunek nie nadchodził.

— Przecież ci moi „czyściciele miasta”, jak w myślach nazywał agentów do zadań specjalnych mających na celu zlikwidowanie niektórych osób uwikłanych w prowokację ABW, nie mogą, tak po prostu wziąć do ręki telefon i do mnie zadzwonić. Jest to w końcu najbardziej konspiracyjna siatka w mieście, tak utajniona, że nie wie o niej ani Prezydent, ani nawet szef ABW. Właśnie, dlatego meldunki dochodziły z kilkugodzinnym opóźnieniem. Coś za coś… Przecież tak też było ostatnim razem — pocieszał się Kowalik włączając komputer obsługujący specjalny program monitorujący pracę niektórych podległych jednostek i… nie tylko podległych. Niewiele osób w całym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych wiedziało o tym najnowszym i wszechpotężnym wynalazku informatyków ABW.

5

Komisarz Andrzej Jabłoński, szpakowaty, ale jeszcze przystojny mężczyzna w sile wieku, wrócił właśnie z narady u Komendanta Głównego Policji.

— Alu — zwrócił się do drobnej kobiety, około czterdziestki — daj mi natychmiast Adasia Bujaka i tego młodego… jak mu tam… Chudego…

— Janka Chudzika!

— No właśnie. Chudzika.

Bujak i Chudzik weszli do komisarza, zajęli miejsce za długim, ciemnym stołem. Sekretarka — pani Ala — podała spore filiżanki do kawy i potężny dzban z aromatyczną cieczą.

— Słuchajcie chłopaki — zaczął spokojnie komisarz — właśnie objąłem śledztwo z polecenia szefa nad tą sprawą… zabójstwa tego posła Aksera, ale nie martw się Adaś, nie zamierzam ci się wtrącać w tę sprawę, chcę tylko, dla świętego spokoju formalnie ją prowadzić… Wierzę w twój policyjny nos — zwrócił się do Bujaka. — Teraz sprawa nabrała większej rangi, interesuje się nią prezydent, wszystkie media, jednym słowem… stała się sprawą polityczną, mamy w związku z tym większe środki, większe możliwości, i niestety także większe kłopoty, choćby dziennikarzy na głowie. Tych ostatnich biorę na siebie, a wy spokojnie róbcie swoje. Rozumiemy się? No, to mówcie, co tam macie — zwrócił się do Bujaka i Chudzika Jabłoński.

— Właściwie to niewiele tego — odparł podkomisarz. — Aksera zastrzelono oddając dwa strzały z pistoletu kaliber 5,7 mm, pierwszy strzał w głowę, załatwiający definitywnie śmierć posła, a drugi — w serce — rutynowy, dobijający denata.

— Wygląda na to, że morderca to zawodowiec — stwierdził Jabłoński.

— Zdecydowanie tak.

— Broń odnaleziono?

— Nie, ale to nie ruska mafia, komisarzu, to oszczędny zawodowiec, ale rutyniarz.

— Jakieś inne ślady?

— Tak, dwa włosy przed drzwiami Aksera, długie, jeden czarny, drugi blond, prawdopodobnie kobiece, w tej chwili poddawane są analizie w laboratorium.

— W domu denata były jakieś kobiety?

— Nie, Akser to zdecydowany kawaler, nawet podejrzewany o homoseksualizm, ale… tego nie jesteśmy pewni… Więcej pewnie dowiemy się od lekarza medycyny sądowej.

— Ktoś coś widział, jakieś ślady, hałasy, samochód?

— Tak, sąsiadka Aksera, starsza kobieta, widziała duży samochód, ale nie pod willą posła, tylko z drugiej strony na rogu, nie pamięta żadnych szczegółów… tyle tylko, że samochód był duży i ciemny; czarny lub granatowy.

— A jacyś ludzie w tym samochodzie?

— Nie, samochód stamtąd właśnie odjeżdżał.

— Panie komisarzu — odezwał się dotychczas milczący Chudzik — po drugiej stronie ulicy, gdzie parkował ten samochód, przy bramie willi jest zamontowana kamera, teraz właśnie trwa obróbka filmu zarejestrowanego przez tę kamerę. Jeżeli to tylko nie jakaś stara atrapa kamery, to może coś więcej będziemy wiedzieć na temat tego samochodu.

— Dobra robota, Chudy… Chudzik — poprawił się komisarz.

— Może być i chudy — uśmiechnął się asystent — przy mojej posturze i takim nazwisku, nigdy już się od tego przezwiska nie uwolnię, ale lepiej być chudy niż… pryszczaty, czy dziobaty…

— A pewnie, pewnie… — skwapliwie potwierdził komisarz.

6

— Słuchaj, ale ty jej aż tak brutalnie nie popychaj!. Skup się na zabraniu jej torebki i w nogi.

— No, właśnie. Całe ramię mam już posiniaczone — skarżyła się młodziutka, śliczna aktoreczka Edyta Mayer.

— To już ostatni raz powtórzmy tę scenę i przerwa — grzmiał reżyser.

Młody chłopak pojawiał się przy Edycie i gdy ta wyjmowała ze zdjętej z ramienia torebki telefon komórkowy, łapał błyskawicznie tę torebkę, popychał dziewczynę i uciekał co sił w nogach w kierunku Agrykoli. Kamera śledziła tę dynamiczną akcję a Edyta nie musiała nawet grać wściekłości. Po prostu była wściekła i zmęczona, a reżyser nareszcie zachwycony był ujęciem.

— Przerwa! — Wrzasnął, i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cała ekipa szybko się rozpierzchła. Po trzech minutach nie było już ani śladu, że ktoś w tym miejscu realizował film telewizyjny.

Wtedy podjechał mercedes producenta filmowego Leszka Dejmka i z jego wnętrza wygramolił się roześmiany grubas.

— No i jak dziś było? — Zapytał reżysera.

— Znakomicie, po prostu perfekcyjnie, wreszcie wszystko grało jak należy — zapewniał reżyser.

— Wszystko grało, prócz aktorów? — Śmiał się zaczepnie Dejmek. — Jak tam Edyta, co jesteś taka nie w sosie?

— Z pięć razy ten łobuziak wyrywał mi torebkę z rąk i za każdym razem czułam się taka bezsilna. Taka kradzież to naprawdę okropne przeżycie…

— Pomyśl, jak bardzo stresujący musi być taki napad w rzeczywistości,

— A daj spokój Leszku, lepiej o tym nie mówić. Muszę to jakoś odreagować. Dziś już, na szczęście, mam wolne.

— Zabieram cię do Złotych Tarasów, napijemy się tam dobrej kawy, co ty na to?

— Przyzwoita propozycja, mój ty pogromco smoków — wreszcie uśmiechnęła się Edyta. Teraz dopiero można było zobaczyć jaka to niezwykle przepiękna dziewczyna. Idealnie skrojone usta, równiutkie, białe zęby i te „śmiejące” się oczy. Grubas podał rękę reżyserowi, wgramolił się do auta i mercedes majestatycznie ruszył. Włączyła się konsola audio i lokalne radio nadało komunikat o ostrym starciu w parlamencie opozycji z grupą posłów prawicowo-konserwatywnych związanych z posłem Markiem Akserem.

— Zaczęło się — mruknął Dejmek.

— Co się zaczęło? — Podchwyciła zaniepokojona Edyta.

— E, nic kotku, znowu szykuje się jakieś przetasowanie władzy, ale — uśmiechnął się do niej i puścił szelmowskie oko — co nas to może obchodzić?

7

Bujak razem z Chudzikiem wchodzili do szpitalnego prosektorium, gdzie chłód i blade światło dodatkowo jeszcze odstraszały żywych od tego niezwykle spokojnego przybytku. Ponure korytarze i ciężkie drzwi nadawały niesamowity nastrój temu miejscu. Bujak pchnął jedne z masywnych drzwi i weszli do niewielkiego pomieszczenia, gdzie na potężnym stole leżały zwłoki Marka Aksera. Przy głowie zmarłego stał niewielkiego wzrostu, chudy, z obojętną miną doktor Gustaw Lange. Długie, siwe włosy sprawiały, że Bujakowi skojarzył się z oglądanym kiedyś w dzieciństwie filmem „Akademia Pana Kleksa”. Lange — to trochę pomniejszona wersja Profesora Ambrożego — uśmiechnął się do swoich myśli.

— Czy coś może tutaj pana bawi? — zaskoczył go Lange.

— A uchowaj Boże… w takim miejscu? — odpowiedział podkomisarz, jednak nie poczuł się dotknięty uwagą medyka, wprost przeciwnie, był mu wdzięczny za to, że ten otoczony truposzami zawsze zachowuje świeży umysł i niezmącony spokój.

— Panie doktorze, czy coś szczególnego zwróciło uwagę pana, przy badaniu tego tam… — Chudzik z trwogą patrzył na rozłupaną z tyłu czaszkę byłego posła.

— Coś szczególnego? — powtórzył doktor z rozmysłem… właściwie nie. Na ogół mam do czynienia z denatami po wypadkach samochodowych, gdzie jest znacznie więcej roboty z ustalaniem przyczyny zgonu. Ten tutaj — wskazał oczami — został wzorcowo zastrzelony z pistoletu kaliber 5,7 mm — gdzieś około 4’20 — 4’50 nad ranem. Pocisk, oczywiście pojechał do analizy. Do denata oddano dwa strzały, jeden prosto w twarz — kula przeszła przez prawy oczodół i wyszła z tyłu czaszki rozłupując ją skutecznie — a rozległe uszkodzenie mózgu było bezpośrednią przyczyną natychmiastowego zgonu… Drugi strzał, w żaden sposób nie był już potrzebny… Kula przeszyła lewą komorę serca i wyszła z tyłu, pod łopatką, nie zatrzymując się w ciele denata. Pan Marek Akser — doktor przeczytał nazwisko z kartki przy zwłokach — na pewno już wtedy nie żył.

— Czy on mógł być pedałem, znaczy się …homoseksualistą? — poprawił się Bujak.

— No cóż — doktor uważnie spojrzał na podkomisarza — na to pytanie nie mogę w sposób jednoznaczny odpowiedzieć, mogę tylko stwierdzić, że w ciągu ostatniej doby, na pewno nie miał żadnego stosunku — jeszcze raz uważnie spojrzał na policjanta — doodbytniczego.

Pytał pan o coś szczególnego — zwrócił się do Chudzika — wie pan, co mnie zdziwiło?…

Że denat musiał być w chwili śmierci absolutnie zaskoczony, nie wykonał żadnego odruchu obronnego, nie miał nawet grymasu zdziwienia na twarzy. On, po prostu, nie wiedział, że umiera.

8

Dejmek przeglądał prasę. Z satysfakcją stwierdził, że największe gazety choć opublikowały artykuł o morderstwie posła, to zupełnie nie znały szczegółów morderstwa i skrzętnie to ukrywały zapełniając puste miejsca fotografiami posła Marka Aksera. Mniejsze gazety, zwłaszcza te bulwarowe, popisywały się różnego rodzaju domysłami i bzdurami, a przez to ukazały się rano ze sporymi opóźnieniami.

— Na szczęście to już nie moje zmartwienie — pomyślał.

Jego największa miłość i nadzieja na przyszłość — młodziutka gwiazda filmowa Edyta Mayer, z której on uczyni gwiazdę pierwszej wielkości — jeszcze spała, ale po jej kręceniu się w łóżku poznawał, że pomalutku się budzi…

— Leszku, jesteś tam? — zapytała rozespana Edyta,

— Jestem, jestem gołąbeczko — uśmiechnął się szeroko grubas — zaraz dostaniesz pysznej kawy ze śmietanką, moja ślicznotko,

— Dzięki ci, kochaniutki, co ja bym bez ciebie zrobiła — kokietowała z łóżka,

— Och, ty szelmo jedna, wiesz dobrze jak podejść starego szczęśliwca — przytomnie zauważył Dejmek i nagle kątem oka dostrzegł za oknem coś, co całkowicie przykuło jego uwagę…

Dzbanuszek z kawą z hukiem poleciał na posadzkę.

— Co się stało, kochanie? — przymilnie zawołała Edyta i zaniepokojona wyszła w szlafroku z pokoju.

Przerażenie odebrało jej mowę! Leszek Dejmek leżał z otwartymi ustami na podłodze, obok zbitej filiżanki i dzbanuszka do kawy. Oczy grubasa z przerażeniem wpatrywały się w sufit. Nie oddychał, Z jego ust wydobywała się malutka strużka krwi i spływała wolniutko po twarzy i szerokiej szyi, zastygając nieruchomo na podłodze.

9

Hardy podrzucił Gbura na Tarchomin, na ulicę Odkrytą, obok pętli autobusowej.

— No to trzymaj się Gburze — zawołał chłopak i pamiętaj, że jakby co, to nigdy cię nie widziałem — zażartował.

— Odwal się, postrzeleńcu — pożegnał go czule — jakby co, to zawsze możesz na mnie liczyć — mrugnął okiem — spadaj do tej swojej Szpilki…

— Igły, stary sklerotyku, Igły…

Samochód z piskiem opon ruszył w stronę centrum miasta.

Gbur otworzył bramkę, wszedł do klatki, wjechał windą na piąte piętro, otworzył drzwi i wkroczył do wynajmowanego od paru tygodni mieszkania. Włączył telewizor i na kanale informacyjnym zobaczył dziennikarską relację sprzed domu zamordowanego posła. Gbur był doświadczonym zabójcą, i mimo, że nikt nic jeszcze nie wiedział, coś ciągle nie dawało mu spokoju. Ten pieprzony grubas i ta jego dziewczyna. A niech go cholera! Nie mógł pozbierać myśli. Wreszcie złapał się na tym, że odtwarza całe to nocne wydarzenie. Samo zajście poszło jak z płatka. Najbardziej obawiał się, że poseł nie otworzy drzwi, a wtedy bez hałasu trudno byłoby go załatwić. Gbur wiedział, że Akser miał jeszcze w czasach PRL przejścia z agentami SB, a pobity parę razy przez nich zrobił się bardzo ostrożny. Dlatego zdecydował się na stary, gangsterski numer. Biały kitel lekarski na pięknej dziewczynie, zawsze działa… — uśmiechnął się mimo woli.

Tylko ten grubas… Pojechał sprawdzić za nimi, czy dobrze wykonali swoją robotę? Bo, że był tuż po nich na miejscu zbrodni, Gbur za to dałby sobie obciąć rękę. Postanowił napić się wódki. Sięgnął do lodówki, wyciągnął żytnią, ale przyszło mu do głowy, że lepiej będzie jak trochę powęszy obok willi grubasa…

Na parkingu, przy bloku stała jego niewielka honda. Gbur wsiadł do auta i po chwili mknął Wisłostradą na południe Warszawy, w kierunku Wilanowa, gdzie mieszkał ten przeklęty grubas. Starówka, po prawej stronie cała przyjaźnie błyszczała w słońcu. Jeszcze parę kilometrów i Gbur wjechał w malutką uliczkę, i powoli ruszył w kierunku willi grubasa. Przejeżdżał wolniutko koło domu Dejmka, gdy zobaczył, jak przez bardzo wysokie ogrodzenie przeskakuje dobrze wysportowany, choć nie młody już, mężczyzna z pistoletem w dłoni prosto pod koła hondy…

— O kurwa! — Gbur odruchowo, gwałtownie przyhamował. Tamten nagle podniósł rękę i strzelił w kierunku hondy. Gbur raptownie nachylił się, skręcił koła samochodu, i to prawdopodobnie uratowało mu życie. Kula świsnęła mu przed twarzą, a w klejonej szybie hondy powstała dziura wielkości włoskiego orzecha z charakterystyczną pajęczynką odprysków szkła.

— Nie daruję skurwysynowi! — Gbur już całkowicie się opanował. Wyjął pistolet, odbezpieczył i ruszył autem w kierunku uciekającego. Tamten skręcił za rogiem w lewo i wskoczył do czarnego passata. Gbur nacisnął przycisk elektrycznego otwierania szyby i zrównując się z volkswagenem wygarnął ze spluwy mierząc najpierw do kierowcy, a potem do tego, który do niego strzelał. Tamci nawet nie zdążyli odpowiedzieć. Gbur zauważył jeszcze, jak głowa kierowcy opada na kierownicę, a ciało drugiego typa — tego, który strzelał do Gbura, osuwa się właśnie między drzwiami passata a zagłówkiem.

— No, teraz to już muszę napić się wódki — pomyślał Gbur i docisnął pedał gazu.

10

Bujak z Chudzikiem wyszli z prosektorium. Marcowe słońce nieśmiało wygrzewało ulice.

— Nareszcie świeże powietrze — z ulgą odetchnął Chudy,

— Tu… w tym syfie spalin? — udał zdziwionego Bujak. Obydwaj zaczęli się głośno śmiać. Zagrał telefon i po chwili na sygnale ruszyli w kierunku Wilanowa, gdzie podobno przed chwilą doszło do ostrej strzelaniny, ale, ani sekretarka komisarza — pani Ala, ani nikt inny — nie znał żadnych szczegółów zajścia.

— Musicie się spieszyć, zanim tłum ciekawskich zatrze wszystkie ślady — usłyszeli od komisarza.

Już z daleka widać było całkiem sporą gromadę ludzi jak na spokojną, willową dzielnicę Warszawy. Na szczęście, znalazł się jakiś rozsądny dzielnicowy, który znakomicie radził sobie ze zbiegowiskiem.

— Dzięki, panie sierżancie — Bujak podał policjantowi rękę na powitanie.

— Obaj nie żyją, dlatego nie wzywałem pogotowia — odpowiedział policjant, ściskając teraz dłoń Chudzikowi, który właśnie wygramolił się z samochodu.

Bujak wezwał ekipę śledczą i delikatnie uchylił drzwi passata.

— Ciekawe, kto ich załatwił?

Uwagę jego zwrócił pocisk, który leżał obok zabitego kierowcy. Na pierwszy rzut oka był identyczny jak ten, od którego zginął Akser.

— To byłoby zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe — pomyślał podkomisarz.

Przyjechała ekipa śledcza, policyjny fotograf, spece od medycyny sądowej. Zrobiło się przesadnie tłoczno, błyszczały flesze — ale panowała zadziwiająca cisza… Przechodnie podglądający pracę policjantów byli zszokowani i przerażeni okropnym widokiem zastrzelonych ludzi. Niestrudzony Chudzik poszukiwał naocznych świadków masakry, ale jak się okazało, niewiele osób widziało zajście, mimo to, aspirant zawzięcie wszystko notował w swoim przepastnym notesie.

— Adam, strzały padły z małej hondy albo toyoty — rzucił przechodzącemu obok Bujakowi.

— To już coś — powoli odpowiedział podkomisarz. — A czy ty wiesz, że to są nasi chłopcy? — A widząc zdziwiony wzrok Chudego dodał — nasi z ABW, znałem osobiście tego kierowcę, kiedyś nawet krótko razem pracowaliśmy, później został przeniesiony do ABW… miał jakieś wejścia w ministerstwie, wuja czy stryja — kontynuował Bujak.

— Ładny mi awans — burknął Chudy — a ja myślałem, że to gangi wyrównują porachunki.

— No i niewiele się pomyliłeś — odpalił Bujak. — Jeszcze trochę, jak tak dalej pójdzie i do nas zaczną strzelać — powiedział i głęboko się zamyślił. — Muszę znaleźć gnoja, choćby ze względu na tego chłopaka, zaraz, jak on się nazywał, nie mógł w żaden sposób sobie przypomnieć jego nazwiska, jakieś takie popularne: Nowak, Nowicki, Nowakowski, nie… jakoś jeszcze inaczej…

11

Rano, w Sejmie, było tak, jak gdyby nic się nie stało. Normalny ruch, normalne słowne przepychanki, mimo, że niektóre gazety aż zanosiły się od plotek i domysłów na temat zastrzelenia posła Marka Aksera.

— Czy to, cholera, normalne? Żadnych oznak niepokoju, żadnej paniki, jakby się zupełnie nic nie stało — zastanawiał się sprawozdawca sejmowy, Wojtek Ejsmond. Rozejrzał się jeszcze raz uważnie po sali. Przedpołudniowe obrady sejmu nigdy nie należały do obfitujących w dużą frekwencję, chyba, że chodziło o jakieś kluczowe rozstrzygnięcia dla sejmu czy rządu. Ejsmond popatrzył w kierunku, gdzie jeszcze wczoraj siedział na swoim miejscu poseł Marek Akser. Miejsce było puste. Obok z lewej, i z prawej strony też były miejsca puste. Puste miejsca w tej części sali — to była rzadkość. Bo ta akurat część posłów bardzo aktywnie uczestniczyła w obradach i takie dziury tutaj nie zdarzały się nigdy.

Ejsmond wyjął laptopa, otworzył i kliknął: www.sejm.gov.pl. Poszukał linku z zaznaczonymi miejscami poszczególnych posłów. Przejrzał parę statystyk na temat wystąpień, interpolacji, publikacji reprezentantów narodu. Zdziwiło go tylko to, że poseł Walenty Figarski, sejmowy sąsiad Aksera, który nigdy jeszcze dotąd nie opuścił żadnego posiedzenia sejmu …jest ciągle nieobecny… Sala posiedzeń, o dziwo, zapełniała się. Brakowało, jak zwykle tych posłów, którzy do późna urządzali nocne rausze, tych, którzy dojeżdżając spod Warszawy utknęli w miejskich korkach, i paru starzejących się posłanek, które najwidoczniej mają rano kłopoty z makijażem. Ciągle nie było Figarskiego i najbliższych kolegów — byłego już, posła — Aksera.

Do przystojnego Ejsmonda dosiadła się jak zawsze energiczna, pełna pomysłów i znana z ciętego języka, dziennikarka.

— Cześć Wojtek, można się dosiąść?

— A… Monika… cześć, coś już wyszpiegowałaś? — Bo widzę po twojej minie, że już co nieco wiesz o tym zabójstwie.

— Daj spokój, dopiero, co wstałam, a tu taka wiadomość! Wszyscy snują jakieś domysły, ale tak naprawdę… to nikt nic nie wie. Myślałam, że od ciebie coś ciekawego usłyszę, co Wojtuś — przymilnie zaglądnęła mu w oczy.

— Słuchaj Monia, dowiedziałem się o tym morderstwie pół godziny temu z radia… Tu na sali wszystko jakby po staremu, tylko popatrz, nie ma całej tej kliki, co trzymała z Akserem…

— To ciekawe. — Dziennikarka dopiero teraz dostrzegła wolne ławki.

Ty chyba nie myślisz, że ich też zamordowano…

Zapadła głucha cisza.

No, są wreszcie! Ale mi ulżyło — westchnęła Monika.

Wojtek nie od razu zaskoczył, o co jej chodziło, ale kiedy pokazała wzrokiem drzwi,

a w nich zobaczył całą grupę posłów z Figarskim na czele, także poczuł ulgę. Spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się szeroko.

— Przyznaj się, że pomyślałeś, że oni też zostali zabici — spytała Monika zaczepnie.

— Do głowy by mi to nie przyszło — odrzekł Ejsmond, — ale jestem przekonany, że ty zrobiłabyś z tego największą sensację naszych czasów.

— Och, nie przeceniaj moich możliwości — odrzekła Monika, ale widać było po jej minie, że odebrała to jako niezły komplement.

W kieszeni Wojtka zawibrował telefon. Wyjął go prędko, popatrzył, kto dzwoni,

i szeroko się uśmiechnął,

— Witam cię Edyto — nagle spoważniał, ściszył głos — gdzie to jest? — No, mniej, więcej wiem,… będę za jakieś pół godziny! Nie dzwoń nigdzie, nie ruszaj się stamtąd, nie otwieraj nikomu!

— Brawo, czuję, że wreszcie masz coś poważnego — szepnęła do Wojtkowego ucha Monika — jadę Wojtku z tobą!

Wojtek spojrzał na Monikę z powagą.

— Nie, Monika. Wybacz, ale nie mogę cię zabrać ze sobą. Obiecuję ci jednak, że jak tylko czegoś ciekawego się dowiem, będziesz pierwszą osobą, której przekaże informacje.

— Tatarata — odparła dziennikarka — jednym słowem, Wojtusiu, spuszczasz mnie na drzewo…

— Zrozum, nie mogę inaczej. Wieczorem do ciebie zadzwonię…

Marszałek wszedł na salę by za chwilę rozpocząć obrady sejmu. Nikt nie zwrócił uwagi jak młody sprawozdawca wymyka się z sali obrad. Tym bardziej nikt nie zauważył jak minutkę później młoda dziennikarka przejściem dla prasy opuszcza gmach sejmu.

Ejsmond uruchomił swoje wysłużone volvo i włączył się do ruchu nabierając coraz większej prędkości.

Z drugiej strony ulicy wyjechał czerwony renault megane i pomknął najpierw Ujazdowskimi, później Belwederską w kierunku na Wilanów.

12

Kowalik odłożył słuchawkę telefonu. Teraz już wiedział, że coś poszło nie tak z jego planem. Informacje były sprzeczne i nie odpowiadały na podstawowe pytanie, co z „czyścicielami miasta”. Jeśli obaj zginęli to niewielki kłopot, problem polega tylko na tym, czy przed, czy po wykonaniu zadania. Bo jeżeli przed, to trzeba wszystko zmontować od nowa. Jeśli po wykonaniu zadania — to jeszcze lepiej. Umarli na ogół już nikomu nic nie powiedzą. Niestety, potwierdzenie wykonania zadania ciągle nie przychodziło. — Muszę to załatwić w inny sposób — pomyślał.

Wyszedł tylnymi drzwiami gabinetu, zjechał windą na dół na parking i uruchomił swego prywatnego mercedesa. Brama wyjazdowa uruchomiona pilotem bezszelestnie uniosła się w górę i Kowalik wyjechał na ulicę. — Zabójca Aksera to prawdziwy zawodowiec — rozmyślał dyrektor. — Wykonał zadanie wzorowo. On i ten jego młody wspólnik, były kierowca rajdowy, oczywiście nie mają pojęcia, dlaczego Akser musiał zginąć. Do tego zadania wynajął ich agent ABW, sęk tylko w tym, że Kowalik nie wiedział, kto to był… Właśnie na tym polegała siła Agencji. Procedura dla tego typu akcji przewidywała, że upoważniony zleceniodawca Agencji zlecał zadanie i nie miał zielonego pojęcia, kto je wykona…

Majstersztyk Kowalika polegał na tym, że zlecił dwa zadania. Pierwsze, polegało na wyeliminowaniu człowieka, który posiadł pewną tajemnicę, jakąś wiedzę, informację — coś, co bezpośrednio zagrażało bezpieczeństwu głowy państwa, a więc w rozumieniu prawa zagrażało państwu polskiemu, i drugie zlecenie, na wyeliminowanie człowieka bezpośrednio kontaktującymi się z zabójcami — w celu usunięcia świadków i odrzucenia jakichkolwiek podejrzeń od ABW. Kowalik, oczywiście, miał upoważnienia do wydania obu zleceń, tyle,

że pierwsze wykonywał prawie jawnie na polecenie Agencji, drugiemu zaś nadał zupełnie inny status utajnienia, i nikt — prócz Kowalika — nie miał o tym zadaniu zielonego pojęcia… Upoważnienia, kody dostępu i zlecenia były tak zaszyfrowane, że niemożliwe było odtworzenie, kto co zlecił i tym bardziej niemożliwe odtworzenie, kto zlecenie wykonał. To trochę jak w CIA, tyle że lepiej — śmiali się agenci ABW. Przy takich procedurach bezpieczeństwo agentów było dobrze chronione, natomiast, przepływ informacji zdecydowanie się wydłużał. Coś za coś — jak mawiali doświadczeni pracownicy ministerstwa…

Kowalik nie mógł dłużej czekać. Postanowił spróbować znaleźć człowieka, który wynajął zabójców. Zdawał sobie sprawę, że teoretycznie jest bez szans, zaświtał mu natomiast pewien pomysł. Postanowił zaryzykować. Jeśli wszystko dobrze pójdzie — firma nadal będzie bezpieczna. Jeśli nie, to już nie ma żadnych szans, i wtedy niech się dzieje, co chce… Nie będzie żadnego „oczyszczania miasta” i ryzyko, że kiedyś po latach sprawa wyjdzie na jaw, obciążając wszystkich zleceniodawców, czego tak bardzo bała się Agencja, zdecydowanie wzrośnie. Do tej pory jednak nie było żadnego precedensu. Firma była cholernie solidna. Zmieniali się jej szefowie, w zależności od opcji politycznych, natomiast nie zmieniał się jej podstawowy człon — ludzie, którzy znali swoje powinności, którzy starannie wyselekcjonowani, zawsze byli tak szkoleni, że najważniejsza jest lojalność wobec firmy. Kowalik zamierzał zrobić wszystko żeby tak pozostało.

13

Na biurko komisarza Jabłońskiego spłynęło kolejno kilka meldunków, raportów i analiz dotyczących śmierci posła. Żeby nie tracić czasu wybrał numer Bujaka,

— Adaś, pozwól do mnie, zobaczymy razem, co wynika z dokumentacji śledztwa w sprawie Aksera. Aha, weź ze sobą Chudego…

Po chwili podkomisarz z aspirantem siedzieli w gabinecie Jabłońskiego.

— Po pierwsze, analiza wykazała, jakich pocisków użyto do zabójstwa posła. Posłuchajcie to dość rzadko używana w Polsce broń. Pociski pochodzą z pistoletu Five Seven, belgijskiej firmy FN. Na rynku pojawił się w 1997 roku. To, co odróżnia go od innych pistoletów to amunicja. Według producenta pocisk wystrzelony z FN-57 przebija 30 warstw kewlaru ze 100 m, a ze 150 m przebija na wylot, metalowy hełm. Pistolet ten, mimo dużej pojemności magazynka — fiuu — zagwizdał z podziwem komisarz — zawiera aż dwadzieścia naboi i waży około 750 g.

— Nam by się taki przydał, co Chudy — uśmiechnął się Bujak,

— Daj spokój, po tym, co zobaczyłem w prosektorium, mam wstręt do broni — wzdrygnął się, Chudzik.

Do gabinetu weszła sekretarka. Była jedyną osobą, która mogła w każdej chwili bez pukania wchodzić do szefa, pod warunkiem, że przychodzi z bardzo pilną sprawą. Trzeba przyznać, że pani Ala nigdy nie nadużywała tego przywileju. Jabłoński podniósł wzrok, rzucił okiem na jakieś dokumenty, coś podpisał i przyjął dodatkowy pakiet różnego rodzaju raportów, przekartkował je szybko i na bok odłożył te, które mogły wiązać się ze sprawą zabójstwa Aksera.

— O cholera! — Komisarz nie ukrywał zdziwienia — tych dwóch zastrzelonych w pasacie zabito z tej samej broni, co posła…

— Coś więcej wiadomo o tych zastrzelonych? — Spytał Bujak,

— Jak wynika z raportu, byli to ludzie pracujący dla ABW… Jeden z nich — człowiek do specjalnych poruczeń — to niejaki Zdzisław Napik, 43 lata, były mistrz sportu w strzelaniu z karabinka pneumatycznego, były członek jednostki specjalnej GROM, kawaler, odludek i dziwak — jak wynika z raportu — znawca i koneser win, …drugi, kierowca Dariusz Kowalik …od niedawna w ABW, 27 lat — w Policji od pięciu lat, w wojsku — w misji pokojowej w Libanie, żonaty — dwójka dzieci, zostawił półrocznego Jacka i dwuletnią Agatkę — szkoda chłopaka — mruknął komisarz, — co tam dalej… Napik oddał strzał w kierunku zabójcy z hondy…

— To ciekawe, taki mistrz w strzelaniu i nie trafił tego mordercy? — wtrącił się Bujak,

— A co on robił na ulicy z pistoletem w dłoni? Mam takie zeznanie jednego świadka — krzyknął Chudzik — biegł z pistoletem ulicą, potem wpadł do pasata i wtedy tamten załatwił ich obu!?

— Robi się coraz ciekawiej — wyrwał się z zadumy komisarz. — Musimy sprawdzić, co robili agenci ABW w Wilanowie. Tylko, obawiam się, że nie będzie to takie łatwe…

14

Monika pędziła na złamanie karku swoim autem. Na szczęście ruch nie był nadzwyczajnie duży, i ciągle widziała przed sobą, znanego jej dobrze, volvo Wojtka.

W pewnym momencie zmieniło się światło na skrzyżowaniu z Gagarina, a samochód przed Moniką zaczął gwałtownie hamować.

— O nie, tylko nie to — krzyknęła do siebie dziewczyna — kątem oka zauważyła, że pas po prawej stronie jest wolny, wykonała gwałtowny manewr skrętu, i już praktycznie na czerwonych światłach, przeleciała przez skrzyżowanie.

— Cholera, jeszcze kogoś potrącę — skarciła się w myślach.

Na szczęście, zauważyła przed sobą, że volvo powoli ruszał z falą samochodów ze skrzyżowania z Chełmską i dziennikarka odetchnęła z ulgą. Ruch trochę zagęścił się i samochody jechały wolniej — Monika była chyba po raz pierwszy w życiu z takiej sytuacji zadowolona. Teraz łatwiej było śledzić Ejsmonda, który dodatkowo zajęty rozmową przez telefon, zupełnie nie miał pojęcia, że ktoś jedzie za nim. Jechał teraz Sobieskiego, i w pewnym momencie skręcił w lewo, w jakąś maleńką uliczkę. Monika przejechała prosto i skręciła dopiero w następną uliczkę w lewo. — Tak to jest, jak się człowiek filmów sensacyjnych za dużo naogląda — uśmiechnęła się do własnych myśli. Znała dobrze Wilanów i wiedziała, że Wojtek nie jest w stanie tutaj jej zniknąć, a nie chciała ryzykować, żeby odkrył, że jest przez nią śledzony. Zaparkowała obok obszernej willi i piechotą poszła w najbliższą uliczkę po lewej. Tuż za rogiem stał zaparkowany samochód Wojtka, a on sam rozmawiał przez telefon i właśnie otwierał potężną furtkę. Monika odczekała chwilę i ruszyła przed siebie. Dom ogrodzony był potężnym murem, tak wysokim, że z ulicy nie widać było nic poza okazałym dachem willi Nr 7 — jak przytomnie zauważyła Monika.

— Cholera, jak ja się tam dostanę — pomyślała z rozpaczą.

15

Ejsmond zobaczył jak masywne drzwi wejściowe willi odchylają się i wszedł do środka. W obszernym przedpokoju stała Edyta, ale zupełnie niepodobna do tej pięknej dziewczyny, którą znał do tej pory. Czerwone, podkrążone oczy, cała roztrzęsiona szlochała głośno — widać było po niej, że przeżyła jakiś koszmar. Wojtek musnął ją w policzek, Edyta wzięła go za rękę i poprowadziła do kuchni. Pod oknem leżał na wznak, z szeroko otwartymi oczami i ustami, niemłody już mężczyzna. Jego twarz zastygła w przerażeniu. Wojtek cofnął się o krok, zaskoczony, ale ciekawość zwyciężyła i teraz przyglądał się nieruchomo leżącemu grubasowi — gdzieś widział tę twarz, ale jakoś nie mógł sobie przypomnieć żadnych szczegółów. Oprócz zastygłej strużki krwi z ust do podłogi, nie widać było żadnych zadrapań, śladów walki, nic, co mogłoby wskazywać na dramatyczne chwile śmierci denata. Skąd to przerażenie w jego oczach? Ejsmond wychylił się przez okno. Wysoki mur od ulicy chronił całkowicie dom od wydarzeń z zewnątrz. Kilka sikorek i wesołych wróbli śmigających między gałązkami niewielkich drzewek owocowych nie mogło na śmierć przestraszyć dorosłego człowieka.

W kącie na krześle siedziała bez sił Edyta, blada i nieruchoma, a od czasu do czasu przez ciało dziewczyny przebiegały dreszcze. Bezgłośnie szlochała.

— Myślisz, że to mógłby być wylew, albo zawał? — spokojnie zapytał Wojtek,

— Chyba tak, Leszek brał jakieś lekarstwa na nadciśnienie.

— Dzwoniłaś na pogotowie?

— Nie. On od razu umarł, badałam mu puls, ale nic, żadnego śladu, żadnego oddechu. Jestem tego całkowicie pewna — kontynuowała — niedawno przechodziłam kurs udzielania pierwszej pomocy. Wiem, bo zdawałam miesiąc temu egzamin z prawa jazdy — tłumaczyła się niepewnie …

— Leszek kupił mi w prezencie mercedesa klasy A, ale tak naprawdę boję się jeździć nim po mieście, zwłaszcza zimą, kiedy jest ślisko — zaszlochała — nie czuję się jeszcze pewnie za kierownicą — podniosła wzrok Edyta.

— Trzeba zawiadomić pogotowie niech przyślą lekarza, który wypisze akt zgonu, wtedy zawiadomimy firmę pogrzebową — spokojnie stwierdził Wojtek i wziął komórkę do ręki.

— Nie! Zaczekaj chwilę — zaprotestowała Edyta. — Słuchaj, nie chcę żeby ktoś mnie tutaj zobaczył! Wojtek, ty nie wiesz jak zawistny jest ten światek filmowo-telewizyjny. Zrobią ze mnie szmatę, która doprowadziła Dejmka do śmierci. A przecież… to nie tak…

Był dla mnie jak ojciec… Nigdy nie byliśmy kochankami w tradycyjnym tego słowa znaczeniu… Jemu, po prostu, wystarczało, że mógł ze mną porozmawiać, że mógł na mnie od czasu do czasu popatrzeć, mógł mnie dotknąć — zaczerwieniła się Edyta.

— Rozumiem, jeszcze jeden znerwicowany impotent — mruknął ni to do siebie, ni do Edyty, Ejsmond. — Tak, czy inaczej, musimy coś z nim zrobić…

— Błagam cię, weź to na siebie, albo wymyśl jakiś sposób, żeby mnie w to nie mieszać… Dlatego dzwoniłam do ciebie…

— Właściwie, masz chyba rację… Sam też nie bardzo mam ochotę tłumaczyć się komukolwiek, co tu robię w obecności nieżywego gospodarza…

— Daj mi kilka minut, pozbieram swoje rzeczy — stwierdziła całkiem już opanowana Edyta.

— Dobrze się czuję w obecności tego chłopaka — pomyślała. Jego rozsądek i nie uleganie panice może stanowić prawdziwe oparcie dla mnie, zwłaszcza w tak trudnych chwilach jak dziś.

— Słuchaj — rzekła już całkiem pewnym głosem — pojedźmy, proszę do mnie, mam niewielkie mieszkanie na Mokotowie. Muszę się spokojnie zastanowić nad tym, co się stało, co dalej robić… Wojtek, proszę — zrób to dla mnie.

— No tak, czemu nie — odparł Ejsmond — pakuj się, a co z twoim samochodem?

— Nie martw się. Niech tu zostanie. Zawsze przecież tu stał. Dokumenty są wypisane na mnie. Mam swój klucz do willi, znam kody alarmów, przyjadę tu jak wszystko przycichnie, raczej już po pogrzebie Leszka — stwierdziła ze smutkiem. — Wiesz, do niego nikt ostatnio nie przychodził. Był samotnikiem. Jego żona umarła ze 20 lat temu na raka, syn zrobił doktorat i wykłada gdzieś w Stanach… Z tego, co wiem, mają ze sobą jakiś bardzo luźny kontakt, typu maile na święta, czy urodziny. To wszystko. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby cały ten majątek przepisany był na mnie. On, to znaczy Leszek, podjął kiedyś rozmowę na ten temat, ale wydawało mi się to wtedy tak nierealne, tak odległe,…że zupełnie go nie słuchałam… Teraz dopiero dotarło do mnie, że on mnie naprawdę kochał. Bardziej jak córkę, niż kochankę… naprawdę. Nikt, nigdy… prócz, oczywiście, dziadka… mnie tak jak on nie kochał — westchnęła.

Zrobiło się smutno i cicho. Edyta wyszła i zaczęła cichutko pakować swoje rzeczy. Wojtek przypatrywał się Dejmkowi z ciekawością i jednocześnie ze strachem.

— Czy można umrzeć ze strachu? — myślał. — Może to zawał albo wylew? Tylko skąd ten potężny strach w jego oczach? A może to tylko jakiś skurcz pośmiertny? — pocieszał się Wojtek.

— Jestem gotowa — wyrwał go z zadumy głos Edyty.

— Chodźmy.

Wziął sporą torbę od Edyty i wyszli zostawiając zamki domu otwarte.

— Tu nikt nigdy i tak nie przychodził, a furtka ma samozatrzask — zawyrokowała Edyta. — A z kamer, zainstalowanych w willi będę mogła podglądać obraz domu przez Internet. Leszek, gdy wyjeżdżał na kilka dni, wykombinował taki system monitoringu, że z pierwszej lepszej kawiarenki internetowej mógł zobaczyć, czy nie ma jakiegoś nieproszonego gościa w domu — dodała, widząc zdziwienie Wojtka.

— To ciekawe, mnie by się też przydał taki podgląd — stwierdził zainteresowany nowinką techniczną Ejsmond i uruchomił samochód.

— Gdzie jedziemy, Edyta? — Spytał.

— Na Podchorążych,

— Musimy tylko jeszcze coś załatwić — zauważył Wojtek. — Potrzebna jest mi zwykła budka telefoniczna.

— Będziemy przejeżdżać obok poczty przy Chełmskiej — Edyta czuła, że wreszcie odzyskuje pełną równowagę psychiczną.

Wojtek dobrze na mnie działa — pomyślała.

16

Monika najpierw przechadzała się w tę i z powrotem króciutką uliczką obok willi, gdzie zniknął Wojtek, ale szybko zmarzła.

— Jaka ja głupia jestem — pomyślała ze złością o sobie, podeszła do samochodu i szybciutko przestawiła go w miejsce, gdzie mogła swobodnie obserwować dom nr 7. Nie wyłączała silnika i wkrótce poczuła, że robi się w samochodzie coraz cieplej.

— Mogłam od razu na to wpaść — stwierdziła włączając cichutko radio. Od czasu do czasu drgał wibrator jej telefonu, ale konsekwentnie go wyłączała. Rozkoszowała się tą chwilą samotności w samochodzie. — Zawsze otoczona jestem ludźmi, — myślała — ludźmi to mało powiedziane, zgrają ludzi, którzy wytwarzają wokół siebie taki harmider, że aż trudno uwierzyć, że istnieje coś takiego jak cisza i błogi spokój.

— Cholera, co ja bym dała, żeby zobaczyć, co się tam w środku dzieje? — rozmyślała.

— A co się ma dziać? Pewnie Wojtek pociesza tę „szlochającą”, tylko żeby jej dziecka przy tym pocieszaniu nie zrobił — pomyślała z zazdrością.

— Ja? Zazdrosna? — Przenigdy — przemknęło jej przez głowę. W pracy, chłopaków chętnych do przespania się z nią, było pełno, ale ona i tak miała wszystkich gdzieś… Tak naprawdę to sami popaprańcy z nią pracują. Żadnych porządnych chłopów w redakcji właściwie nie ma. Mydłki, krętacze, opoje, łapserdaki, cwaniaczki, przygłupy — zaczęła się śmiać ze swojej wyliczanki — a tak naprawdę nie ma tam żadnych, porządnych mężczyzn…

Rozmyślania Moniki odwróciło dwóch ciągnących wózek, zbieraczy złomu. Obaj byli bardzo chudzi, pokracznie ubrani i… kompletnie pijani. Gdyby nie dyszel skleconego wózka, nie byliby w stanie ujść nawet kilku kroków. A tak, raz odbijając się od siebie, raz schodząc nieoczekiwanie, zawsze jakoś znajdowali punkt zaczepienia i wózek toczył się prawie prosto, piszcząc kółeczkami niemiłosiernie.

— Oto masz i prawdziwych mężczyzn — ironicznie zauważyła Monika — a widząc jak nagle krawężnik stał się przeszkodą nie do pokonania dla tych nieszczęśników — ogarnęła ją prawdziwa radość.

— Mój Boże, — co znaczą moje problemy, czy problemy naszej redakcji, ba — problemy naszego kraju i całego świata wobec problemów tych dwóch chuderlaków! Ten krawężnik — to ci przeszkoda! Nie do pokonania! Złomiarze szarpnęli raz, drugi i trzeci, — po czym zanurkowali w potężne zaspy śniegu.

— Monika zanosiła się od śmiechu.

Jeden usiłował się podnieść, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Siedział w rozkroku nakładając czerwoną, wełnianą czapeczkę z pomponikiem, z której to czapeczki wysypywał się śnieg obficie pokrywając twarz chudziny. Drugi walczył z grawitacją, podnosząc się za każdym razem dzielnie i jeszcze szybciej waląc się w puchy zasp. Cały był już biały od śniegu. Pierwszy tym czasem ruszył na czworakach w stronę wózka — widocznie tam zobaczył swoją szansę pokonania natury. Drugi, chyba pozazdrościł mu pomysłu, bo też na czworakach udawał się w stronę wózka.

Monika prawie sikała ze śmiechu.

I rzeczywiście, trochę się podpierając, trochę czepiając się boków wózka i Pierwszemu, i Drugiemu udało się wreszcie stanąć na nogi. Dopadli dyszla, ale krawężnik nie popuszczał!

Monika miała taki odruch, żeby wyjść z samochodu i pomóc tym biedakom, ale żal jej było tego cudnego widowiska, trochę bała się tych nawalonych typów, no i wreszcie… nie chciała zostać zdekonspirowana przez Wojtka. Chcąc nie chcąc śledziła dalsze losy chuderlaków starając się jednocześnie być niezauważoną.

A było na co patrzeć! Chwiejąc się i zataczając nasi bohaterowie dostrzegli wreszcie przeszkodę. Postanowili wycofać wózek. Pierwszy dzielnie stał przy dyszlu, Drugi usiłował przedostać się na tył wózka. A nie było to przecież łatwe zadanie! Już był tuż, tuż, ale… czy to go nogi poniosły, czy to jakaś gruda nagle wyrosła, czy pojawiła się lokalna śliskość — dość powiedzieć, wyłożył się jak długi — i to prosto na wózek, który wywrócił się wywalając drogocenną zawartość.

Monika wyła ze śmiechu, współczując trochę pijaczkom, ale — musiała przyznać — dawno już tak serdecznie się nie uśmiała.

No i cóż było robić? Znowu na czworaki, i dalejże pakować złom do środka wózka, który na szczęście udało się przywrócić do normalnej pozycji. Pojawiła się wszak nowa trudność. Za cholerę teraz złom nie chciał zmieścić się do środka! Jakby go nie przestawiać, zawsze zostawały jakieś rury od piecyka. Gestykulacjom i biadoleniu nie było końca!

Znowu zawarczał telefon.

— Cholera, naczelny — zauważyła dziewczyna. Już trzy razy spuszczała szefa czerwonym przyciskiem, ale ileż tak można. Zastanawiała się, czy nie czas wreszcie nacisnąć zielony przycisk telefonu, ale na szczęście ten przestał terkotać.

— Muszę mu wymyślić jakąś ładną historyjkę — myślała, — chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że jej szef, słyszał już chyba wszystko, co tylko człowiek może wykombinować na swoje usprawiedliwienie. — No, ale to dopiero jutro — przytomnie zauważyła — dziś mam o wiele bardziej pilne zadania.

Obok samochodu zaterkotały kółka wózka ciągniętego przez dwóch chuderlaków.

— A chuj z tymi tam rurkami. Dziś i tak nie zdążymy sprzedać tego gówna. Późno się zrobiło! — usłyszała chropowaty głos Pierwszego.

— Ale nam te pierdolone rurki dały popalić! Żeby je szlag trafił! — potwierdził zgodnie Drugi.

I wózek zaterkotał ponuro.

— I jak tu ich nie kochać? — szepnęła do siebie Monika.

— Szkoda tylko, że nie mamy żadnej kasy, bez picia strasznie w nocy zmarzniemy…

— A bo to pierwszy raz… jebana zima nie popuszcza — poskarżył się Drugi.

Monika szarpnęła za klamkę.

— Panowie zaczekajcie! Macie tu, …żeby nie zamarznąć — wyciągnęła 20 zł.

Złomiarze stanęli jak wryci, jakby zobaczyli ducha… Pierwszy wyciągnął rękę i wziął ostrożnie pieniądze…

— Dziękujemy bardzo… panience… — wydukał.

Monika szybko wsiadła do samochodu.

— Patrz, Binladen… Jakie to wszystko dziwne… niby taka paniusia… a kurwa, też człowiek — usłyszała głos Pierwszego.

— Noo! Ja pierdolę! Aż mnie, zamurowało — potwierdził zgodnie Drugi.

— Smacznego, …moi kloszardzi — szepnęła ciepło Monika. — A tego zdrowego śmiechu już mi nikt nie odbierze…

Popatrzała na zegarek — rzeczywiście, zrobiło się późno.

I nagle, serce dziewczyny zabiło mocniej, otworzyła się furtka i wyszła dziewczyna, a za nią Ejsmond z podróżną torbą. Wsiadali do samochodu Wojtka.

— Ot, i para kochanków opuszcza dom pozostawiając męża i dzieciaki luzem — ironicznie zauważyła Monika.

— A swoją drogą, ładna dziewczyna — oceniła obiektywnie — Wojtek ani razu o niej nie wspomniał — a myślałam — że jest ze mną szczery. Widocznie szczery tylko do pewnego stopnia — uśmiechnęła się.

Volvo ruszyło. Monice nie pozostało nic innego jak tylko powoli ruszyć za nim. Zaczął prószyć śnieg. Wojtek jechał dość szybko jak na takie warunki drogowe, Monika starała się nie zgubić go z oczu. Volvo jechało środkowym pasem Sobieskiego, a nagle na skrzyżowaniu z Chełmską Ejsmond gwałtownie przyhamował i skręcił w prawo zarzucając mocno tyłem samochodu.

— To wariat! — krzyknęła Monika, — ale bała się przy tej prędkości zaryzykować podobny skręt w prawo.

— Czyżby zauważył, że ktoś za nim jedzie? — przemknęło jej przez myśl.

Przejechała skrzyżowanie na wprost i zaczęła gwałtownie hamować. Zaparkowała na poboczu, wysiadła z samochodu i pobiegła do Chełmskiej. Tak jak się domyślała — Wojtek zaparkował obok poczty i właśnie rozmawiał z automatu telefonicznego. Postanowiła szybko wycofać samochód tyłem. Niestety, podjechał autobus na przystanek i zablokował całkowicie ruchy Moniki.

— Spadaj ty zakało na ropę! — denerwowała się Monika.

Autobus wreszcie zamknął drzwi za jedynym pasażerem i nie śpiesząc się ruszył majestatycznie z przystanku. Monika w końcu mogła wykonać manewr jazdy do tyłu. Przepuściła jeszcze dwa samochody wyjeżdżające z Chełmskiej, i ryzykując, że potrąci ją szybko jadące audi, zawróciła w Chełmską. Samochodu Wojtka już nie było.

17

Kowalik przeglądał biuletyn informacyjny policji. Zaczął jak zwykle od nowinek i ciekawostek, ale nie znalazł nic interesującego. W pewnym momencie zobaczył informację o strzelaninie na warszawskim Wilanowie i „zaszczytnej śmierci na posterunku dwóch agentów ABW. Zdzisław Napik… i Dariusz Kowalik”…

Biuletyn wypadł Kowalikowi z rąk…

— Nie! To niemożliwe! Jezus! Maria! To przecież jakiś koszmar! Jak ja teraz spojrzę Basi w oczy? — myślał Kowalik. Załatwiłem siostrzeńcowi Darkowi najbezpieczniejszą pracę pod słońcem w ABW — jako cywilny kierowca. Nigdy wcześniej nie słyszałem, aby kiedykolwiek zginął kierowca ABW. Wyposażeni w najlepsze samochody, używali oznakowań pojazdów uprzywilejowanych tylko w ostateczności. Szkoleni przez najlepszych kierowców rajdowych — niestraszne im były ani nagłe poślizgi, ani nieprzewidziane sytuacje drogowe. Dzięki temu kierowcy zawsze wychodzili obronną ręką z różnych opresji. A teraz Darek nie żyje! Basia — moja jedyna i ukochana siostra — całkiem się załamie!

Najpierw odszedł od niej mąż… Kowalik pamiętał jak przez mgłę swojego, byłego szwagra. — Cwaniak, aferzysta, kombinator — mało ciekawa postać… W dodatku, bez przerwy oszukiwał Basię. Ta dzielna dziewczyna, głównie dla dobra małego Darka wytrzymała z tym łachmytą siedem długich i trudnych lat. Ale kiedy na bankiecie zorganizowanym przez znaną firmę ubezpieczeniową wybuchła afera, gdy przyłapano szwagra i asystentkę prezesa podczas uprawiania seksu w gabinecie szefa — miarka się przebrała. Szwagier musiał odejść…

Darek był inteligentnym dzieckiem, tyle tylko, że brak ojca i nieciekawe otoczenie kolegów zrobiło swoje. Stał się nieposłuszny, krnąbrny, arogancki. Basia niejedną noc przepłakała przez syna… Kowalik dobrze pamiętał, jak kiedyś w nocy siostra zadzwoniła do niego z prośbą o pomoc, bo Darek po raz kolejny wrócił kompletnie pijany i zaczął demolować mieszkanie. Kowalik bez słowa wsiadł do samochodu, błyskawicznie przyjechał do Basi, wpadł do mieszkania i znokautował młodzieńca. — Mało go wtedy nie zabiłem w tej furii — wspominał trochę dumny z siebie — Kowalik. Basia nie odzywała się przez kilka miesięcy do niego. Ale terapia okazała się nadzwyczaj skuteczna. Darek zmienił się całkowicie. Żeby odseparować się od dawnego towarzystwa natychmiast po maturze zgłosił się do wojska — a tu… już Kowalik postarał się i uruchomił swoje dawne znajomości, by siostrzeniec trafił do sił pokojowych ONZ w Libanie. Chłopak zmienił się radykalnie. Zmienił też stosunek do wuja. Właściwie, to ja stałem się jego drugim ojcem — myślał z dumą Kowalik. Z moim zdaniem się liczył, dzwonił w trudnych chwilach o poradę…

Nawet, gdy chciał ze swoją narzeczoną — świetną skądinąd dziewczyną Agnieszką, z którą chodził bodajże dwa lata — wziąć ślub, przyjechał do wuja porozmawiać. Kowalik pamiętał, że nawet Basia się dziwiła — a może była, po prostu zazdrosna? — pomyślał.

— Jak to się mogło stać, że jakiś sukinsyn zastrzelił mi Darka?! — myślał teraz z gniewem dyrektor. Agencja zatrudnia różnych ludzi, ale cywile byli jak dotąd nietykalni.

A Darek był przecież cywilem!

— Muszę znaleźć tego łobuza — zawyrokował dyrektor.

W wewnętrznej sieci komputerowej MSW zaczął poszukiwać wszystkich informacji, które dotyczyły zastrzelenia ludzi z ABW. Po pierwsze, — co rzucało się w oczy — zabójstwa dokonał ten sam człowiek, który zabił Aksera. Człowiek ten został wynajęty przez agenta ABW do wyeliminowania posła… ale dlaczego zastrzelił agentów ABW?

Na komputerze Kowalika pojawił się komunikat, że wyszukiwarka znalazła przed chwilą, udostępnione w sieci wewnętrznej obrazy z kamery, która rejestrowała mężczyzn wsiadających do BMW za rogiem domu, w którym zginął, Akser.

— Bingo! — Krzyknął Kowalik — Mam cię, gnoju jeden!

Kliknął okienko Pokaż obrazy z kamery i czekał cierpliwie, aż ściągnie się odpowiedni plik filmowy. Chwilę potem widział dokładnie sylwetki dwóch mężczyzn, którzy szybkim krokiem zbliżali się do BMW, wyraźnie obejrzeli się dookoła zanim weszli do środka, — sekundę potem samochód odjechał. Kowalik kilkakrotnie powtarzał tę sekwencję. Pojawił się komunikat w okienku komputera, że na podstawie filmu, który zanotowała kamera — sporządzono zdjęcia do listów gończych ściganych przestępców. Kowalik kliknął odpowiednie okienko. Teraz widział wyraźnie jak obraz poddany odpowiedniej obróbce cyfrowej nabrał całkiem innej jakości. Widać było bardzo wyraźne zdjęcia dwóch ludzi poszukiwanych za zabójstwo posła Aksera. Konferencja prasowa na temat zabójstwa posła Aksera i poszukiwanych przestępców — przewidywana jest jutro o godz.10’00 — głosił komunikat tłustym drukiem.

Dalej podano dane i życiorysy zabójców.

— Grzegorz Nowak — Gbur — Dziobaty — Mnich — 39 lat, kawaler, ślusarz mechanik, za liczne włamania odsiedział 1,5 roku w Białołęce — zwolniony za dobre sprawowanie… podejrzewany o udział w zabójstwie gangstera Jana R., ale zwolniony wobec sprzecznych zeznań świadków i braku dowodów winy… niejasne powiązania z gangiem z Pruszkowa… podejrzewany o współpracę jako płatny zabójca… Zameldowany na stałe w Wyszkowie, ostatnie miejsce pobytu: nieznane.

— Witold Ozimek — Hardy — Dziki — Bystry — 23 lata, kawaler, średnie ogólne, były kierowca rajdowy — jak to były? — 23 lata, — przecież to najlepszy wiek do uprawiania tego sportu — przemknęło przez głowę Kowalikowi — za jazdę w stanie nietrzeźwym pozbawiony prawa jazdy na dwa lata i wykluczony z Automobilklubu Polskiego — no to wszystko jasne — dopowiedział sobie dyrektor.

— Muszę dopaść tego Gbura Nowaka, czy jak mu tam… — stanowczo postanowił Kowalik i wydrukował zdjęcia obu przestępców.

Znalazł jeszcze informację o przestrzelonej szybie w hondzie Nowaka i komunikat, że do tej pory na terenie Warszawy nie znaleziono warsztatu, który potwierdziłby informację o wymianie przestrzelonej szyby w ciągu ostatnich 48 godzin w jakimkolwiek samochodzie.

— Prawdopodobnie parkuje w zamkniętym garażu — pomyślał Kowalik — i sam sobie wymienił szybę, w końcu jest ślusarzem mechanikiem, i taka wymiana, to pewnie dla niego drobiazg.

— Gdzie go można znaleźć? — Zadawał sobie pytanie dyrektor.

— A gdzie ja bym się chował będąc na jego miejscu? — Najlepiej na dużym osiedlu, gdzie ciągły dopływ ludzi daje najlepszą gwarancję anonimowości, np. na Tarchominie, Gocławiu, Bemowie czy Kabatach — myślał dyrektor.

— Muszę poczekać na tę cholerną konferencję prasową. Mam nadzieję, że zostaną tam pokazane zdjęcia tych bandytów i otrzymamy informacje od osób, które mogły zetknąć się z tymi zbirami — dedukował — trzymając w ręku zdjęcie Gbura Nowaka — jak go w myślach nazywał. Zastanawiał się nad tym zabójcą. Niewątpliwie Gbur był zawodowcem wynajętym przez ABW do zamordowania Aksera. Niewątpliwie… to ja… pośrednio wynająłem tego człowieka — przyznawał w duchu Kowalik — tyle, że sprawy wymknęły się spod kontroli. Kto i dlaczego kazał zabić mu agentów ABW, a może to był jakiś cholerny przypadek?, — Zastanawiał się Kowalik, — chociaż w przypadki w jego fachu coraz trudniej było uwierzyć. Przezwisko Gbur, Dziobaty, Mnich… Gbur i Dziobaty w porządku. Pewnie pierwsze od sposobu bycia zabójcy, drugie od śladów na twarzy, pozostałości pewnie po ospie lub podobnej chorobie, ale… Mnich? — Co, chodzi regularnie do kościoła? Kowalik znał wielu zabójców — taka praca — jak mawiał, ale żaden z nich nigdy nie był religijny. Jeśli ktoś decyduje się na dokonanie zabójstwa z zimną krwią dla pieniędzy — na pewno nie będzie przecież nachodził konfesjonału. O takim przypadku Kowalik nigdy nie słyszał…

18

Rozpoczęła się konferencja prasowa w sprawie zabójstwa posła Marka Aksera. Oprócz komisarzy Jabłońskiego i Bujaka brał w niej udział komendant główny policji — Stanisław Różycki i oczywiście rzecznik prasowy policji — Piotr Przerwa. Rzecznik naświetlił tło wydarzeń, a także podał w zarysie fakty ustalone przez policję. Później pokazano zdjęcia bandytów i podano ich życiorysy. Zgrabnie przygotowaną część faktograficzną zakończono apelem z prośbą o pomoc w ujęciu przestępców.

Teraz dopiero do frontalnego ataku przystąpili dziennikarze.

— Dlaczego policja nie łączy zabójstwa posła Aksera z zabójstwem tajnych agentów policji? Podobno zostali zastrzeleni z tej samej broni? — Ostro zaczęła jakaś młoda dziennikarka.

— Po pierwsze — zaczął spokojnie odpowiadać Jabłoński — te dwa przypadki łączy na razie tylko i wyłącznie kaliber pocisku 5,7 mm. Czy zostały wystrzelone z tej samej broni? — pokaże analiza szczegółowa laboratorium kryminalistyki. Wiemy tylko, że posła Aksera zastrzelono w drzwiach jego domu o godz. 4’30 w nocy, w sposób absolutnie perfekcyjny — natomiast dwóch funkcjonariuszy policji, prawdopodobnie przypadkowo na ulicy w obecności wielu świadków. Przyznacie państwo, że wobec tak poważnych rozbieżności, co do okoliczności zdarzeń — trudno w tej chwili łączyć te przypadki… Poza tym: motywy… Jest zupełnie zrozumiałe, że śmierć posła musiała siłą rzeczy wynikać z przesłanek politycznych — nic przecież w domu Aksera nie zginęło, a dom należał raczej do zasobnych w dobra materialne: najnowsze komputery, telewizory plazmowe, sejf z wieloma akcjami o dużej wartości, biżuteria i spora ilość gotówki. A z drugiej strony: strzelanina na ulicy. Bandyta oddał tylko dwa strzały i zbiegł. Tak nie zachowuje się profesjonalista. Przecież zawsze któryś z postrzelonych mógł przeżyć…

— A jednak nie przeżył — rzucił ktoś z sali,

— No tak, ale to tylko, niesprzyjający nam, zbieg okoliczności,

— A jeżeli okaże się, że to z tej samej broni oddano strzały?

— Bierzemy to pod uwagę. Mógł zajść jakiś nieprawdopodobny przypadek na przykład funkcjonariusz usiłował zatrzymać biegnącego mężczyznę, a ten spanikował i zaczął strzelać…

— Świadkowie mówią, że było na odwrót…

— Możliwe, to tylko hipoteza… Proszę państwa, zapewniam, że zrobimy wszystko, aby wyjaśnić oba przypadki zbrodni, i jeżeli coś je łączy to tym lepiej, bo wtedy być może, łatwiej będzie znaleźć motywy i wykryć sprawców zabójstwa.

— Ja mam jeszcze jedno pytanie — podniósł rękę młody dziennikarz. — Poseł Akser prześladowany był w przeszłości przez Służbę Bezpieczeństwa. Dlaczego taki ostrożny i doświadczony polityk otwiera drzwi w środku nocy zabójcy?

— Nam to pytanie też nie daje spokoju, proszę pana — mało tego — takich pytań jest więcej, na przykład, co takiego wiedział poseł, że musiał zginąć? Badamy jego przeszłość i póki, co — jest krystalicznie czysta — jak łza, żadnych afer, manipulacji przy ustawach… — Akser nie brał nawet udziału w forsowaniu układów personalnych! Nie ma — jednym słowem — żadnego punktu zaczepienia, żadnego haka — jak mówią politycy — na posła. Komu mógłby taki idealny polityk przeszkadzać?

— A ja chciałabym poznać więcej szczegółów na temat śmierci tych agentów policji — zapytała młoda dziennikarka z dużego dziennika ogólnopolskiego.

— Proszę pani — oprócz faktów, które już przedstawiliśmy w materiale wstępnym konferencji — niewiele mamy do dodania — odpowiedział komisarz. — Jak pani wie, zastrzelono ich w samochodzie marki volkswagen passat oddając tylko po jednym strzale do każdego!

To świadczy albo o absolutnym perfekcjonizmie i pewności siebie zabójcy, albo o zupełnie amatorskim podejściu zabójcy do zdarzenia, ale za to o nieprawdopodobnym jego szczęściu. Na razie obie hipotezy są równouprawnione. Gdyby okazało się, że pociski wystrzelone zostały z tej samej broni, z której zabito Aksera, natychmiast odrzucimy hipotezę nr 2.

— I co z tego wynika? — Zapytał znany dziennikarz telewizji publicznej,

— To mogłoby znaczyć, że albo nasi agenci wpadli na trop zabójcy Aksera, albo dowiedzieli się o tym zabójstwie już po fakcie i próbowali go zatrzymać. Zapłacili za to życiem, — ale to tylko hipotezy… Nie pomijamy żadnego, nawet najdrobniejszego wątku, by w rzetelny sposób wyjaśnić te zabójstwa i liczymy, że państwo nam w tym pomożecie — kończył komisarz. Jeszcze raz apeluję do tych z państwa — zwrócił się do kamery telewizyjnej, — którzy rozpoznają przestępców pokazanych na naszych zdjęciach, abyście informowali nas, gdzie widzieliście ostatnio zabójców, bo przecież sprawiedliwości musi stać się zadość — uśmiechnął się komisarz. — Dziękujemy państwu i do zobaczenia.

Ponownie pojawiły się zdjęcia Gbura i Hardego, szybko mignęły nazwiska realizatorów telewizyjnych i pojawiły się reklamy.

19

Gbur stracił zupełnie poczucie czasu. Pamiętał jak dojechał na Tarchomin, zaparkował samochód i spostrzegłszy dziurę po kuli w szybie zastawił ją taką srebrną matą, którą woził w bagażniku, i która teraz wydawała się idealna do maskowania szyby. Przycisnął matę wycieraczkami. Obok stały zaparkowane samochody i wiele z nich miało podobne maty na szybach. Nie trzeba było później zeskrobywać szronu z szyb. Śnieg, który padał już od jakiegoś czasu zaczął sypać gęściej i zanim Gbur odszedł od samochodu pokrywała go już spora warstwa białego puchu.

— Na jakiś czas takie maskowanie musi wystarczyć — mruknął Gbur do siebie i wjechał windą na piąte piętro. W mieszkaniu szybko odkręcił butelkę wódki, nalał do niewielkiej szklaneczki do połowy i szybko przechylił do ust. Czuł jak ciecz pali mu gardło, ale lubił ten ostry smak czystej wódki. Otworzył lodówkę, wyjął słoik z marynowanymi pieczarkami i powtórnie nalał dużą porcję zimnej wódki. Poczuł uderzenie gorąca, uchylił okno, zdjął buty, nalał ponownie szklaneczkę, i jeszcze raz, i jeszcze…

Obudziły go chłód i ostre słoneczne światło w maleńkim mieszkanku. Trwało chwilę zanim zorientował się gdzie jest i co robi. Włączył telewizor i jak na zamówienie pojawiły się zdjęcia Gbura i Hardego na ekranie.

— O cholera — mruknął oszołomiony. — Szybko nas odkryli. Trzeba wiać! Zbyt dużo ludzi widziało tutaj moją twarz — myślał, błyskawicznie trzeźwiejąc. Obok pod stołem mignęły mu dwie puste flaszki po wódce.

— Trochę za dużo wypiłem — pomyślał, ale z zadowoleniem stwierdził, że jego umysł zaczyna funkcjonować coraz sprawniej. Wyjął z lodówki puszkę red bulla i wlał prawie jednym haustem w siebie. Zdał sobie teraz sprawę z tego, że nie mógł wyjść bez przebrania na ulicę. Samo wyjście przez furkę obok budki z ochroniarzem wydawało się zbyt ryzykowne. Na szczęście, mógł powtórzyć numer, który już dwa razy ratował go z podobnej opresji. Szybko wziął prysznic i założył świeże ubranie — a na to… sutannę.

— Niby nie szata zdobi człowieka, ale w sutannie moja gęba nabiera szlachetniejszego wyglądu — stwierdził z zadowoleniem. Schował spluwę pod sutannę, nałożył czarny kapelusz, czarny skafander i wziął ze sobą niewielki, czarny piterek z dokumentami. Reszta rzeczy już nie będzie mi potrzebna — stwierdził bez żalu i opuścił mieszkanie. Nikt, na szczęście, nie widział go na klatce. Na zewnątrz ostre, zimowe powietrze — działało cudownie.

— Zupełnie już nie mam kaca — stwierdził z zadowoleniem. — Albo to taka dobra wódka, albo … jeszcze nie wytrzeźwiałem — pomyślał. — Raczej to drugie — dodał uśmiechając się do dwójki dzieci…

— Niech będzie pochwalony…

— A na wieki wieków… — odpowiedział dobrotliwie dzieciakom i zatrzymał taksówkę, która wolno toczyła się ulicą.

— Gdzie dobrodziej każe? — Zapytał niemłody już taksówkarz.

— Kochaniutki, na Plac Grzybowski pod kościół Wszystkich Świętych — wczuł się w swą nową rolę Gbur. Przyglądał się kierowcy, którego zaczerwienione oczy zdradzały, że ma za sobą nieprzespaną noc. — To lepiej — myślał Gbur, i cieszył się, że zmęczony taksówkarz, w przeciwieństwie do większości swoich kolegów, nie przejawia najmniejszej ochoty do pogaduszek. Taksówka wolno toczyła się Modlińską i później Trasą Toruńską przez most Grota-Roweckiego w kierunku Centrum. Gbur spokojnie układał sobie plan ewakuacji z Warszawy i cieszył się, że na razie wszystko mu sprzyjało…

Nie wiedział, że w tej samej chwili ochroniarz, którego mijał w przebraniu księdza niecałe pół godziny temu powiadamiał przez radio swoją centralę.

— Szefie, ja znam tę twarz… tego starszego bandziora z listu gończego… z telewizji,

Gbura, Zbira… czy jak mu tam… On mieszka na naszym osiedlu, nie pamiętam dokładnie, pod którym numerem, ale na pewno w klatce B, piąte, lub szóste piętro. Ostatni raz widziałem go dwa, góra trzy dni temu… A to… skurwysyn — strzela do ludzi jak do kaczek — rozgadał się podekscytowany ochroniarz.

— Ciekawe, ile podobnych zbirów jeszcze tu się ukrywa? — kontynuował podniecony. — Jak to nigdy nie wiadomo, z kim ma się do czynienia? Człowiek myśli, że to dyrektorzy, biznesmeni, urzędnicy — a to mogą być zwykli złodzieje, czy bandyci — miotał się zdumiony swoim odkryciem.

— Muszę baczniej wszystkim się przyglądać — postanowił zdecydowanie.

Gbur w tym czasie znalazł się pod kościołem Wszystkich Świętych. Zapłacił taksówkarzowi, a kiedy tamten odjechał ruszył wolno po schodach do majestatycznych drzwi kościoła. Wszedł, przyklęknął w ostatniej ławce, rozejrzał się po pustym wnętrzu i wyszedł spokojnie udając się w kierunku ulicy Emilii Plater, i później w prawo Twardą do Alei Jana Pawła II-go. Tam dotarł do postoju busów jeżdżących mniej lub bardziej regularnie po całym kraju. Przyglądał im się przez chwilę jakby nie mógł się zdecydować, którym pojechać. Potem wyjął telefon komórkowy, znalazł odpowiedni numer i upewniając się, że nikt na ulicy nie podsłuchuje, zaczął rozmowę:

— Cześć Baleron, czy ta meta, o której rozmawialiśmy ostatnio, jest czysta?

— To w porządku.

— Jak dojadę do tej twojej dziury, to zadzwonię.

— Na razie…

Podszedł do jednego busa i usiadł po prawej stronie kierowcy.

— Mogę tu, przy panu? — zapytał łagodnie,

— Ależ tak, proszę księdza — odparł zażenowany, młody kierowca.

Gbur rozsiadł się wygodnie, wyjął książkę w czarnych okładkach i zanurzył w lekturze — separując się tym samym od kierowcy, pasażerów i całego świata.

20

Dyspozytor pogotowia notował leniwie… Leszek Dejmek… ulica… prawdopodobnie atak serca lub wylew… Nazwisko pana? …Kowalski? Jan… Sąsiad… Przyjąłem zgłoszenie. Zaraz pojedzie tam ambulans.

Z bramy szpitala na sygnale wyjechał ambulans i rozpychając kolumny samochodów parł na południe Warszawy, na Wilanów. Młody lekarz przygotowywał narzędzia i leki niezbędne przy reanimacji serca. Kiedy ambulans zatrzymał się przy bramie willi nr 7 i nikt nie odpowiadał na dzwonek, a lekarz zastanawiał się jak dostać się do środka, doświadczony sanitariusz wsadził rękę przez pręty bramy i wsadzając jakąś monetę spowodował, że zamek elektromagnetyczny ustąpił… W domu świeciło się światło, a drzwi były otwarte… Lekarz, sanitariusz i kierowca weszli do środka i tam w kuchni zobaczyli na podłodze leżącą postać. Lekarz uklęknął i złapał za nadgarstek pacjenta. Natychmiast go puścił.

— Nie żyje — powiedział — zimny już od dłuższego czasu. Zdążył cały zesztywnieć — przemknęło mu przez myśl.

Kierowca wyjął radiotelefon i poinformował dyspozytora o niepotrzebnym wyjeździe ambulansu.

— Tu bardziej potrzebny jest grabarz — a nie lekarz,

— Niedaleko od was jest karawan, zaraz go wam podeślę,

— No dobra, czekamy — stwierdził kierowca i zaczął rozglądać się po mieszkaniu.

Lekarz przyglądał się przerażonej twarzy denata.

— Pierwszy raz widzę tak przerażoną twarz — powiedział do sanitariusza i kierowcy. Tamci teraz dopiero zainteresowali się denatem.

— Faktycznie wygląda okropnie — zgodnie potwierdzili.

Podjechał karawan i kilku ponurych osiłków weszło do kuchni.

— Gdzie go zawozimy? — zapytał jeden z nich,

— Do szpitala, do prosektorium — zawyrokował lekarz.

— Nie lepiej od razu do firmy pogrzebowej?

— Absolutnie nie! Trzeba koniecznie zrobić mu sekcję zwłok — kategorycznie stwierdził lekarz. Ta przerażona twarz, późne wezwanie pogotowia — to wszystko za bardzo śmierdzi. Może to wcale nie zawał ani wylew? Trzeba to sprawdzić! — zawyrokował.

— Poinformuj dyspozytora, żeby zawiadomił policję o tym podejrzanym przypadku — i niech zabezpieczą dom!

21

— Ciekawe, co go tak przeraziło? — zastanawiał się doktor Lange.

Odwracał denata na brzuch, by przyjrzeć się ranie na głowie zmarłego, powstałej prawdopodobnie przy uderzeniu ciała o podłogę, gdy usłyszał leciutki stuk, taki jaki wydaje upadający przedmiot na posadzkę. Doktor schylił się i ujrzał… jakby miniaturową strzykawkę długości około centymetra z metalowym ciężarkiem z tyłu. Ciężarek ten powodował, że na skutek bezwładności, po wbiciu się tego osobliwego pocisku w ciało ofiary, zostaje wyciśnięta zawarta tam ciecz. Lange zrezygnował z oglądania głowy i skierował punktowe światło lampki prosto w otwartą jamę ustną denata. I rzeczywiście, w gardle ofiary zauważył rankę po ukłuciu, a wokół niej niewielką, fioletową plamkę.

— To musi być cholernie toksyczne świństwo — przyszło mu na myśl.

Wykręcił numer do swojego kolegi,

— Słuchaj Mundek, mam dla ciebie coś ciekawego…

22

Profesor Dejmek wyszedł z samolotu i zatrzymał się na chwilę na szczycie podestu oślepiony blaskiem stojącego nisko nad horyzontem słońca. Śnieg skrzył się w słońcu, aż oczy bolały. Patrzył na ten obraz z rozrzewnieniem — takiego widoku nie widział, co najmniej z 10 lat.

Na hali przylotów czekał na niego przyjaciel ojca — dawno niewidziany przez profesora — mecenas Krzysztof Tatar. To on zadzwonił do Las Vegas z informacją o tragicznej śmierci ojca profesora — Leszka Dejmka. Panowie podali sobie ręce, i poszli na parking gdzie stał zaparkowany mercedes mecenasa. Chwilę potem jechali alejami Żwirki i Wigury, Marynarską i aleją Wilanowską do domu Dejmków.

— Wiesz Adam — zaczął mecenas — przepraszam, panie profesorze Dejmek, ale… te stare przyzwyczajenia…

— Niech tak zostanie po staremu panie mecenasie — uśmiechnął się profesor — znamy się od tylu lat, właściwie powinienem powiedzieć, że znam pana od zawsze…

— Może to i lepiej, bo trudno zmienić przyzwyczajenia na stare lata — odparł adwokat. — Zaskoczyła mnie całkowicie śmierć twojego ojca. Byłem u niego kilka tygodni temu, świetnie się trzymał, tryskał humorem i optymizmem jak nigdy dotąd… Czy mówi ci coś nazwisko Edyta Mayer? — Zapytał.

— Tak, wiem o tej dziewczynie, znaczy znam ją z fotografii i z korespondencji z ojcem przez internet. Osobiście jej jeszcze nigdy nie poznałem…

— To dobrze. Nie będziesz aż tak bardzo zaskoczony…

— Zaskoczony? Czym mecenasie?

— Testamentem ojca… ale cierpliwości. Właśnie dojeżdżamy do waszego domu.

Mecenas zaparkował obok wysokiego parkanu, a Dejmek junior sprawnie wystukał kod na klawiaturze zamocowanej w furtce i mocno się zdziwił, gdy furtka zamrugała przyjaźnie zieloną lampką. Weszli do środka. Drzwi były oklejone taśmą i opieczętowane plombami policji, ale mecenas mrugnął:

— Śmiało Adam, mamy prawo i zgodę na wejście — w końcu to wasz rodzinny dom.

— Ciekawe, co się zmieniło — odrzekł profesor — i śmiało wszedł do środka. Już w przedpokoju stanął jak wryty. Mieszkanie całkowicie zostało przez ojca zmienione. Zupełnie nie było boazerii, która kiedyś królowała w całym domu. Wszędzie płytki, panele, szkło… Wszystko nafaszerowane elektroniką, nawet drzwi do łazienek otwierane automatycznie. Duży telewizor plazmowy w salonie i mniejsze, LCD w gabinecie ojca, sypialniach, kuchni.

— Tylko w łazienkach nie ma telewizorów, czemu? — żartował Dejmek.

— Wiesz, faktycznie twój ojciec trochę zbzikował na stare lata, ale w takim pozytywnym sensie. Fascynowała go elektronika cyfrowa. Zauważyłeś, że wszędzie są gniazda do sieci komputerowej, nawet w łazienkach! A ty wiesz, ile w tym domu jest komputerów?

— No, ile? Ciekawy jestem bardzo?

— Co najmniej dziesięć!

— Aż tyle? Po co mu było tyle? Trudno trochę mi sobie wyobrazić ojca za komputerem. I nie mam tu na myśli jego tuszy, tylko jakoś mentalnie mi on nie pasuje do komputerów. Jego wcześniej nigdy nie pasjonowały nowinki techniczne.

— O profesorze, jesteś w dużym błędzie. Całkowicie pasjonował się techniką komputerową, a szerzej… cyfrową. Gdybym ja posiadał chociaż cząstkę tej wiedzy, którą dysponował Leszek — surfował bym po sieci jak nastolatki. — Zaśmiali się obydwaj serdecznie.

Mecenas spojrzał na zegarek.

— Za parę minut przyjedzie pani Edyta. Pozwoliłem sobie także zaprosić jeszcze kogoś, w imieniu Leszka, kogo Leszek znał i cenił, a kto jest także i moim serdecznym kolegą i przyjacielem, który jeszcze ciągle pracuje w ABW — pana Bolesława Kowalika.

— Zjazd esbeków — żachnął się profesor,

— Nie, to nie tak, Adam. Wiem, że przeszłość poróżniła cię z ojcem, ale wierz mi, że nawet za komuny pełniliśmy ważne zadania dla ojczyzny.

— Wiem, wiem. Wsadzaliście do pierdla opozycję… Ja też przesiedziałem na Rakowieckiej 48 godzin, a byłbym może i dłużej, gdyby nie wtyki starego i jego kumpli…

— Pewnie masz rację z tą opozycją, ale nie tylko ona była w centrum zainteresowania służb specjalnych. Gdyby nie ojciec i jego kumple, kto wie, czy nie mielibyśmy dziś mafii ruskiej w Polsce. Zalążki jej już zaczynały się tworzyć. Paru polityków dało się łatwo w te struktury wmanewrować. Oni zresztą zapłacili za to najwyższą cenę, ale atak generalnie został odparty. A nie było to takie proste zadanie, jeśli pamiętasz ilu wojskowych i milicjantów, czyli późniejszych policjantów było przeszkolonych przez Moskwę. Tym ludziom naprawdę było wszystko jedno, dla kogo pracują, liczył się tylko szmal. Esbecy, którym także zaczął palić się grunt pod nogami zaczęli tworzyć zalążki groźnych gangów — tak, że nie możesz całkowicie przekreślać przeszłości ojca… Leszek, tak naprawdę ze zwalczaniem opozycji nie miał nic wspólnego, jak wielu w tajnych służbach, których celowo często separowano od tego typu zadań, jeżeli były podejrzenia, że powoduje to olbrzymie tarcia rodzinne.

— Nigdy nic na ten temat ojciec mi nie mówił.

— Bo właściwie o tym niespecjalnie można było mówić, żeby nie dzielić ludzi służb bezpieczeństwa na lepszych i gorszych.

— Mecenasie, dlaczego pan mi o tym mówi dopiero teraz? Nie można tego było mi powiedzieć kilka lat temu?

— Adam, to były trudne czasy. Część z tych ludzi ma do dzisiaj moralnego kaca. Twój ojciec zawsze był w porządku. Ale nie chciał do tego wracać. Dałeś mu się strasznie we znaki z tymi wyzwiskami od esbeków i komuchów, zawsze cierpiał z tego powodu — dlatego pewnie nie chciał do tego wracać. Trzeba było dopiero trochę czasu, żeby emocje opadły, wszystko się ustabilizowało, poukładało…

Zadzwonił sygnał sprzed furtki. W drzwiach pojawił się dyrektor Bolesław Kowalik. Adam dobrze pamiętał dyrektora. Kiedyś przychodził do domu Dejmków dość regularnie. Zamykali się z ojcem w gabinecie, coś tam planowali, knuli i… pili wódkę do białego rana… Głównie przez te pijaństwa, ani on, ani mama Adama, nie bardzo lubili Kowalika, bo generalnie to mieli go za sympatycznego człowieka, ale… to zamierzchłe dzieje… Mama od dawna nie żyje, ojciec… też już nie — nie ma do czego wracać, animozje już tu nic nie dadzą. Byle tylko nie siedział za długo — myślał profesor.

Przywitali się jednak dość serdecznie. Adam rozsadził gości w gabinecie ojca i wlał wodę do elektrycznego czajnika. Zadzwonił jeszcze raz dzwonek domofonu. — Pewnie to Edyta — pomyślał profesor. — Ciekawe, co to za dziewczyna? Ojciec był zawsze skąpy w chwaleniu kogokolwiek, ale jej nie szczędził, o dziwo, komplementów. — Za chwilę będę miał okazję do bliższego poznania jej…

Czajnik mało nie wypadł profesorowi z rąk! W drzwiach stała nadzwyczajnej urody, o wiele piękniejsza niż na fotografiach przesłanych mailami, dziewczyna. Uśmiechnęła się nieśmiało, podeszła i podając rękę na powitanie zapytała:

— Profesor Adam Dejmek, jak sądzę?

— Adam Dejmek, a pani to…

— Edyta Mayer — wtrąciła szybko, — jeżeli można, proszę mówić mi po imieniu, niech tak zostanie jak, w mailach,

— Oczywiście, niech tak zostanie… Edyto,

— To dobrze, Adam — będzie łatwiej się porozumiewać — uśmiechnęła się.

Weszli do gabinetu. Profesor przedstawił Edytę mecenasowi Tatarowi i dyrektorowi Kowalikowi. Jak się okazało, panowie też już znali Edytę, tyle że z fotografii…

— Ojciec może był zbyt mało dyskretny, jeśli chodzi o Edytę, ale też nie dziwię mu się, że chciał się taką dziewczyną pochwalić — pomyślał profesor.

— Kto życzy sobie kawy, a kto herbaty? — zapytał Dejmek.

— A to już proszę zostawić mnie. Obawiam się, Adam, że mógłbyś mieć kłopoty ze znalezieniem kawy — powiedziała Edyta i szybkim krokiem wyszła z gabinetu. Po chwili aromat kawy rozszedł się po całym domu, Edyta weszła z tacą niosąc filiżanki, zaparzoną kawę w dzbanuszku, śmietankę, cukier, słodzik i maleńkie ciasteczka z czekoladą.

— Proszę państwa — zaczął mecenas — spotkaliśmy się tu, by przede wszystkim omówić sprawy spadkowe po naszym nieodżałowanym przyjacielu — Leszku Dejmku. Otóż, w małym sejfie, do którego szyfr znacie państwo pewnie wszyscy, znajduje się ostatnio spisany testament, i o ile mnie pamięć nie myli, datowany jest na 30 stycznia br. Kopie tego testamentu mam przy sobie, i mam nadzieję, że od tego czasu dokument ten nie został zastąpiony późniejszym zapisem, w każdym razie nic mi na ten temat nie wiadomo… Jeżeli państwo pozwolicie, pozwolę sobie wyjąć i porównać testament z moją kopią… No tak, treść jest identyczna. Ja, niżej podpisany, w pełni władz umysłowych… — czytał jednostajnym głosem mecenas, a Kowalik zastanawiał się, czemu został zawezwany przez adwokata… Czuł się tu trochę intruzem. Nie spodziewał się bowiem żadnej darowizny ze strony Leszka, co najwyżej butelczyny dobrego koniaku, ale raczej nie w drodze spadku, tylko jako stypa po przyjacielu. W miarę czytania testamentu dyrektor otwierał coraz bardziej oczy ze zdumienia. Stary Dejmek rozdzielił swój majątek na dwie, prawie równe, części. Wszystkie nieruchomości, w tym dom i niewielką działkę na Mazurach oraz samochód: mercedes klasy S, cały sprzęt domowy z komputerami i telewizorami zostały przekazane Edycie Mayer — także cała gotówka, biżuteria i wszystkie akcje funduszu Pionier, z wyłączeniem tej biżuterii po żonie, którą wskaże syn, jako szczególnie mu drogą pamiątką po matce. Adam Dejmek dostanie w spadku wszystkie pozostałe akcje funduszów inwestycyjnych, akcje skarbu państwa i inne, o łącznej wartości nie mniejszej niż 1.200 tys. zł liczonej na dzień 30.I br.

Do wykonania testamentu Dejmek wyznaczył mecenasa Tatara, a na świadka poprosił dyrektora Kowalika, któremu dodatkowo powierza wszystkie teczki z napisem ściśle tajne, do rąk własnych p. Dyrektora Bolesława Kowalika. Akcje, papiery wartościowe, teczki z tajnymi dokumentami znajdują się w sejfie głównym, którego szyfr znany jest jedynie Edycie Mayer, ale znajduje się też w skrytce depozytowej NBP, do którego upoważnienia w niniejszym testamencie dostają Edyta Mayer i Adam Dejmek.

Warszawa, 30 stycznia 2007. Podpisano — Leszek Dejmek. Sporządził mecenas Krzysztof Tatar — dokończył poważnym tonem adwokat.

— Humor ojca nigdy nie opuszczał — uśmiechnął się Adam Dejmek. — Z dnia na dzień stałem się zamożnym człowiekiem, no i zgodnie z moimi życzeniami, bez żadnych sentymentów mogę, choćby zaraz po pogrzebie ojca, lecieć do Ameryki.

Zapadła cisza. Adam ze zdumieniem spostrzegł jak Edyta dyskretnie wyciera łzę w kąciku oka.

— No cóż, pani Edyto, kolej teraz na panią — rzekł mecenas.

Edyta wyszła szybko z gabinetu zamykając za sobą drzwi. Po minutce wróciła.

— Panowie, zapraszam do sejfu.

Wszyscy przeszli do drugiego pokoju, gdzie klasycznie za obrazem, teraz zdjętym ze ściany, ukryty był dość duży sejf — otwarty na oścież. Na półkach w sejfie panował idealny porządek. Na najwyższej, małej i płytkiej leżały trzy butelki whisky.

— To dla pana, mecenasie — Edyta wręczyła butelkę z przewiązaną wstążeczką i napisem: Wiernemu Przyjacielowi — Z Wyrazami Podziękowań.

— Dla pana, dyrektorze — Edyta odczytała: Przyjacielowi po fachu, Niestrudzonemu Tropicielowi Zła — Z Wyrazami Podziękowań.

— Ciekawe, komu przypadnie trzecia butelka — pomyślał profesor.

Edyta wzięła whisky i przeczytała karteczkę: Wyobrażam sobieWasze zdumione twarze — i żal mi Was. Proszę, wypijcie tę butelkę na poprawę humoru. Za moją grzeszną duszę!

— Cały Leszek. Będzie mi go naprawdę brakowało — westchnęła.

Na dolnej półce leżały powiązane wstążką papierowe teczki, na których odręcznie napisane było: Do rąk własnych dyrektora Bolesława Kowalika i dużymi czerwonymi literami ŚCIŚLE TAJNE. Obok leżały dwie zamknięte koperty z napisami Mecenas Krzysztof Tatar — na jednej, i Dyrektor Bolesław Kowalik — na drugiej. Edyta spokojnie wręczyła obu panom koperty, i dodatkowo dyrektorowi, spięte razem, teczki. Pozostała jeszcze jedna szara teczka. Edyta wzięła ją do rąk i obejrzała. Nie było na niej żadnych napisów… Dziewczyna spokojnie odłożyła teczkę na półkę.

— Kto wie, czy przez te cholerne teczki nie zginął Dejmek? — pomyślał Kowalik.

Wiele by dał, żeby mógł je natychmiast przejrzeć, ale znał dobrze swój fach i wiedział, że nie może zawieść przyjaciela, tym bardziej po jego śmierci.

— No cóż, moja rola się skończyła — stwierdził mecenas.

— Chwileczkę, chwileczkę mecenasie… Musimy do końca wypełnić wolę mojego ojca — zaoponował profesor. — Zapraszam do gabinetu, gdzie wypijemy po szklaneczce whisky za duszę, muszę przyznać, dość rogatą, mojego ojca — profesor objął mecenasa i dyrektora za ramiona i skierował panów do obszernego gabinetu ojca.

23

Komisarz Jabłoński śledził raport z sekcji zwłok Leszka Dejmka… denat został trafiony specjalnym pociskiem, w którym znajdowała się bardzo silna toksyna — jad kiełbasiany. Śmierć nastąpiła natychmiast. Pocisk został wystrzelony z pistoletu pneumatycznego, kaliber 4,5 mm, a denat ugodzony poprzez otwarte usta w podniebienie.

— Coś takiego?! — Z niedowierzaniem patrzył w raport komisarz. Wezwał Bujaka i Chudzika.

— Znacie ten raport? Z sekcji zwłok Dejmka?

— Znamy, znamy… panie komisarzu — odparł Bujak.

— Dejmek leżał przy oknie w kuchni, a okno było zamknięte. Więc jak został trafiony tym nietypowym pociskiem?

— W kuchni znaleziono wiele śladów, bo były tam dwie ekipy ludzi po zabójstwie. Ekipa pogotowia ratunkowego: lekarz, sanitariusz i kierowca ambulansu, oraz 20 minut później ekipa, która zabrała zwłoki do prosektorium. Prócz tego, oczywiście ślady domowników.

— Domowników? To bywał tam ktoś jeszcze prócz Dejmka?

— Owszem, dość regularnie bywała tam pani, właściwie panna — Edyta Mayer,

— Czekaj, czekaj… Edyta Mayer… ta śliczna, młodziutka aktoreczka?

— Ta sama, panie komisarzu,

— To, co ona robiła u tego starego grubasa?

— Prawdopodobnie… Była jego utrzymanką…

— A w chwili śmierci Dejmka była w domu?

— Twierdzi, że nie… ma alibi… Była z panem Wojciechem Ejsmondem u siebie w domu, na Podchorążych…

— A ten Wojciech Ejsmond, — kto to taki?

Dziennikarz, sprawozdawca sejmowy, młody, inteligentny…

— A alibi tej Edyty, oprócz Wojtka, może ktoś potwierdzić?

— Oboje twierdzą, że bardzo zależało im na dyskrecji, i na szczęście, nikt ich razem nie widział.

— Powiedziałeś, że okno w kuchni było zamknięte, ale wcześniej była tam ekipa z pogotowia ratunkowego. Może ktoś z nich zamknął okno, bo wszystko wskazuje na to, że Dejmka trafiono przez otwarte okno w kuchni.

— Przesłuchiwałem lekarza, ale powiedział, że nie pamięta tego szczegółu, chociaż stwierdził, że w kuchni było dość zimno, tak jakby dłuższy czas okno było otwarte.

— Czy znaleziono ten pistolet pneumatyczny?

— No właśnie, nie. Jeżeli zabójstwa dokonał Zdzisław Napik — agent ABW i mistrz strzelania z broni pneumatycznej, a wszystko wskazuje na to, że to on strzelał do Dejmka, to sam Napik zastrzelony został kilka minut później przez Nowaka na sąsiedniej uliczce. Pistolet, z którego Napik strzelał do Nowaka znaleziono w pasacie, ale broni pneumatycznej nie znaleziono ani w domu Dejmka, ani na ulicy, ani w volkswagenie ABW.

— No to, co się stało z tą wiatrówką? Wyparowała, czy jak?

— Dziś nie potrafimy na to pytanie odpowiedzieć, panie komisarzu.

— I jeszcze ten jad kiełbasiany. W życiu bym na to nie wpadł, że ktoś może użyć go do dokonania zabójstwa — powiedział cicho Chudzik.

— A czy wiesz Chudy, że podobno jeden gram tego świństwa może zabić nawet dwadzieścia milionów ludzi?

— O cholera, aż trudno w to uwierzyć, panie komisarzu.

— Do śmierci Dejmka wystarczyło jakieś sto mikrolitrów tej trucizny. I po ułamku sekundy chłop już nie żył.

— Ale kto w dzisiejszych czasach używa jeszcze trucizn do dokonania zabójstwa?

— Służby specjalne, przede wszystkim, mój chłopcze, służby specjalne. Wyobraź sobie, że Dejmek zostaje po mistrzowsku trafiony, co się właśnie wydarzyło, następnie zostaje wezwana karetka pogotowia, zawiadomiona choćby przez zabójcę, przyjeżdża lekarz do pacjenta, widzi lekarstwa na nadciśnienie, próbuje reanimować bezskutecznie pacjenta. Co stwierdza? Zgon na skutek zawału serca. I mamy do czynienia prawie ze zbrodnią doskonałą.

W tym wypadku, następuje jednak nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Morderca nie zawiadamia pogotowia, bo prawdopodobnie przypadkowo zostaje zastrzelony przez innego zabójcę. Dlaczego tak się stało? Tego jeszcze nie potrafimy wyjaśnić. Do Dejmka przyjeżdża pogotowie, gdy ten nie żyje już od wielu godzin, jest zimny i sztywny. Lekarz zarządza więc szczegółową sekcję zwłok, a ta wykrywa silną truciznę. Potwierdza to tylko hipotezę, że zabójstwa dokonały służby specjalne, ale tego właściwie domyślamy się od chwili znalezienia dwóch zastrzelonych agentów ABW w pasacie. To, oczywiście, tylko komplikuje nam rozwiązanie zagadki zabójstw. Ba, mało tego… My mamy obowiązek informować komendę główną policji na bieżąco o postępie w śledztwie. I wyobraźcie sobie, że tam gdzieś w MSWiA siedzi sobie pod krawatem jegomość za biurkiem, monitoruje na swoim komputerze śledztwo prowadzone przez nas i w zależności od tego, co chce osiągnąć — pociąga za odpowiednie sznurki…

— Może nie powinniśmy ujawniać wszystkich szczegółów śledztwa? — zaproponował Bujak.

— Wprost przeciwnie, Janku, wprost przeciwnie… Przecież on wie znacznie więcej od nas. Już i tak musi być zaskoczony, że nic nie udało mu się ukryć. Musimy go sprowokować

i zaskoczyć tak, że spanikuje i zacznie popełniać błędy. Tylko wtedy możemy odkryć spryciarza…

— Słuchajcie, mam pewien plan…

24

Igła przez chwilę przyglądała się śpiącemu Hardemu. Lubiła patrzeć na tego chłopaka. Była od niego trzy lata starsza, ale to on zawsze jej imponował. Był taki elegancki, uśmiechnięty, miły, pachnący. Igła znała wszystkich rówieśników w tym swoim miasteczku, ale musiała przyznać, Hardy miał klasę, a tamci przy nim to zwykli, małomiasteczkowi żule, prości, aroganccy, po pijanemu zwyczajnie chamscy… Żaden z nich nie umywał się do Hardego. Wiedziała, że i ona podoba mu się bardzo. Nie była rozpieszczona jak warszawskie koleżanki chłopaka. Znała swoje miejsce i starała się bardzo, by dogodzić we wszystkim Hardemu. Nie tylko w łóżku. Robiła znakomite śniadania, którymi uwielbiała obdarowywać go najlepiej… w łóżku. Hardy przepadał za tymi figlami przy pysznych sałatkach Igły. Nieraz kończyły się rozlaniem kakao, czy kawy w pościel, ale i tak za nic w świecie nie zrezygnowaliby z tych porannych pyszności. Przyglądała mu się z uśmiechem i pocałowała w policzek. Hardy ani drgnął.

— Mój ty kochany dzieciaku — szepnęła czule i poszła wziąć prysznic do łazienki.

Hardy czuł pocałunek Igły, ale był tak rozleniwiony i w takim błogim nastroju, że za nic nie chciał tej chwili płoszyć… Kiedy usłyszał szum wody pod prysznicem otworzył leniwie oczy i spojrzał na zegar. Było już po dziesiątej. Trochę się zdziwił, że zrobiło się tak późno i włączył telewizor.

Zdumienie i strach pozbawiły go resztek snu! Na ekranie ukazała się konferencja prasowa policji, a jej bohaterami — zabójcy Aksera i dwóch tajnych agentów ABW — Gbur i Hardy — pokazani w całej okazałości.

— Tak pięknego zdjęcia to nawet ja nie mam w swojej kolekcji — przeleciało przez głowę Hardemu, ale wcale nie było mu do śmiechu. Meta u Igły jest teraz zupełnie spalona. Jej stary pierwszy doniesie policji o miejscu pobytu Hardego.

— Czego ten prostak tak mnie nienawidzi? — rozmyślał. Igła to najwspanialsza dziewczyna, jaką znam, z nią można by ułożyć sobie jakoś inaczej życie… ale ona za nic na świecie nie opuści swoich starych, a wytrzymać z ojcem Igły — nawet święty mógłby mieć trudności, a co dopiero ja…

Postanowił nie poddawać się tak łatwo. Zaledwie parę kilometrów dalej mieszkał jedyny człowiek, jakiego Hardy znał, który mając policję na karku, wiedząc o liście gończym za Hardym — będzie mu na pewno sprzyjać. Był to stary przyjaciel, nieżyjącego już dziadka Hardego, dziwak, samotnik i ekscentryk, który nie wiadomo, dlaczego — bardzo lubił młodego Ozimka. Hardy szybko pozbierał porozrzucane po całym pokoju swoje rzeczy i na lustrze napisał szminką: Igła, Kocham Cię — Witek, — po czym wyskoczył prze otwarte okno parterowego domku. Po chwili, jego uszy pieścił cudowny pomruk podrasowanego silnika BMW.

Igła skończyła kąpiel. Wydawało jej się przez chwilę, że sprzed domu odjeżdża samochód, ale pomyślała: no i co z tego — niech odjeżdża… Uczesała włosy, delikatnie prysnęła się dezodorantem i zarzuciła szlafrok. Wyszła z łazienki i pobiegła w stronę pokoju gdzie spał Hardy. Szybko wskoczyła do łóżka, ale w łóżku… nikogo nie było… — a w kącie pokoju cicho grał telewizor.

25

Igła rozejrzała się po pokoju. Dostrzegła napis na lustrze: Igła, Kocham Cię — Witek. Tak bardzo czuła się rozczarowana… Uwagę jej zwrócił komunikat w telewizorze, że poszukuje się dwóch mężczyzn podejrzanych o zamordowanie posła Marka Aksera…

Pod Igłą ugięły się nogi. To niemożliwe, to jakaś pomyłka! Hardy zabójcą — nigdy. Owszem, to słodki łobuziak, ale zabójca? Ona nigdy w to nie uwierzy! Teraz dopiero dotarło do niej, że Hardy musiał uciekać.

— Mój Boże, w co on się wpakował? — myślała ze strachem. Teraz na pewno ojciec definitywnie zabroni jej się spotykać z chłopakiem. — Dlaczego on go tak nienawidzi? Boże… Spotykać… Jakie to może teraz mieć znaczenie — myślała z rozpaczą. — Złapią go prędzej, czy później i trafi do więzienia. To straszne. Jej nadzieje, że jakoś razem ułożą sobie życie właśnie odchodziły w straszną, nieznaną dal… Podeszła do lustra. Igła, Kocham Cię — Witek — uśmiechnęła się przez łzy.

— Dzieciaku, żebyś ty wiedział jak ja cię kocham… ale to już nie ma żadnego znaczenia… Powoli zmazała napis z lustra i zaczęła się ubierać.

Chwilę potem rozległ się natarczywy dzwonek do drzwi i głośne pukanie.

— Otwierać! Policja!

Igła poczuła jak serce zaczyna łomotać jej jak młot. W drzwiach stał jej ojciec, a za nim dwóch, rosłych policjantów w czarnych uniformach.

— Witold Ozimek! Hardy! Wychodź powoli z rękami do góry — ryknął jeden z nich,

i odpychając ojca ruszył w głąb mieszkania.

— Witek, wyłaź, gnoju jeden! — krzyczał nieogolony mężczyzna — czuć było od niego smród alkoholu.

— Jego tu nie ma — spokojnie powiedziała dziewczyna i rozpłakała się.

— A ty, czego ryczysz?! — wrzasnął na nią ojciec.

— Odejdź, nienawidzę cię! — jednym tchem odpowiedziała Igła i położyła się na łóżku, wciskając twarz w poduszkę… Łzy same cisnęły jej się do oczu. Płakała nad Hardym, nad swoim, teraz już nic nie wartym losem, nad losem swojego prymitywnego i wiecznie podpitego ojca, i wreszcie nad losem swojej ciągle płaczącej i bezradnej matki…

— Nie daj się złapać, proszę cię — wróć i zabierz mnie stąd na zawsze, mój ty kochany dzieciaku — szeptała w poduszkę.

26

Stary Rezner nie mógł uwierzyć własnym oczom. Widział wyraźnie przez okno, jak otwiera się brama jego „księstwa”, jak w myślach nazywał swoje gospodarstwo, i powoli wtacza się olbrzymie BMW.

— To może być tylko Witek — pomyślał Rezner.

Samochód przystanął, Hardy szybciutko zamknął bramę za sobą.

— No cóż, jeśli ja nie pomogę temu szczeniakowi, któż mu pomoże…

Rezner wiedział już z komunikatów radiowych, że Witek jest poszukiwany przez policję…

Tymczasem Hardy stanął pod drewnianą wiatą BMW w ten sposób, że nie mógł być widoczny od zewnątrz, zwłaszcza od strony bramy wjazdowej. Rezner wstawił wodę na herbatę i otworzył lodówkę. Właściwie oprócz masła, sera i paru jajek nic w niej nie było. Usłyszał pukanie i w drzwiach stanął młody Ozimek.

— Dzień dobry, dziadku Henryku — Hardy powiedział powitanie tak, jak kiedyś w dzieciństwie, i zanim się zorientował… już był u starego w ramionach.

— No, co tam, łobuziaku? Narozrabiałeś troszkę? Co? — Dopytywał się Stary.

— I to jeszcze jak! — pokornie przyznał się Hardy.

— Jesteś głodny?

— Jak wilk.

— Ser lub jajka… tylko to dziś serwuje szef kuchni — jak zwykle żartował Stary.

— Jajecznicę na maśle, po reznerowsku — odpowiedział Hardy rad, że jednak w trudnych chwilach może liczyć na Starego.

— Klient nasz pan, robi się — odrzekł stary zadowolony, że jest jeszcze potrzebny komuś na tym świecie…

— Słuchaj, dlaczego zabiliście posła? — zapytał podając talerz pachnącej pysznie jajecznicy.

Hardy uniósł głowę.

— Nie wiem, dziadku, kto i dlaczego kazał zabić Aksera. Ale chciałbym, żebyś wiedział, że ja brałem udział w tej akcji tylko… jako kierowca. I o niczym wcześniej nie wiedziałem.

— A tamtych dwóch agentów ABW?

— Absolutnie nic z tym nie miałem wspólnego! Dowiedziałem się o tym dwadzieścia minut temu z telewizji. Domyślam się tylko, że dokonał tego niejaki Gbur, ten sam, który wcześniej stuknął posła, ale dlaczego — nie mam zielonego pojęcia, zwłaszcza, że dwie godziny wcześniej odwiozłem go na Tarchomin, gdzie mieszkał…. Dlaczego wrócił, i dlaczego zabił tych dwóch z ABW — zupełnie nie wiem. Wierzysz mi?

— Wierzę ci, wierzę — chociaż strach z tobą się zadawać, zawsze wpakujesz się w jakieś tarapaty…

— Wiesz, czasem myślę, że ktoś tam wysoko w niebie świetnie się bawi moim kosztem, i nawet jak mi da kawałeczek szczęścia, to za chwilę odbierze i wpakuje w kłopoty. Jeżeli spotyka mnie miła niespodzianka — to już zaczynam się bać, że zaraz czeka na mnie kolejny kłopot.

— A ten Gbur, to, co za jeden? — dociekał cierpliwie Stary.

— To facet, który na zlecenie zabija ludzi.

— I ty się z takim zadajesz?!

— Widziałem się z nim dwa razy w życiu… Pierwszy raz miałem go zawieźć

z Pruszkowa do Radomia w jak najkrótszym czasie, żeby mógł mieć odpowiednie alibi… No

i teraz, miałem go z Wilanowa przewieźć na Tarchomin i to bez żadnego limitu czasu. To wszystko…

— A ty, tego mordercę wozisz za darmo, czy dostajesz za to jakieś pieniądze?

— Dostaję, dostaję… Oszczędzę ci szczegółów, ale zarabiam, przeciętnie kilka razy więcej niż dobry taksówkarz… Pieniądze dostaję najczęściej z góry, ale muszę się z tego wywiązać, żeby się paliło, waliło… Szefa nie obchodzą żadne blokady policyjne, ani usterki samochodu. Płaci słono, ale wymaga… Gbur powiedział mi kiedyś, że gdybym się nie wywiązał z zadania, to dostałbym czapę od ludzi szefa…

— Czapę za nie wywiązanie się z zadania. To dobre — uśmiechnął się Stary. — Gdyby to dało się zastosować do polityków, mielibyśmy absolutną anarchię — śmiał się coraz bardziej.

— Bo nie byłoby już żadnego polityka — dorzucił.

Reznerowi wyraźnie poprawił się humor.

— A ten twój cały szef? Znasz go? — kontynuował.

— Skąd? Widziałem go raz, czy dwa w życiu…

— To jak zdobywasz zlecenia na robotę, czyli na te „wyjazdy”?

— Mam telefon komórkowy, dostaję sms-a, który muszę natychmiast potwierdzić na podany numer telefonu. Wystarczy napisać OK i wysłać na podany numer. To wszystko.

— A ten sms to wysyłany jest z innego telefonu, co? — dopytywał się Stary,

— Nie, najczęściej z komputera.

— A co z zapłatą? Jak ustalasz z nimi stawkę?

— To przychodzi w tym samym sms-ie. Pisząc OK, zgadzam się też na stawkę, ale ona z reguły jest tak wysoka, że nie ma potrzeby się targować.

— Rozumiem, rozumiem — mruczał Stary. — A nie boisz się tej czapy? No niechby ci poleciało koło, czy coś takiego…

— Chodź dziadku, pokażę ci mój wóz. Patrz, jakie mam zaczepy na kołach. Koło zmieniam w 30 sekund razem z unoszeniem samochodu na podnośniku hydraulicznym. W bagażniku oprócz normalnego zapasu, wożę jeszcze dodatkowe koło — tak na wszelki wypadek. To, czego mam się bać? Na razie, tfu, tfu, odpukać — wszyscy chcą ze mną jeździć, mówią, że jestem szczęśliwym kierowcą…

— No, nie przesadzaj z tym szczęściem, raz o ile pamiętam, policja cię złapała, a ty nie mogłeś wyjść o własnych siłach z samochodu…

— Dziadku, to już historia. A czy ty wiesz, że był to pierwszy i ostatni raz, kiedy policja mnie złapała. Przyrzekłem sobie, że już nigdy więcej nie dam się złapać…

— Co znaczy, nigdy więcej? Nie będziesz jeździł nigdy po spożyciu alkoholu? To świetnie!

— To też. Praktycznie w ogóle nie piję, ale już nigdy nie dam się nikomu złapać — zapatrzył się gdzieś w dal chłopak.

27

Kowalik nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł zajrzeć do teczek zostawionych przez Dejmka. Było dość późno, dochodziła północ. Ułożył się wygodnie w fotelu, zapalił lampę nocną i otworzył pierwszą teczkę…

Tchu mu zabrakło… Były tam wszystkie dokumenty kompromitujące Kowalika, łącznie ze zdjęciami z jakiejś orgii z lat siedemdziesiątych. Patrzył z niedowierzaniem na nagie, młode postacie. Rozpoznawał siebie, a jakże! Kto mógł zrobić to zdjęcie? — myślał intensywnie… Kojarzył jak przez mgłę tę imprezę… Zaraz, zaraz… Gdzie to było? Gdzieś nad morzem… Jastarnia?, Władysławowo?… Nie… Rowy, Rowy koło Słupska! Był tego teraz zupełnie pewien. Jakieś szkolenia w czerwcu, czy lipcu… Pożegnalna bibka. Pożegnalna? Takich pożegnalnych imprez było pełno… Krótkie szkolenia do południa… głównie polityczne, o wyższości jedynego słusznego ustroju nad innymi… Twarze zaspane, oczy zaczerwienione, opary alkoholu… i cierpliwe oczekiwanie na koniec zajęć… Lektorzy wyglądają podobnie. Usiłują zebrać myśli do kupy, żeby coś, co wmawiano im na szkołach politycznych w Moskwie, czy Warszawie przekazać tej młodzieży… ale, nie jest lekko… Uff. Nareszcie koniec. Zimne piwo. Potem jeszcze jedno. Obiad. Pięćdziesiąt gram zimnej wódki, później jeszcze raz, i jeszcze… Znowu świat zaczyna być piękny…. Zgrabne dziewczyny kuszą… Życie jest cudowne…

Tylko, że Kowalik nie pamięta by ktokolwiek z kursantów, czy lektorów miał wtedy aparat fotograficzny! To były całkiem inne czasy niż teraz, gdy z byle komórki można zrobić zdjęcia… Skąd, więc te fotki? A niech to! Cały czas byliśmy pod obserwacją! Wszystko było z góry zaplanowane! Później już nigdy człowiek nie mógł odmówić czegokolwiek, zawsze był w garści przełożonych… Stara, moskiewska szkoła — myślał Kowalik z obrzydzeniem. Pieprzona służba… To nie to, co teraz… ale… jak Bolkowi udało się zdobyć te materiały? Zdjęcia ze ślubu kościelnego, wydawałoby się tak starannie ukrywanego, Basi i tego… buca, byłego szwagra… Kowalik, oczywiście jako świadek, widać wyraźnie jak żegna się krzyżem w kościele… a na drugim zdjęciu przyjmuje komunię… To, dlatego ominęły mnie wtedy wszystkie premie i awanse — przemknęło mu przez myśl. Chrzest małego Dariusza — znów Kowalik w kościele. Niech to szlag trafi… Wszędzie byli… ci moi koledzy po fachu… Uwagę jego przykuła fotografia kilku nagich mężczyzn. Nie, nie… Kowalika tu nie było… jego, nigdy męskie pupy nie nęciły, ale znał te twarze… Nie mógł teraz skojarzyć, kto jest na zdjęciach, ale wiedział, że wszystkie te osoby już gdzieś, kiedyś widział…

Dlaczego Leszek wsadził te zdjęcia do „mojej osobistej” teczki? — myślał.

28

W kieszeni Hardego odezwał się sygnał sms-a. Hardy natychmiast wyjął telefon i… zbladł.

Stary Rezner nie podnosząc głowy znad książki zapytał:

— Co tam, Wiciu, dostałeś jakąś wiadomość?

— E, nic… Szef napisał, żeby przyjechać jutro na parking po Torwarem, będzie jakaś robota na dwie, trzy godziny,

— Czekaj, czekaj, Witek… Jeżeli ten twój szef wie, że ściga cię policja w całym kraju i każe ci się stawić w publicznym miejscu, to jest albo bardzo głupi,...albo… to zwyczajna pułapka. Co o tym myślisz?

— No tak, zdaje się, dziadku, że masz całkowitą rację, szef nigdy bezpośrednio po robocie do mnie nie dzwonił… Najwcześniej… po miesiącu lub dwóch… jak sprawy przycichły…

— Tak. To jedno… Może to być pułapka policji, albo, co gorsze… ABW. W końcu macałeś palce w zabójstwie ich koleżków. A wierz mi, w żadnym kraju, tajne służby nie przebaczają śmierci swoich agentów. Pamiętasz… ale gdzie tam możesz to pamiętać… jak na olimpiadzie w Monachium zastrzelono kilku żydowskich sportowców? No niby zrobili to ekstremiści palestyńscy. Mosad, czyli wywiad Izraela wyłapał i zastrzelił wszystkich Arabów, którzy maczali w tym palce! Jeśli myślisz, że nasz wywiad jest mniej sprawny i bardziej łaskawy, to się grubo mylisz. Chociaż ten twój sms wygląda na prowokację tak grubymi nićmi szytą, że bardziej jestem o to skłonny posądzać naszą policję. I jeszcze jedno, Witek, podobno telefon komórkowy może łatwo wskazać miejsce pobytu właściciela. A ty ciągle nosisz go przy sobie. To powiedz mi, ty się ukrywasz, czy tylko bawisz w ciuciubabkę z policją i ABW? Bo jeśli to drugie, to szkoda mojej fatygi w ukrywaniu ciebie, lepiej od razu zadzwonić pod 997 i wskazać miejsce pobytu groźnego przestępcy, przynajmniej mnie nie będzie grozić wyrok za ukrywanie przestępcy…

— Jak rany, zupełnie o tym nie pomyślałem — przestraszył się Hardy — ale z drugiej strony, jeśli wyłączę telefon, to jak będzie mógł kontaktować się ze mną szef?

— Witek, jeśli ten twój szef sprzyja ci, to nie będzie się odzywał do ciebie w najbliższym czasie, także ze względu i na własne bezpieczeństwo. A jeśli planuje dać ci w łeb, żeby pokazać tajnym służbom, że nie chce z nimi wojny — to lepiej może nie ułatwiać mu tego zadania? — ja tak przynajmniej o tym myślę. Bo, że to drań — i wciąga takie dzieciaki jak ty — w brudne sprawy, to ja o tym doskonale wiem… I lepiej żeby mi nigdy w łapy nie wpadł, — bo nie ręczę wtedy za siebie — zżymał się Stary. — I jeszcze jedno, nie wydaje mi się, że wystarczy wyłączyć telefon i wyjąć z niego kartę. Trzeba cały aparat wyrzucić precz!

— Moją nowiutką nokię?! — ze zgrozą zapytał Hardy.

— No, jeśli chcesz dać się złapać, to noś ją sobie w kieszeni, w końcu to twoja sprawa. Ja bym się nie wahał… Chociaż poczekaj… Mam pewien plan… Nie musimy od razu wyrzucać tego twojego cacka. Niech go sobie sami znajdą. My przy okazji dowiemy się, kto cię ściga, ludzie twojego szefa, policja, czy ABW? Masz do tego aparatu — zasilacz?

— Ładowarkę? Mam w samochodzie,

— No to daj mi ją razem z tym telefonem, i wyciągnij, przy okazji z łaski swojej mój wysłużony rower, który raczyłeś zastawić tym swoim podrasowanym gratem.

Hardy po raz pierwszy od rana zaśmiał się głośno, radośnie, serdecznie…

— Jak tu nie kochać tego przyszywanego, ale wspaniałego, najlepszego pod słońcem, zwariowanego dziadka — pomyślał.

29

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.