E-book
13.23
SONATA da CAMERA

Bezpłatny fragment - SONATA da CAMERA

Objętość:
318 str.
ISBN:
978-83-65543-93-6

Rozdział 1

Tego dnia nie było prób. Wieczorem mieli grać te same utwory co poprzedniego dnia. A poprzedniego dnia zagrali je bezbłędnie ku wielkiemu ukontentowaniu swojego dyrygenta i nie swojej, bo rzymskiej publiczności. W nagrodę dostali wolne całe przed- i prawie całe popołudnie.

Marta postanowiła pójść do ogrodów Villa Borghese. Była już dwa razy w Rzymie, ale ani razu w tym słynnym parku. Słynny park bardzo ją rozczarował. Nie było w nim cudownie bujnej zieleni północnych ogrodów. Trawa była wypalona upałem i zdeptana tysiącami stóp spacerowiczów i turystów, którzy najwyraźniej nie byli przyzwyczajeni do karnego chodzenia alejkami. Niektórzy leżeli na kocach lub bezpośrednio na tej — i tak już dostatecznie sponiewieranej — trawie. Marta zrezygnowała więc z zamiaru spędzenia przedpołudnia w ogrodach Borghese i postanowiła zrobić dłuższy spacer od Piazza del Popolo do Piazza di Spagna. Plac Hiszpański wprawdzie już widziała, ale jej nie rozczarował i dlatego postanowiła obejrzeć go raz jeszcze.

Doszła do ogrodów Pincio i stanęła przy balustradzie podziwiając — jak doradzały przewodniki — panoramę „miasta siedmiu wzgórz”. Była to naprawdę imponująca panorama. Zwłaszcza — o czym też informowały baedekery — podziwiana o zachodzie słońca. Ale i teraz niewiele traciła na swej wspaniałości. Marta usłyszała za sobą trzask aparatu fotograficznego. Ktoś chciał tę imponującą panoramę oglądać nie tylko na pocztówkach, ale i na osobiście wykonanym zdjęciu. Odwróciła się.

— Marta? — zdziwił się Michał.

— Michał? — zdziwiła się Marta.

I pomyślała, że gdyby się nawet wcześniej umawiali w tym właśnie miejscu i o tej właśnie porze, pewnie nie udało by aż tak zsynchronizować tego spotkania.

Ale oni się wcześniej nie umawiali. W ogóle nie mieli pojęcia, że oboje są w Rzymie. I w ogóle nie mieli pojęcia, gdzie byli i co się z nimi działo przez ostatnie — ile? — bardzo wiele lat.

Michał Werner był kiedyś, dawno, dawno temu, chłopakiem jej przyjaciółki. Ale takim nie na serio i nie na zawsze. Marta też miała wówczas chłopaka i też ani na serio, ani na zawsze. One studiowały w konserwatorium, chłopak Marty na SGGW, a Michał odbywał staż po ukończeniu medycyny. Chodzili razem na spacery do Łazienek, do kina i do kawiarni „Gwiazdeczka” na Starym Mieście. Bywali na wspólnych prywatkach. Serdecznie się lubili. Ale potem znajomość najpierw się poluzowała, a potem rozpadła. Chłopak Marty wyjechał na praktykę i znalazł inną dziewczynę. Marta znalazła innego chłopaka. Przyjaciółka wyszła za mąż z — jak się wówczas mówiło — „życiowej konieczności”. A Michał bez „życiowej konieczności” wyjechał do Francji. Marta nic więcej o jego losach nie wiedziała. Jakoś o nim zapomniała.

— Aleś ty ładna — powiedział Michał. — Dlaczego ja tego nie dostrzegłem wcześniej?

Roześmiała się.

— Może byłeś za młody? Aby ocenić i docenić kobiecą urodę trzeba dorosnąć.

Zrobił jej zdjęcie.

— Żebym mógł sobie przypominać i żałować co przeoczyłem i do czego nie dorosłem — powiedział.

A potem zapytali — jednocześnie.

— Co tutaj robisz?

I obojgu nie chodziło o konkretne miejsce w Villa Borghese czy Pincio, ale o Rzym i Włochy.

— Ty pierwsza — powiedział Michał.

— Moja, czyli warszawska Filharmonia odbywa niewielkie tournée. Dwa koncerty w Rzymie, potem po jednym w Padwie i Rawennie.

Pokiwał głową.

— Pamiętam. Grałaś na skrzypcach. Chyba bardzo dobrze, ale za cholerę się na tym nie znałem. Teraz i tego żałuję.

— Nie żałuj — odparła. — Nigdy nie grałam bardzo dobrze. A teraz gram tylko na tyle dobrze, aby być skromnym członkiem wielkiej orkiestry. A ty? Mieszkasz w Rzymie?

— Czy mieszkaniec Rzymu przychodził by do Pincio i fotografował widoki? Od lat mieszkam we Francji. W takim nie za dużym, ale i niezbyt małym mieście w Alzacji. Nazywa się Colmar.

Marta nie słyszała o takim mieście.

— I pracujesz w swoim zawodzie?

— Tak. Jestem kardiochirurgiem. W moim szpitalu jedynym. Więc tym samym najlepszym. No więc tego jedynego i zarazem najlepszego kardiochirurga jego szpital wysyła na rozmaite sympozja i kongresy. Tym razem do Rzymu.

Przyglądali się sobie. Z dawną sympatią i całkiem nowym zainteresowaniem.

— Masz jakieś plany na najbliższe godziny? — spytał.

— Nie.

— Poszłabyś ze mną na obiad? Lub nazwijmy to po angielsku lunchem. Albo po francusku déjeuner.

— Chętnie.

Żadne z nich nie znało okolicznych lokali, ale było ich tak wiele, że szybko znaleźli taki, który spodobał się obojgu. Usiedli w ogródku, przy stoliku pod kolorowym parasolem. Marta nie wiedziała, jakie są możliwości finansowe Michała więc zamówiła pizzę. Nie najtańszą, ale i niezbyt drogą. Zaprotestował.

— Nie jestem już studentem i nie musisz aż tak oszczędzać mojego portfela. Zamów sobie coś naprawdę dobrego.

— A co jest naprawdę dobre? — spytała.

— Lubisz frutti di mare?

— Nie wiem. Ale chyba nie lubię.

— No to ci zaproponuje risotto. Ze szparagami i maślanym sosem. Bardzo delikatne, neutralne dla podniebienia, a więc w sam raz dla osoby nie lubiącej kulinarnych ekstrawagancji. Do tego białe — też bardzo delikatne — wino. Na przykład Garfoli Sierra del Conte Verdicchio.

— Boże! — powiedziała. — Nie musisz mi aż tak dogadzać. Jeśli chodzi o wina wciąż pozostałam na etapie Egri Bicaver, Badacsonyi Riesling oraz Mistelli oczywiście.

Znowu się roześmiał, a Marta pomyślała, że tak jak on kiedyś nie docenił jej urody, tak ona nie dostrzegła jak bardzo urzekające są uśmiech, śmiech i poczucie humoru Michała Wernera.

— Dogadzam sobie — powiedział. — A tobie po prostu próbowałem zaimponować. I sprowokować pytanie skąd znam się na winach.

Też się roześmiała.

— Sprowokowałeś. Skąd tak dobrze znasz się na winach?

— Mieszkając w niewielkim francuskim mieście trzeba koniecznie znaleźć sobie jakieś hobby. Inaczej po roku zwariuje się z nudów. W każdym razie będąc Polakiem. No więc skończyłem specjalny kurs mający podnieść moje kompetencje w sprawie dla Francuzów najświętszej — gatunków, odmian i jakości ich win.

Skinęła głową.

— Zaufam twoim kwalifikacjom. Zamów to wino o bardzo długiej nazwie i pewnie równie długim rodowodzie.

Risotto było istotnie bardzo smaczne i Marta postanowiła po powrocie do domu wykonać jego podróbkę. Wino też było dobre. Wypiła kilka kieliszków i poczuła to, co przedwojenna piosenkarka określała w swoim szlagierze rozkosznym szumkiem w głowie.

— O której masz występ? — spytał Michał.

— O piątej. Chcesz przyjść na koncert? Gdybyś…

Pokręcił głową.

— Marta, przez te dziesięć lat dojrzałem do poznania się na twojej urodzie, ale na urodzie muzyki symfonicznej — niestety nie. W dodatku macie pewnie strasznie ambitny repertuar.

— Dosyć. Elgara i Wieniawskiego. Preludium symfoniczne Polonia oraz I Koncert skrzypcowy fis-moll.

— No tak — powiedział bez entuzjazmu. — A o której kończysz swoje popisy?

— Późno. Nawet bez obowiązkowych bisów.

Popatrzył na nią i zapytał:

— Spędzisz ze mną noc?

Wiedziała, że powinna być taką propozycją przynajmniej zaskoczona, a jeszcze lepiej zgorszona, a najlepiej oburzona. Ale nie była. I nawet nie udawała, że jest. Po prostu skinęła głową, a on w żaden sposób tego jej szybkiego — chyba zbyt szybkiego — przyzwolenia nie skomentował.

Po zjedzeniu risotta podlanego białym winem i wypiciu kawy poszli na Plac Hiszpański i przysiedli na murku fontanny.

— Wrzuć soldino — powiedział Michał.

Wzruszyła ramionami.

— Po co? To już mój drugi pobyt w Rzymie. Nie wiem co bym mogła i chciała tu robić, gdybym przyjechała po raz trzeci.

Ale wiedziała — wspominałaby drugi pobyt. Ten pobyt. I to spotkanie.

— Poszłabyś ze mną na lunch, i na spacer, i…

Uśmiechnęła się na to „i”.

— Z góry wiesz, że chciałbyś? Zwłaszcza tego „i”?

— Tak — odparł po prostu.

Przyjechał po nią o dwudziestej drugiej, ale musiał jeszcze trochę poczekać, bo orkiestra i skrzypek-solista zostali nakłonieni do kilkakrotnych bisów. Potem pojechali taksówką do hotelu, w którym mieszkał Michał. Pokój był urządzony po staroświecku, z dywanem na podłodze i pluszowymi zasłonami w oknach. Łóżko było wprawdzie jednoosobowe, ale na tyle szerokie, aby gość czuł się w nim swobodnie i komfortowo. A ewentualny gość gościa także mógł swobodnie robić w nim to, do czego był zaproszony.

Martę zdumiewały na równi jej własny brak skrępowania, jak i naturalne zachowanie Michała. Była ciekawa czy jego też to dziwi. Bo przecież nie było ani czymś oczywistym, ani całkiem zwyczajnym zakończone w taki sposób spotkanie dwojga ludzi, którzy znali się w swojej bardzo wczesnej młodości i nigdy chyba nawet się nie pocałowali.

— Może raz? — usiłowała sobie przypomnieć Marta.

Tańczyli wtedy na karnawałowej prywatce i w pewnym momencie znaleźli się pod zawieszoną pod sufitem jemiołą. Teraz wydawało jej się, że Michał wtedy ją pocałował, ale musiał to być bardzo niewinny całus, bo nie zostawił po sobie żadnego silniejszego wrażenia i wspomnienia.

Za to ten obecny wywarł na niej wrażenie. Tak silne, że Marta nie miała wątpliwości — pozostawi po sobie wspomnienie na wszystkie następne lata. I pozostawił. Tak, jak cała ta noc.

Mogłoby się wydawać — i powinno się wydawać — że dwoje ludzi, którzy poszli ze sobą do łóżka po kilkugodzinnej, odnowionej, ale całkiem niezobowiązującej znajomości może doświadczać nawet i ogromnej przyjemności z wzajemnego obcowania, ale ich rozstanie nie będzie stanowiło dla żadnej ze stron większego problemu. Tymczasem tak się nie stało.

Michał widział od samego początku obrączkę na palcu Marty. Ona widziała obrączkę na palcu Michała. Ale ani podczas wspólnie spędzonego dnia, ani podczas wspólnie spędzonej nocy nie pytali o swoje życie rodzinne. Dopiero nad ranem Michał, bawiąc się dłonią Marty, dotknął jej serdecznego palca.

— To twój pierwszy raz? — zapytał.

Nie zrozumiała.

— Mam prawie siedmioletniego syna — powiedziała śmiejąc się. — Więc musi być co najmniej drugi.

— Ja nie o tym… Pierwszy raz robisz to z…

Zawahał się:

— … innym mężczyzną?

Nie dodał „niż z mężem”, ale domyśliła się, że to miał na myśli. Mogła skłamać, ale nie skłamała.

— Kiedyś próbowałam. Ale nic z tego nie wyszło. Było jak w tym powiedzeniu — i chciałam, i bałam się. Ale widocznie bardziej się bałam niż chciałam. Więc w tym znaczeniu — pierwszy.

Myślała, że Michał zapyta dlaczego teraz bardziej chciała, a mniej czy całkiem się nie bała. Ale nie zapytał.

— Jesteś najbardziej uroczą i najbardziej zmysłową kobietą, jaką kiedykolwiek miałem — powiedział. — Jesteś ucieleśnieniem i spełnieniem męskich marzeń o kobiecie.

Pomyślała, że to bardzo ładna i pełna galanterii forma podziękowania za wspólną noc i zarazem — pożegnania. Ale on nieoczekiwanie dodał:

— Marta, nie chcę, aby to była nasza ostatnia wspólna noc. Ani nasze ostatnie spotkanie. Bo to nie była dla mnie zwyczajna noc. Ani zwyczajne spotkanie.

Powinna odpowiedzieć, że dla niej też. Ale powiedziała coś całkiem innego.

— Któraś z poetek napisała, że czas dzieli ludzi niby wielkie jezioro. Bądź realistą, Michale. Nie mamy szansy na związek trwalszy od jednej nocy.

Przyciągnął ją do siebie.

— Jeśli mi tylko pozwolisz spróbuję pokonać i czas, i przestrzeń.

Przytulona do niego zapytała:

— I z wiarą w związek trwalszy od tej nocy?

Czuła jak napięte są jego mięśnie. Próbowała zgadnąć z czym próbował się w tej chwili uporać.

— Tak — odparł. — Choć z mojej strony rzeczywiście nie ma szans na bycie razem z tobą.

— Z mojej też. I najprawdopodobniej nigdy takiej szansy nie będzie.

Po wczesnym śniadaniu odwiózł ją do hotelu. Sąsiadka z pokoju przyjrzała się Marcie. Nic nie powiedziała. Wiedziała swoje. Marta nie zdziwiła się, że jej koleżanka wie swoje. I że się co do tego „swojego” ani trochę nie myli.

Rozdział 2

Paweł Maykowski czekał na żonę na lotnisku, a ponieważ samolot z Rzymu miał opóźnienie, zdążył przyjechać na Okęcie o czasie, a nawet zaparkować samochód. Marta zauważyła męża z daleka i pomachała mu ręką. Ale dopiero kiedy do niego podeszła i zawołała go po imieniu zauważył ją. Cały się rozjaśnił. Pocałował ją w policzek.

— Teraz zapyta czy lot miał opóźnienie — pomyślała.

— Lot miał opóźnienie? — zapytał.

— Tak — odparła i dodała wyjaśnienie, choć o nie mąż nie pytał. — Nie mogliśmy wystartować. Myślałam, że będą nas przenosić do innego samolotu.

Następne pytanie też przewidziała więc odparła zanim zdążył je zadać.

— Tournée było bardzo udane.

Zastanowiła się co by było, gdyby powiedziała: „było cudownie”, ale doszła do wniosku, że nic by nie było. Powitalna konwersacja była już bowiem zakończona.

Paweł wziął od niej bagaż, pozostawiając Marcie jedynie torebkę i skrzypce. Widziała pełne zazdrości spojrzenia koleżanek, po które mężowie nie wychodzili na lotnisko lub od których nie odbierali ich bagażu, albo które witali z mniejszym zainteresowaniem niż walizkę z kręcącej się taśmy. Wszyscy wiedzieli, że Marta ma bardzo dobrego męża. A nawet — wyjątkowo dobrego męża. Ona też to wiedziała i robiła sobie nieustanne wyrzuty, że nie docenia tego daru losu tak, jak na to ten niezwykły dar losu zasługiwał.

Dotarli do domu już nic do siebie nie mówiąc, ponieważ najważniejsze- zdaniem Pawła — informacje zostały już przekazane. A ponieważ jego śliczna i kochana żona siedziała obok niego w samochodzie po udanym tournée, wszystko było w najlepszym porządku i nie wymagało dłuższych i obszerniejszych wyjaśnień.

Na ulicy Grottgera, przy której stał ich dom, Paweł szczęśliwie znalazł miejsce do parkowania, o co było z każdym rokiem, miesiącem, a nawet z dnia na dzień coraz trudniej. Marta poszła nie do własnego mieszkania, ale do mieszkania sąsiadki.

Kilka lat temu, kiedy dotknęło ją niewyobrażalne — w każdym razie dla niej — nieszczęście, pobiegła do swojego stryjka, księdza. Od zawsze zastępował jej ojca. Bo ojciec na każde jej zmartwienie znał jeden jedyny sposób — wyjęcie portfela i pytanie: „ile ci potrzeba?”. Uważał bowiem, że tak rozstrzyga się i załatwia wszystkie trudne sprawy na tym świecie. A być może i na innym, tyle tylko, że tam w jakiejś innej walucie. Kiedy więc w momencie swojej największej rozpaczy i najsilniejszej niezgody na to, co się stało weszła do mieszkania stryjka Leszka Pawlikowskiego, już od progu wykrzyczała i wypłakała wszystkie swoje żale i skargi na Pana Boga. Stryj pozwolił jej nawymyślać i Panu Bogu, i wszystkim jego świętym, a potem powiedział, że zwykle jest tak, że kiedy ten niedobry Pan Bóg zatrzaskuje przed kimś drzwi do szczęścia, po pewnym czasie miarkuje swoją surowość i bezduszność i litościwie otwiera okno. Marta, nieutulona w swoim bólu, krzyczała wtedy, że Bóg robi to chyba jedynie po to, by można było przez nie wyskoczyć. Ale potem, gdy jej żal i jej ból przemieniały się najpierw w szary smutek, potem w szarą rezygnację, a wreszcie w także szare, ale jednak pogodzenie się ze złym losem i złym Panem Bogiem zrozumiała sens i prawdę tego banalnego powiedzenia. Jej „oknem” okazała się bowiem sąsiadka.

Pani Elżbieta miała siedemdziesiąt lat, całe mnóstwo i w dodatku samych nieuleczalnych chorób, poruszała się z trudem, ale miała jasny umysł, pogodne usposobienie i niezmierzoną gotowość do świadczenia pomocy. W przypadku Marty — dosłownie nieocenionej. Pani Elżbieta zajmowała się bowiem cierpliwie, troskliwie i umiejętnie jej małym, nieuleczalnie chorym synkiem. I tyko dzięki temu „oknu” Marta mogła nadal pracować w Filharmonii, koncertować nie tylko w kraju, ale wyjeżdżać na tournée, udzielać lekcji muzyki oraz dorabiać grą na skrzypcach podczas ślubów i pogrzebów.

Pani Elżbieta powitała ją teraz swoim nieodmiennie życzliwym uśmiechem i opowiedziała, że mały Łukasz był wyjątkowo miły i spokojny, a jego najulubieńszą zabawką stał się od wczoraj stary kalkulator jej nieboszczyka męża.

— Znalazłam ten kalkulator w szufladzie, chciałam wyrzucić, ale przedtem, tknięta jakimś dobrym przeczuciem, pokazałam małemu. Początkowo nie zwrócił uwagi, ale jak zmieniłam baterie i kalkulator zaczął działać, Łukaszek był jak zaczarowany. Od wielu godzin siedzi i wykonuje najrozmaitsze działania.

Zachichotała, bo była tym zauroczeniem Łukasza zadziwiona i uradowana.

— Nie uwierzy pani, ale on chyba nawet coś tam pierwiastkuje. Ja się na tym nie znam, ale on jakby coś z tego rozumiał. Może pan Paweł by to wiedział.

— Może by wiedział — pomyślała Marta — gdyby zauważył, że Łukasz używa kalkulatora. I gdyby zainteresował się, w jaki sposób go używa.

Weszła do pokoju, gdzie siedział na dywanie jej sześcioletni synek. Spojrzała na niego i poczuła to, co czuła zawsze, kiedy patrzyła na swoje dziecko. Była to mieszanina bezmiernej miłości i bezmiernego bólu. Ten ból nie był porównywalny z żadnym innym fizycznym czy psychicznym cierpieniem. I nie był w żaden sposób możliwy do ukojenia.

Chłopiec był śliczny i za każdym razem, gdy Marta na niego patrzyła wydawał jej się jeszcze ładniejszy. Miał włosy o odcieniu lipcowego miodu, niezmiernie delikatne rysy i ogromne ciemne oczy w oprawie równie ciemnych, sztywnych i wywiniętych rzęs.

— Mój Mały Książę — pomyślała.

Myślała tak za każdym razem, gdy go widziała lub gdy choćby o nim myślała.

„Mały Książę”, pochylony nad kalkulatorem, nie zwrócił uwagi na pojawienie się matki. Nie zareagował też na jej głos. A ona nie podeszła do niego i nie dotknęła go, bo wiedziała, że wywołałaby jedynie jego protest, jęk lub krzyk. Nigdy nie wiedziała czy te reakcje są wyrazem sprzeciwu czy autentycznego bólu wywołanego fizycznym kontaktem z drugim człowiekiem. Opiekująca się Łukaszem lekarka uważała, że t a k i e dzieci można porównać do tych z trzecim stopniem oparzenia. Czyli pozbawionych ochronnej warstwy skóry, bezbronnych wobec cierpienia związanego z najlżejszym choćby dotykiem.

Pani Elżbieta znowu się zaśmiała. Autyzm Łukaszka traktowała jako coś równie naturalnego jak kolor jego włosów i oczu. Po prostu t a k i był. I tyle.

— Zaraz go odciągniemy od tego cacka — powiedziała pogodnie. — Przygotowałam na kolację racuszki. Jak poczuje ich zapach zaraz się ożywi.

Miała rację. Zapach rozgrzanej oliwy zwrócił uwagę dziecka.

— Przyszła po ciebie mama — powiedziała pani Elżbieta spokojnie i wyraźnie czyli tak, jak mówiła zawsze zwracając się do chłopca. — Idź teraz z mamą do swojego domu, a ja przyniosę wam placuszki.

Tym razem usłyszał, zrozumiał i wykonał polecenie. Wstał, nie patrząc na matkę przeszedł obok niej zmierzając najpierw do drzwi pokoju, potem do drzwi prowadzących na klatkę schodową, a następnie do tych naprzeciwko — czyli swojego mieszkania.

— Jesteście — stwierdził Paweł.

Nie dostrzegł łez Marty. Nigdy już ich nie dostrzegał. Płakała tak często, że — być może — stanowiły dla niego integralną część jej wyglądu. Umyła ręce i nakryła do stołu uważając, aby każda rzecz leżała dokładnie na tym samym miejscu co zawsze. Wiedziała, że jest to równie ważne dla jej syna jak i dla jej męża, choć każdy z nich reagował na zmianę inaczej. Łukasz niepokojem, zdenerwowaniem i krzykiem. Paweł bardzo dyskretnym przywracaniem starego i raz na zawsze ustalonego porządku. Tym razem wszystko było jednak jak należy. Granatowa słomiana mata Łukasza i ciemnozielona Pawła leżały na swoich miejscach, a na nich stały ich talerze, obok talerzy leżały ich sztućce, a w ich serwetnikach znajdowały się ich serwetki — granatowa Łukasza i ciemnozielona Pawła.

Pani Elżbieta przyniosła racuszki. Jedli je w milczeniu. Łukasz palcami, choć potrafił posługiwać się widelcem. Marta nie zwróciła mu tym razem uwagi. Była ciekawa czy Paweł dostrzeże leżący przed synem kalkulator. I czy zauważy zafascynowanie syna kalkulatorem. Nie dostrzegł. Lub dostrzegł, ale swojego spostrzeżenia nie skomentował.

W dwie godziny później Marta położyła Łukasza do łóżka. Wciąż trzymał w rączce kalkulator. Pozwoliła mu z nim spać. Zgasiła górne światło. Zostawiła włączony przy drzwiach świetlik. Poszła do łazienki, wykąpała się, weszła do swojego pokoju. W sąsiednim jej mąż oglądał telewizję. Położyła się na swojej kanapie. Paweł przyszedł, otulił ją troskliwie kołdrą, sprawdził czy na nocnej szafce stoi szklanka z wodą. Pocałował żonę w czoło.

Mogła zarzucić mu ręce na szyję. Mogła poprosić: „zostań”.

Zostałby. I odbyłby z nią stosunek płciowy. Nie okazując może nadmiernego zaangażowania lecz traktując tę czynność bez przykrości czy niechęci. Czyli tak, jak każdy inny zabieg higieniczny. Potem powiedziałby do niej: „Moja kochana Myszka”. Albo — druga wersja: „Moja śliczna Myszka”. Poklepałby ją delikatnie po plecach lub po ramieniu i raz jeszcze cmoknąwszy w policzek wrócił do swojego pokoju. Upewniony, że wywiązał się z niezbyt go obciążającego, a może nawet i dość przyjemnego obowiązku zaspokojenia swojej ślicznej i kochanej żony.

Tyle, że Marta już od dawna nie zarzucała mężowi rąk na szyję, ani nie mówiła „zostań”. Ale on chyba tego nie zauważył. A jeśli zauważył to nie dał jej w żaden sposób poznać czy jest z tego zadowolony, czy niezadowolony.

Zastanowiła się: kiedy ostatni raz powiedziała Pawłowi „zostań”. Ale nie mogła sobie przypomnieć. A on? Pamiętał?

Poznali się osiem lat temu. Marta ukończyła studia, miała dwadzieścia dwa lata i spędzała w Międzyzdrojach ostatnie w życiu wakacje. Od września miała rozpocząć pracę w Filharmonii, a więc miewać już jedynie urlopy. Pierwszego dnia poszła na samotny spacer na górującą nad uzdrowiskiem Kawczą Górę. Wyminęła na ścieżce schodzącego w dół mężczyznę. Widząc ją zawrócił i zaczął nagabywać w nachalny i prostacki sposób. Marta przestraszyła się, bo mężczyzna był podchmielony i bardzo natarczywy. Wiedziała — nie da się go zbyć najbardziej nawet ostrą reprymendą i odmową. A być może jednoznaczna i kategoryczna odmowa mogłaby wyzwolić w nim nie tylko słowną agresję. I wtedy zobaczyła stojącego przy drewnianej barierce punktu widokowego innego mężczyznę. Był wysoki, szczupły i wyglądał niezwykle dystyngowanie. Tym właśnie — nigdy chyba przedtem nie używanym przez nią określeniem — go scharakteryzowała. Podbiegła do niego i usiadła na owej barierce. A on spojrzał na nią najzwyczajniej i jedynie zdumiony.

— Proszę — powiedziała do tego dystyngowanego i zdumionego mężczyzny — niech pan przez chwilę udaje mojego znajomego. Nie mogę pozbyć się tego pijanego natręta. Boję się.

I naprawdę się bała. Bardziej niż trochę.

Dystyngowany pan odwrócił się i spojrzał na obiekt jej obaw. Widocznie ocenił, że Marta ma uzasadnione powody do niepokoju. Nic nie powiedział, ale skinął głową. Nie było to najwłaściwsze podjęcie wyznaczonej mu roli więc Marta postanowiła odegrać ją solo, a swego potencjalnego wybawiciela potraktować jak statystę. Zaczęła więc paplać o byle czym, a widząc coraz większe zdumienie mężczyzny roześmiała się.

— Pan jest w jeszcze gorszej sytuacji niż ja — powiedziała. — Nie ma tu drugiej barierki, ani nikogo, do kogo pan mógłby się zwrócić o ochronę przed natrętną kobietą.

Uśmiechnął się. Niezbyt pewnie, ale na pewno uprzejmie.

— Nie jest pani natrętna.

Pomyślała, że nie jest szczególnie błyskotliwy, ani nie ma zbytniego poczucia humoru, ale mimo to i po raz pierwszy w życiu spodobał jej się mężczyzna pozbawiony tych — jak jej się dotychczas wydawało — koniecznych do podobania się cech.

Odprowadził ją do pensjonatu, w którym mieszkała, a po drodze nie tyle powiedział, co zdołała się od niego dowiedzieć, że jest geofizykiem, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim, a jego pasją jest polarnictwo. Mówił o sobie, a właściwie odpowiadał na jej pytania krótkimi zdaniami, starając się zawrzeć maksimum informacji używając minimalnej liczby słów.

Później, już jako jego żona, nie raz i nie sto razy, ale niemal codziennie roztrząsała, jak to się właściwie stało, że w czasie tego najwyżej czterdziestominutowego spaceru zdołała się w nim zakochać. Tak naprawdę. I jak najbardziej na poważnie. Wtedy nawet myślała, że na zawsze.

Przed pensjonatem pożegnał się z nią grzecznie i odszedł. Bez najbardziej choćby zawoalowanej propozycji następnego spotkania. Ale w Międzyzdrojach do następnego ich spotkania musiało dojść nawet bez jego starań i woli. I w dwa dni później doszło. Marta opalała się na plaży i dołączyła do grupki grających w siatkówkę. Paweł był jednym z uczestników gry. W pierwszej chwili miała wrażenie, że jej nie poznał, ale potem twierdził, że — owszem — poznał. A nawet, że właśnie wtedy mu się spodobała. Co oznaczało, że wcześniej mu się albo w ogóle nie spodobała, albo nie spodobała mu się za bardzo.

Po grze zaprosiła go do swojego grajdołka i poprosiła, aby opowiedział jej o Spitzbergenie. Nareszcie się rozgadał. I jakby zapaliło się w nim jakieś wewnętrzne światło. Tym razem wypowiadane przez niego zdania były dłuższe, a czasem podrzędnie złożone, a informacji taki natłok, że Marta w pewnej chwili przestała słuchać co Paweł mówi, a jedynie cieszyła się, że jest z nią i że rozmowa z nią sprawia mu przyjemność. Tym razem zaproponował spotkanie i wieczorem poszli na długi spacer po plaży. Marcie marzył się spacer romantyczny, ale okazał się jedynie kontynuacją rozmowy prowadzonej w jej plażowym grajdołku. Spitzbergen był nadal tematem niekończącego się opowiadania.

Teraz już wiedziała, że gdyby mu wtedy powiedziała: „Nic a nic nie interesuje mnie grubość i zmienność pokrywy lodowej. Ani na Spitzbergenie, ani na Alasce, ani na Grenlandii, ani w żadnym innym miejscu na ziemi czy w kosmosie. Chcę, żebyś mnie objął, przytulił i pocałował”, byłoby to ich ostatnie spotkanie. Został z nią i ożenił się z nią, bo myślał, że Marta podzieli z nim jego miłość do pokrywy lodowej, nieporównywalną z miłością do jakiejkolwiek ludzkiej istoty z kobietą na czele lub włącznie.

Pobrali się w pół roku później przy pełnej aprobacie jej i jego rodziny oraz większości znajomych. Właściwie była tylko jedna osoba, która odniosła się sceptycznie do projektu tego związku.

Stryj Marty, ksiądz Leszek Pawlikowski miał przyjaciela. Ten jej przyszywany wujek nazywał się Marek Giller. Był bardzo dobrym lekarzem i dobrym, mądrymi na dodatek pełnym uroku człowiekiem. A także — co akurat dla małej, a potem podrastającej Marty znaczenia nie miało — bardzo uroczym mężczyzną. I to właśnie on podczas jakiegoś towarzyskiego spotkania, obserwując taniec Marty z ówczesnym jej narzeczonym zapytał:

— Czy ten twój luby to tylko uśpiony wulkan czy też całkiem już wygasły?

Bardzo się wtedy na wujka Marka obraziła. I dopiero po latach zrozumiała, że tylko on przeczuł, że nie wszystko jest tak, jak jej się wówczas wydawało.

Noc poślubna nie dostarczyła jej żadnych wrażeń, ponieważ nocy poślubnej nie było. Marta miała okres, zapewne przyspieszony nadmiarem i intensywnością przedślubnych wrażeń. Następne trzy noce, które spędziła z Pawłem w czeskiej Pradze były też — z fizjologicznej konieczności — „białe”. A charakteru późniejszych nigdy nie umiała określić.

Paweł nie przespał z nią podczas siedmiu lat małżeństwa ani jednej nocy, o ile „przespanie się” traktowałoby się w dosłownym tych dwóch słów rozumieniu. Zawsze bowiem sypiał oddzielnie. W domu mieli dwie sypialnie. Podczas bardzo nielicznych wspólnych wyjazdów spali w dwóch oddzielnych łóżkach lub na dwóch oddzielnych posłaniach. Paweł nigdy się też z nią nie „kochał”, jeśli chodzi o przenośne znaczenie tego określenia. Podczas zbliżeń był bardzo delikatny i uważający jeśli chodzi o gesty oraz niezmiernie powściągliwy w słowach. Dlatego Marta bardzo szybko uznała, że po prostu odbywa ze swoim mężem stosunki płciowe. W tym określeniu nie było bowiem, tak jak w ich zbliżeniach, niczego osobistego i emocjonalnego.

Miała zbyt mało doświadczenia w sprawach seksu, aby mogła ocenić co jest powodem takich pełnych dystansu i emocjonalnego chłodu zachowań Pawła. Gdy go o to bardzo nieśmiało pytała, dociekając czy wina nie leży przypadkiem po jej stronie, okazywał zdziwienie. Twierdził, że jest śliczna, że jest miła i że jest bardzo kochana. Zdawał się w ogóle nie dostrzegać problemu z ich intymnym pożyciem. W końcu zawsze, gdy zarzucała mu ręce na szyję i mówiła „zostań”, wykonywał swoje małżeńskie obowiązki bez ociągania się i w sposób poprawny. Choć nie zadowalający jego ślicznej i kochanej żony. Czy był to sposób zadowalający Pawła, Marta nigdy się nie dowiedziała.

W każdym razie wypełniał swoje obowiązki na tyle dobrze, że w kilka miesięcy po ślubie Marta zaszła w ciążę. Paweł przyjął wiadomość o swoim ojcostwie w sposób dla siebie najbardziej charakterystyczny.

— Można się było tego spodziewać — powiedział rzeczowo. — Nie stosowaliśmy żadnych środków zapobiegających ciąży, a ty jesteś młodą i zdrową kobietą. Ciąża jest jak najbardziej naturalną tego konsekwencją.

W lecie, a więc w pół roku po ślubie, pozostawił swoją młodą, zdrową, ciężarną żonę i wyjechał na trzy miesiące na stację polarną na Spitzbergenie. Dostała od niego trzy listy, w których bardzo szczegółowo opisywał przebieg swoich badań, a na zakończenie wyrażał nadzieję, że jego śliczna, kochana Myszka czuje się dobrze.

Jego śliczna, kochana Myszka rzeczywiście czuła się dobrze przez cały okres ciąży. Urodziła synka o czasie i po niezbyt ciężkim jak na pierwiastkę porodzie. Wujek Marek Giller, który osobiście czuwał nad przebiegiem i ciąży, i porodu przyszedł do niej podczas pierwszego karmienia Łukasza.

— Twój syn dostał najwyższą notę — powiedział. — Dziesięć na dziesięć możliwych punktów. Jest zdrowy, a na dodatek śliczny. Jego urodą można by obdzielić kilka nieślicznych dziewczynek.

Synek Marty był rzeczywiście bardzo ładnym noworodkiem. I jak oceniali lekarze — bardzo zdrowym noworodkiem. Marta, która po raz pierwszy w swoim życiu trzymała w ramionach tak malutkie dziecko i miała bardzo mgliste pojęcie o tym, jak tak malutkie dziecko powinno się zachowywać i reagować, już wtedy spytała Marka Gillera:

— Naprawdę wszystko jest w porządku?

Jakby jakiś instynkt jej podpowiadał, że uroda i fizyczne zdrowie jej synka nie wystarczają jej do poczucia spokoju, dumy i pewności. Doktor Giller przez króciutki moment się zawahał, a Marta wewnętrznie zmartwiała.

— Wszystko na to wskazuje — odparł.

Ale w niej — po tym kilkusekundowym wahnięciu wujka Marka — zaczęło kiełkować przeczucie, że nie jest całkiem i ze wszystkim w porządku. Nie miała pojęcia co ją właściwie niepokoiło. Dopiero potem jej niepokój zaczął mieć konkretne podstawy. Dwumiesięczny Łukasz nigdy nie patrzył ani na matkę, ani na żadną pochylającą się nad nim osobę. Nie nawiązywał kontaktu wzrokowego choć niewątpliwie widział. Zatrzymywał wzrok na przedmiotach. Śledził z uwagą przesuwające się smugi światła na suficie. Odróżniał ciemność i jasność. Przeciwko ciemności protestował dziwnym, przeciągłym jękiem, który ucichał po zapaleniu lampki. Ten jęk i krzyk nigdy nie cichły jednak po wzięciu go na ręce. Prężył się wtedy i próbował wyrywać. Ssał wprawdzie pierś matki, ale nigdy nie dotykał jej w tym czasie rączkami. Nie było mowy o żadnych pieszczotach. Reagował na nie tak jak na ciemność — jękiem lub krzykiem.

Marek Giller kazał czekać na bieg wydarzeń. Ale już nie udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Kiedy Łukasz skończył rok skierował Martę do profesor Olechnowicz, lekarki specjalizującej się w dziecięcym autyzmie. Była dość ostrożna w swej diagnozie, ale nie ukrywała, że wiele, a nawet bardzo wiele wskazuje na to, że Łukasz cierpi na autyzm.

Następne lata potwierdziły to przypuszczenie.

Rozdział 3

Michał przyleciał samolotem do Strasburga. Wyprowadził z parkingu samochód, który czekał na niego od trzech dni i ruszył w stronę Colmaru. Od Strasburga do Colmaru było około stu kilometrów. Zwykle pokonywał tę trasę w godzinę. Kiedyś byłby zadowolony, że już za godzinę będzie w domu. Od dwóch lat bardzo chciał, aby ta dzieląca go od domu godzina wydłużała się. Najlepiej w nieskończoność.

Drzwi otworzyła mu pielęgniarka. Powitała go jak zwykle — miłym uśmiechem. Była bowiem nie tylko dobrą pielęgniarką, ale także dobrym człowiekiem. Przez kilka lat wspólnej z nią pracy w szpitalu, a teraz wspólnego z nią przebywania w domu bardzo się z Michałem polubili. Do przedpokoju wyszła także teściowa. Miała na twarzy — też jak zwykle — grymas, a ton jej głosu był cierpki. W przeciwieństwie do pielęgniarki nigdy Michała nie lubiła. W tej chwili nie miała do niego konkretnych pretensji, ani złych wiadomości. Po prostu zawsze czuła do zięcia niechęć, a w ostatnich latach ta niechęć przekształcała się pomaleńku jeśli nie w nienawiść to uczucie bardzo do nienawiści zbliżone. Wybiegły też jego dzieci — dziewięcioletni Pascal i siedmioletnia Myléne. Nie witały ojca z entuzjazmem ani wylewną miłością. Były najzwyczajniej ciekawe, jakie prezenty im przywiózł. Otrzymawszy je pobiegły — każde do swojego pokoju. A Michał poczuł żal, że nigdy już nie wyjdzie na jego powitanie najmłodsza córeczka, Céline. I zastanawiał się czy byłaby równie egocentryczna i samolubna jak jej starsze rodzeństwo, czy pozostałaby taką, jaką była kiedyś — słodkim, pełnym wdzięku stworzeniem, pełnym ufności, czułym i przymilnym. Zatęsknił nie tyle za nią, co za wspomnieniem jej czułości i obejmujących go jej ciepłych, pulchnych rączek.

Na rytualne pytanie: „co słychać?”, teściowa wzruszyła ramionami, a pielęgniarka zapewniła, że „wszystko w normie”, co oznaczało, że nic nie jest w normie. Bo nic nie mogło być w normie.

Michał rozebrał się, umył ręce i wszedł do pokoju. Marie-Yvonne miała na szyi kołnierz ortopedyczny i nie mogła odwrócić głowy. Powiedziała tylko: „Miki”, nie stawiając na końcu znaku zapytania lecz kropkę. Chciałoby się dodać — pełną ulgi. I pełną radości. Że wrócił. Że jest.

Podszedł do jej wielofunkcyjnego łóżka, pochylił się i pocałował ją w usta, a potem — jak tego zapewne oczekiwała i jak na pewno lubiła — także w nos, ucho i szyję. Odchyliwszy jej nocną koszulkę pocałował także brodawkę jej sutka. A brodawka natychmiast stwardniała i napęczniała.

Marie-Yvonne uśmiechnęła się do męża. Z najszerszym zadowoleniem i najszczerszym uczuciem. Michał usiadł obok niej. Wziął jej wprawdzie bezwładną, ale ciepłą, wypielęgnowaną i — podobno — odczuwającą wrażenia dotykowe dłoń.

— Jak było? — zapytała.

Opowiedział o przebiegu konferencji, zatrzymując się dłużej nad opisem bardzo nowatorskiego zabiegu pomostowania tętnic wieńcowych. Marie-Yvonne słuchała uważnie, choć oczywiście nic a nic nie rozumiała z tych fachowych wywodów. Po prostu cieszyła się, że mąż jest przy niej i rozmawia z nią, dzieląc się swoją życiową pasją.

— Przywiozłem ci — powiedział — film o Rzymie. W wielu z pokazywanych na nim miejsc nie byłem, ale pomyślałem, że miło będzie obejrzeć je razem z tobą.

Wiedział, że gdyby tylko mogła pewnie teraz uścisnęła by mu rękę, aby okazać swoje wzruszenie i zadowolenie. Ale choć lekarze ortopedzi i neurolodzy wciąż jeszcze nie wykluczali szansy na częściowe choćby odzyskanie przez nią władzy w rękach, Michał nie robił sobie większych nadziei na ten cud. Dodatkowy cud. Bo fakt, że była w stanie mówić i że miała czucie w górnej części ciała był czymś zupełnie niezwykłym zważywszy na wielość urazów, jakie Marie-Yvonne odniosła podczas wypadku.

Poznali się i pobrali przed dziesięciu laty, wkrótce po jego przyjeździe do Francji. Marie-Yvonne miała wtedy zaledwie dziewiętnaście lat, była tuż po maturze zdanej w bardzo ekskluzywnej, zakonnej szkole. To ona zakochała się w nim, a może w swoim wyobrażeniu o dzielnych, rycerskich i szarmanckich Polakach, jakie wyniosła z opowiadań starszych pań, stykających się z dzielnymi, rycerskimi i szarmanckimi polskimi żołnierzami podczas wojny i tuż po wojnie. Michał nie potrafił oprzeć się temu dziewczęcemu zauroczeniu ładniutkiej i młodziutkiej dziewczyny. A kiedy został jej pierwszym kochankiem nie pozostawało mu nic innego jak prosić ją o rękę. Ona przystała na propozycje wyjścia za mąż natychmiast i bardzo chętnie. Jej rodzice natomiast uważali to małżeństwo za rodzinną katastrofę. Marie-Yvonne była jedynaczką, pochodziła z dobrego i zamożnego domu więc rodzice pragnęli dla niej zupełnie innego męża. A już na pewno nie życzyli sobie, aby został nim młody polski lekarz, choćby i najlepiej się zapowiadający, ale wówczas bezrobotny i biedniejszy od najbiedniejszej kościelnej myszy. Marie-Yvonne sięgnęła jednak po nie dający się odeprzeć argument, skłamała, że jest w ciąży.

Kłamstwo nadzwyczaj szybko przerodziło się w prawdę. Stojąc przed ołtarzem Marie-Yvonne istotnie spodziewała się dziecka, choć jeszcze ani ona, ani Michał o tym nie wiedzieli. Był to bowiem zaledwie drugi lub co najwyżej trzeci tydzień jej stanu błogosławionego.

Michał nie wnosił do tego małżeństwa nic poza dobrym zapowiadaniem się na dobrego lekarza. Marie-Yvonne otrzymała od rodziców mieszkanie z całym wyposażeniem oraz samochód. Teść załatwił Michałowi etat w miejscowym szpitalu. I już w ciągu pierwszego roku swojej pracy Michał przestał być dobrze zapowiadającym się lekarzem, a stał się po prostu dobrym, a wkrótce bardzo dobrym lekarzem. Pacjenci go uwielbiali, a ordynator cenił coraz bardziej i bardziej. Jakby przeczuwał, że to właśnie Michał wywinduje opinię o niewielkim i prowincjonalnym szpitalu niebotycznie wysoko. Wywindował ją istotnie, może nie na same medyczne szczyty, ale na pewno na miarę ambicji swego szefa.

Pierwszym jego sukcesem był bardzo trudny i niemal zawsze kończący się zgonem pacjenta zabieg, jaki musiał przeprowadzić samodzielnie, podczas swojego nocnego dyżuru. Pacjent przeżył, a ponieważ był dziennikarzem i to aż z samego Paryża, odwdzięczył się opublikowaniem wywiadu z ordynatorem tego pozornie niewielkiego, a tak świetnego szpitala. Wtedy też po raz pierwszy pojawiło się w poczytnej i szanowanej gazecie nazwisko doktora Michaela Wernera.

Wyspecjalizował się w kardiochirurgii, dzięki czemu chorych na serce pacjentów z Colmaru i okolic nie trzeba było kierować do innych ośrodków. Oczywiście nie było mowy o przeprowadzaniu bardzo skomplikowanych zabiegów, wymagających licznej ekipy chirurgów, a przede wszystkim niezmiernie drogiej aparatury. Ale niezwykle częstą i niezwykle przykrą przypadłość, jaką było zwężenie lub niedomykalność zastawek — mitralnej i dwudzielnej — Michał operował czasem co kilka dni, a niekiedy każdego dnia. Cieszył się opinią chirurga o czarodziejskich dłoniach i z jego lekarskiej pomocy korzystali nie tylko pacjenci miejscowi, ale coraz częściej przybysze z bardzo nawet odległych stron. A kiedy zaczął operacyjnie naprawiać wypadanie tylnego płatka zastawki mitralnej i w ten sposób usuwać napadowe migotanie przedsionków, jego osobista sława i renoma szpitala zostały ugruntowane.

W tym czasie przyszły na świat jego drugie, a potem trzecie dziecko. Miał więc dwie córki i syna, stać go było na kupno nowego, większego mieszkania i nowego, droższego samochodu, a Marie-Yvonne rozkoszowała się wydawaniem pieniędzy na coraz to nowe sukienki, kosmetyki i zabawki. Jak śmiał się Michał — czasem dla dzieci, a częściej dla siebie.

Czy Marie-Yvonne była dobrą żoną? Nie potrafiła prowadzić domu ani wychowywać dzieci. W ogóle nie znała się na gospodarstwie. Była rozrzutna i lekkomyślna. Ale Marie-Yvonne była bardzo uroczą kobietą, uwielbiała swojego męża i okazywała mu to na tak wiele i tak pełnych słodyczy sposobów, że nie potrafił się na nią gniewać, ani od niej zbyt wiele, a nawet czegokolwiek wymagać. Traktował ją jak swoje czwarte dziecko. I tym w istocie była. Aż do feralnego dnia, kiedy spowodowała tragiczny w skutkach wypadek.

Zabrała wtedy trójkę dzieci do samochodu i jechała z nimi do nieodległego od Colmaru uzdrowiska Trois Epis, gdzie mieszkała jej przyjaciółka. Na stromym i krętym podjeździe do miasteczka straciła panowanie nad kierownicą i jej samochód stoczył się po poboczu. Być może samo dachowanie i kozłowanie samochodu nie byłoby aż tak tragiczne w skutkach, ale w pewnym momencie auto uderzyło w drzewo. Uderzenie było tak silne, że z samochodu wypadły Marie-Yvonne i jej najmłodsza, wówczas trzyletnia córeczka. Obie upadły na stertę głazów. Dziewczynka zginęła na miejscu. Marie-Yvonne doznała licznych obrażeń zewnętrznych i wewnętrznych, w tym najgroźniejszego — poważnego uszkodzenia rdzenia kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. Początkowo była całkowicie sparaliżowana, a rokowania co do jej przeżycia były więcej niż fatalne. Właściwie nikt nie brał tego pod uwagę. Potem, gdy jednak przeżyła i dowiedziała się o śmierci córeczki wpadła w ciężką depresję. Nie jadła, nie piła, przestała się kontaktować ze światem zewnętrznym. Wydawała się, że śmierć po raz drugi stanęła u jej wezgłowia. Ale Marie-Yvonne była młoda. I bardzo silna. Także psychicznie.

Po intensywnej rehabilitacji odzyskała czucie w górnej części tułowia. Nie poruszała wprawdzie rękoma, ale przez moment była w stanie utrzymać w dłoni jakiś lekki przedmiot. Dzięki temu mogła samodzielnie naciskać pilota telewizora lub przywoływać dzwonkiem pielęgniarkę. Lub męża.

Michał wstawił swoje łóżko do pokoju żony i nawet po bardzo ciężkim dyżurze lub po przeprowadzeniu bardzo ciężkich zabiegów nie korzystał z możliwości pełnego odpoczynku lecz nawet podczas snu czuwał nad żoną. Wiedział, że sama jego obecność wpływa na Marie-Yvonne uspokajająco i jest dla niej pocieszeniem.

Zdawała sobie sprawę ze swojego stanu i wiedziała, że stan ten nigdy nie ulegnie zasadniczej poprawie. Że nigdy już nie będzie normalną kobietą, zdolną do normalnego życia, a tym bardziej współżycia z mężczyzną. I wiedziała, że jej zdrowy i normalny mąż będzie musiał żyć w dozgonnym celibacie. Bardzo nad tym bolała. Michał widział ile starań wkładała w to, aby mimo swego straszliwego kalectwa zachować estetyczny wygląd. Przychodząca do domu fryzjerka codziennie modelowała jej włosy, pielęgniarka robiła jej rano makijaż, dwa lub trzy razy dziennie zmieniała jej koszulę. Paznokcie u rak i u nóg Marie-Yvonne były zawsze jak najstaranniej opiłowane i pomalowane. A ponieważ korzystała z pampersów dbała bardzo, aby w jej pokoju panowała idealna czystość, a niemiłe zapachy neutralizowały rozkładane po wszystkich kątach pochłaniacze woni i rozpylane wody odświeżające.

Michał widział i doceniał te starania. Ale mimo wszystko coraz bardziej i bardziej dominującym uczuciem stawała się litość. Serce mu się krajało, kiedy myślał o tym młodziutkim, tak okropnie okaleczonym i tak raz na zawsze zniszczonym życiu. Gdyby mógł oddałby własne w zamian za zdrowie Marie-Yvonne i życie malutkiej Céline. Ale Pan Bóg nie przewidywał takiej możliwości.

Aby upewniać żonę, że mimo kalectwa jest wciąż jeszcze atrakcyjną kobietą próbował zapewnić jej choćby minimum satysfakcji fizycznej przez wyrafinowane pieszczoty. Tyle, że nie na wszystkie reagowała. Wrażliwe pozostały jedynie jej piersi. Tak więc każdego wieczora odbywał z Marie-Yvonne quasi-stosunek całując jej brodawki, a ona twierdziła, że doznaje quasi-orgazmu. On go — oczywiście — nie doznawał.

Gdyby Colmar był dużym miastem Michał mógłby korzystać z usług seksualnych profesjonalistek, czy nawet miewać przelotne romanse. Ale Colmar był niewielkim miastem, a on osobą powszechnie znaną. Przez dwa lata miał więc jedynie krótkie i odbywane w jednym tylko celu schadzki z koleżanką z pracy. Była mężatką i tak jak i jemu zależało jej na tym, by nikt o niczym nie wiedział i nigdy się nie dowiedział.

Kiedy Marie-Yvonne się zdrzemnęła, Michał poszedł do pokojów dziecinnych. W obu włączone były telewizory, a jego córka i syn wpatrzeni byli w ekrany i nie mieli ochoty na konwersacje z ojcem. Zresztą nie bardzo wiedział o czym mógłby z nimi rozmawiać. Żadne z jego dzieci nie miało, albo mu się wydawało, że nie ma ani szczególnych, ani w ogóle żadnych zainteresowań. Być może był w tej ocenie niesprawiedliwy. Chciał się łudzić, że jest niesprawiedliwy.

Przeszedł do kuchni i zrobił sobie kolację. Teściowa przygotowywała posiłki dla córki i wnuków. Jego z reguły niczym nie częstowała. Przyzwyczaił się do jej nigdy nie ukrywanej niechęci, ale nie bardzo mógł zrozumieć powodu jej obecnej wrogości. Nie był przecież w żaden, najbardziej nawet pośredni sposób winien nieszczęśliwego wypadku i kalectwa Marie-Yvonne ani śmierci malutkiej Céline. Czasem myślał, że rodzicom jego żony byłoby łatwiej znieść jej i ich własną tragedię, gdyby to on był sprawcą tej tragedii. I gdyby nie okazywał ich sparaliżowanej córce tyle czułości i nie opiekował się nią z takim oddaniem. Fakt, że Marie-Yvonne nieustannie i na wszelkie sposoby podkreślała jego dobroć, paradoksalnie potęgował nieprzyjazne uczucia jej matki.

Następnego dnia Michał poszedł do szpitala, zdał relację z rzymskiego zjazdu, wykonał jeden, drobny zabieg i resztę czasu poświęcił swoim leżącym pacjentom. Nie tylko wierzył, ale już wielokrotnie się przekonał, że jego „sercowcy” często bardziej potrzebowali rozmowy, uspokojenia i pociechy niż ordynowanych im leków. Tym razem jednak jego uwaga była podzielona. Słuchał opowieści kto i jak się tego dnia czuje, kiwał ze zrozumieniem głową, dorzecznie odpowiadał na zadawane mu pytania, ale zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę głowę ma zaprzątniętą wspomnieniami o Marcie. Od momentu ich spotkania nieustannie się zastanawiał jak to było możliwe, że romansował z jej przyjaciółka, a nie z nią. Jagoda wydawała mu się teraz całkowicie bezbarwna i nieinteresująca. Marta przeciwnie — atrakcyjna pod każdym względem. Kiedy się żegnali powiedziała, a właściwie powtórzyła to, co wyznała już wcześniej — że ich związek nie ma żadnych perspektyw. I że ten jeden dzień i ta jedna noc muszą im wystarczyć na teraz i na zawsze. Myślał tak samo jak ona, ale mimo to nie chciał się z tą nieuchronną koniecznością pogodzić.

Wrócił do domu. Dzieci siedziały przy stole i jadły obiad. Grymasiły. Zapytał bez większego zainteresowania co było w szkole. Odpowiedziały niechętnie i burkliwie, że nic nie było. Patrzyły zaczepnie pewne, że zwróci im uwagę i na niewłaściwy ton, jakim się do niego zwracały, i na tę zbyt zdawkową relację. Ale Michał nic nie powiedział. Spojrzał na teściową i zrozumiał — jego dzieci może niechętnie jedzą to, co babcia podaje im na talerzu, ale bardzo chętnie chłoną wypowiadane przez nią nieżyczliwe słowa i opinie o ojcu. Nie wiedział dlaczego nie chcą go ani kochać ani choćby lubić. Ale czuł się zbyt zmęczony i zniechęcony, aby się nad tym zastanawiać. Poszedł do żony. Usiadł przy niej, wziął ją za rękę. Patrzyła na niego swoimi ładnymi, pełnymi ufności i miłości oczyma, a on starał się ze wszystkich sił, by jego spojrzenie było równie czułe. A w jego głosie nie zabrzmiała żadna, wyczuwalna dla nie fałszywa nuta kiedy będzie ją oszukiwał.

— Kochanie, czy pozwoliłabyś mi na krótki, kilkudniowy wyjazd do Polski?

Zaniepokoiła się.

— Coś złego z twoją mamą?

— Nie. Mam nadzieje, że nie. Ale chciałbym ją zobaczyć.

Zaśmiał się. Nieszczerze. Marie-Yvonne jednak chyba tej nieszczerości nie dostrzegła.

— Tak naprawdę to ona chciałaby zobaczyć mnie. Bo to już przeszło rok…

Gdyby nie kołnierz ortopedyczny Marie-Yvonne pewnie skinęłaby ze zrozumieniem głową.

— No pewnie. Jedź do niej. Nie chcę, żeby mnie znielubiła. A potem możesz wziąć sobie tydzień prawdziwego urlopu. Wiem, że powinieneś wyjechać na dłużej. Na normalny, pełnowymiarowy urlop. Na przyszły rok na pewno ci go dam. Ale teraz jeszcze nie. Teraz jeszcze za bardzo się boję. Być bez ciebie.

Zadrżała jej broda jak dziecku, któremu zbiera się na płacz, ale chce udawać, że jest dzielne. Michał pocałował jej rękę, potem nos, ucho, policzek i usta.

— Za rok — powiedział — oboje pojedziemy na pełnowymiarowy urlop.

Patrzyła na niego z taką wiarą, że teraz on miał ochotę się rozpłakać. Z poczucia własnej bezsilności.

— Naprawdę? — spytała.

— Naprawdę.

Westchnęła głęboko. Z ulgą i nadzieją.

— Kiedy chcesz pojechać? No, do Warszawy. Do mamy.

— Nie wiem. Muszę to ustalić w szpitalu. Może za tydzień? Wtedy nie będę miał w grafiku żadnego zabiegu.

— Dobrze — powiedziała.

Spała już, utulona i wypieszczona, kiedy dzwonił do Marty.

Rozdział 4

Marta przygotowywała w kuchni obiad na następny dzień. Robiła pierogi, ręce miała oblepione wyrabianym ciastem. Usłyszała telefon. Jeden dzwonek, drugi, trzeci.

— Odbierz! — zawołała do męża.

Żadnej reakcji. Paweł i Łukasz grali w szachy. Obaj byli tak bardzo zaabsorbowani grą, że najprawdopodobniej jej mąż nie usłyszał ani dzwonka telefonu, ani jej wołania. Poszła więc do przedpokoju, gdzie stał telefon. Podniosła słuchawkę.

— Martusiu…

Michał wymówił jej imię z ogromną czułością i zarazem ulgą. Pewnie czekając tak długo przy nieodbieranym telefonie myślał, że nie ma jej w domu. Albo, że podała mu zły numer telefonu. Albo, że to on zanotował zły numer.

— Michał …

Mieszał się w niej żal, że nie dotrzymał ich umowy i zarazem radość, że jej nie dotrzymał.

— Mogę przyjechać do Warszawy za mniej więcej tydzień. Bardzo chciałbym się z tobą spotkać. I…

On nie dokończył, a ona się roześmiała.

— Za tydzień możemy się spotkać. Ale na krótko. No, ale z tym „i” mogą być trudności.

— A kiedy byłby lepszy termin dla „i”?

— Za dwa tygodnie. Ale nie wiem, czy mógłbyś…

— Mógłbym — odparł. — Zatelefonuję przed przylotem.

Usłyszała westchnienie i bardzo ciche, choć dla niej bardzo słyszalne i tak bardzo wyraźne:

— Tęsknię za tobą, Martusiu.

Mogła nic nie powiedzieć, ale powiedziała:

— Ja też. Za tobą.

Paweł nie zapytał kto telefonował. Pewnie w ogóle nie wiedział, że ktoś telefonował. Wracając do kuchni Marta zajrzała do pokoju. Paweł i Łukasz siedzieli nad planszą.

— Kto wygrywa? — spytała.

— Wygląda na sytuację patową — odparł Paweł. -.

Łukasz nauczył się grać w szachy zupełnie sam. Paweł rozgrywał wieczorami jedną, czasem dwie partie z sąsiadem. Ponieważ ani ojciec, ani jego partner prawie się nie odzywali więc Łukasz nie uciekał, aby schronić się w swoim pokoju. Najpierw siedział cichutko, potem podchodził do stolika i przyglądał temu, co dzieje się na szachownicy. Robił to za każdym razem, gdy ojciec grał w szachy. A pewnego dnia przyniósł pudło z pionkami, rozstawił szachownicę, ustawił figury we właściwym porządku i usiadł na krześle zajmowanym zwykle przez sąsiada.

— Chcesz zagrać? — zdziwił się Paweł.

Mały nie odpowiedział ani potaknięciem, ani spojrzeniem, ani — tym bardziej — słowem, bo nie znał takich gestów i reakcji.

— Zagraj z nim — poprosiła Marta.

Paweł usiadł na przeciwko syna i wykonał pierwszy ruch. Był to gambit królewski. Poświęcił piona w zamian za możliwość szybszego rozwoju pozycyjnego. Był jednak pewien, że mały odpowie byle jakim ruchem byle jakiej figury. Tymczasem Łukasz zmarszczył brwi, przez moment — ale tylko przez moment — zastanawiał się i przyjął gambit wymuszając na ojcu ruch królem. Zaskoczony Paweł wykonał gambit Bryjana. Tym razem Łukasz już się nie zastanawiał. Z całkowitą świadomością powtórzył manewr Kirseritzkiego z partii zwanej „nieśmiertelną”, a rozgrywanej dawno, dawno temu z arcymistrzem Anderssenem.

Paweł i sąsiad powtarzali kiedyś tę właśnie partię, analizując popełnione przez Kirseritzkiego błędy. Teraz Łukasz wiernie odwzorowywał każde ich ówczesne posuniecie. Prowadziło to nieuchronnie do jego przegranej, ale jemu nie zależało na zwycięstwie. Nie odczuwał nie tylko takich uczuć jak miłość, nienawiść czy litość, a może nawet i radość, ale także nie wiedział co to zazdrość, chęć przewodzenia, dominacji czy wygrywania.

— O mój Boże! — wykrzyknął wtedy Paweł. — On gra! Naprawdę gra!

Miał rację. Łukasz naprawdę potrafił grać w szachy. Najpierw odtwarzał ruch po ruchu to, co zapamiętał z oglądanych partii rozgrywanych przez ojca i sąsiada, ale bardzo szybko sam zaczął kombinować. Nie koniecznie po to, aby wygrać. Raczej, aby eksperymentować, prześledzić co do wygranej prowadzi, a co ją utrudnia lub wyklucza.

Grając z sąsiadem niemal zawsze wygrywał. Z ojcem bywało różnie. Ale Paweł przyznawał, że wcale niełatwo było mu wygrać z jego sześcioletnim, tak bardzo dziwnym synem.

Marta popatrzyła na swojego Małego Księcia, którego nie rozumiała w takim samym stopniu jak on nie rozumiał jej i poszła kontynuować mieszanie ciasta.

To było dobre zajęcie na ten wieczór. Najlepsze z możliwych. Wyrabiając ciasto, a potem wkładając do niego farsz mogła myśleć do woli i swobodnie o tym nieoczekiwanym telefonie. Nie z dalekiego, ale całkiem innego świata.

Kiedy prosiła Michała, by tamto rzymskie spotkanie było ich pierwszym i ostatnim, mówiła to poważnie. Może wbrew swoim pragnieniom, ale zgodnie ze swoim rozsądkiem. A Michał to przyjął do nieakceptującej wprawdzie, ale pełnej zrozumienia wiadomości. Miała więc wrażenie, że jego rozsądek podziela racje jej rozsądku. Po powrocie do domu nadal była przeświadczona, że podjęła słuszną decyzję, ale konsekwencje słusznie podjętej przez nią decyzji bynajmniej jej nie radowały. I w głębi duszy miała niewielką, ale jednak nadzieję, że Michał postąpi kiedyś wbrew swemu i jej rozsądkowi.

Teraz żałowała tylko jednego, że nie wyznaczyła terminu ich spotkania za trzy tygodnie. Bo tak miała przed sobą tylko czternaście dni miłego oczekiwania i cieszenia się, że zobaczy — i nie tylko zobaczy — Michała. A mogła mieć aż dwadzieścia jeden takich szczęśliwych dni. Ale ponieważ od wielu już lat nie miewała nawet pojedynczych szczęśliwych dni to nawet te czternaście wydawało jej się niemal rozbiciem banku w kasynie.

Za tydzień Paweł miał wyjechać na Spitzbergen. Tak jak zwykle, czyli na trzy miesiące. W przeddzień, a właściwie w przednoc wyjazdu przyszedł do jej pokoju i po rytualnym pocałunku w policzek przysiadł na brzegu jej łóżka. Chrząknął. Miała leciuchną, wciąż jeszcze nie całkiem zagasłą nadzieję, że pewnego dnia jej mąż podejmie seksualną inicjatywę. Ale najwyraźniej nie był to jeszcze ten dzień. Chrząknięcie oznaczało jedynie, że Paweł oczekuje od swojej ślicznej, kochanej Myszki takiej inicjatywy. Przesunęła się więc do ściany robiąc mu miejsce na tapczanie. Położył się obok niej, ale nie za bardzo blisko. Nie był — jak Łukasz — dotknięty oparzeniem emocjonalnym trzeciego stopnia, ale jakimś na pewno.

Zrobił to, co miał zrobić. Trochę zbyt szybko, jakby się bał, że jego męskie baterie nigdy nie są do końca doładowane i w każdej chwili może zabraknąć w nich mocy. Tym razem — w jego przynajmniej mniemaniu — tej mocy wystarczyło. Odetchnął z ulgą i zadowoleniem. Zapytał, czy jego Myszce było dobrze. Marta pogładziła go po głowie i powiedziała, że było jej bardzo dobrze. Bo co miała powiedzieć? Kiedyś zwierzyła się ze swojego łóżkowego zmartwienia wujkowi Markowi Gillerowi. Poradził jej, aby postępowała ze swoim zahamowanym i nieśmiałym mężem tak, jak postępują profesjonalistki — zachwycając się wszystkim, czego dokonał w łóżku, choćby w nim niczego nie dokonał. Starała się pamiętać o tej radzie i stosowała się do niej, ale na razie rada nie skutkowała. Być może prawdziwa profesjonalistka poradziła by sobie z tym zadaniem lepiej niż Marta — amatorka.

Paweł wyjechał. Do ciężkiej pracy wykonywanej w skrajnie trudnych warunkach. Ale tak bardzo lubił i tę bardzo ciężką pracę, i te bardzo ciężkie warunki, że pobyt na Spitzbergenie był dla niego zarazem rodzajem urlopu. I to najlepszego z możliwych.

Marta od czterech lat nie wyjeżdżała na żadne urlopy. Nie tylko najlepsze z możliwych, ale jakiekolwiek. Każda zmiana otoczenia była bowiem dla Łukasza bardzo niekorzystna. I jak się Marcie — i nie tylko jej — wydawało, każde nowe otoczenie przyhamowywało go, a nawet powodowało regres rozwoju. Profesor Olechnowicz także odradzała ten sposób spędzania z nim wakacji. Marta poświęcała więc własne urlopy na opiekę nad synkiem. Pozostając w Warszawie.

Teraz też, korzystając z przerwy w działalności Filharmonii, wychodziła z Łukaszem na plac zabaw do pobliskiego parku Morskie Oko. Szli tam raniutko, niemal o świcie. I w parku, i na placu zabaw nie było wówczas żywej duszy, dzięki czemu jej synek mógł do woli kręcić się na karuzeli, huśtać na huśtawce i bawić w piaskownicy. I to w taki sposób, jaki lubił, a który nieodmiennie był powodem kpin i dokuczania ze strony innych dzieci. Nie mogły pojąć jego dziwności i inności. Nie dlatego, że były złymi i niegrzecznymi dziećmi, ale dlatego, że były normalnymi dziećmi. Były w stanie zrozumieć, że jakiś ich rówieśnik nie ma nogi, albo nie widzi, albo nie słyszy. Ale nie umiały zaakceptować faktu, że dziecko, które ma obie ręce, obie nogi, widzi i słyszy zachowuje się tak cudacznie.

— Czy on tak tylko udaje? — spytała kiedyś Martę miła i rezolutna czterolatka. — Czy on jest prawdziwym wariatem?

Żeby uniknąć takich pytań Marta przychodziła z synkiem do Morskiego Oka tak wcześnie i wracała do domu, kiedy pojawiały się pierwsze dzieci. Łukasz pojękiwał, bo bardzo lubił bawić się w piasku i zjeżdżać ze zjeżdżalni, a także biegać w kółko po alejkach lub trawie, ale nie opierał się i wracał posłusznie do domu. Pewnie z obawy przed towarzystwem nieznanych ludzi. A nieznani byli mu wszyscy ludzie.

W domu zjadali śniadanie i jeśli pogoda była ładna Marta zabierała synka na inny spacer. Oglądali zaparkowane na ulicy Grottgera samochody. Marta odczytywała ich marki, pokazywała synkowi napisy, określała kolor samochodu. To mu się nigdy nie nudziło. Chodzili w tę i z powrotem niekończącą się ilość razy. I przy takiej właśnie okazji Marta po raz pierwszy przekonała się, że jej syn nie tylko potrafi mówić, ale ma całkiem bogate słownictwo. Pomyliła opla z citroenem. Mały poprawił:

— Opel.

Stanęła jak wmurowana. Łukasz mówił drewnianym, jakby sztucznym głosem, ale wymawiał słowa zupełnie poprawnie. Pomyliła się więc raz jeszcze, tym razem rozmyślnie.

— Fiat Punto — powiedziała przechodząc obok czarnego mercedesa. — Czerwony.

— Mercedes — skorygował syn. — Czarny.

Wszystko w niej dygotało z przeogromnej radości. I niedowierzania. Wydawało jej się, że jest świadkiem niepojętego cudu. Tym bardziej niepojętego, że wcale nie wypraszanego. Od dawna zwątpiła bowiem w jakąkolwiek skuteczność swoich próśb zanoszonych do nieba. Wydawała się sama sobie niegodna spełnienia swoich próśb. Była wszak człowiekiem tak małej wiary i w dodatku wciąż jeszcze nie potrafiącym pokornie powiedzieć Bogu: „Bądź wola Twoja”.

Bardzo chciała podzielić się z kimś — i to natychmiast — tą wielką i niewyobrażalnie dobrą nowiną. Ale była tylko jedna osoba, która gotowa była podzielić jej radość — pani Elżbieta. Gdyby Marta zatelefonowała do rodziców, przyjęliby jej słowa uprzejmie, ale sceptycznie. Bardzo wstydzili się, że mają nienormalnego wnuka i chyba wstydzili się też, że mają córkę, która urodziła nienormalne dziecko. Nigdy lub prawie nigdy nie pytali o Łukasza, ani o nim nie rozmawiali. Kupowali mu prezenty na gwiazdkę, imieniny i urodziny, ale wręczali je zawsze Marcie, nigdy wnukowi.

— Przecież i tak nie wie kim jesteśmy — tłumaczyli.

To było racjonalne wyjaśnienie, ale słysząc je Marta doznawała uczucia jakby ją uderzono w twarz.

Nie mogła też zatelefonować do męża, bo na jego stacji na Spitzbergenie nie było telefonu. Był radiotelefon i Paweł korzystał z niego mniej więcej raz na tydzień. Musiała więc poczekać kilka dni, aby mu powiedzieć, że ich syn zaczął mówić. Ale już teraz przewidywała odpowiedź.

— To bardzo dobrze.

Lub — druga wersja.

— To świetnie.

Nie była to jednak ta forma ucieszenia się, która by Martę zadowoliła. Pomyślała z goryczą, że ani teraz, ani być może nigdy nie będzie mogła dzielić się podobnymi wiadomościami i radościami z Michałem. Bo choć wydawał się jej najbliższym człowiekiem to w istocie był równie daleki jak Kasjopea. Wiedział wprawdzie, że ma lub miała dziecko, ale nie wiedział niczego poza tym. A ona nie miała zamiaru go wtajemniczać w sekrety swojego życia przeczuwając, że i on nie jest skory do powierzenia jej swoich osobistych tajemnic.

I nagle przyszedł jej do głowy stryjek Leszek. Może to on wymodlił cud, jaki zdarzył się tego dnia na ulicy Grottgera, niemal w samo południe? Jeśli nawet nie to na pewno stryjek Leszek będzie chciał i będzie umiał cieszyć się razem z nią. Postanowiła po południu pojechać do niego. Upewniła się telefonicznie, że wieczorem będzie w domu. Wsadziła Łukaszka do samochodu i pojechała na plebanię. Stropiła się widząc, że ma gości, a goście — właściwie — jedno z nich stropiło się na jej widok.

Wujek Marek Giller po swoim półwiecznym niemal starokawalerstwie ożenił się. A po roku małżeństwa został ojcem. Marta szczerze lubiła jego żonę, Joannę. Bo Joanna była kobietą bardzo łatwą do lubienia. Teraz żona wujka szybko wstała z krzesła i podniosła z ziemi pełzającego po dywanie swego małego synka. Pewnie było jej najzwyczajniej przykro, że Marta widzi to zdrowe, radosne, pod każdym względem udane dziecko i mimo woli porównuje je z własnym, tak straszliwie pokrzywdzonym przez los

Wujek Marek wyciągnął ręce do Marty i Łukasza.

— Chodź tu, Blondasku — powiedział. — I daj mi całusa.

Marta pocałowała go. Łukasz stał w pewnej odległości i nie zareagował na zachętę.

— No to może dasz mi łapę? — spytał Marek Giller.

Łukasz nie drgnął.

— No widzę, że dziś jeszcze nie dasz — powiedział pogodnie wujek Marek.

Łukasz spojrzał spod oka na Marka. Bo Marek był jedną z bardzo nielicznych osób, które chłopiec zdawał się rozpoznawać. I które nie wzbudzały jego lęku. W każdym razie kiedy Marek Giller był w pobliżu oczy dziecka przestawały mieć szkliste spojrzenie porcelanowej lalki. Łukasz najwyraźniej dostrzegał wujka Marka i odróżniał go od rzeczy.

Marta podała synkowi kalkulator i Łukasz od razu poszedł w najdalszy kąt pokoju i zajął się swoją ulubioną zabawką.

— Co on robi? — zaciekawił się Marek Giller.

— Nie wiem — odparła Marta. — Podobno wyciąga pierwiastki i podnosi liczby do potęgi.

Wujek Marek roześmiał się.

— Nie sprawdzę, bo do dziś nie wiem co to pierwiastek, ani co to potęga. A twój uczony mąż też nie wie?

— Wie. Ale mój uczony mąż wyjechał na Spitzbergen.

— No tak — powiedział Marek z tym szczególnym wyrazem twarzy kiedy była mowa o Pawle Maykowskim.

Kiedyś ten ton i ta mina bardzo Martę irytowały. Potem do tego przywykła, a teraz po prostu przestała zwracać na to uwagę.

— Dziś — oznajmiła Marta — Łukasz zaczął mówić.

I nieoczekiwanie dla samej siebie i wszystkich obecnych rozpłakała się. Marek Giller przytulił ją. Płakała ukrywszy twarz na jego ramieniu.

— Marciątko — przestraszył się stryjek Leszek.

Marek Giller skinął na niego ręką.

— Niech się wypłacze. Wiele kobiet moczy się ze szczęścia. Moja Joanna też należy do tej właśnie grupy kobiet.

Marta mimo woli uśmiechnęła się. Joanna podała jej cleanexa.

— Co Łukasz powiedział? — zapytała.

Marta opowiedziała o spacerze i samochodach.

— Mój Boże! — westchnęła Joanna. — Przeżyłam kiedyś to samo, co ty. Piotrek miał wtedy trzy lata. Też byłam z nim na spacerze i nagle sie zorientowała, że zaczyna czytać napisy. Tablice z nazwami willi. Nazwy ulic. Nie mogłam w to uwierzyć. Wydawało mi się, że wydarzył się jakiś cud.

Wujek Marek był drugim mężem Joanny. Z pierwszym miała dwoje dzieci. Bardzo udanych dzieci. Marta pomyślała, że ta kobieta naprawdę ją rozumie. Użyła nawet tego samego, co ona określenia — cud.

— Wujku — spytała — czy on, Łukasz, kiedyś …

— Tak — odpowiedział Marek Giller. — To bardzo inteligentne dziecko. Wybitnie inteligentne. A z takimi nigdy nic nie wiadomo. Inaczej przebiega ich rozwój.

Joanna natychmiast go poparła.

— Zupełnie inaczej. Ich rozwój, ich zachowania… No wszystko… W ich przypadku nic nie jest do przewidzenia ani do zrozumienia.

Popatrzyła na Łukaszka. Uśmiechnęła się.

— Nawet to jego … Jak to nazwałaś? Potęgowanie?

I nagle przyszło jej coś do głowy.

— A może podesłała bym do ciebie mojego Piotrka? Póki jeszcze nie jest na wakacjach. On by się połapał co mały robi. No, na tym kalkulatorze. I po co to robi. I czy dobrze to robi.

— Czy twój Piotrek gra w szachy? — spytała Marta.

— W szachy? Chyba tak. A dlaczego pytasz?

— Łukasz gra. Ale odkąd Paweł wyjechał na te swoje lody, mały stracił partnera. Podobno w komputerze istnieje możliwość gry z wirtualnym graczem. Myślę, że to by Łukaszowi najbardziej odpowiadało. Ja się na tym nie znam. Ale Piotr…

— Łukasz gra w szachy? Sześciolatek? — zdumiała się Joanna.

Marta skinęła głową. Po raz pierwszy w życiu była i czuła się dumna ze swojego syna. Pomyślała z wdzięcznością o Joannie, wujku Marku i stryjku Leszku. Była im nieskończenie wdzięczna za tą matczyną dumę, jakiej dzięki nim doznała.

Piotrek przyjechał w dwa dni później. Był szczupłym, wysokim chłopcem, małomównym, rzeczowym, nie za bardzo łatwym w kontakcie. Może dlatego Marcie tak bardzo się spodobał. Zainstalował w komputerze Pawła jakiś program, dzięki któremu można było grać z nim w szachy. Nie powiedział do Łukasza ani słowa. Bezsłownie zademonstrował mu jak uruchamia się komputer i jak się gra z nim w szachy.

— Nigdy jeszcze nie widziałem tak genialnego dziecka — powiedział potem. — Ja sam musiałem przez dwa dni zgłębiać tę umiejętność. On zrozumiał w ciągu godziny. To jest właściwie nieprawdopodobne. I — teoretycznie — niemożliwe. Bo jest na to za mały. No i mózg ludzki tak szybko nie pracuje.

Przyszedł jeszcze dwa razy. Obserwując zabawę Łukasza z kalkulatorem stwierdził, że chłopczyk — jak to określił — rozpracował nie tylko podstawowe, ale i te bardziej zawiłe operacje arytmetyczne.

— Moją siostrę wujek Marek nazwał małą Mozartką. A to jest mały Einsteinek. Albo i ktoś większy od Einsteina — powiedział.

Po jego wyjściu Marta długo płakała. I pierwszy raz od wielu lat uklękła do modlitwy. O nic nie prosząc i za nic nie dziękując. Modliła się słowami piosenki śpiewanej przez Edytę Geppert: „Mam nadzieję, że wiesz co robisz, Boże”.

Rozdział 5

Michał nie wierzył w żadne przeczucia co do dobrego lub złego rokowania planowanych przez siebie operacji. Jego koleżanka natomiast w nie wierzyła, powołując się na Ducha Świętego, który — jakoby — podpowiadał jej, który zabieg skończy się dobrze, a który źle. Była szpitalnym kardiologiem i to ona w dużej, a czasem przeważającej mierze decydowała którego z „sercowych” pacjentów posłać pod nóż Michała, a którego leczyć w sposób nieinwazyjny tak długo, jak tylko się da. Michał nieszczególnie cenił sobie tę współpracę, bo choć w przeczucia koleżanki nie wierzył, mimo to gdzieś w głębi jego świadomości czy podświadomości jej obawy jednak mu się udzielały.

Tak było tym razem.

Pacjent był młody, ogólnie zdrowy, wysportowany, pełen energii. Nie skarżył się na żadne dolegliwości i żył tak jak żyją młodzi, zdrowi i pełni sił trzydziestoletni mężczyźni. Nawet mu do głowy nie przyszło, że nosi w sobie bezgłośnie tykającą bombę zegarową. W jego przypadku tą bombą był tętniak aorty wstępującej. Chorobę wykryto zupełnie przypadkowo i młody człowiek, we własnym mniemaniu całkiem zdrowy, znalazł się na oddziale kardiologicznym szpitala w Colmarze. Doktor Sophie Mars zdiagnozowała go i postanowiła skonsultować z Michałem. Tętniak nie był bardzo mały, ale nie był też dramatycznie duży. Ponieważ nie dawał żadnych objawów i nie sprawiał dolegliwości być może jego posiadacz przeżyłby całe życie nic o tętniaku nie wiedząc. Ale się dowiedział i straszliwie wystraszył. Nie tylko ewentualnej śmierci z powodu pęknięcia tętniaka, ale jeszcze bardziej życia ze świadomością takiej ewentualności. Pani doktor Sophie Mars miała jednak co do ewentualnego zabiegu złe przeczucia. A nawet wyjątkowo złe przeczucia. I swoimi bardzo złymi przeczuciami podzieliła się z Michałem.

Michał przejrzał dokładnie dokumentację choroby. Uważał, że można zaryzykować i dać na razie pacjentowi oraz tętniakowi święty spokój. Problem polegał jednak na tym, że tętniak nie dawał ani świętego, ani chwilowego spokoju młodemu mężczyźnie. Wprawdzie w dalszym ciągu nie sprawiał mu żadnych fizycznych dolegliwości, ale psychiczne jak najbardziej. I w dodatku coraz większe i większe.

— Upiera się, żeby zrobić operację — mówiła Sophie Mars. — A ja uważam, że ta ingerencja kiepsko się dla niego skończy. Bo coś mi mówi …

Michał postarał się wyłączyć odbiór dalszych słów swojej koleżanki, aby wbrew jego woli niczego mu nie zasugerowały. Przeczekał jednak cierpliwie i do końca jej wywody i zaproponował, aby Sophie podesłała pacjenta do jego gabinetu na męską rozmowę.

Ogólnie panowała opinia, że operacje tego rodzaju tętniaków są bardzo niebezpieczne i stosunkowo często kończą się śmiercią pacjenta. Natomiast nieoperowane niewielkie tętniaki pękają stosunkowo rzadko. Ale ani medyczne statystyki, ani osobiste doświadczenie Michała tej obiegowej prawdy nie potwierdzały. Dotychczas zoperował około dwudziestu tętniaków aorty wstępującej i to u pacjentów znajdujących się w o wiele gorszym lub całkiem złym stanie ogólnym. Wszyscy przeżyli. Tym razem jednak Michał, choć nie podzielał złych przeczuć doktor Mars, odradzał jednak młodemu człowiekowi natychmiastowy czy nawet szybki zabieg. Radził mu odczekać przynajmniej rok. Ale mężczyzna nie był w stanie wyobrazić sobie normalnego życia — choćby przez rok — ze świadomością, że może zakończyć się ono w przeciągu pięciu zaledwie minut.

— Stałem się impotentem — skarżył się Michałowi. — Nie jestem w stanie zbliżyć się do kobiety. Boję się podbiec kilka kroków. Ba, boję się zakasłać. Podnieść coś z podłogi. Ja — najzwyczajniej — boję się wstać rano z łóżka i przeżyć dzień.

A Michał nie mógł mu zagwarantować, że istotnie przeżyje ten lub następny dzień, bo tętniaki bywały w swoim zachowaniu całkowicie nieprzewidywalne.

Pacjent — nazywał się Charles Midegnon — wyraził więc zgodę na operację, podpisując zarazem oświadczenie, że został dokładnie poinformowany o wszelkich możliwych skutkach tego zabiegu. W tym najbardziej dramatycznych.

Kiedyś, jeszcze przed wypadkiem, Marie-Yvonne zawsze całowała wychodzącego do szpitala męża trzy razy w nos, a potem pociągała za ucho — na szczęście. I to istotnie przynosiło mu szczęście. Choćby dlatego, że wprawiało go w dobry nastrój. Tego dnia kiedy miał operować Charlesa poprosił żonę o „trzy noski”. Marie-Yvonne bardzo się ucieszyła, że Michał nadal przywiązuje wagę do tych, jakże miłych, ich dawnych małżeńskich rytuałów. Ale jednocześnie zawahała się.

— No, całuj! — powiedział i zbliżył swój nos do jej znacznie bledszych i znacznie mniej pełnych niż niegdyś warg.

Jednocześnie pociągnął ją za ucho, ponieważ ona nie mogła tego zrobić z jego uchem. Pocałowała go, ale nie uśmiechnęła się.

— Miki — spytała — naprawdę musisz zrobić tę operację? Koniecznie dziś? Miałeś przecież wyjechać do mamy. Gdyby operacja się odwlekła może nie musiałbyś jej wykonywać. A w każdym razie jeszcze nie teraz.

O ile Michał ani trochę nie przejmował się ani dobrymi, ani złymi przeczuciami szpitalnej pani kardiolog, o tyle zdenerwował się tą niewytłumaczalną trwogą, jaka zabrzmiała w głosie żony. Wcześniej opowiadał jej o pacjencie i jego przypadku, ale jedynie po to, by ją czymś zająć. I wykazać, że lubi dzielić się z nią swoimi dylematami i problemami. Że nadal uważa ją za swoją najlepszą przyjaciółkę i powiernicę.

Marie-Yvonne nie znała osobiście człowieka, którego jej mąż miał tego dnia operować. Jego przypadek nie powinien więc różnić się dla niej od dziesiątków innych, z którymi Michał miał do czynienia. A jednak zachowała się zupełnie inaczej niż zwykle. I to nie dawało mu spokoju.

Jego dom dzieliły od szpitala tylko dwie przecznice. Chodził więc do szpitala piechotą. Od dwóch lat to przejście do szpitala i potem powrót ze szpitala do domu bywały często jedynym spacerem, jaki odbywał w ciągu całego dnia. Tym razem szedł wolno i w bardzo kiepskim nastroju. I nie wiedział, jak mógłby go sobie poprawić. W końcu przystanął na ulicy, wyjął z kieszeni portfel, otworzył i wyjął fotografię Marty. Tę zrobioną przez niego w ogrodach Pincio. Przez chwilę przyglądał się jasnozłotym włosom, leciutko opalonej — jak to u jasnych blondynek — bardziej na różowo niż brązowo skórze i uśmiechającym się do niego, ale mimo to wcale nie uśmiechniętym niebieskawo-zielonym oczom. Wcześniej powiedział, a teraz pomyślał, że jest bardzo ładna, a on nie ma pojęcia, dlaczego dostrzegł jej wdzięk, urodę i powab dopiero po kilkunastu latach od ich rozstania. No i pożałował, że przełożyła ich spotkanie o tydzień.

Marie-Yvonne miała bowiem rację. Gdyby wyjechał do Warszawy, nie byłoby sprawy Charlesa Midegnon’a i idiotycznych babskich przeczuć, które go tak bardzo wyprowadziły z równowagi.

Operacja przebiegała jednak całkiem pomyślnie. Michał — już całkiem opanowany — wykonywał rutynowe ruchy w sposób wyćwiczony podczas bardzo wielu godzin swojej chirurgicznej praktyki. Tętniak nie był duży, ale miał bardzo cienkie ścianki i Michał pomyślał, że nie miały racji obie przeczulone kobiety i że on sam nie miał racji, ale na pewno miał rację jego pacjent. Ten tętniak istotnie mógł ulec pęknięciu przy lada wysiłku.

Zostawił asystenta przy zszyciu i zaopatrzeniu rany. Sam wyszedł na korytarz, gdzie czekały na wynik operacji i na jego słowa matka i dziewczyna Charlesa Midegnon’a. Michał znał te spojrzenia — pytające, pełne zarazem i nadziei, i strachu.

— Tętniak został usunięty — powiedział. — Wszystko jest i zapewne będzie w porządku.

Naprawdę miał taką nadzieję. A nawet — prawie pewność. I poszedł odszukać Sophie Mars, aby zdać jej sprawozdanie z zabiegu i troszkę jej dokuczyć z powodu pomyłki Ducha Świętego. Ponieważ koleżanki nie było w gabinecie udał się do bufetu, aby napić się kawy i zjeść rogalika. Usiadł przy stoliku i raz jeszcze wyjął portfel, a z niego zdjęcie Marty. Tym razem uważnie przyglądał się jej oczom. Nie pamiętał, na jakiej to było prelekcji, ale dokładnie pamiętał jej fragment. Wykładowca twierdził, że człowiek przy pomocy mimiki i gestów może odgrywać przed lekarzem rozmaite role i swoim wyrazem twarzy i ruchami zmylić go co do prawdziwego samopoczucia i nastroju. A nawet wcale udatnie udać lub zamaskować symptomy choroby. Zwracał przy tym uwagę, że nikt nie jest jednak w stanie zmienić wyrazu swoich oczu. I że lekarz, słuchając wywodów pacjenta, powinien nie tylko go słuchać i słyszeć, ale nie odrywać oczu od jego oczu. Bo tylko one powiedzą mu całą prawdę o tym, co pacjent naprawdę czuje i o tym, jak pacjent naprawdę się czuje. Teraz Michał patrzył na oczy Marty. Oglądając to samo zdjęcie kilka godzin temu po raz pierwszy zwrócił uwagę, że Marta wprawdzie się uśmiecha, ale nie oczami. Teraz to spostrzeżenie potwierdzało się. Z fotografii spoglądała na niego ładna i pozornie bardzo pogodna kobieta. Ale jeśli patrzył wyłącznie na jej oczy mógł dostrzec, że tak naprawdę nie była ani w tamtej chwili, ani potem naprawdę pogodna i naprawdę pełna spokoju. W jej oczach dostrzegł — dlaczego dopiero teraz? — głęboki i zadawniony smutek.

I od razu sobie przypomniał ich wspólną noc. Jej zachłanne, namiętne oddanie. Teraz już rozumiał — to nie była jedynie zmysłowa, pełna temperamentu, młoda kobieta, która bardzo chciała się z nim kochać, przeżyć z nim swoją rzymską przygodę. Tamtej nocy Marta szukała w swoim, tak całkowitym oddaniu ucieczki — od czegoś? od kogoś? a może od samej siebie? Gorąco, ale i rozpaczliwie szukała u Michała pomocy. W jakimś swoim ogromnym, samotnie znoszonym zmartwieniu i cierpieniu. Nie miał jej tego za złe. Powody jego nagłej i aż tak gwałtownej namiętności były przecież podobne lub takie same.

Zadzwonił telefon komórkowy. Michał spojrzał na wyświetlający się na ekranie numer. Telefonowano z miejscowego komisariatu policji. Poznał glos komisarza Reiniera. Przed kilkoma laty operował jego matkę i od tamtej pory była jego stałą pacjentką, a jej syn jego częstym rozmówcą. Komisarz Reinier chrząknął z wyraźnym zakłopotaniem.

— Przykro mi, że niepokoję pana doktora. I na dodatek zapewne w pracy. Ale musi pan, niestety, pofatygować się do nas. I to możliwie jak najszybciej. Chodzi o pańskiego syna.

Gdyby Michał miał jakiegokolwiek tętniaka, nawet o najbardziej grubych ściankach, w tej chwili na pewno nastąpiło by jego pękniecie. Nie miał ani odwagi, ani siły, aby zadać najprostsze pytanie. Wydawało mu się bowiem, że zna odpowiedź. A za nic nie chciał poznać tej odpowiedzi. Ani teraz ani nigdy.

Policjant się zreflektował.

— Syn jest cały i zdrowy — powiedział szybko. — Chodzi o kradzież, jakiej się…

Znowu kilka razy odchrząknął.

— … dopuścił.

— Bogu dzięki! — pomyślał Michał, niezdolny do przejęcia się czymś, czym na pewno przejął by się jeszcze minutę temu.

Doznał tak wielkiej ulgi, że Pascalowi nic się nie stało, że chyba nie byłby za bardzo poruszony nawet wieścią, że jego syn popełnił morderstwo.

— Dobrze, zaraz będę — powiedział.

Zwolnił się u szefa i pojechał na komisariat.

Pascal był w szoku. Zanosił się od płaczu, a plama na jego spodniach świadczyła, że zmoczył się z przerażenia. Widząc ojca rzucił się ku niemu i drżący przywarł do niego całym, wilgotnym od potu, łez i moczu ciałem. Michał objął chłopca. Miał ochotę przytulić go serdeczniej, a nawet pogładzić uspokajająco po głowie, ale mina komisarza sugerowała, że w żadnym przypadku nie powinien tego robić.

— Siadaj, Pascal — powiedział komisarz Reinier bardzo surowym głosem. — I powiedz ojcu co zrobiłeś.

Pascal rozszlochał się na nowo. Pewnie jeszcze głośniej i bardziej histerycznie niż przed pojawieniem się Michała.

— Złapano go — wyjaśniał suchym, rzeczowym tonem policjant — na kradzieży w naszym supermarkecie.

Michał zdębiał.

— Kradzieży? — spytał — Ale czego?

Komisarz nieco się stropił.

— Tabliczki czekolady.

Chyba całkiem niepotrzebnie dodał:

— Mlecznej, z orzechami.

Michał nie miał pojęcia jak powinien się zachować. Był tak szczęśliwy widząc swojego zdrowego syna, że ta mleczna czekolada z orzechami trochę go nawet rozbawiła. Choć wiedział, że to co zrobił Pascal nie powinno go bawić ani trochę.

Zdziwił się.

— Na Boga Ojca, dlaczego to zrobiłeś? Przecież nie lubisz mlecznej czekolady. A już na pewno z orzechami.

Zdał sobie sprawę ze swej dydaktycznej bezradności. Nie powinien się dziwić, że syn ukradł bezużyteczną dla siebie rzecz, ale przerazić samym faktem kradzieży.

— Poszli we trzech — referował komisarz i wymienił nazwiska kolegów Pascala z jego szkoły i klasy. — Każdy z nich coś wyniósł ze sklepu. Jeden puszkę coca-coli, Pascal czekoladę, trzeci serek homogenizowany z truskawkami.

To było dla Michała niepojęte. Wszyscy trzej chłopcy pochodzili z zamożnych i szacownych rodzin i na pewno serek homogenizowany o smaku truskawkowym nie był dla nich łupem wartym zachodu i ryzyka. Podobnie jak czekolada, w dodatku mleczna i z orzechami czy puszka coca-coli.

— Co mam zrobić? — spytał — Aby…

Zawahał się. Naganna byłaby propozycja zatuszowania sprawy przez przekupienie kierownika supermarketu..

— … wyjaśnić i załagodzić tę sprawę?

— Pascal, wyjdź na korytarz — powiedział komisarz.

Chłopiec nie ruszył się z miejsca. Pewnie bał się, że za drzwiami czeka na niego uzbrojony strażnik, który zawlecze go do więziennych kazamatów.

— Idź, synku — powiedział łagodnie Michał. — Tata zaraz do ciebie przyjdzie.

Pascal zawahał się, ale widocznie uwierzył ojcu, bo ociągając się, szurając nogami i rozmazując na twarzy łzy pomieszane za smarkami opuścił pokój.

Komisarz od razu zmienił wyraz twarzy i ton głosu.

— To tylko głupi wybryk znudzonych smarkaczy — powiedział. — Podobno chcieli sprawdzić jak działa system zabezpieczający w supermarkecie i czy zdołają go przechytrzyć. Czyli rodzaj odwiecznej zabawy w policjantów i złodziei. Okazało się, że złodzieje z nich marni, z czego — mam nadzieję — wyciągną wniosek na przyszłość. Kierownictwo supermarketu nie będzie zgłaszało tej drobnej sprawy do sądu, ale oczekuje od rodziców rekompensaty materialnej, a pewnie i nie tylko. A tak między nami ojcami. Nie wolno mi tego oficjalnie sugerować, ale mam wrażenie, że przydałoby się Pascalowi porządne ojcowskie lanie.

— Dziękuję panu — powiedział Michał. — Załatwię wszystko jak się da najlepiej. A z synem… No, zdaje sobie sprawę, że po tym wypadku bardzo dzieci wychowawczo zaniedbałem.

— Rozumiem — odrzekł pojednawczo komisarz Reinier. — Z żoną nic a nic nie lepiej?

— Nic a nic. I lepiej nie będzie. Nigdy.

Komisarz pokiwał współczująco głową.

— No więc niech pan, panie doktorze, zabiera dzieciaka do domu. Jakoś wszystko przyschnie. A mały powinien dobrze sobie zapamiętać te niefortunną przygodę.

Roześmiał się nagle.

— Za moich czasów chodziło się podbierać jabłka z cudzego sadu. Kiedyś dopadł mnie pies właściciela i całkiem nieźle poobgryzał mi łydki. Ale mimo to smak tamtych jabłek wciąż jeszcze mnie kusi. Choć tak naprawdę jabłek nie lubię.

Zanim Michał wyszedł z komisariatu jego komórka uruchomiła się ponownie. Teściowa histerycznym dyszkantem zawiadamiała go, że Pascal nie wrócił ze szkoły.

— Wiem — powiedział Michał uprzedzając potok jej lamentów. — Jest ze mną.

Domyślał się, że teraz zaczną się wyrzuty, że jej o tym nie zawiadomił więc rozłączył rozmowę. Kiedy rozległ się nowy sygnał był pewien, że teściowa nie zrezygnowała z udzielenia mu telefonicznej reprymendy. Ale wyświetlony na ekranie numer informował, że telefonowano ze szpitala. Michał usiadł przy Pascalu. Chłopiec wciąż dygotał.

— Tak — powiedział Michał przykładając aparat do ucha i biorąc syna za rękę.

Pielęgniarka miała głos równie spanikowany jak jego teściowa.

— Panie doktorze, z tym pacjentem, no, panem Midegnon’em, coś jest nie tak. Bardzo nie tak. Musi pan szybko przyjechać.

— Co jest bardzo nie tak? — spytał.

— No… Nie wiemy… Ma straszliwą czkawkę… Jak w agonii…

— O Chryste! — powiedział. — Zaraz będę.

Zamiast odwieźć syna do domu, pojechał z nim do szpitala. Poprosił recepcjonistkę, żeby zajęła się Pascalem.

— Niech któraś salowa go umyje, a także kupi mu nowe spodnie. I koszulę.

Podał recepcjonistce plik banknotów. Ona spojrzała trochę zdziwiona, trochę przerażona wyglądem tego zwykle wymuskanego dziecka, ale nic nie powiedziała. Michał pobiegł w stronę sali intensywnej terapii, na której znajdował się jego dzisiejszy pacjent.

Pielęgniarka drżącym głosem zdawała mu relację.

— To się zaczęło mniej więcej godzinę temu. Na początku nic poważnego, ale wezwałam dyżurnego lekarza. Oglądał go też pański kolega z operacyjnej. Wydawało się — minie. Ale teraz… No, sam pan doktor widzi.

Widział. Nad Charlesem Midegnon’em pochylała się zatroskana Sophie Mars. Uciskając przeponę pacjenta starała się zahamować bardzo nasiloną czkawkę. Spojrzała na Michała.

— Próbowałam wszystkiego — powiedziała. — Jeżeli nie uda nam się tego opanować…

— Wiem — odparł.

Miał w swojej praktyce najrozmaitsze powikłania pooperacyjne. Czkawka nie była przypadkiem unikalnym, ale — choć z pozoru banalnym — to zarazem niekiedy śmiertelnie niebezpiecznym. Michał, tak jak i Sophie, zdawał sobie sprawę, że jeżeli czkawka w najbliższym czasie nie ustąpi trzeba będzie dokonać następnego zabiegu chirurgicznego polegającego na uszkodzeniu nerwu przeponowego. Dla Charlesa, wyczerpanego przebytą bardzo ciężką i bardzo krwawą operacją, skutki następnej mogły okazać się tragiczne.

Ale i bez drugiego zabiegu jego stan nie był dobry, a właściwie — był całkiem zły. Michał starał się zebrać myśli i odzyskać zachwianą wydarzeniami dnia równowagę psychiczną. Skinął na pielęgniarkę.

— Brigitte — poprosił — przynieś mi woreczek z lodem i poszukaj cytryny. Może jest w bufecie.

Sophie Mars i siostra Brigitte spojrzały na niego jednakowo zdumione, ale żadna nic nie powiedziała. Pielęgniarka zjawiła się po kilku minutach z woreczkiem lodu i cytryną.

— Mieli, ale przepołowioną — powiedziała tłumacząc się z połowicznie wykonanego polecenia.

— I bardzo dobrze — odparł Michał.

Położył woreczek z lodem na krtani Charlesa, a pod nos podsunął mu cytrynę. Aby silniej pachniała ścisnął ją palcami i poskrobał paznokciami skórkę. Lekarka i pielęgniarka obserwowały go. Nadal bez jednego słowa. Minęła minuta, dwie, cztery. W piątej pacjent czknął po raz ostatni. Jego oddech zaczął się normować. Twarz przestała być trupio blada.

— Jest lepiej — powiedziała z ulgą doktor Sophie Mars spoglądając na wiszący nad łóżkiem monitor. — Ale w razie czego dam mu dodatkowo środki uspokajające.

Michał skinął głową. Nie był w stanie mówić.

— Mam nadzieję — powiedziała pielęgniarka — że noc minie spokojnie. Mam dość atrakcji jak na ten dyżur. Ale pan, doktorze, będzie on call?

Jeszcze raz skinął głową.

Pascal siedział w jego gabinecie. Był już czysty, ubrany w nowe spodnie dżinsowe i bielutkiego t-shirta. Tylko oczy miał nadal czerwone i podpuchnięte. Na policzkach mocne rumieńce.

— Posłuchaj synku — powiedział Michał — w tej chwili żaden z nas nie jest w na tyle dobrej formie, aby odbyć pokutną pielgrzymkę do tego obrobionego przez ciebie sklepu. Umówię się z nimi na jutro. A teraz zabiorę cię do domu. I dziś nie będziemy wracali do tej sprawy. Zresztą połowę winy biorę na siebie. Powinieneś mieć we mnie nie tylko tatę, ale i przyjaciela. A tak się nie stało. Ten wypadek…

— Wiem tatusiu — powiedział pokornie Pascal.

— I mam prośbę. Nie mów o tym mamie. To by ją zabiło.

— Wiem tatusiu — powtórzył Pascal. — A ty nie mów babci.

Michał pomyślał, że kradzież czekolady mlecznej z orzechami być może okazała się dla jego wzajemnych relacji z synem momentem i zdarzeniem przełomowym. I podziękował za to Bogu, w którego wierzył tylko czasami i niezbyt mocno.

Zatelefonował do Marty o dziesiątej wieczorem. Tym razem podniosła słuchawkę już po drugim sygnale.

— Marta… — raczej westchnął niż wypowiedział jej imię.

— Michał…

Nic więcej tego wieczora nie powiedzieli. Ale Michał był pewien, że po drugiej stronie linii telefonicznej znajduje się osoba, która tak jak on bardzo potrzebuje odrobiny wytchnienia, zapomnienia, pocieszenia i najbardziej zwyczajnej chwili radości.

Rozdział 6

Nie musiała go wypatrywać, machać ręką, ani wołać po imieniu. Michał zauważył ją z daleka. A właściwie — wypatrzył wśród wielkiej gromady oczekujących w hali przylotów. Objął ją, a ona przytuliła się do niego.

— No i co teraz będzie? — spytał całując ją. — Nawet nie mam płaszcza, aby osłonić kompromitujący efekt twojego czułego powitania.

Roześmiała się i oddała pocałunek, przez co efekt powitania nie stał się bardziej widoczny dla osób postronnych, ale dla Marty wyczuwalny jak najbardziej i jak najmilej

— Jesteś jeszcze ładniejsza niż w Rzymie — powiedział. — I doprawdy nie wiem, gdzie miałem oczy, że tego ani w ogrodach Pincio, ani potem nie dostrzegłem. Tak będzie za każdym razem?

— Tak będzie za każdym razem — obiecała, choć nie miała ani pojęcia, ani zbytniej nadziei, że będą jakieś następne razy.

Wsiedli do jej samochodu.

— Dokąd cię podwieźć?

Podał adres.

— Tam mieszka moja mama. Wejdę do niej na chwilkę, aby się przywitać i zabrać klucze od mieszkania siostry. Pozwoliła mi u siebie zamieszkać przez te trzy dni. Ona sama wyjechała z rodziną na wakacje.

Marta nie przekręciła kluczyka w stacyjce.

— Nie możesz wejść do mamy tylko na chwilkę i tylko po klucze — powiedziała. — Wyobrażasz sobie jak byłoby jej przykro? Chyba nie często cię widuje? I pewnie bardzo na ciebie czeka.

Michał położył dłoń na ręku Marty. Spoważniał.

— Ona wie — odrzekł. — I rozumie.

Spojrzała na niego zdziwiona, bo o n a nie rozumiała.

— Dlaczego jej powiedziałeś?

Pogładził ją leciutko po policzku.

— Jedź, Martusiu. Szkoda naszego czasu na tego rodzaju rozmowy i wyjaśnienia.

Matka Michała mieszkała na Hożej i Marta przypomniała sobie jakiegoś Sylwestra czy jakąś karnawałową prywatkę, które tu właśnie spędziła. Ogromne mieszkanie z trochę skrzypiącym, ale za to najprawdziwszym dębowym parkietem, stare meble, jakimś cudownym cudem ocalałe z Powstania i kawałki polędwicy wołowej podane na porcelanowej tacy przez miłą i jak się Marcie wówczas wydawało — starszą panią.

— Wejdziesz ze mną? — spytał.

Pokręciła przecząco głową.

— Niech ma syna dla siebie choć przez kilkanaście minut — powiedziała.

I pomyślała jak bardzo ona sama chciałaby mieć — choćby przez kilkanaście minut — syna, który by wiedział kim ona jest. I że nigdy nie będzie miała takich kilkunastu minut.

Poszedł. O ile sobie dobrze przypominała mieszkanie mamy Michała znajdowało się na czwartym piętrze. Ale nie pamiętała czy w domu była winda. Zapewne wtedy, kiedy tam wchodziła, nie przyszło jej do głowy, że mogłaby z niej skorzystać. Pewnie wbiegała po schodach ze swoim chłopakiem śmiejąc się, że będzie szybsza od niego.

Matka Michała otworzyła drzwi jeszcze przed dzwonkiem. O ile Marta wydała się Michałowi o wiele ładniejsza od tej, jaką zapamiętał, to matka wydała mu się o wiele starsza od tej, która widział przed rokiem. Przeszła wtedy operację nowotworu nerki. Wydawało się, że uchwycono zmianę na tyle wcześnie, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby. Ale teraz Michał-lekarz miał co do tego wątpliwości. Michał-syn powinien więc z nią zostać i rozeznać się w sytuacji. Michał-mąż powiedział jednak:

— Mamuś, zatelefonuję do Marie-Yvonne. Obiecałem jej.

Patrzyła na niego z miłością i współczuciem kiedy wykręcał numer swojego francuskiego domu. I kiedy mówił:

— Yvi? No, już jestem w domu. Wszystko w porządku, kochanie. Całuję. I daję ci mamę.

Wzięła słuchawkę. Powiedziała po francusku:

— Ja też cię całuję. Ciebie i dzieci.

I skłamała po francusku:

— Dziękuję, że wypożyczyłaś mi Mikiego na trzy dni. Pa, mój mały kotku.

Marie-Yvonne nie mogła spodziewać się dłuższej rozmowy, bo była to przecież rozmowa międzynarodowa.

Pani Wernerowa podała Michałowi-kochankowi klucze do mieszkania swej córki.

— Mamo…

Pogładziła go po twarzy.

— Idź do niej, synku. Cieszę się, że ją masz.

Wiedział, że kiedy wyjdzie będzie płakała. Ale nie z żalu nad sobą. Z żalu nad nim. Że będzie miał tylko trzy dni bardzo złudnego i bardzo kruchego szczęścia.

Siostra Michała mieszkała w Wilanowie. Sądząc po wyposażeniu musiała należeć do osób zamożnych i — co nie zawsze szło z majętnością w parze — obdarzonych dobrym smakiem. Mieszkanie było urządzone i funkcjonalnie, i elegancko.

Michał rzucił swoją niewielką walizeczkę na podłogę.

— Chodź do mnie — powiedział. — I przytul się tak, jak na lotnisku. I wywołaj taki sam efekt. Bo tym razem brak efektu byłby moją kompromitacją.

Ale Marta przytuliła się tak, że nie mogło być mowy o kompromitacji.

Nigdy jeszcze nie spotkał kobiety, która potrafiłaby i chciałaby oddawać się mężczyźnie w sposób tak spontaniczny, naturalny i zarazem tak całkowity. Jakby nie chciała pozostawić sobie i dla siebie nic, natomiast ofiarować partnerowi wszystko, bez żadnej reszty. Powiedziała to zresztą.

— Chciałabym, żebyś był zapinany na guziki, albo miał suwak — przez cały tułów. Chciałbym cię rozpiąć i wsunąć się pod twoją skórę. I już tam zostać.

Pogładził ją po jasnych, bardzo miękkich włosach.

— Ani Pan Bóg, ani najbardziej nawet współczesna chirurgia takiej możliwości nie przewidziały. Tylko jedna — i to nie kobieca — strona może się wsuwać w drugą. Z czego leżąca przy tobie męska strona ma zamiar ponownie skorzystać.

Marta roześmiała się, a Michał pomyślał, że tym razem śmieją się także jej oczy.

— Zwolnij — powiedziała. — Nie musimy bić rekordów świata.

— A znasz historię pary, która na ścianie oznaczała kreską każdy odbyty stosunek?

Marta nie znała tej historii.

— No więc przy siódmej kresce doszło do małej zwady. Partner uważał, że to siódmy raz; partnerka, że dopiero szósty. Facet się zirytował. Starł rękawem kreski i powiada: „Wobec tego zaczynamy od początku”. Tak więc do jakiegokolwiek rekordu bardzo nam jeszcze daleko. Chcesz mazak?

Śmiała się głośno i tak serdecznie, że mimo woli zaczął się śmiać razem z nią choć przecież dowcip był z brodą i Michała tak bardzo już nie śmieszył. I nagle przypomniał sobie scenę z autobusu, którym wiele lat temu wracali z jakiejś imprezy. Towarzystwo było podchmielone i ktoś rzucił propozycję szczeniackiej zabawy polegającej na wymienianiu nazw ulic. Po wypowiedzeniu nazwy trzeba było w myśli poprzedzić ją lub dodać do niej wyraz „dupa”. Mówili więc: Podchorążych, Oficerska, Szara, Dolna, Górna po czym — ku zdumieniu reszty pasażerów — wybuchali zbiorowym śmiechem. Michał powiedział „Kubusia Puchatka”, a Marta — właśnie Marta — zaczęła śmiać się tak bardzo i tak zaraźliwie, że rozśmieszyła cały autobus. Choć w tym pozbawionym komentarza wymienieniu nazwy ulicy Kubusia Puchatka nie było przecież nic zabawnego. Przypomniał jej teraz tamten wieczór, a ona śmiała się jeszcze serdeczniej.

— Byłabyś najlepszą wykonawczynią arii ze śmiechem — powiedział i pocałował ją, a ona śmiała się nadal.

Więc wziął ją taką roześmianą, ciepłą, czy — jak potem powiedział — rozżarzoną.

— Wiesz Martusiu — powiedział — nie wiem ile kresek zaznaczymy na tej ścianie, ale nie mam ochoty wyjść z łóżka przez całe trzy dni. No, może tylko od czasu do czasu napiłbym się zimnego piwa. Dla ochłody. Od tego twojego rozżarzenia.

Leżała na plecach, z rękoma założonymi pod głową, z zamkniętymi oczyma. Michał patrzył na nią i zastanawiał się, jak to możliwe, aby ta śliczna, pełna temperamentu i tak jawnie lubiąca seks kobieta była zarazem tak bardzo w nim niedoświadczona. W Rzymie zapytał ją — i nie bez powodu — czy to był jej pierwszy raz. Nie miał wprawdzie wątpliwości co do tego, że obcowała już z mężczyzną czy mężczyznami, ale i co do tego, że musiała to robić nieczęsto i w dodatku z takim czy takimi, którzy nie mieli pojęcia o podstawowych choćby zasadach ars amandi. Marta nie miała żadnych zahamowań, żadnych obiekcji natury moralnej czy obyczajowej. Przystawała chętnie i z zapałem na każdą jego propozycję i inicjatywę, ale domyślał się, że nie robiła tego i w ten sposób nigdy przedtem. Położył dłoń na jej piersi. Poczuł bicie jej serca. Rytmiczne, mocne i czyste uderzenia. Jako lekarz bardzo rzadko miał do czynienia z tak zdrowym sercem. Tak zdrowym fizycznie. Uczuć tego serca nie mógł wyczuć ani ręką, ani stetoskopem, ani obejrzeć podczas wykonywania najnowocześniejszych i najbardziej wnikliwych nawet badań.

Marta otworzyła oczy. Były teraz niemal czarne, tak bardzo rozszerzone miała jeszcze źrenice.

— Martulinko…

— Nie — powiedziała. — Następną kreskę postawię dopiero po obiedzie. Jak nie chcesz się stąd ruszać to wyjmę z samochodu małe co nieco. Podgrzejemy i zjemy na miejscu. Ale namawiałabym cię na spacer. Nie chciałbyś się przejść po wilanowskim ogrodzie?

Widząc jego minę uśmiechnęła się.

— Potem zdążymy jeszcze namazać tych siedem kresek, a nawet zacząć je stawiać od początku. Ale chciałabym cię zapamiętać także spoza łóżka. Tak, jak cię zapamiętałam z Rzymu. I z tej knajpki, gdzie jedliśmy ryż ze szparagami w jakimś cudownie lekkim sosie. I z Placu Hiszpańskiego. I ciebie stojącego przy barierce tego ogrodu. Pinto?

— Pincio — odpowiedział. — Ale jak chcesz zjeść obiad to wybierzmy się do naprawdę dobrej restauracji. Znasz taką?

Zaczęła się zastanawiać.

— Rzadko jadam w lokalach A zwłaszcza — naprawdę dobrych.

Zawahała się przed zadaniem mu aż tak osobistego pytania:

— Jesteś bogaty?

— Bogaty? Raczej nie. Wprawdzie jako lekarz zarabiam nieźle, ale z pewnych powodów mam bardzo duże wydatki.

Uśmiechnął się do niej uspokajająco.

— Ale na bardzo dobrą warszawska restaurację możesz mnie bez żadnych wyrzutów sumienia naciągnąć.

— W pobliżu jest „Kuźnia Wilanowska”. A w Łazienkach, w Starej Pomarańczarni „Belvedere”.

— Gdzie by ci się bardziej podobało?

— W „Belvedere”.

— Ubieraj się — powiedział. — Jedziemy do „Belvedere”. A potem nakarmimy łazienkowskie wiewiórki.

Zjedli obiad, a Marta — zerknąwszy na rachunek — poczuła całkiem spore wyrzuty sumienia. Potem poszli na spacer w poszukiwaniu głodnych wiewiórek. Doszli nad łazienkowski staw, po którym pływały niby-gondole. Michał kupił dwa bilety.

— Zanim popłyniemy prawdziwą, wenecką zrobimy małą przymiarkę na tym stawie.

Podczas tej przymiarki powiedziała:

— Michał, odwiozę cię teraz do na Hożą, do mamy, a sama wpadnę do domu.

Uprzedzając jego protest dodała szybko:

— Tylko na troszkę. A potem przyjadę po ciebie i przez caluteńką noc będę już tylko stawiała kreski na ścianie.

— Co dla ciebie znaczy „troszkę”? — spytał.

— Dwie, trzy godziny.

— Martusiu… — powiedział błagalnie.

— Wiem, ale muszę.

Pomyślał, że gdyby to ona przyjechała do Colmaru, on też musiał by ją prosić o „troszkę” czasu, aby wpaść do swojego domu. Więc skinął — niechętnie — głową.

Następnego dnia obudzili się dopiero o dziesiątej rano. Śniadanie zjedli o jedenastej.

— Późno się zrobiło — powiedział Michał wstając od stołu. — Chyba najwyższy czas kłaść się do łóżka.

Marta zaczęła się śmiać. Ale zamiast do łóżka poszli do parku w Wilanowie. Potem zjedli obiad w „Kuźni”. Jeszcze potem wrócili do domu i poszli do łóżka.

— No i ile nastawiałaś tych kresek? — zapytał Michał.

— Zacznę je rysować na drugiej ścianie, bo na tej zabrakło już miejsca — odparła. — Ale czy między tą ostatnią i następną kreską nie miałbyś ochoty na jakąś mniej fizyczną rozrywkę? Na przykład teatr. Pewnie lata świetlne nie byłeś w polskim teatrze.

— Lata świetlne nie byłem w żadnym teatrze — odparł.

— Nie lubisz teatru?

— Chyba lubię. Ale z powodu tych lat świetlnych sam już tego nie wiem. A ty lubisz?

— Tak. I w przeciwieństwie do restauracji w teatrach bywam..

— A przed teatrem pewnie zechcesz znowu wpaść na „troszkę” do domu?

Posmutniała.

— Tak strasznie mi żal — powiedział — każdej godziny, a nawet każdej minuty bez ciebie.

— Mnie też — powiedziała szczerze.

Ale pobytu w teatrze nie żałował. Marcie udało się zamówić telefonicznie bilety do „Ateneum” na komedię „Kolacja dla głupca”. Potem Michał twierdził, że nie wie czy sztuka była rzeczywiście aż tak zabawna, czy publiczność śmiała się po prostu dlatego, że śmiała się Marta.

— Powinni ci płacić za bywanie na tym przedstawieniu — powiedział kiedy wracali do Wilanowa. — Jesteś najlepszą reklamą tego spektaklu.

Śmiała się kiedy — już po powrocie — leżeli w łóżku.

— Przestań! — powiedział, też się śmiejąc. — Skup się wreszcie na dalszych kreskach.

Ale jednocześnie pomyślał, że ten jej śmiech pobudza go do tego, by mogła rysować wciąż nowe i nowe kreski.

Ostatniego dnia jego pobytu w Warszawie Marta nadal się śmiała. Ale — ku żalowi Michała -przestała śmiać się oczami. Tego dnia nie poszli na obiad. Marta usmażyła naleśniki, nafaszerowała je serem i szynką, podała zapieczone pod beszamelem. Michał uznał, że są o wiele lepsze niż dania serwowane w „Kuźni” i w „Belvedere”. A być może nawet i w paryskim Ritzu. Tego jednak nie był całkiem pewien, bo nigdy nie jadł niczego w paryskim Ritzu, a zwłaszcza naleśników pod beszamelem.

Miał odlecieć do Strasburga ostatnim wieczornym rejsem. Marta namawiała go, aby przedtem na „troszkę” wstąpił do mamy.

— Martusiu… — powiedział błagalnie.

Ale wiedział, że ma rację.

Mama i tym razem czekała w otwartych drzwiach. Kiedy wszedł do mieszkania ona usiadła na fotelu, on ukląkł obok, położył głowę na jej kolanach, a ona rękę na jego głowie.

— Mamuś, wybacz — powiedział.

— Co mam ci wybaczyć, synku? Że udało ci się uciec na trzy, na zaledwie trzy dni od twojego nieszczęścia?

I spytała — z nadzieją i troską:

— A udało się?

Objął jej kolana.

— Tak, mamuś. Bardzo.

Jakby nie chcąc odbierać mu resztki czasu, jaki mógł jeszcze spędzić z dala od swojego nieszczęścia, powiedziała szybko:

— Wczoraj o dziesiątej wieczorem telefonowała Yvi. Powiedziałam, że po południu przyszli do ciebie koledzy i że trochę za dużo żeście wypili. No i śpisz jak zarżnięty baran. Zatelefonowała także dzisiaj. Jakąś godzinę temu. Powiedziałam, że poszedłeś kupić prezenty dla niej i dla dzieci.

Westchnął zawstydzony i skruszony.

— Kupię na lotnisku.

Matka sięgnęła po leżącą na stoliku paczuszkę.

— Już kupiłeś. Dla niej mleczko do ciała „Eris”. To światowa rewelacja, mimo że produkowana w Polsce. I koniecznie dodaj, że nawet gwiazdy z Hollywood używają tych kosmetyków. Nie jest to całkowita nieprawda. Któraś z aktorek rzeczywiście ich używa. Dla dzieci kupiłam drobiazgi, ale pewnie będą im się podobały. No i udało mi się znaleźć w antykwariacie francuskie tłumaczenie „W pustyni i w puszczy”. Przeczytałeś to kiedy byłeś w wieku Pascala. Może i on…

Michał pocałował ją w rękę.

— Przyjedź do nas — powiedział. — Chciałbym cię dokładnie przebadać.

— Na ani dokładne, ani żadne przebadanie nie przyjadę. Ale jak zechcesz wyjechać na urlop to owszem. Zajmę się wtedy Yvi. A teraz już biegnij. Chwytaj ostatnie chwile.

— Mamuś…

— Nie dziękuj. Przecież po to właśnie Bóg stworzył matki.

Już w drzwiach zapytała:

— A kupiłeś jej kwiaty na pożegnanie? Tak jak śpiewał Fogg -„za każdy dzień po jednej róży”? Jak nie to na dole wciąż jeszcze jest ta sama co niegdyś kwiaciarnia.

Marta widziała jak Michał wychodził z bramy, ale tylko skinął jej ręką i podszedł do skrzyżowania, gdzie — istotnie — nadal była kwiaciarnia. Kupił trzy czerwone róże. Podał jej kwiaty i zgodnie z maminą instrukcją zacytował Mieczysława Fogga:

— Za każdą noc po jednej róży…

Sprostowała.

— Były przecież tylko dwie.

— No i ta rzymska — przypomniał.

Troszkę, ale tylko troszkę zaszkliły jej się oczy. Spróbował ją rozśmieszyć, choć jemu już wcale a wcale nie było do śmiechu.

— Gdybym kupił ci za każdą kreskę na ścianie, pewnie zabrakłoby róż w kwiaciarni.

Pocałowała go.

— Ty chwalipięto.

Tak bardzo chciał, aby jeszcze raz się roześmiała.

— Tak? No to wracamy do Wilanowa. Zetrę kreski i zaczniemy od początku.

Uśmiechnęła się, ale nie oczami.

Na lotnisku powiedział:

— Przytul się. W razie czego mam gazetę, aby osłonić ewentualną kompromitację.

Przytuliła się, a on szepnął:

— Jesteś jeszcze ładniejsza niż trzy dni temu. Doprawdy nie wiem, gdzie ja miałem oczy, że tego nie dostrzegłem. Obiecaj, że następnym razem…

Nic nie powiedziała. Bo nie wierzyła, że będzie następny raz.

Rozdział 7

Dyrygenci bywali różni. Kiedyś Marta okropnie się denerwowała, kiedy miała występować z nowym, nieznanym dyrygentem. Była spięta i tak bardzo starała się od razu i jak najlepiej zrozumieć jego zamiary i intencje, wczuć się w jego wrażliwość, że z tej nadgorliwości popełniała więcej błędów niż zwykle. W początkach swojej pracy bardzo też przejmowała się nie tylko uwagami skierowanymi do niej bezpośrednio, ale każdym skrzywieniem twarzy czy grymasem skierowanymi do całej orkiestry. Potem trochę, ale tylko trochę, przywykła. Aż wreszcie zrozumiała, że większość mistrzów i arcymistrzów pałeczki z rozmaitych i niekoniecznie zrozumiałych powodów lubi publicznie ujawniać swoje — zwłaszcza złe — humory, a nade wszystko swoją władzę.

Mawiali o kimś takim „przeklętnik”. I tym razem pojawił się przy pulpicie właśnie taki. A nawet -wyjątkowy „przeklętnik”. Był z pochodzenia Rumunem, ale wychowanym i wykształconym w Stanach Zjednoczonych. Miał o sobie nader wysokie mniemanie. Marta przyznawała — dość zasłużone, choć grywała już pod lepszymi batutami. Repertuar wybrał ambitny i słabo orkiestrze warszawskich filharmoników znany. Pracowali więc ciężko, czasem do ostatniej kropli potu, a maestro wciąż i wciąż wydawał się z nich niezadowolony. Nie dlatego, że grali źle, ale w żaden sposób nie potrafił im wyjaśnić i tak nimi pokierować, aby zagrali zgodnie z jego życzeniem i marzeniem.

To się zdarzało — orkiestra, choćby najlepsza, i dyrygent, choćby wybitny czasem nie mogli dojść ze sobą do ładu. I ani wielość, ani długość prób, ani najlepsza nawet wola obu stron nie doprowadzały do prawdziwego i błyskotliwego sukcesu. Marta miała wrażenie, że to właśnie taka sytuacja. Był nawet moment, kiedy dyrygent w skrajnej wściekłości złamał na oczach orkiestrantów swoją pałeczkę. Wprawdzie nie rzucił nią w pierwszego skrzypka ani w Martę, siedzącą obok pierwszego skrzypka, ale najwyraźniej miał na to wielką ochotę. Szła więc do domu zmęczona i zniechęcona. Przez cały czas trwania prób usiłowała pojąć zamysł maestra. Dotąd miała wrażenie, że pod względem muzycznym jest empatyczna, a nawet wyjątkowo empatyczna. Miała własny i bardzo wyrobiony muzyczny gust i własne zdanie jak powinno się grać dany utwór, ale nie przeszkadzało jej to w rozumieniu muzycznych gustów i intuicji innych osób. Może, a nawet na pewno dzięki temu była tak bardzo cenioną nauczycielką muzyki. Nieustannie proszono ją, aby uczyła grać jakiegoś kolejnego małego muzycznego geniusza. Z konieczności i braku czasu ograniczała jednak liczbę lekcji, choć jeśli coś naprawdę i najbardziej w swoim zawodzie lubiła, to właśnie pracę z dziećmi. Oczywiście utalentowanymi dziećmi.

Kiedy spodziewała się własnego marzyła, że będzie muzykalne. Było jej wszystko jedno, jaki to dziecko instrument wybierze. Po prostu chciała, by grało. By kochało muzykę. By dzieliło z nią miłość do muzyki.

O zainteresowaniach muzycznych swojego realnego dziecka wiedziała niewiele. Łukasz na pewno słyszał muzykę i odróżniał muzykę od wszystkich innych dźwięków. Na pewno też wolał muzykę klasyczną od muzyki tanecznej czy rozrywkowej. Na pewno nienawidził jazzu. Na pewno nienawidził hard-rocka. Któregoś dnia zastała go wsłuchanego w „Bolero” Ravela. Kiedy utwór się skończył, synek zaczął pojękiwać, kiwać się na boki i obejmować głowę charakterystycznym ruchem znamionującym jakąś jego niezrealizowaną potrzebę. Puściła płytę od początku. Łukasz natychmiast się uspokoił. Usiadła obok niego na podłodze, nie za bardzo blisko, ale i nie w bardzo dużym oddaleniu. Starała się słyszeć „Bolero” uszami swojego dziwnego dziecka i własnym, matczynym sercem. I nagle zrozumiała. W tym utworze był powtarzający się motyw, czyli był to utwór przewidywalny i uporządkowany. Zawierał te elementy, których Łukasz potrzebował w swoim życiu tak jak pokarmu, powietrza i swojej oddzielności. Może potrzebował w życiu i do życia jeszcze czegoś, ale tego Marta wciąż jeszcze nie wiedziała.

Weszła do domu. Panowała w nim jak zawsze, czy prawie zawsze w czasie jej nieobecności — cisza. Paweł siedział przy swoim biurku i coś pisał. Być może raport ze swojej ostatniej, podobno niezmiernie udanej wyprawy na Spitzbergen. Łukasz układał nowego puzzla. Jeszcze do niedawna kupowali mu puzzle z kilkudziesięcioma elementami. Teraz układał największe z największych. Tak szybko i z tak zadziwiającą łatwością, że zdumiewał nawet syna Joanny Gillerowej, Piotrka, który od czasu swojej pierwszej wizyty złożonej na ulicy Grottgera i poznaniu „małego Einsteinka” wpadał od czasu do czasu z nowym pomysłem czym „małego Einsteinka” można by zająć.

Paweł chyba dostrzegł, że jego śliczna, kochana Myszka wróciła do domu, bo nie wstając z krzesła zapytał czy nie będzie parzyła herbaty. W ten sposób dawał ślicznej i kochanej Myszce do zrozumienia, że on ma ochotę na filiżankę herbaty. Łukasz niczego nie zauważył i na nic nie miał ochoty, bo był zbyt zajęty dopasowywaniem puzzlowych elementów.

— Rozmawiałeś z nim? — spytała męża stawiając przed nim czajniczek z herbatą i jego ulubioną filiżankę.

Spojrzał dość błędnym wzrokiem.

— Z kim?

— Z Łukaszem. Przecież cię prosiłam.

Kiedy Paweł zatelefonował ze Spitzbergenu powiedziała mu, że Łukasz potrafi mówić, że zna nie tylko pojedyncze wyrazy, ale całe ich mnóstwo, a zdarza się, że nawet łączy dwa słowa. Potem napisała i wysłała długaśny list, w którym to samo opisała, ale już jak najbardziej szczegółowo. A kiedy mąż wrócił, natychmiast zademonstrowała mu umiejętności syna. Paweł był chyba, a nawet na pewno zadowolony, ale bynajmniej nie rozentuzjazmowany. Od samego początku podchodził dość sceptycznie do wszelkich diagnoz lekarskich, sugerujących czy stwierdzających „spectrum autyzmu” u syna. Uważał, że dzieci rozwijają się w różnym tempie i w bardzo różny sposób. Zwłaszcza te bardzo czy wybitnie zdolne, choćby tylko w jednej dziedzinie.

— Ponadprzeciętne zdolności — tłumaczył nie wiadomo komu: sobie czy Marcie — to takie samo odchylenie od normy, jakim jest niedorozwój umysłowy. Tyle, że jest to odchylenie na plus.

I zawsze zapewniał swoją śliczną, kochaną Myszkę, że trzeba cierpliwie czekać, a ich synek na pewno ze swoich dziwactw wyrośnie. Na wybitnego człowieka oczywiście.

Marta nigdy nie wiedziała i nigdy się nie dowiedziała czy próbował w ten sposób oszukać i pocieszyć sam siebie, czy istotnie nie dostrzegał choroby syna. Jej teściowa — ku wielkiemu zdumieniu Marty — wspierała pogląd syna.

— Myślisz, że w dzieciństwie Paweł był tak bardzo inny od Łukasza? No, w szczegółach na pewno, ale tak w ogóle to bardzo różnił się od wszystkich znanych mi dzieci. Podczas, kiedy one dokazywały, on siedział z nosem w książkach. Zawsze był małym filozofem. Wiedzieliśmy o tym zanim nauczył się chodzić.

I ze śmiechem opowiadała jak dwuletni Pawełek siedział na nocniku postawionym — dla ochrony podłogi — na gazecie. Kiedy Pawełek zrobił do nocnika to, co powinien był zrobić, zabrał nie tylko naczynie, ale i gazetę. Nie odrywając się od lektury pomaszerował, ale nie do toalety lecz na ulicę.

Teściowa zaśmiewała się.

— Wyobrażasz sobie, Martuniu, trzylatka w kusej koszulinie, niosącego w jednym ręku nocnik z kupką, a w drugim „Życie Warszawy”? I maszerującego z powagą śródmiejską ulica, choć tak naprawdę to nie wiadomo po co i dokąd.

Teściowa sypała podobnymi anegdotami jak z rękawa. Ale Martę wcale a wcale nie pobudzały do śmiechu. Ale za to dodawały odrobinkę otuchy. Bo gdyby Łukasza można było zresocjalizować do takiego stopnia, w jakim zresocjalizowany był jej mąż, wiedziałaby wprawdzie, że przebywające z nim osoby nie będą ani całkiem, ani w ogóle szczęśliwe, ale za to jej syn miałby ku temu wszelkie szanse. Tyle, że nie bardzo wierzyła w aż taki sukces resocjalizacyjny.

Ale robiła co tylko mogła, aby go osiągnąć. Joanna Gillerowa opowiedziała jej w jaki sposób trzyletni Piotrek nauczył się czytać. Marta zastosowała w stosunku do Łukasza taką sama metodę. Prowadziła go do gabinetu ojca i wskazując na złote litery wytłoczone na grzbietach encyklopedii powtarzała „A”, „B”. „C”, i tak dalej. Łukasz wydawał się zainteresowany tą zabawą. I kiedy przestawiała tomy od razu orientował się, który nie stoi na swoim, czyli właściwym dla niego miejscu. Dzięki temu Marta wiedziała, że Łukasz rozróżnia kształty liter. A pewnego dnia zastała go przed komputerem. Była pewna, że mały gra w szachy ze swoim najulubieńszym, choć martwym partnerem. Łukasz jednak wystukiwał na klawiaturze alfabet. W takiej samej, a więc poprawnej kolejności, w jakiej pokazywała mu litery na ustawionych na półce encyklopediach. Pokazała mu, w jaki sposób może oznaczyć litery polskiego alfabetu, a on pojął to z nadzwyczajną łatwością. I jakby wielką ulgą. Widocznie alfabet z kilkoma lukami, jakich nie umiał zapełnić, nie dawał mu satysfakcji. Teraz dopiero osiągnął swój cel — porządek, jaki cenił i starał się wprowadzać i zachować we wszystkim.

Nie mogła się doczekać powrotu Pawła, aby się podzielić z nim radością z nowego sukcesu syna. Nic z tego popisu jednak nie wyszło, bo Łukasz dostał od pani Elżbiety książeczkę z zagadkami i wynajdywał drobne różnice pomiędzy kilkoma obrazkami. Nic nie było w stanie oderwać go od tej czynności.

— Łukasz zna cały alfabet — mówiła przejęta Marta. — Trzeba tylko wymyślić sposób, aby nauczył się czytać.

Paweł starał się dzielić radość swojej ślicznej, kochanej Myszki, ale i leciutko studzić jej zapał.

— Nie popędzaj go. Sam nauczy się czytać we właściwym dla siebie momencie.

Marta westchnęła. Była pewna, że jej teściowa przytoczyłaby dziesięć historyjek o tym, w jaki sposób nauczył się czytać jej Pawełek. Oczywiście bez niczyjej pomocy.

— A ja postanowiłam — powiedziała zdecydowanie — że pojadę z nim na turnus dla dzieci autystycznych. I jeżeli specjaliści uznają, że Łukasz może chodzić do normalnej, tyle że integracyjnej szkoły to go do tej szkoły poślę.

— Naturalnie — powiedział Paweł, bo bardzo już chciał zasiąść za swoim biurkiem w swoim pokoju.

Nie zapytał, ani gdzie, ani kiedy jest organizowany taki turnus, ani jak długo trwa, ani ile kosztuje. Od spraw organizacyjnych i finansowych była przecież Myszka.

Łukasz bardzo szybko uporał się z odnajdowaniem różnic na obrazkach. Na jednym z nich odnalazł nawet taką, której rysownik zagadek nie przewidział i która była wynikiem niechlujnego druku. Marta wprowadziła syna do gabinetu.

— Puść go do komputera — powiedziała do męża.

Paweł niechętnie, ale jednak zamknął swój program.

— Pokaż tacie literki — zachęcała Marta, nie do końca pewna, czy mały wykona polecenie. Mógł chcieć teraz grać w szachy.

Ale zrozumiał. Paweł przyglądał się jak mały szybko, a na pewno szybciej niż on, wynajduje litery na klawiaturze. Nacisnął Caps Lock i na ekranie pojawiały się litery dokładnie takie, jak na encyklopedycznych grzbietach.

— No tak — przyznał. — On jest doprawdy zadziwiający.

Tego dnia, a właściwie późnym wieczorem Łukasz zadziwił Martę raz jeszcze. Położyła go do łóżka i poszła do swojego pokoju. Starannie zamknęła drzwi wyciszone specjalną pianką. Wyjęła skrzypce i cichutko zagrała ten fragment utworu, który wydawał się najbardziej sporny co do sposobu jego wykonania. W pewnym momencie drzwi otworzyły się i stanął w nich Łukasz. Nie patrzył na matkę, zdawał się widzieć jedynie skrzypce. Jęczał i trzymał się za głowę. W pierwszej chwili pomyślała, że dosłyszał hałas i że ten hałas przeszkadza mu w zaśnięciu. Przestała grać. Łukasz zajęczał głośniej i zaczął się kiwać w przód i w tył, potem z boku na bok.

— Grać? — spytała.

Na chwilę się uspokoił, co oznaczało odpowiedź twierdzącą. Zagrała. Łukasz zajęczał.

— Nie tak?

I nagle ją olśniło. Zrozumiała, czego oczekuje Łukasz i czego oczekiwał ich nieznośny rumuńsko-jankeski dyrygent. Zagrała raz jeszcze. Z mniejszym niż poprzednio uczuciem, bez emocji, ale za to ze znacznie większym zachowaniem melodycznego ładu i porządku. Łukasz słuchał przez chwilę, a potem — odprężony — wyszedł z pokoju.

Tym razem Marta powiedziała — tyle, że sama do siebie: „On jest doprawdy zadziwiający”. I gorzko pożałowała, że nie ma przy niej nikogo, kto podzielałby jej zachwyt i ból połączone teraz w jedno — też zadziwiające — uczucie.

Następnego dnia dyrygent pojawił się na próbie, ostentacyjnie skwaszony. Jakby chciał dać wszystkim do zrozumienia, że jest z góry przekonany, że t a orkiestra nie potrafi zagrać utworu tak, jak on sobie życzy i jak sobie wymarzył. Jego zniecierpliwienie czy może raczej jego brak wiary udzielił się muzykom. Tym razem grali rzeczywiście dość marnie. W pewnym momencie maestro odwrócił się i spojrzał na Martę. Właśnie i tylko na nią. Wstrzymała oddech pewna, że zostanie zaraz publicznie zbesztana. Ale dyrygent patrzył na nią bez złości. Raczej z zadziwionym, ale zadowoleniem.

— Yes, yes, yes! — powiedział z aprobatą.

I po raz pierwszy — nie tylko tego dnia — uśmiechnął się.

Teraz wszyscy spojrzeli na Martę. Zaczerwieniła się. Trochę speszona, ale bardziej uradowana. Nie tylko tym, że potrafiła wyczuć intencje rumuńsko-jankeskiego muzyka, ale bardziej tym, że wyczuł to jej mały, nieszczęsny synek.

Dyrygent uciszył orkiestrę i kazał Marcie zagrać solo fragment utworu. Zagrała dokładnie tak, jak wczorajszego wieczora podpowiedział jej Łukasz.

— Yes, yes, yes! — cieszył się maestro.

Tym razem wszyscy pojęli na czym polega jego zamiar. I nawet jeśli nie wszyscy ten zamiar i taką interpretację akceptowali, zagrali zgodnie z jego życzeniem. Późniejsze recenzje były rozmaite. Ale kilka — bardzo pochlebnych. Doceniano w nich inny, bardziej nowoczesny sposób „odczytania” koncertu.

Gdyby Marta opowiedziała o tym zdarzeniu Pawłowi, wysłuchałby jej uprzejmie. Być może — ale bardzo „wsobnie” — ucieszyłby się zarówno z muzykalności syna, jak i zawodowego sukcesu żony. Marta jednak potrzebowała czegoś więcej aniżeli tylko wysłuchania. Zatelefonowała do wujka Marka Gillera. Ten wysłuchał relacji z autentycznym zainteresowaniem.

— Chciałbym — powiedział — posłuchać obu interpretacji. Choć ten utwór i mało znam i nie za bardzo lubię. No i chciałbym, aby posłuchała Anka.

Anka była pasierbicą wujka Marka i Martę zdumiewała i zachwycała nadzwyczajna muzykalność tej „małej Mozartki”. Kiedy dziewuszka miała trzy, może cztery lata zachwyciła także legendarną „ciocię Jadzię”, prowadzącą filharmoniczne koncerty dla dzieci. Ania zagrała wtedy z pamięci krótki, ale za to bardzo trudny fragment preludium „deszczowego” Chopina czym wprawiła w osłupienie nie tylko „ciocię Jadzię”, ale i całą publiczność. Teraz Ania skończyła już dziesięć lat i uchodziła za największy talent muzyczny od czasów Krystiana Zimmermana. W oczach zakochanego w pasierbicy wujka Marka, Ania była z całą pewnością talentem przewyższającym zdolności Zimmermana.

— Piotrek — ciągnął Marek Giller — jest pod ogromnym wrażeniem matematycznych dyspozycji Łukasza. Ania na pewno potrafiłaby rozpoznać jego dyspozycje muzyczne. Zresztą, jak wiesz, często te dyspozycje idą ze sobą w parze. Zaproś nas, Blondasku na kawę i twój znakomity angielski keks. Chyba, że wolisz przyjechać do nas. Na kawę i znakomity placek ze śliwkami.

— Chętnie was ugoszczę, a równie chętnie do was przyjadę — powiedziała. — Ale teraz mam zamiar wyjechać z małym na turnus dla dzieci autystycznych. Myślisz, że to dobry pomysł?

Zawahał się.

— Nie mam pojęcia. Sama wiesz, jak to jest z tymi dziećmi. Ale znam kobiety, które sobie te wyjazdy chwaliły.

— No to spróbuję — powiedziała Marta.

I pojechała. Aby przekonać się o tym, o czym wiedziała już wcześniej. Że określenie autyzm właściwie nic nie znaczy i że właściwszym, co nie znaczy ostrym i precyzyjnym jest „spectrum autyzmu”. Na turnusie w podwarszawskiej Jachrance były dzieci lekko, średnio i głęboko upośledzone umysłowo, nadpobudliwe i nadruchliwe, agresywne i bardzo agresywne oraz podobne do Łukasza — inteligentne, ale szczelnie zamknięte w swojej „szklanej kuli”, niedostępne dla żadnej innej ludzkiej istoty.

Proponowane i jakoby cudowne masaże wywoływały histeryczny sprzeciw Łukasza. Nauczył się natomiast grać w piłkę, a także pływać. Z innymi dziećmi bawił się niechętnie, ale nie reagował już na ich widok panicznym lękiem i ucieczką. Obecne na turnusie rehabilitantki i pani psycholog uznały, że za rok warto będzie zaryzykować i posłać Łukasza do normalnej szkoły. Z klasami integracyjnymi.

Po powrocie do domu Marta opowiedziała o wszystkim Pawłowi. Skinął aprobująco głową:

— Na pewno da sobie radę w pierwszej klasie.

Wieczorem przyszedł do pokoju Marty i został u niej po złożeniu na jej czole pocałunku na dobranoc. Nie miała pojęcia co spowodowało ten nagły przypływ tak rzadkiej u męża namiętności, ale wiedziała przecież, że on także żyje w „szklanej kuli” więc nawet nie próbowała się tego dowiedzieć.

Rozdział 8

W domu Michał zastał małe pandemonium. Pielęgniarka, która od dwóch lat zajmowała się Marie-Yvonne, zachorowała na grypę. Teściowa Michała sprowadziła inną, która jednak okazała się beznadziejna pod każdym względem. I zanim Michał zdołał zdjąć palto i przywitać się z dziećmi, matka Marie-Yvonne swoim płaczliwym, a zarazem oskarżycielskim tonem zawiadomiła zięcia, że jej córka ma odleżyny.

Michałowi trudno było uwierzyć, że stan jego żony aż tak dramatycznie się pogorszył podczas zaledwie trzech dni jego nieobecności. Kiedy wyjeżdżał do Polski na ciele Marie-Yvonne nie było nawet najmniejszej niepokojącej plamki. Nie bardzo potrafił sobie wyobrazić co mogło się stać i co się stało, że w tak krótkim czasie doszło do zapewne wyolbrzymionych przez teściową, ale jednak poważnych zdrowotnych komplikacji. Szybko umył ręce i poszedł do pokoju żony. Teściowa posapując gniewnie szła tuż za nim. Pomyślał, że gdyby miała pistolet na pewno wciskałaby mu teraz lufę w plecy.

— Yvi — powiedział podchodząc do łóżka i pochylając się, aby ucałować żonę. — Co i kiedy się stało? I w ogóle — co się dzieje?

Uśmiechnęła się, ale był to bardzo nikły uśmiech. Marie-Yvonne wyglądała na bardzo przestraszoną.

— Nie wiem, Miki — odparła słabiutkim głosem. — Mama mówi, że mam odleżynę na pięcie.

Zauważył, że pościel nie jest zmieniona, a zawsze starannie wyszczotkowane, włosy żony tylko przyczesane grzebieniem. Marie-Yvonne była wprawdzie umyta, ale po zapachu jej ciała poznał, że nowa pielęgniarka nie użyła do codziennego masażu oliwki z dodatkiem aromatycznego dodatku kilku kropli perfum.

— Niech mama wyjdzie — powiedział do teściowej. — Zaraz wszystko sprawdzę.

Nie ruszyła się z miejsca.

— To moje dziecko — warknęła, jakby prośba Michała w jakiś sposób ten fakt podawała w wątpliwość. — I mam chyba prawo…

Od wielu lat był przyzwyczajony do jej złośliwości i niechęci do siebie, okazywanych mu przy każdej okazji oraz bez żadnego powodu. Znosił to najpierw z udanym, a z czasem z pełnym rezygnacji spokojem. Teraz jednak się zirytował.

— A ja mam prawo do porozmawiania z Yvi jako jej mąż i zbadania jej jako lekarz. Czyli w warunkach przynależnej mi jako mężowi i jako lekarzowi intymności.

— Wyjdź mamo — poprosiła Marie-Yvonne.

Pani Corelia Miserot, nie posiadając się z oburzenia i wściekłości wyszła z pokoju.

— Zacznijmy — powiedział łagodnie, starając się ukryć zdenerwowanie i niepokój — od twojej nieszczęsnej piętki.

Odchylił kołdrę, zdjął ze stóp żony luźne skarpetki i obejrzał uważnie najpierw lewą, potem prawą nogę. Na prawej pięcie było istotnie niewielkie zaczerwienienie o średnicy kilku milimetrów. Odetchnął. I pocałował tę biedną, pozbawioną czucia piętkę, która kiedyś tak bardzo go rozczulała swoją małością, delikatnością i dziecinną miękkością.

— Mój mały kotku — powiedział z czułością. — Na twojej piętce nie ma odleżyny. Jest tylko maleńkie i zupełnie niewinne odgniecenie. Pewnie ta nowa pielęgniarka nie przekładała ci stóp dostatecznie często i zrobiła się niewielka potówka. Zaraz ją posmarujemy i za kilka godzin będzie po alarmie.

— A mama… — poskarżyła się Marie-Yvonne i rozpłakała się. — Mama tak mnie nastraszyła.

Miał ochotę na wypowiedzenie jakiejś kąśliwej uwagi pod adresem teściowej, ale się powstrzymał.

— A mnie się wydaje, że najbardziej nastraszyła samą siebie. To typowe dla mam. Przecież wasze francuskie przysłowie, że kiedy dziecko ma gorączkę to najgoręcej jest jego matce.

Uśmiechnęła się z ufnością i miłością. A on pochylił się nad nią, jeszcze raz ucałował jej czoło, nos, powieki, uszy, brodę i usta.

— A…? — spytała i spojrzała na niego z nie tyle rozczarowaniem, co zawiedzionym spodziewaniem.

— Na „a” przyjdzie czas wieczorem — obiecał. — Teraz uspokoję twoją mamę, przywitam się z dziećmi i przyniosę ci upominki.

Ucieszyła się, jakby miała tyle samo lat co Pascal i Myléne. Uwielbiała dostawać prezenty, choćby najmniej praktyczne.

Wychodząc nie zamknął za sobą drzwi, aby mogła wszystko dobrze słyszeć. Zawołał Pascala i Myléne. Pascal przybiegł natychmiast i po raz pierwszy od przynajmniej roku przytulił się do ojca. Tak, jak wtedy, kiedy był malutkim chłopcem i kiedy jeszcze bardzo swego papę kochał. Michał pogładził go po głowie.

— Coś nie tak, synku?

Poczuł jak ręce chłopca obejmują go silniej i silniej. Jakby w potrzebie ochrony przed kimś lub przed czymś.

— Załatwimy to — powiedział uspokajająco. — Nic się nie martw. Znajdę dziś wieczorem chwilę tylko dla ciebie i pogadamy. Jak dwaj mężczyźni.

Myléne nie tyle chyba odczuwała potrzebę równie długiego i serdecznego powitania z ojcem, co zazdrość o czas poświęcony jej bratu i te dobre, wypowiedziane do niego słowa. Pochwaliła się przez oskarżenie Pascala:

— A ja byłam grzeczna i nie przynoszę hańby rodzinie.

Pascal przylgnął do ojca jeszcze mocniej. Ojciec jeszcze mocniej go do siebie przytulił. Udał, że ani nie usłyszał, ani nie zrozumiał aluzji córki.

— No to dla mojej grzecznej dziewczynki będzie nagroda. Zajrzyj do nesesera.

Myléne przykucnęła, rozpięła ekler skórzanej walizeczki. Wyjęła pakuneczek.

— Nie — powiedział ojciec. — To prezent dla mamusi. Twój jest w niebieskim papierku.

Rozwinęła go nie podnosząc się z podłogi.

Z natury była grymaśna i wiecznie ze wszystkiego niezadowolona. Bardzo trudno było sprawić jej nie tylko wielką, ale nawet drobną przyjemność. Więc i tym razem Michał nie spodziewał się, aby Myléne była szczerze uradowana jego, a właściwie babcinym skromnym prezentem. Tymczasem i całkiem nieoczekiwanie okazało się, że była zadowolona. Bardzo zadowolona. Polska babcia intuicyjnie lub całkowicie przypadkowo utrafiła w gust i potrzebę swej rozpieszczonej i kapryśnej wnuczki. Dziewczynka usiadła na podłodze i przeglądała kartonową książeczkę z kartonową lalą w środku i całym mnóstwem najrozmaitszych kartonowych ubrań, w które tę lalę można było ubierać. Potem wstała i z rozradowaną miną pobiegła do matki, aby pokazać jej co dostała. Michał słyszał jak Marie-Yvonne opowiada, że miała kiedyś podobną lalę i ubierała ją nie tylko w stroje z książeczki, ale sama wycinała je z kolorowych papierów.

— Kiedyś uszyłam — mówiła swoim miłym głosem — czyli wycięłam z krepiny przepiękną suknię balową. A przynajmniej mnie się wydawało, że jest przepiękna. Lali może też.

Zaczęły z takim ożywieniem omawiać możliwości strojenia lali, że Michał mimo woli się uśmiechnął.

— Pascal — powiedział Michał do wciąż wtulonego w niego syna — wyciągaj swój prezent. To nic takiego, ale nam, facetom, trudniej dogodzić niż dziewczynom.

Pascal najwyraźniej nie spodziewał się prezentu.

— Kupiłeś i dla mnie?

— No przecież zawsze przywożę ci jakiś souvenir.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.