Na skraju polany siedział mały chłopczyk, a miał na imię Wojtuś.
Z uwielbieniem od dawna, wpatrywał się w słoneczko, a ono widząc to, czule muskało go po twarzy swymi promykami. Tak i było też dzisiejszego poranka. Zawsze siadywał na tej samej polance pod tym samym drzewem i w milczeniu odbierał te ciepłe pieszczoty. Dzisiaj jednak znienacka zapytał:
Dlaczego nazywają Cię słoneczkiem? Taka dziwna nazwa, czy to coś od słonecznika?
Nie spodziewał się żadnej odpowiedzi, gdyż w okolicy nikogo nie było, nie licząc ważek i polnych koników. Dlatego mówił głośno i bez żadnego skrępowania. Po chwili jednak usłyszał ciepły i miły głos:
— Jestem Ania, tak mnie nazywaj, jeżeli mnie kochasz.
Wojtek obrócił głowę. Nikogo w zasięgu wzroku nie było.
E…, to na pewno z tego gorąca mi się wydawało, pomyślał.
Ale ten śliczny, melodyjny głos znowu się odezwał.
— Nie szukaj mnie chłopczyku po lesie, tam mnie niema. Jestem wysoko na niebie i całuję Twój policzek.
To ty, ty… To ty jesteś to słońce — wyjąkał.
— Tak to ja. Widziałam Cię nie raz jak z uwielbieniem na mnie patrzysz. Jak lubisz kiedy głaszczę twoją małą twarzyczkę. Widzę wszystko bo mieszkam wysoko.
Nie bój się mnie. Ja tak naprawdę jestem dziewczynką i mam na imię Ania. Kiedyś zły czarownik porwał mnie i zaniósł za te wysokie góry. W nocy zdjął z nieba prawdziwe słońce, a mnie kazał za nie świecić.
Jak to? Porwał cię — zapytał Wojtuś?
— Zwabił mnie do siebie podstępem, prosząc o opiekę nad starym schorowanym człowiekiem.
Wiedziałam, że pije wodę ze złego i zatrutego źródła. Pijąc tą wodę stawał się coraz bardziej okrutny, zły i podstępny. Nie wierzyłam, jednak, że mnie skrzywdzi. Prosząc, bym mu pomogła obiecał, że więcej już tego nie będzie robił. Kiedy weszłam do jego zamku, uwięził mnie i uzależnił od siebie. Oczywiście wypowiedział jakieś tajemne zaklęcie, bym mogła zastąpić słoneczko na niebie.