E-book
35.28
Słuchajcie siebie

Bezpłatny fragment - Słuchajcie siebie


5
Objętość:
215 str.
ISBN:
978-83-8126-150-0

Wstęp

Ta książka pokazuje, że świat przed każdym z was stoi otworem. Przede mną także. Wszyscy go kształtujecie według wiedzy, jaką posiadacie oraz ciekawości, która popycha was naprzód do poznawania go. Jedni w swoim życiu kroki stawiają świadomie, inni nie. Nie zmienia to faktu, że także go tworzą. Robią to swoją myślą, wykonaną czynnością lub jej brakiem, bo to także jest kształtowanie własnej rzeczywistości.

Napisałem ją, aby ci co po nią sięgną, utwierdzili się w tym, bo na pewno wiedzą, że można podnosić się, przechodząc próby i testy w dniach swego życia.

Książka jest zbiorem moich przeżyć, w których brałem udział na własne życzenie. Sam przez cały czas wybierałem drogi, dokładnie je selekcjonując. Jeśli nagle pojawiało się przede mną utrudnienie, to ja decydowałem, w jaki sposób mam sobie z nim poradzić.

Wiem, że po każdym przejściu jestem pełniejszy. Doświadczałem ich, jakbym zbierał z różnych miejsc rozsypane kawałki siebie.

To, co przeczytacie na kolejnych stronach, jest kolejnym — bo przecież nie pierwszym i nie ostatnim przykładem, a zarazem dowodem na to — że należy walczyć o siebie i o swoje marzenia. Jest świadectwem niezłomnej wiary w siebie, chęci do życia, a zarazem do jego tworzenia.

Jest potwierdzeniem, że nie warto rezygnować z własnych wizji w życiu, odwiedzając w nim wyznaczone przez siebie miejsca, zawierając znajomości lub rezygnować z niektórych zwłaszcza z tych, które nie służą. Cały czas słuchając przy tym swojego wewnętrznego głosu.

Od września 1999 roku pracuję w branży ubezpieczeń na życie. W niej zetknąłem się z określeniem mojej osoby: skoczek-komandos.

Jeden z kolejnych dyrektorów naszego oddziału nazwał mnie tak, przyglądając się mojej historii zawodowej.

„Komandos” dlatego, że wylądowałem w Warszawie, przeprowadzając się z Bydgoszczy. Pracowałem na terenie miasta, z którego nie pochodzę. Poruszałem się po nieznanym mi świecie. Zacząłem dzwonić do obcych sobie ludzi, sukcesywnie poznawałem ich i budowałem z nimi relacje. W branży ubezpieczeń na życie, założenie jest proste: „Rozmawiaj o ubezpieczeniach z tymi, których znasz. Później, w miarę możliwości, proś o polecenia, abyś mógł spotkać się z ich znajomymi”.

Moje działania były odmienne od wszystkich znanych mi osób z branży. W Warszawie znałem cztery osoby, do których mogłem udać się, aby rozmawiać o ewentualnym ich ubezpieczeniu. Dlatego chciałem i musiałem włożyć zdecydowanie więcej czasu i wysiłku w poznawanie nowych ludzi.

Podstawowym elementem wchodzącym w skład mojego warsztatu, była bardzo wysoka jakość mojej pracy. Klienci po miesiącu lub kwartale lawinowo nie rezygnowali z podpisanych ze mną umów.

Kolejna sprawa to duża sprzedaż. Nie mam na myśli super miesiąca, kwartału czy świetnego jednego roku. Podpisywałem umowy z klientami ciągle — na nieprzerwanie wysokim poziomie. Przez ponad dziesięć lat — rok po roku.

Jeden z dyrektorów regionalnych stworzył swoje kryterium, według którego przyjmował ludzi do pracy. Było nim m.in. kilkuletnie zamieszkanie w Warszawie. Przyszłym kandydatom miało to ułatwić łatwiejsze poruszanie się po tym specyficznym rynku. Powiedział, że gdybym składał do niego CV, odrzuciłby je. Ach, te umysłowe analizy i biznesowo-korporacyjne założenia.

W tej książce przytoczę, przez co przeszedłem w jedynym miejscu w Polsce, o bardzo swoistej energii. Warszawa jest zlepkiem kultur i zachowań ludzi, którzy każdego dnia i każdej nocy tworzą to miasto. Na małej powierzchni mamy skumulowane przywiezione ze sobą sposoby na radzenie sobie z życiem. Z łatwością spotyka się odmienne widzenie otaczającej nas rzeczywistości, którą codziennie sami kreujemy. Budują ją wszyscy jej mieszkańcy, ludzie osiedlający się z całej Polski oraz wielu krajów świata.

Na moją wyboistą drogę zawodową, nałożyły się przejścia i nagłe tąpnięcia w życiu osobistym. Na fundamentach starego siebie, budowałem swoje nowe JA. Te wydarzenia nie zabiły mnie, a jedynie wzmocniły.

Przede mną z hukiem otwierały się drzwi do nowych miejsc, a powstałe sytuacje raz delikatnie zapraszały mnie do wzięcia udziału w kolejnych odsłonach mego życia, a innym razem same mnie wpychały, abym w nowo powstałych warunkach zaczął się realizować.

Mogłoby też tak się zdarzyć, że gdybym wiedział, co mnie w nich czeka, sam z własnej woli tam bym nie wszedł. Na tym właśnie polega tajemnica naszego życia — że co jakiś czas odkrywa przed nami coś nowego, detal po detalu. Sączy dla nas informacje.

Przez to, że jest w nim ciągły ruch, odsłania przede mną mnóstwo świetnych okazji, przydatnych dla mojego rozwoju. A przy okazji poznaję wspaniałych ludzi. Teraz świadomie korzystam z bogactw, jakie mi oferuje. Czerpię tyle, ile sił mi wystarcza.

Dwie potężne, wzburzone fale oceaniczne będące życiem osobistym i życiem zawodowym, zjawiły się przede mną, zalewając mnie z dwóch stron wielką wodą. Z czasem w lodowatych i wzburzonych jej prądach nauczyłem się dobrze pływać, a jej niska temperatura zahartowała mnie. Poznałem jej podpowierzchniowe prądy. Wiedziałem, kiedy i jaki przybiorą kierunek. Wskakiwałem na stworzone grzbiety fal pewnie i z lekkością unosiłem się na nich.

Opisuję moją podróż z samym sobą. Budowanie relacji z najbliższą mi osobą, z którą spędzam najwięcej czasu. Jestem z nią przez wszystkie mijające doby, składające się na pełne lata mego życia. Cały czas przypatruję się jej i wsłuchuję się w bicie jej serca. To przez te obserwacje odnajdywałem drogę do swego wnętrza, tak aby każdego dnia i każdej nocy, żyć w zgodzie i pełnej akceptacji siebie. Przebywam z najlepszym moim przyjacielem, którego szanuję, cenię i kocham. Uśmiecham się do niego, do nikogo innego, jak do Irka Gralika, słuchając siebie.

Z całego serca bardzo dziękuję, kto sięgnie po tę książkę. Na pewno lepiej będę się czuł, jeśli po jej przeczytaniu lub w trakcie lektury stwierdzicie, że warto wokół swego życia pochodzić i zadbać o nie — czyli o siebie. Lżej się żyje, gdy po ulicach chodzą uśmiechnięci ludzie!

Czytając książkę lub nie, sami potwierdzicie, że tylko siebie słuchacie. To jest bardzo ważne. Może ktoś z waszych znajomych czy bliskich wspomnieć wam o niej podsuwając ją pod nos — ale także będą i tacy, którzy zdecydowanie będą ją odradzać, mówiąc, że to szmira. W ostateczności wy sami rozstrzygniecie czy zapoznacie się z jej treścią, czy ją odrzucicie. Najważniejsze, aby było to zgodne z wami. I o to was z głębi serca proszę. A także i z góry dziękuję. Słuchajcie siebie!

Ostatecznie to wy jesteście decydentem dla siebie. Nikt więcej. Jeśli jednak pozwalacie innym za siebie dokonywać wyborów, to i tak wcześniej wy sami musieliście wyrazić na to zgodę.

Na tych stronach opisuję to, co przeżyłem od 1998 roku do dnia dzisiejszego.

Zapraszam was w podróż.


Ireneusz Gralik

Wymienione w książce osoby są prawdziwe. U niektórych z nich zmieniłem imiona, ponieważ nie mam z nimi kontaktu, a inne nie odpowiedziały mi, gdy zwróciłem się do nich z prośbą o udzielenie zgody na użycie ich prawdziwych imion i nazwisk. Jeśli otrzymałem pozwolenie, użyłem autentycznych.

Pomocne dzieciństwo, kim jest Renek?

Nigdy nie bawiłem się pod blokiem. Mama prosiła mnie o to, ale jej prośby nie przynosiły rezultatu. Za każdym razem była na mnie zła, gdy musiała wołać mnie z okna, bo nie widziała mnie przy nim. Z kolegami bawiliśmy się na tyłach naszego osiedla przy jednostce wojskowej, na tzw. „Torholu”, czyli boisku, na którym graliśmy mecze piłki nożnej lub wymyślaliśmy mnóstwo innych atrakcji. Często także przechodziliśmy przez płot oddzielający nasze osiedle od jednostek wojskowych i ćwiczyliśmy na drabinkach i drążkach. Po obejrzeniu „Wejścia Smoka”, kilkoro z nas się rozciągało. Mistrz Bruce Lee królował.

Dobrze, że już dawno temu wymyślono systemy powiadomień. Kiedyś komunikowano się za pomocą dymu lub światła, ale w moim wypadku koleżanki i koledzy opracowali system głosowy, krzycząc jeden drugiemu:

— Podaj dalej, bo mama Renka woła do domu.

Szczególna przesyłka trafiała do mnie, a ja niechętnie przerywałem zabawę i biegiem zbliżałem się do naszego bloku, aby słyszeć dudniące, przeciągłe „Reeeneeek!” Dlaczego Renek, a nie Irek?

Każdy z najbliższej rodziny zwraca się tak do mnie. Babcia, ciocie, wujkowie, kuzynostwo, wszyscy z podstawówki oraz z osiedla Ikara w Bydgoszczy, na którym mieszkałem od 6 do 20 roku życia. Miałem mieć na imię Remigiusz, ale po moim urodzeniu odbyły się tak huczne imprezy „pojawieniowo-synowo-błogosławienne”, że mojemu tacie imiona w urzędzie się pomyliły. Wiedział, że miało być coś z końcówką na „…usz”. No i udało się — zamiast Remigiusza, stałem się Ireneuszem. Nastąpiła szybka transformacja.

Dlatego też Renek bywał wszędzie, ale nie przed blokiem. Tu nic się nie działo, jak w znanym polskim filmie. Bywałem we wszystkich zakamarkach naszego osiedla. Ciekawość świata brała górę nad rozsądkiem i słuchaniem mamy. Odwiedzałem pobliskie, a także i dalsze osiedla. Przekraczałem zakazywane przez moją rodzicielkę ulice, zwłaszcza te z dużym natężeniem ruchu. Z chłopakami lubiliśmy zapuszczać się na tereny opuszczonych bunkrów w pobliskich lasach. Kiedyś ten teren był otwarty, każdy mógł tam wejść. Teraz wszystko jest zagrodzone. Najbardziej lubiłem wchodzić na dach najwyższego z nich. Stając tam, znajdowałem się powyżej czubków drzew iglastych tworzących podmiejski las. W oczach chłopca to było nie byle jakie wydarzenie. Długo potrafiłem tam przebywać. W ciszy i spokoju przyglądałem się wszystkiemu dookoła.

Biłem się prawie z każdym, zwłaszcza jeśli ktoś chciał mnie sobie podporządkować. Najczęściej z chłopakami z mojej podstawówki nr 12 przy ulicy Kcyńskiej. Oni nie byli z naszego osiedla, ale między innymi mieszkali na ulicy Strzeleckiej i Pięknej. Zawsze chodzili w grupach. Teraz mogę powiedzieć, że byli zaniedbani i odtrąceni przez swoich rodziców. Zasady ulicy kształtowały ich od małego. Nie zazdroszczę im, nie mieli łatwego dzieciństwa. W ich życiu agresja była codziennością.

Z racji mojego wzrostu, bo w ósmej klasie szkoły podstawowej miałem już 178 cm, byłem często wyzywany na pojedynki. Nie rozumiałem tego. Ja nikogo nie zaczepiałem. Do głowy mi nie przychodziło, by fikać do silniejszych i wyższych, ale rozumiem, że tym chłopakom byłem potrzebny do potwierdzenia faktu, że byli bardzo dzielni. Dlatego pomagałem im w budowaniu własnej wartości, choć dla niektórych źle to się kończyło. Dla mnie raczej rzadko.

Już od małego chłopca zauważałem, że niektórzy moi koledzy przy zabawach na osiedlu mówili, że czegoś, nie da się zrobić. Odkładali to na później lub w ogóle nie powracali do zaplanowanych spraw. Zatrzymywali się na nich i nic dalej z nimi nie robili. To były ich pierwsze życiowe wyhamowania i wycofania się. Zostawali w miejscach, jakie sobie wyznaczyli. Wówczas nie analizowałem podejmowanych przez nich decyzji, ale teraz wiem, że nieruchomieli, stając twarzą w twarz ze swoimi negatywnymi wyobrażeniami i wewnętrznymi obawami, jakie wytworzyli w swoich głowach. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że już od młodzieńczych lat każdy z nas rozpoczynał ustawianie swych granic, a one były zgodne z tym, w co każdy z nas wierzył. Z upływającym czasem przybywało ich, były budowane w wielu miejscach. Ci, którzy zatrzymywali się wcześniej niż inni, nie mieli okazji skosztować tego, co kryło się za postawionym przez siebie wysokim murem. Bali się go przeskoczyć.

Nieprzekraczanie granicy strachu było u każdego z nich pieczołowicie pielęgnowane i chronione. Niektórzy koledzy konsekwentnie przez lata je konserwowali. Są mistrzami w pilnowaniu siebie. Chodzą po wydeptanej i utwardzonej ścieżce jak po sznurku. W jednym kierunku od dwudziestu lub więcej lat. Nie zdają sobie sprawy, że są rekordzistami w wytrwałości. Z kolei inni poszli o wiele dalej i często odwiedzają zakłady karne. Każdy idzie i zatrzymuje się w miejscach jakie uznaje za stosowne, bo takich chce doświadczać lub nie dopuszcza do siebie informacji, że są inne sposoby na życie.

Wiele razy od kolegów lub najbliższej rodziny słyszałem:

• Nie rób tego;

• Nie opłaca się;

• Nie jedź tam;

• Nie dzwoń do nich;

• Nie rozmawiaj z nimi;

• Pozostań na miejscu itd.

Jeśli stosujecie w swoim życiu tych kilka wyżej wymienionych zwrotów lub innych, które rozpoczynają się od „nie”, to po niedługim czasie będziecie poruszali się po bardzo ograniczonym terenie. Sami w nim się umiejscawiacie. W głowach będziecie mieli zakodowane:

• Nie przekraczaj;

• Nie wychodź poza teren, jaki znasz;

• Nie myśl o czymś nowym itd.

Każdy poprzez własne działanie i podejmowane decyzje kształtuje swoje życie. Osobiście uważam, że ci, którzy nazbyt często wypowiadają słowo „nie” lub przeważa u nich myślenie w tych kategoriach, w dłuższej perspektywie czasu hamują swój rozwój, zarazem blokując potencjał, jaki w nich drzemie. Oczywiście mają do tego prawo. Nikt nie może zmusić lub zabronić im używania słów „tak”, „nie” lub namówić ich do podejmowania lub niepodejmowania jakichkolwiek decyzji. Wszyscy mamy prawo do wolnego wyboru. Częste wyhamowania są ucieczkami przed własnym życiem i próbami wymigania się od brania odpowiedzialności za nie. Większość ludzi stosuje w życiu uniki i dokłada wielu starań, aby nie stawiać w nim kroków, mówiąc, że w tym zatrzymuje ich wrodzona ostrożność. Oczywiście, że u każdego jest ona potrzebna, ale nadgorliwie pielęgnowana przytwierdza ich do miejsc, z których nie mogą zbyt szybko się wydostać. Przesadzona potwierdza o posiadaniu wielu wewnętrznych obaw.

W dzieciństwie mniej się kontrolowaliście i blokowaliście. Niekiedy z łezką w oku przypominacie sobie, o tym wesołym i psotnym urwisie jakim dawno temu byliście. Obecnie mówicie, że nie posiadacie w sobie radości. A kto kazał wam wyzbyć się jej lub totalnie stłamsić na samym dnie własnej osobowości? Czy nie chcielibyście przywrócić w sobie choć odrobiny dawnej energii słodkiego dziecka, jakim byliście? Jak sądzicie, czy po podjęciu tej decyzji będziecie czuli się lepiej, czy gorzej? Rozsiewaliście aurę szczęścia i rozdawaliście innym uśmiechy. Możecie to przywrócić, ale tylko gdy zezwolicie sobie na ten ruch.

Jeśli w skupieniu myślicie o czymś i w efekcie tego procesu słone kropelki spływają po waszych policzkach, oznacza to, że brakuje wam właśnie tego, dokąd myślami pobiegliście. Możecie po to sięgnąć, nie bójcie i nie wstydźcie. Istnieje jednak i inna opcja. Wasze ponowne wycofanie się i wybranie znanej wam dobrze (od lat) drogi. Na niej dusicie w zarodku sygnały tego, co was wzywa i za czym, przyznajcie szczerze, w głębi serca bardzo tęsknicie. Poprzez łzy wzruszeń podejmują one próby dotarcia do zamkniętej części waszego wnętrza. Przypominają wam o istnieniu niechcianej i omijanej do tej pory, ale na szczęście niemożliwej do zabicia integralnej części was samych. Nie jeden raz chcieliście pozbyć się niewygodnych i nieprzetrawionych emocji. Prawda, przyzwyczailiście się do życia bez nich, wyrzucając je daleko poza siebie. Jednak zdajecie sobie sprawę, że nie oddychacie pełną piersią. W samotności myślicie i wśród znajomych głośno deklarujecie, że to, co was boli, nie jest wam do szczęścia potrzebne. Tyle tylko, że to co boli, oznacza, że jest nieprzerobione. Nie poznając tego, tym samym stajecie się emocjonalnymi inwalidami. Przez lata kulejecie. Dla pocieszenia mówicie sobie, że wszystko jest w porządku, bo tak wam pasuje. Odsuwane od siebie nieprzerobione tematy nie kopią was i nie gryzą. Sami sobie sprawiacie ból.

Przykład? Proszę. Odrzucana wcześniej i usilnie blokowana miłość po latach ponownie puka, a wręcz dobija się do waszych drzwi. Robi to z coraz większą determinacją i siłą, ale jeszcze świadomie kontrolujecie ją i nie dopuszczacie jej do głosu. Zrozumcie wreszcie, że miłość jest integralną częścią was i waszego istnienia. Dlaczego siebie odrzucacie? Nie doświadczając jej, nie poznacie nowych przestrzeni życiowych. Tam jeszcze nie byliście. Dziś świetnie radzicie sobie bez energii miłości, dlatego, że płaszczyzna życia, po której od dłuższego czasu się poruszacie, nie wymaga i nie oczekuje tego od was. Jeśli otworzycie się na miłość, przyjdzie do was nowy wspaniały czas. Do tej pory nie wiedzieliście, że taki istnieje i że w taki sposób także można żyć. Spojrzycie na życie głębiej, z szerszej perspektywy. Będziecie odkrywać to, czego do tej pory nie byliście w stanie zauważyć, ponieważ nie pozwalaliście sobie na to.

Zezwólcie sobie na zaakceptowanie i zaprzyjaźnienie się z tłamszoną i uciszaną częścią siebie, jakakolwiek by ona była. Każdy dobrze wie, co u niego jest zaniedbane. Doradcy są zbędni.

Miłość jest najczęściej zasypywaną emocją w naszym życiu. Ale na bok odsuwane są jeszcze i inne komponenty naszego istnienia. Wymienię kilka z nich: dobroć, tolerancja, wybaczanie, akceptacja, zrozumienie itd.

Dlaczego odrzucacie te bardzo ważne składniki siebie? Dla jakiej idei lub dla kogo tak się męczycie? Dla sąsiadów tak żyjecie, czy może dla członków waszej rodziny? Jeśli dla tych drugich, to czy w końcu kiedyś będą z was zadowoleni? Pytaliście ich, co musicie zrobić, aby rzeczywiście tak było? Jeszcze nie? Może już przyszedł czas na to? Sami podejmijcie decyzje.

Dla podtrzymania u was strachu, budują sztuczne systemy kontroli, a przez to utrzymują pozory panowania nad wami. Moglibyście to wszystko zauważyć, gdybyście mieli wyżej podniesioną głowę, ale wy wybieracie ciągłe wpatrywanie się w poplątane sznurówki w waszych butach. To nic twórczego nie wnosi do waszego życia. Kiedy podejmiecie decyzję o podniesieniu głowy? Kiedy zaczniecie żyć własnym życiem? Czy przyjdzie taki czas, że przestaniecie spełniać cudze zachcianki?


Zawsze szedłem swoim kursem, słuchając siebie. Wiele razy miałem trudniej od tych, którzy nie wychylali się z odgórnie narzuconych im ram. Co chwila przypominano im o tym, że mogli poruszać się tylko do granic, jakie im wskazano. Ja z kolei wychodziłem poza te ograniczenia. Nie widziałem podstaw, aby nie iść dalej. Moje myślenie i zachowanie było zbyt rozległe i nie wpasowywało się w ograniczone pojęcia skryte w słowie „grzeczny”. Chciano, abym na poszczególnych etapach swego życia stale chodził z tym powrozem u szyi, ale na szczęście nie dawałem się zbyt często łapać w te zastawiane na mnie sidła. Nie wpakowano mnie w sztuczny i sztywny plastikowy pokrowiec. Zatem nie byłem grzecznym:

• Dzieckiem;

• Uczniem;

• Chłopakiem;

• Kolegą;

• Mężczyzną;

• Synem itd.

Nie było moim celem burzenie świata tym, którzy myśleli, że posiadają zmonopolizowaną wiedzę na sposoby przeżywania i doświadczania życia, sądząc, że są jedyne i na pewno odpowiadają każdemu na świecie. Od małego chłopca, po prostu słuchałem siebie. Kontrolerzy obezwładniali kogo tylko mogli, słynnym pytaniem-paralizatorem: „Czy byłeś grzeczny?”. Zadając je, wprowadzali do życia dzieci coś obcego, z czym do tej pory jeszcze się nie zetknęły. Dorośli nie rozmawiali ze swoimi pociechami i nie próbowali ich zrozumieć. Nie pytali, dlaczego myślą i zachowują się inaczej niż oni. Paralizatory wychodziły z ich ust w momentach, gdy nie mieli za dużo swemu potomstwu do powiedzenia. Zabijały u wesoło podskakujących szkrabów ich otwarte i twórcze myślenie. Duzi poważni, zapomnieli, że będąc w tym samym wieku co one, dokładnie tak samo podskakiwali i uśmiechali się do wszystkiego i wszystkich.

Ja nigdy nie mogłem potwierdzić im, że na pewno byłem grzeczny. Nie wiedziałem, jakimi prawami rządzi się to słowo klucz w życiu wiedzących. Uchwyciłem jedynie to, że na każdym kroku musiałem ich się słuchać. Nic więcej. To było nudne i nie rozwijało mnie. Widziałem, gdy sami jedno mówili, a inaczej postępowali. Jak mogłem być posłuszny takim osobom? Nie chciałem im dać pełnej władzy nade mną. Gdy zaczynałem ich pytać: „Dlaczego miałbym być grzeczny i co mi to daje?”, gubili się, udzielając mi zdawkowych odpowiedzi. Czasem z ich ust padały proste i niezbyt rozbudowane: „bo ja ci każę” lub „bo tak”. Potwierdzali, że dobrze robiłem, gdy przez większość czasu słuchałem siebie.

Słowo „grzeczny” odbierałem po swojemu. Było dla mnie jak brudna i skażona woda w jeziorze. Tępiło pomysłowość, lekkość umysłów i serc uśmiechniętych bąbli. Obezwładniało i hamowało je, przy podejmowaniu pierwszych dziecięcych życiowych decyzji. Kojarzyło mi się z nauczaniem nabierania przez nich powietrza do młodych płuc, ale tylko do 1/3 ich pojemności. A to nie wystarczało biegającym i ćwierkającym maluchom na swobodne oddychanie. One w swej aktywności potrzebowały więcej tlenu, a nie dostarczały wystarczającej ilości dla swego organizmu. Nie zostały poinformowane i nie zdawały sobie sprawy z tego, że miały dostęp do większych dawek świeżego powietrza. Nawet do głowy im nie przychodziło, że istniała szersza przestrzeń i swobodnie mogły się po niej poruszać. Była tuż obok, poza wydawanymi i narzucanymi instrukcjami. Nie zadawały zbędnych pytań, bo powiedziano im, że nie wypada. Przecież musiały być grzeczne, dlatego też były posłuszne dorosłym. Te z nich, które w pełni słuchały swych opiekunów, nie mogły radośnie bawić się w to, co zechciały. Nie zaglądały w zakamarki, jakie przyciągały ich uwagę, nie wchodziły na drzewa i trzepaki na podwórku. Nie biegały za motylami, nie uśmiechały się do każdego, nie głaskały kotków i piesków, nie malowały kredkami po ścianach w swoim pokoju oraz kredą na sąsiednich blokach itd. Każde z nich miało narzucone odmienne obostrzenia i zakazy, ponieważ kto inny się nimi opiekował. Dorośli na swoim poziomie i przez siebie filtrowali to, w co dzieci mogły się bawić, a w co absolutnie nie. Jeśli przez swą niewiedzę przekraczały zakazane granice (wytyczone rzecz jasna przez dorosłych), to sankcje ich nie omijały lub musiały odbywać „bardzo poważne rozmowy”. Maluchy przez lata gasły w oczach, w całości ufając opiekunom. Myślały: „Starsi są mądrzejsi i na pewno wiedzą, co dla nas robią. Jak nie wolno to nie wolno”. Dla potwierdzenia obranej i jedynej słusznej drogi w rozwoju dzieci, co chwila z ust opiekunów padały słowa: „Wszystko co robię, robię tylko z myślą o was, dla waszego dobra i bezpieczeństwa”.

Wzięcie pełnego oddechu w swoim jeszcze młodziutkim życiu, byłoby zgodne z ich naturalnym procesem wzrastania. Dotlenione szkraby w pełni by odżyły, zupełnie jak po zażyciu dawki witamin lub długim, spokojnym i regenerującym śnie. Jednak rodzice w często zadawanym im i elektryzującym pytaniu: „Czy nadal jesteście grzeczni?”, podduszali ich. Przez tego wykreowanego i „wydumanego” kontrolera, uczniowie nie mogli nabrać rozpędu do życia. Dzięki systematycznym i długoterminowym pobieraniu nauk od starszych, narzucone ograniczenia trwale odcisnęły piętno w każdej komórce ich organizmu i sposobach myślenia na przyszłość. Wchodząc w swe dorosłe życie, wykonywały coraz mniej ruchów, a jeśli jakieś pojawiały się z ich inicjatywy, to tyko w zawężonych zakresach. Dziś będąc „władcami” swego dorosłego życia, bliżej im do ospałych much ogrzewających się w południowych promieniach słonecznych niż do szybko myślących i świadomych siebie osób, zdolnych podejmować suwerenne życiowe decyzje, równocześnie biorąc za nie, odpowiedzialność. Nie chodzą z wyprostowanymi plecami, nie patrzą ludziom w oczy, nie są świadomi wartości, jakie głęboko w sobie noszą. A szkoda. Od czasów dzieciństwa nie mieli możliwości sięgania po nie, rozwijania ich w sobie, a wydobycie ich na zewnątrz było źle widziane i przeważnie surowo karane przez opiekunów. Nie pozwolono im odkrywać, jakimi są skarbami. Zawsze słuchali rodziców, a ci w większości przypadków blokowali ich „nietypowe i bzdurne zachowania”. Nie są nauczeni rozwiązywania swych obecnych problemów życiowych, a stają przed nimi każdego dnia. Dorośli w swej nadopiekuńczości nigdy nie wspominali, że w życiu w ogóle takie istnieją. Przecież głównym celem miała być ochrona słabego i bezbronnego potomstwa, zwłaszcza przed czającym się zewsząd „złem”! Stali się ludźmi mniej doświadczonymi życiowo, którzy nawet nie wiedzą, że wszystkie utrudnienia można szybciej lub wolniej, ale z pewnością pokonać. Nie potrafią radzić sobie z przeciwnościami, gdy te pojawiają się na ich drodze. Wówczas zaczynają panicznie reagować, jakby w kilka minut mieli samotnie utonąć na środku wzburzonego Atlantyku. Wysyłają rodzicielom sygnały SOS, a ci dość szybko udzielają im wszelkiego wsparcia, opisując i przybliżając czyhające na nich „śmiertelne zagrożenia”. Młodzi po chwili się uspokajają. Dopiero po częstych i licznych interwencjach, trwających na przestrzeni długo ciągnących się miesięcy, dwie umęczone strony zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że rozwiązania i wyjaśnienia trudnych tematów u dorosłych już dzieci, przychodzą do nich z co najmniej kilkunastoletnim opóźnieniem. Obecnie dorosłe już potomstwo, spokojnie zadałoby pytania rodzicom, chcąc dowiedzieć się o sposobach rozwiązań problemów, jakie pojawiają się w ich jeszcze młodym życiu. Po wysłuchaniu i otrzymaniu wyjaśnień, przeszliby nad wszystkim do porządku dziennego, wracając do pozostawionych w piaskownicy zabawek. Teraz są pełnoletnimi członkami społeczeństwa, którzy przez długie lata byli ochraniani przez nadopiekuńczych rodziców. Do tej pory nie mieli okazji zetknąć się z wieloma chwilowymi przeszkodami, a przez to, nie posiadają wiedzy, jak sobie z nimi radzić. Dodatkowo nie ułatwia sprawy ich bujna wyobraźnia, która komplikuje rzeczywistość. W zetknięciu z niepoznanymi aspektami życia, automatycznie kwalifikują je jako bezpośrednie ataki na istnienie „życiowych żółtodziobów”. Wielu z nich na spotkaniach towarzyskich opowiada znajomym krwawe historie, w jakich brali udział, z których ledwo co uszli z życiem. Oni dawno ukończyli 30 lat, a nadal nie wiedzą, co oznaczają obco i dziwnie brzmiące słowa: „wyprowadzić się z domu”.

Nie mogłem pozwolić na to, abym dusił się dla wygodnictwa i na życzenie dorosłych tylko dlatego, że byłem młodszy i mogli mi wszystko kazać. Oni oddychali pełną piersią, a dlaczego ja jako dziecko nie mogłem? Analizowałem ich zachowania i widziałem, że w swych przybranych pozach sami krzyczą do świata, prosząc o natychmiastowe wsparcie. Wiele lat temu także byli kontrolowani przez własnych rodziców. Dobrze się miały powtarzane z pokolenia na pokolenie, sprawdzone schematy. Będąc dziećmi nie akceptowali krat i obostrzeń. Stając się dorosłymi, wchodzili w role rodziców, nadzorując w ten sam sposób swe dzieci. Wymagali od nich tego, co jeszcze niedawno sami odrzucali.

Ja niczego innego nie chciałem, jak zwyczajnie poznawać świat. Byłem go ciekaw, interesował mnie taki, jaki mnie otaczał. Właśnie dlatego wychodziłem dalej niż pozostali rówieśnicy. To było silniejsze od otrzymywanych „szlabanów”. Na przykład, gdy przez tydzień nie mogłem wychodzić na podwórko, bo według dorosłej nomenklatury popełniłem „jakiś tam straszny czyn”, to zaraz po tym okresie szybko wracałem do tego, co robiłem przed karą.

Jeśli coś bardzo mnie zainteresowało, to zadawałem dużo pytań. A to nie było lubiane przez większość otaczających mnie niecierpliwych, starszych ode mnie osób. Nic nie mogłem poradzić na to, że byłem do bólu dociekliwy. Oni mieli ze mną kłopot, a ja z nimi. Na zadawane pytania nie otrzymywałem odpowiedzi, a dla mnie, jako malca, a później podrostka było to nader irytujące. Lubiliście być zbywani?

Nieważne w jakim byłem wieku. Chciałem, aby ktoś mnie usłyszał i udzielił odpowiedzi. W pewnym momencie u dorosłych włącza się zasada: „Im mniejsza liczba przeżytych wiosen u kajtka zadającego pytania, tym mniej mu się odpowiada a więcej ignoruje”. Nie do podważenia jest fakt, że wcześniej regularnie pomijane dziecko, kiedyś samo staje się dorosłym. On wszystko dokładnie pamięta. Jeśli w swym dorosłym życiu nie ma siły i determinacji, aby walczyć o siebie, to tylko dlatego, że w młodych latach zaszczepiono w nim trwożliwe wycofywanie się przed życiem. Nadal boi się pytać i odzywać do innych.

„Dojrzali” ciągle w czymś mi utrudniali i coś blokowali. Nie przejmowałem się przyklejoną łatką niegrzecznego dziecka. Na ile mogłem, żyłem zgodnie z tym, jak podpowiadało mi moje serce, nikt inny. Nie brałem przykładów z zatrzymujących się rówieśników. Oni zastygali w miejscach, które poczuli, że są dla nich odpowiednie. Wybierali to, co im wewnętrznie pasowało. To był ich wybór nie mój. To było ich życie nie moje. To było ich miejsce nie moje. Ciesząc się życiem dziecka, podskakiwałem i zmierzałem cały czas przed siebie. Nie wiedziałem, że w tym moim zwykłym stawianiu kroków przekraczałem progi i granice na których inni się zatrzymywali. Widząc przed sobą czekające na mnie rarytasy, w ogóle nie brałem pod uwagę stopowania swego marszu. Coś popychało mnie dalej. Nie wiedziałem, że jest coś takiego jak jakaś blokada, mur czy inne paskudztwo. Moje przestrzenie życiowe nie posiadały żadnych ograniczeń. Dopiero po czasie, przyglądając się kolegom i przysłuchując się ich rozmowom, dowiedziałem się, że oni je mają. Wówczas nie wiedziałem, w jaki sposób wyrastały im tuż przed nosem, niczym mentalny mur. Teraz po latach wiem, że te przeszkody i ściany sami sobie budowali w umysłach. Wszystko co w swoich myślach wytwarzali, było realne w ich świecie. Ja nie miałem takich wyobrażeń i pomysłów. Mój umysł był otwarty; nawet nie wiedziałem, jak się go blokuje. W ogóle nad tym się nie zastanawiałem. Wiedziałem natomiast, że chciałem iść dalej i to było dla mnie najważniejsze. Przede mną wszystko było czyste i przejrzyste. Aż po horyzont.

Jedyne co nas łączyło, to wspólne zaskoczenie. Łapałem ich wzrok, w którym czaiło się pytanie: „Jak ty możesz iść dalej?”. Widzieli, że stawiałem stopy w miejsca, które oni uznali za nieistniejące. Nie mogli dotrzeć do tych miejsc, ponieważ powiedzieli sobie, że ich nie ma. Zdziwieni byli, że nie zginąłem lub nie stała mi się jakaś inna krzywda. Mówili, że tam jest koniec świata, ale zapomnieli dodać, że ich koniec świata, a nie mój. Dlatego zatrzymywali się nad przepaścią, jaką sami sobie wytworzyli, której ja w swoim życiu nie widziałem i nie znalazłem. U mnie teren był płaski i bez uskoków.

Z kolei ja zaskoczony byłem tym, że tak długo tkwią w jednym miejscu. Dziwiłem się, dlaczego nie wykonują kolejnego kroku w swoim młodym życiu. Widziałem, że zatrzymali się na skraju pięknej i kwiecistej łąki. Z niewiadomych dla mnie przyczyn, nie chcieli kroku na niej zrobić. Mieli przed sobą, wielką otwartą przestrzeń i widać było jak łąka drapała niebo w brodę. Przed sobą mieli mnóstwo otwartej przestrzeni, ale nie zdawałem sobie sprawy, że oni jej nie zauważają. Przed oczami mieli tylko to, co sami sobie stworzyli. Ja kreowałem inne widoki i przestrzenie, te których chciałem i pragnąłem.


Gdzie jest miejsce na rozwój? Czy mamy iść do przodu, dysponując mnóstwem możliwości, jakie daje nam świat? Czy lepiej nic nie robić, a przysłaniając dłońmi swe oczy, udawać, że nic w nim nie ma? Może przyglądać się wszystkiemu, co wokół nas się dzieje i pozostać tam, gdzie się stoi, siedzi lub leży? Widzę jednak, że świat prze do przodu, ponieważ jest ogromne przyzwolenie na wprowadzanie do powszechnego życia nowości. Wszak co chwila słychać o odkryciach, tego co do tej pory było nieznane. Kto to robi? Grzeczni czy niegrzeczni? Stojący w miejscu, bo tak im kazano, czy dociekliwi, niesłuchający nikogo oprócz siebie, przekraczający granice zaakceptowanego?

• Kogo do pracy przyjmuje renomowana restauracja? Grzecznego czy niegrzecznego kucharza?

• Kto otrzymuje dobry kontrakt w firmie naukowo-badawczej?

• Kto tworzy nowe utwory muzyczne?

• Kto ratuje z upadku bankrutującą firmę?

• Kto ustanawia nowe rekordy w sporcie?

• Kto układa receptury, aby powstały nowe kosmetyki?

• Kto pisze nowe aplikacje do telefonów?

• Grzeczny czy niegrzeczny architekt otrzymuje zlecenie na projekt nowego budynku biblioteki w mieście?

• Kreatorzy mody są grzeczni czy nie?

• Itd., itd., itd.

Cały świat pędzi do przodu, dzięki wprowadzanym nowym myślom do niego. To wszystko dzięki NIEGRZECZNYM osobom. Nowe jest niegrzeczne. Przekracza granice tego, co znamy, co jest klepnięte i zaakceptowane. Tego, do czego ludzie się przyzwyczaili. To obecnie znane i lubiane, kiedyś także było niegrzeczną nowością. Na przykład samochodów 200 lat temu na świecie nie było. Stworzyli je niegrzeczni ludzie. W czasie trwania prac nad pierwszymi prototypami, niejeden grzeczny kolega pukał się po głowie, widząc, co wyprawiają jego niegrzeczni kompani będący według niego wariatami. Doradzał im, aby się opanowali:

— Co sąsiedzi, znajomi i twoja rodzina powie na te głupie wybryki? Jak zareagują? Tak nie można żyć! Głowa ciągle w chmurach. Przecież niemożliwym jest, aby to jeździło!

Znacie to? A co z milionami ulepszeń i naniesionych poprawek, od pierwszych testów do dnia dzisiejszego? Kto je projektował?

Bycie grzecznym, oznacza bycie posłusznym tym, którzy chcą zachować i utrzymać stan obecny, znany i dopuszczony przez większość. Oznacza nic więcej, jak tylko poruszanie się po wydreptanych i znanych ścieżkach, nie nanosząc na nie żadnych istotnych zmian. Jest chodzeniem od lat w kółko po tym samym terenie. Nowe roślinki na nim nie wzrastają; trudno o to na martwym i ubitym klepisku. Trawa i bujne rośliny oczyszczające powietrze rosną w miejscach, w których grzeczni boją się postawić swoje stopy. Myślą, że poza znanym szlakiem, istnieje tylko bagno lub urwisko. Ci, którzy przekraczają granice tego, do czego większość się przyzwyczaiła, są osobami stale poszukującymi. Ulepszają to, co zdecydowana większość chciałaby pozostawić takim, jakie teraz jest. Obrońcy starego chronią to, co znają. Na pewno nie dlatego, że jest takie rewelacyjne i niezastąpione. Po prostu jest oswojone.

Wyobrażacie sobie, że właśnie dziś moglibyśmy zatrzymać wszystko na świecie? Ludzie przestają cokolwiek robić. Nie dokonują żadnych działań i zmian w życiu osobistym i zawodowym. Przerywają potoki swych myśli — tych bzdurnych i tych twórczych. Nie okazują światu żadnych emocji. Czy wyobrażacie sobie coś takiego? Czy może nastąpić zatrzymanie wszelkich rozpędzonych procesów? Czy da się zatrzymać pracę naszego organizmu? Trawienie, rośnięcie włosów, paznokci? Jesteście w stanie wstrzymać swój oddech na 10 lat? Czy można zablokować rozwój przyrody, biznesu, ruch pojazdów na ulicach? Uważam, że to niemożliwe. Życia nie da się zablokować. Dlaczego? Dlatego, że my wszyscy cały czas przemy do przodu, żyjemy codziennymi radościami i borykamy się ze sprawami, jakie należy załatwić, a przez to — chcąc nie chcąc — ciągle stawiamy kroki przed siebie. Wszystko jest rozpędzone, większość z nas tego nie zauważa i się nad tym nie zastanawia.

Ale było by za nudno, gdyby nie istniała na tej planecie grupa ludzi, która od lat twierdzi, że nie potrzebuje rozwoju, oraz czuje się nieszczęśliwa, jeśli ma coś nowego poznać. Ludzi także. Wszystkim głośno powtarzają znane hasło:

— Nie lubię żadnych zmian w swoim życiu!

Jeśliby dokładnie im się przyjrzeć, jedno akceptują a drugie odrzucają. Mały przykład. Nie odmówią w ich domu miejsca nowym i funkcjonalnym atrybutom techniki. Kupując do niego urządzenia, pozbywają się starych rzeczy. Ale przecież ich znajomi wiedzą o tym, że żadnych zmian we własnym życiu nie lubią. Kilkanaście kartek można zapisać w tej i na stronach innych książek o „zmianach jakich nie lubią”, a w których z radością uczestniczą. Co innego deklarują, a co innego robią. Życiowa norma.

Nasza egzystencja jest ciągłym tropieniem życia. Czy to akceptujemy, czy nie, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie. Zapraszam każdego do zatrzymania się na chwilę, aby zauważyć to, co jest obok i w was samych. Uchwyćcie swe myśli. Będziecie zaskoczeni wynikami. Życie jest permanentnym poszukiwaniem i poszerzaniem informacji o sobie i otoczeniu. Jeśli zrozumiemy, że nigdy nie nastąpi unieruchomienie jego, to zaczniemy inaczej podchodzić do siebie i wszystkiego, co jest wokół nas. Zaczniemy przyjmować całość z otwartymi ramionami, sercem i umysłem.

Życie jest żywym organizmem. Stale pracuje i rozwija się dla nas. Jest czującym stworzeniem i robi wszystko, abyśmy mogli się kształtować i to bez zbędnych przerw. Choć z wbudowanym lenistwem, podświadomie szukamy jak największej liczby przerywników. Siedząc i popijając kawę na tarasie swego domu, ciągle myślimy. Myśl jest stale w ruchu, a przez nią także niezauważanie się doskonalimy.

Życie interesuje się każdym z nas. Zależy mu na naszych postępach, jesteśmy jego oczkiem w głowie. Dobrze, abyśmy wiedzieli, że otrzymujemy od niego, nieskończenie wiele możliwości, aby dojrzewać. W taki sam sposób rozwijają się owoce na drzewie. Na początku niewielkie i gorzkie, aby po jakimś czasie urosnąć, by stać się w końcu słodkimi i dorodnymi. Dla lepszego wzrostu otrzymują podmuchy wiatru, przyjmują ogrzewające promienie słoneczne. Ich skórki są obmywane rześkimi kroplami deszczu. Ze spokojem i w uniesieniu wsłuchują się w subtelny i kojący śpiew ptaków siedzących na sąsiedniej gałęzi. Ufają i przyglądają się temu, czego doświadczają. Wesoło oczekują zmiany swego otoczenia i własnej postaci. Wiedzą, że wszystko ma swój cel.

Wszelkie bodźce jakie odbieramy w naszym życiu, są dla nas specjalnie przygotowanymi sprawdzianami. Codziennie dojrzewamy jak wyżej wspomniane owoce. Z perspektywy czasu wszystko czego doświadczamy wzmacnia nas i buduje. To normalne. W tym czasie jest ciężej niż przy nierobieniu niczego. Ale kiedy po testach przychodzi podsumowanie, widzimy, że stajemy się pełniejsi, jakbyśmy na nowo się narodzili. To jest proces nie do zatrzymania.


Chęć powrotu do przeżytych chwil oraz próby przeszczepienia tego, co minęło, jest mechanizmem znanym każdemu. Życie przeszłością a nie teraźniejszością, jest rozpowszechnionym wśród ludzi pożeraczem czasu. Ze łzami w oczach, pojawiają się wspomnienia przyjemnych chwil sprzed lat. Jest to wybiórcza selekcja ludzkiej pamięci, ponieważ wiadomo, że w przeszłości bywało różnie — raz lepiej innym razem gorzej, ale tylko przyjemne obrazy są akceptowane i pożądane, a niemiłe odrzucane. Jest to świadome stosowanie trików, przez siebie, na sobie i przed samym sobą. Następuje przeszukiwanie własnej pamięci, aby wyłowić tylko to, co niosło bohaterowi samą rozkosz. Ci słynni historycy, zagłębieni w poszukiwaniu minionych czasów, nie chcą skupiać się i tworzyć obecnego życia — w tym momencie, tu i teraz. Są stale zanurzeni w otchłani tego, co już nie powróci. Niestrudzeni archeologowie bez żadnych przerw grzebią we własnej pamięci, nie mając innego pomysłu na zagospodarowanie mijających minut w trakcie swego całego życia.

Nie szanują tego momentu, który właśnie TERAZ bezpowrotnie przeminął. O, właśnie TERAZ minął, w tej sekundzie. Wzdychają do niego następnego dnia, kiedy nie mogą nic w nim zrobić. W chwilach, które minęły, nie dokona się już żadnych zmian, już się ich nie zmodyfikuje. One są bezpowrotnie zamrożone. Kostnieją. Będąc tego świadomym, wie się, że w obecnej chwili można zrobić dosłownie wszystko. Tak jak ja jestem obecny w TEJ chwili. Właśnie TERAZ, ważąc słowa i pisząc je w tej książce. TERAZ jest u każdego, w danym momencie. Chodzi o to, aby zdawać sobie z tego sprawę. Skupiając się na tym, co w danej chwili się robi i o czym się myśli. Tę chwilę można modyfikować, bo jest TERAZ, czyli mamy na nią wpływ. Możemy w nią zaingerować. Jednak większość czasu ludzie łapią się na tym, że wybiegają myślami, nie wiadomo gdzie. Nieupilnowane myśli same biegają w chaosie po głowie myślicieli, docierają tam, gdzie mają ochotę. Czyli jednym słowem — wyglądają jak rozbiegane stado owiec, pasące się na rozległym pastwisku bez żadnego ogrodzenia. Większość osób do końca nie zdaje sobie sprawy z tego, jak ważne w jego codziennym życiu są uporządkowane myśli. Gros z nich nie wie, co potrafiliby zrobić, gdyby je kontrolowali.

Człowiek nie jest obecny w TEJ chwili, w której żyje, w której TERAZ JEST. Siedząc na sofie, myślami cofa się i wspomina to, co się działo godzinę temu lub co przeżył wczorajszego dnia. Wieczorem, leżąc na kanapie, oglądając programy telewizyjne, myśli o minionym przedpołudniu lub o sobocie sprzed dwóch tygodni. Nie ma go DZIŚ, nie żyje OBECNĄ chwilą. Żyje czasem przeszłym, do jakiego już za żadne skarby nie uda mu się wskoczyć. Twierdzi, że tamte chwile były lepsze, niż te TERAZ. Potwierdzam, że ma rację. Wcale mu się nie dziwię, że nie chce przebywać w teraźniejszości. TERAZ jest jak bezpańskie psy, spuszczone ze smyczy. One nie mają gospodarza, nikt wokół nich nie chodzi i nikt ich nie dogląda. Nikt się o nie troszczy. Automatycznie więc, niejako z założenia zawsze będą gorsze, od tych często odwiedzanych i głaskanych. Czasy dzisiejsze same chodzą po podwórku, stale niedożywione i nienapojone. Mają na sobie brudne i podarte rzeczy oraz sklejone z brudu włosy. Ich właściciel nie jest przy nich obecny. Właśnie widzimy go, jak po raz kolejny myślami powrócił do wakacji z zeszłego roku. W TEJ chwili TU, nie ma go! Dlatego też, przebywając gdzie indziej, nie ma czasu na dbanie o dzień dzisiejszy! Nie buduje z powodzeniem obecnej chwili. Cały czas żyje na wstecznym biegu.

Tak samo jest w przypadku osób, które stale myślą o swojej przyszłości. Gdy ta przez nich długo wyczekiwana chwila następuje, nie podejmują działań w TYM momencie, bo czekają na inny, który według ich wyobrażeń będzie o wiele ciekawszy niż ten, jaki przed sekundą otrzymali. To trochę przypomina zakreślanie cyfr w totku u niezdecydowanej osoby.

— Może to będzie 6, 15, 32, 43 i 2 albo nie. Teraz będą dobre: 3, 17, 12, 41 i 1.

I tak bez końca. Można też podać przykład oczekiwania na pociąg przez wybrednego pasażera, który chce wsiąść do najwygodniejszego i najczystszego wagonu. W tym dniu już piąty skład zdążył mu odjechać. W poprzednim tygodniu przepuścił ich aż 26. Według niego fotele do siedzenia nie wyglądały na wygodne. I tak mijają mu lata — na wypuszczaniu z rąk tysięcy niewykorzystanych sytuacji. One dawały możliwość popracowania na nich i przystosowania ich do swoich potrzeb. Jednak już minęły i nie można ich przywrócić. Mechanizm jest ten sam, jak u osób stale żyjących przeszłością. Działa identycznie w obu kierunkach czasowych. Jedni siedzą głowami w czasach przeszłych, a drudzy, są w tych, jakie jeszcze nie nastały. Osoby te tracą bezpowrotnie TEN moment z dnia dzisiejszego. Przebywając długie okresy w innych wymiarach, nie zauważają, że to co mogą dziś realnie tworzyć dla siebie — na przykład ciekawy dzień czy spokojna noc — są tuż obok nich, na wyciągnięcie ręki. TERAZ. Czasy DZIŚ czekają tylko na podstawową uwagę i aktywność ze strony zastanawiających się. Jednak nic obecnie się nie dzieje, ponieważ MYŚLICIELE nie zajmują się TYM DNIEM. Dzień dzisiejszy nie jest zagospodarowany w życiu rozmyślających, dlatego, że ich w TYM momencie i w TYM miejscu nie ma! Grzebią w przeszłości i przyszłości, a tego nie da się wkleić do teraźniejszości. Doba ma jedynie 24 godziny. Nie mamy trzech dób sprasowanych w jedną. Czyli pierwszej na wspomnienia, drugiej na myślenie o przyszłości i trzeciej na bycie w teraźniejszości. Minuty nie są zamienne jak części w samochodach, one bezpowrotnie przemijają.

Kto z was żyje DZIŚ?


Kiedy kilku osobom z najbliższej rodziny powiedziałem, że jestem na etapie pisania książki o moich 18 latach życia osobistego i zawodowego, widziałem nie tylko lekkie kiwanie głowami, ale usłyszałem także: „Przecież nie jesteś pisarzem, nie rób tego. Nie szkoda ci czasu?”. Pewnie po to taka reakcja, aby zmobilizować mnie do jeszcze wydajniejszej pracy nad książką. Sądzę, że gdybym był dzieckiem, oficjalnie otrzymałbym od nich reprymendę za głupoty chodzące po mojej głowie i aby lepiej „panować” nade mną, od razu musiałbym siadać, czegoś tam się uczyć lub sprzątać swój pokój. W taki sposób u niezliczonej liczby dzieci zabija się miliardy pomysłów, których „nie da się zrealizować!” Kolejne moje „ulubione” powiedzenie, oprócz słowa „grzeczny”. „NIE DA SIĘ!” Na szczęście dziś mam trochę więcej niż 15 lat.

Kiedy mówiłem im o tym, byłem już w trakcie jej tworzenia. Ważne! Ja informowałem ich, a nie prosiłem o zgodę na moje działanie. Na to, co wypływa z mego serca nie potrzebuję otrzymywać od kogoś zielonego światła. Dlaczego realizacja moich pomysłów miałaby być uzależniona od stanu świadomości i wypowiedzi innych osób? Czułem chęć pisania i to wszystko. W życiu sam sobie udzielam zezwoleń na moje ruchy. Nadzorcy są w wielu miejscach na ziemi, ja ich nie potrzebuję. Jeśli miałbym cokolwiek w nim robić, a moje decyzje byłyby uzależnione od dobrego humoru innych osób, to dawno przestałbym żyć własnym życiem. To byłoby ich życie a nie moje. Wielu „pilnujących” życia innych osób, pogubiło się w tym. Są tak mocno zaangażowani w ingerowanie u innych, że nie wiedzą lub zapomnieli o tym, że mają własne.

Gdybym tylko słuchał tych, którym w zaufaniu powiedziałem o moich pomysłach i ściśle wprowadzał do mojego życia tylko ich zalecenia, większość moich skrystalizowanych myśli nie ujrzałaby światła dziennego. Tej książki także na oczy byście nie widzieli. Słuchajcie siebie i nie bójcie się realizować swoich rozwiązań. To ważne, ponieważ potwierdzacie, że żyjecie i to jest wasze!

Nie słuchajcie oponentów, oni nie wiedzą, co jest dla was najlepsze. Tylko wy o tym wiecie. Oni jednak spełniają bardzo ważną rolę w waszym życiu. Są po to, aby wzmocnić w was, waszą wolę i determinację w dążeniu do spełniania waszych celów.

Proszę przyjrzyjcie się swemu życiu. Czy nie mieliście u siebie, podobnych prób hamowania was. Może jakaś wydarzyła się niedawno? Może we wcześniejszych latach chcieliście powołać coś do życia? Pamiętacie, jak przebiegała wasza rozmowa z najbliższymi? Mogło tak być, że wszystko świetnie ułożyło się dla was, dla pomysłu i dla rodziny, ale o tym nie ma co pisać, bo rzadko tak się zdarza. Statystycznie rzecz ujmując, można z góry założyć, że biegliście mocno podekscytowani do najbliższych z super nowiną, czyli waszym świeżutkim pomysłem, chcąc im jak najszybciej o nim opowiedzieć. Dumni, z wysuniętą piersią, lecieliście do nich jak na skrzydłach. Jednak nie spodziewaliście się, że wasza euforia tak szybko ostygnie, niczym włożony do zimnej wody, rozgrzany do czerwoności miecz wykuwany przez płatnerza. Było słychać jeden ogólny SYK. To było wspólne spotkanie, ale nie rozmowa. To była egzekucja w narzuconym wam monologu. W krótkim czasie odebraliście tak wiele mocnych i nokautujących ciosów, że aż dziw bierze, że o własnych siłach wyszliście z tamtych pomieszczeń. Na okładanie po karku i nerkach nie byliście kompletnie przygotowani. Zwłaszcza, ze strony bliskich. W codziennych potyczkach biznesowych z obcymi zakładacie na siebie mały pancerz. Ale do rodziny biegliście bez osłony, nie trzymaliście w dłoniach żadnej broni. Przecież ufaliście im. Doprecyzuję — kiedyś im ufaliście. W krótkim czasie dotknęliście trzech różnych stanów: uniesienia — zaskoczenia — wycofania.

Przygnieceni słowami, jakich szkoda tu używać, zostaliście sprowadzeni do parteru, a nie chcieliście poruszać się tuż przy jego powierzchni. Waszym marzeniem było wzniesienie się na wyższe rejony, tam, gdzie lżej się funkcjonuje. Obserwujecie tych, którzy w różnych zakątkach świata urzeczywistniają swoje pomysły. Oni ze spokojem siebie realizują. Z nich bierzecie przykłady, są dla was wzorami. Po wysłuchaniu ciężkich słów od „najbliższych”, zgaszeni schowaliście się przed życiem. Wiedzieliście, że wpadliście na dobre pomysły, ale po otrzymaniu ciosów nagle przestaliście w to wierzyć.

Co musicie u siebie zmienić i co odbudować w sobie, aby przeszkadzający wam w waszym rozwoju byli tylko małymi latającymi owadami, na które nie będziecie zwracali żadnej uwagi? Kim musicie się stać, aby nie zezwolić na cykliczne ścięcia waszych mądrych głów? Można powiedzieć, że jesteście fenomenem biologicznym na skalę wszechświata. Co jakiś czas ścinana głowa odrasta, ale czy ona ma, taką samą jakość? Sami o tym pomyślcie.

Jak to możliwe, że tak szybko coś świetnego stało się niczym? Dlaczego zgasło w waszych oczach to rozwiązanie, wcześniej uznane przez was za rewelacyjne? Kim są ci, którzy zezwalają (lub nie) na realizowanie waszych własnych życiowych pomysłów? Jesteście ich niewolnikiem czy rodziną? Proszę weźcie pod uwagę to, że wy na to zezwoliliście i tylko wy możecie to ukrócić. Zmiany nadejdą, jeśli ich zechcecie. Jeśli jest wam dobrze, to zostańcie w tym miejscu. Wy podejmujecie decyzje.

Podejrzewam, że nie raz pomysły jakie wyrzuciliście do śmietnika, słuchając grzecznie wskazówek „znających się na rzeczy”, po jakimś czasie mogłyby okazać się świetnymi projektami. Ale to nie nastąpiło, ponieważ nie daliście im szans. Nie cofniecie czasu. On już przeminął.

Teraz jednak, po latach, jesteście bogatsi o zebrane wcześniej doświadczenia, a te najlepiej zapamiętuje się, przerabiając je na własnej skórze. Jesteście mądrzy i świadomi siebie. Zdajecie sobie sprawę z tego, że dzięki sobie realizujecie własne pomysły, które swobodnie wprowadzacie do własnego życia, tak jak tego zechcecie. Lepicie w nim to, na czym się skupicie i czego zapragniecie. Dziś wiecie, że nikogo nie musicie pytać o zgodę i o zdanie. Nie musicie w oczach innych szukać akceptacji dla waszych działań. Wszystkie one są waszymi inwestycjami w przyszłość. Właśnie od postawionych dziś kroków zależy, jakie wybudujecie sobie dalsze lata życia. Wasze przyszłe godziny, dni i lata układacie, gdy TU I TERAZ rozpoczniecie swoje aktywności. Ważne i praktyczne informacje płyną z waszego wnętrza, nieprzebranej skarbnicy wiedzy. Wsłuchajcie się w tą głębię i usłyszcie siebie.

Wprowadzajcie pomysły, jakie od lat w was siedzą i czekają na wasze kroki. One nie mogą się doczekać, aby mogły z waszej wewnętrznej ciemnicy wyjść i zacząć realizować się na waszych oczach. W głębi serca tego właśnie pragniecie. Róbcie to o czym myślicie, właśnie w tym momencie. Nie za rok czy za dziesięć lat, ALE TERAZ!

Trzymam za was kciuki. Słuchajcie siebie!

Renek lat 3


Renek lat 6

Życie zawodowe, Warszawa przed ubezpieczeniami

Prawie każdej osobie niepochodzącej z Warszawy, a przenoszącej się do niej, nie jest lekko przestawić i dostosować się do warunków, jakie tu panują. Trwa to jakiś czas. Z reguły są mocno zaskoczeni, widząc u mieszkańców inne sposoby na radzenie sobie z codziennym życiem. Zdecydowanie różniące się od tych, jakie do tej pory znali. Ci, którzy myślą o pozostaniu w niej na dłużej, muszą swoje dotychczasowe nawyki wyrzucić na śmietnik lub mocno je zmodyfikować. Miasto narzuca przestawienie się i dostosowanie do sposobów na spędzanie mijających dób. To duża aglomeracja, na dodatek stolica. Tu są wszystkie firmy lub ich przedstawicielstwa. Państwowe urzędy, ambasady, wielkie dzielnice, w których przynajmniej na początku można łatwo się pogubić. Spore zagęszczenie ludzi, a przy nich życie nabiera niesłychanej prędkości. Widoczna jest jego stała rozbudowa. Powstają liczne biurowce, ulice i całe osiedla mieszkalne.

Dziesiątki tysięcy młodych i starszych próbuje się tu odnaleźć. Jedni dobrze sobie radzą, a inni wracają skąd przybyli lub kierują swe kroki jeszcze dalej. Aby po jej ulicach nie chodzić ze spuszczoną głową, należy regularnie sięgać i czerpać ze swych ukrytych wewnętrznych pokładów sił. Na pewno o wiele częściej niż w swoich rodzinnych stronach, gdzie stosunki pomiędzy ludźmi i rodzinami od pokoleń są znane i wypracowane. W dużym mieście jest się obranym z familijnych osłon ochrony przed życiem oraz nowo spotykanymi i poznawanymi osobami. Ludzie są odbierani takimi, jakimi jawią się w rzeczywistości, a nie jakimi wujek czy znajomi z osiedla kazali nam ich widzieć, myśleć czy mówić o nich. Nowo poznane osoby, od razu widzą założone maski, u osób próbujących być kimś innym, a nie sobą. Nie wszyscy obnażenia, wytrzymują. Nie ma w pobliżu kuzynostwa, którym można byłoby się wspomóc.

Warszawa to niespotykany zlepek ludzi napływających z każdego zakątka Polski. Mówi się, że prawdziwych warszawiaków z pokolenia na pokolenie jest niewielu. Przyjezdni przywieźli — w swoich głowach i sercach — wyniesione z dzieciństwa wartości i zachowania. Łatwo usłyszeć inne akcenty i zaśpiewy języka polskiego. Nie ruszając się ze swych rodzinnych stron, nie doświadczy się tego. Między innymi przyciągnął ich tu świat pieniędzy. Chcieli sobie, rodzinie lub znajomym udowodnić, że bez problemu z szeregu oferowanych na rynku ofert, można kupić mieszkanie za półtora miliona złotych, pośród wielu innych o podobnym lub wyższym standardzie. To wszystko dostępne na setkach strzeżonych osiedli typu „premium”. Mogło ich też ściągnąć marzenie o realizowaniu się w jednej ze światowych korporacji. W stolicy istnieje szereg możliwości spełniania ukrytych marzeń, także i tych z lat młodzieńczych. Istnieją rozbudowane ośrodki kultury, prężnie działające teatry. Jednego dnia odbywa się tu wiele koncertów; nie sposób być na wszystkich. Ma się jedno ciało i doba jest za krótka. Ludzie są otwarci na nowości, na przepływ informacji i wiedzy. Witają kongresy naukowe i wystawy. W tym mieście można i chce się zrobić więcej. Ono nastraja do działania i aż chce się wkładać wysiłek w codzienne aktywności. W powietrzu czuć, jak drga ruch życia i chęć jego tworzenia. Na kilometrze kwadratowym jest tłoczno od ludzi kreatywnych — to nie są pojedyncze sztuki. Firmy i osoby mające główne siedziby w innych miejscowościach po jakimś czasie otwierają tu swoje biura, aby nie tracić kontaktu z klientami. Tu decyduje się o kierunkach wydawanych środków z budżetów firm.


Wjeżdżałem do Warszawy 19 kwietnia 1998 roku. Zbankrutowałem tak bardzo, że prawie nie posiadałem pieniędzy na zakup jedzenia. Jechałem do pracy, do mojego byłego dostawcy towaru, u którego także byłem zadłużony. Znaliśmy się kilka lat i wiedział, że jestem solidną firmą i potrafię pracować. Ufał mi, a ja jemu.

W Bydgoszczy zostawiłem półtorarocznego syna Jasia; na szczęście jego mama była przy nim. Nie mogłem inaczej. Nigdzie i z nikim nie mogłem już handlować. Nie miałem czym. Wszystko się nagle skończyło, tak jakby ktoś naraz zakręcił kurki z wodą. Wszystko co do tej pory znałem — umarło.

Na szczęście rozpoczynając pracę u Marcina nie byłem obciążony podstawowymi kosztami związanymi z przystosowaniem się do nowych warunków życia. Nie musiałem wynajmować mieszkania, pokoju czy łóżka. Pamiętam, że koszt wynajęcia samego łóżka w dzielnicy Ursus wynosił 250 złotych miesięcznie. Nie posiadałem takich pieniędzy. Marcin zezwolił mi na spanie w swoim domu, w jednym z wolnych pokoi. Dwupiętrowy ursuski dom był także siedzibą jego firmy z magazynami zapchanymi towarem.

Zaraz po przybyciu na miejsce zwróciłem się do niego z prośbą, o udzielenie mi zaliczki na poczet mojej pierwszej przyszłej pensji, w wysokości 400 złotych. Na szczęście zgodził się. Następnego dnia, z samego rana, przed rozpoczęciem pracy, udałem się na pobliską pocztę. Pieniądze wysłałem żonie, aby opłaciła jakąś niewielką część jednego z długów regularnie odwiedzającemu nas komornikowi, z którym zdążyliśmy się już „zapoznać, zaprzyjaźnić i polubić”.

Pracę rozpocząłem w poniedziałek 20 kwietnia 1998 roku.

Mój szef w tamtym czasie był dealerem na Polskę firm: Panasonic (Technics), BASF, Sony, TDK, B&S, Maxwell i kilku innych. Sprzedawaliśmy miesięcznie wiele tysięcy kaset wideo, audio, mini dyski, płyty CD oraz innego rodzaju specjalistyczne nośniki dla telewizji i radia. Poszukiwane było także, oferowane przez nas, okablowanie audio, szeroki asortyment specjalistycznych baterii, słuchawek itd. Obroty robiliśmy dość spore. Od razu wskoczyłem do głębokiej wody, w handlowy ruch jakiego do tej pory nie widziałem. Wszystko było tu o wiele większe. Dni mijały, nabierając szalonego tempa. Czas kilkakrotnie przyspieszył.

Nasz towar trafiał do wielu miejsc w Polsce. Pierwsze działania Marcina to początki lat dziewięćdziesiątych i związana z nimi warszawska giełda elektroniczna, o nazwie Wolumen. W tamtym czasie w Polsce stanowiła centrum dystrybucyjne osprzętu i sprzętu elektronicznego. Lwia część (jeśli nie wszyscy) odbiorców hurtowych czy sklepy detaliczne z całej Polski, zaopatrywała się tu. Wówczas w kraju nie było sklepów wielkopowierzchniowych jak Media Markt. W tamtym czasie handlujący na Wolumenie dystrybuowali towary, jakie trafiały do sklepów elektronicznych na terenie całego kraju. Towar przechodził przez ręce kilkunastu chłopaków. Ktokolwiek chciał w dobrej cenie kupić jakiś sprzęt grający lub osprzęt elektroniczny, prędzej czy później musiał tu zawitać. Młodsi nie wiedzą, że kiedyś w sklepach nic nie można było kupić. Na giełdzie elektronicznej można było znaleźć to, do czego się wzdychało, bo wprowadzane na rynek nowinki pojawiały się tu pierwsze. Innym, już mniej szlachetnym obliczem tego miejsca, była prawie stu procentowa możliwość odnalezienia i ewentualnie odkupienia skradzionego radia ze swego auta.

Szybko przeskoczyłem do innej rzeczywistości. Jak na dłoni miałem zestawienie dwóch miast i ich jakże odmiennych energii. Zastała Bydgoszcz, w której mieszkałem od 6 roku życia i pędząca przed siebie stolica Polski. Dla mnie to był skok w nadprzestrzeń.


U Marcina miałem bardzo dużo zajęć. Pracowałem średnio po 12 godzin na dobę, ale zdarzały się dni, w których dochodziło do 16. Te przeciążenia dla mego organizmu zdarzały w dniach, gdy wyjeżdżaliśmy z towarem w trasy do Poznania i Trójmiasta. W tym drugim przypadku było o wiele ciężej, ponieważ mieliśmy odbiorców generujących największe obroty. Taki harmonogram prac miałem od 20 kwietnia 1998 do 20 lipca 1999 roku, czyli pracowałem przez 15 miesięcy, przez 7 dni w tygodniu non stop. Byłem zmęczony, ale i usatysfakcjonowany. Zadłużony, goniony przez wszystkich wokół Królik nie musiał już uciekać. Sukcesywnie spłacałem długi.

Pracowałem we wszystkie weekendy. Po krótkim czasie zacząłem prowadzić nasze stanowiska sprzedażowe na giełdach handlowych zamiast Marcina. Z samego rana w soboty jeździliśmy na stadion ŁKS do Łodzi, a w niedzielę byliśmy na warszawskim Wolumenie. Wykończony intensywnością prac w ciągu tygodnia i dobijając się nią dodatkowo w każdy weekend, lądowałem w wynajętym mieszkaniu w niedzielne popołudnie pomiędzy godziną 16 a 17. Normalnym jest, że przy takim tempie zajęć moje zmęczenie narastało. Po dotarciu do domu siadałem na krześle i zasypiałem, zsuwając się z niego, lub od razu kładłem się do łóżka.

W tamte miesiące doświadczyłem intensywnego wymielenia w wyciskarce życiowej.

Jak trafiłem do ubezpieczeń

Od pierwszych miesięcy 1999 roku, kilka razy dzwonił do mnie Kamil, kolega, którego znałem jeszcze z Bydgoszczy. Do Warszawy sprowadził się wcześniej ode mnie. Pracował w firmie ubezpieczeniowej Winterthur. Nakłaniał mnie, abym i ja zaczął w niej działać. Kontaktując się ze mną nie wiedział, że budował dla mnie pierwszy warszawski most na mojej drodze zawodowej. Przeszedłem po nim, już po kilku miesiącach

Mniej więcej w tym samym czasie, do pracy w naszej firmie, szefostwo przyjęło swoją wieloletnią koleżankę, Wiolettę. Obserwowaliśmy jak w zastraszającym tempie z tygodnia na tydzień, nasza rzeczywistość zawodowa i atmosfera w niej, ulegała drastycznym zmianom. Rozprzestrzeniał się strach i nieufność. Powoli, w subtelny prawie niezauważalny sposób, byliśmy skłócani z właścicielami biznesu. Potęgowały się otrzymywane od nich sprzeczne sygnały w różnych kwestiach. Manipulowanie i zaginanie naszej rzeczywistości, stało się codziennością.

Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że wszystkie sytuacje, jakie zaczęły się wydarzać, odbierały kolegom i mnie, entuzjazm do wszelkiego zawodowego działania. Zanikała chęć rozbudowywania firmy, nie mieliśmy już na to ochoty. Z radością przekraczany próg hurtowni stał się historią. Wyparowała przyjacielska wesoła atmosfera. Z dnia na dzień robiło się cicho i ponuro, rozmowy pomiędzy nami ustawały. Znacie to z własnego podwórka?

Ta mała firma, miała wielki potencjał. My w niej tworzyliśmy kulturę pracy. Wcześniej była tylko uczciwość, szczerość, pomoc, uczynność i zaufanie. To zanikało, aż całkowicie umarło. Nastał mrok, jak we „Władcach Pierścieni”. Nadeszły czasy, gdy dowiadywałem się, że coś zrobiłem, a nie mogłem tego uczynić, ponieważ w tym czasie byłem w trasie i nie przebywałem na terenie hurtowni. Kilka razy zarzucano mi, że jestem złodziejem. Kłamstwa mnożyły się na potęgę. Rzeczywistość uległa zmianie do takiego stopnia, że myślałem, że biorę udział w kręceniu jakiegoś sensacyjnego serialu dla telewizji.

Miałem bogatą wyobraźnię i posiadam ją do dziś, ale byłem dość często zaskakiwany, spreparowanymi „faktami”. Byłem tak negatywnie nastawiony, że każdego ranka wychodząc do pracy, po mojej głowie buszowały myśli:

„Co oni dziś wymyślą? Jakiej niespodzianki mogę się tego dnia spodziewać? Czego nowego dowiem się o sobie”.

Nie wiedziałem, dlaczego Wioletta miała tak wiele swobody na działanie oraz co spowodowało, że szefostwo darzyło ją, tak wielkim zaufaniem. Oczywiście nie musiałem być o tym informowany. Właściciele wierzyli jej we wszystko co mówiła, aż dziw bierze, że nie chcieli skonfrontować tego z naszym punktem widzenia. Skończyły się nasze konstruktywne działania biznesowe w firmie. Rozpoczęły się korporacyjne podchody.

Ci z was, którzy tego doświadczyli lub obecnie przez to przechodzą, wiedzą, że człowiek będąc w środku dynamicznie rozwijającej się akcji, dla własnej ochrony skupia się tylko na budowaniu murów bezpieczeństwa i zawiązywaniu koalicji z innymi. Zdaję sobie sprawę z tego, że osoby organizujące te zabawy, czerpią pewnego rodzaju satysfakcję z tych ustawień. Gra na emocjach manipulowanymi ludźmi oraz widok ich wykończenia nerwowego, nakręca ich do dalszego działania. Z dumą przyglądają się uzyskanym osiągnięciom. Wiem także, że tych doświadczeń i odgrywanych ról potrzebują dla własnego rozwoju. Jest to, kolejny etap w ich własnej nieprzerwanej ewolucji. Przyznaję, że osoby będące kukiełkami, na zorganizowanym dla nich „placu przeszkód”, nie czują się zbyt komfortowo. Zawsze jednak mogą zrezygnować z obsady, na specjalnie dla nich wyreżyserowanej scenie teatralnej. Kasacja udziału w przedstawieniu, może nie być łatwa, ale na pewno jest możliwa. Zadzieje się tak, jeśli sami zainteresowani tego zechcą.

Osobiście, nigdy takich przedstawień nie tworzyłem, obecnie nie podtrzymuję i moja przyszłość w tym zakresie, także będzie czysta. Przy „dorosłych, dojrzałych i wymagających zabawach”, w efekcie końcowym traci się własną energię. Na początku „odnoszący sukcesy” posiadają jej więcej, od tych „ponoszących porażki”, ale to nie trwa zbyt długo. Te gry znam z poprzednich wcieleń i nie potrzebuję kolejnych doświadczeń z tego zakresu w tym życiu. Zbudowana „super pozycja” na podwalinach fałszu, wprowadzaniu w błąd, kłamaniu i rzucaniu oszczerstw innym w twarz, nie trwa zbyt długo. Wyniki szybko się otrzymuje. Tak też było i w tym wypadku.

Firma Marcina i Marty zakończyła swą działalność na poziomie ogólnopolskim. Utraciła licencje jako bezpośredni dystrybutor znanych marek. Skutecznie zadziałały zezwolenia i pełnomocnictwa na zafunkcjonowanie w niewielkim zespole destrukcyjnych zabaw, które w finale doprowadziły do odejść ludzi z pracy. Pierwszym byłem ja.

Marcinowi właścicielowi firmy, do dzisiejszego dnia jestem wdzięczny za to, że zaufał mi i przyjął mnie do pracy u siebie. Wyciągnął do mnie rękę w czasie, gdy było u mnie krucho. Odbieram tamten czas jako kolejny etap mojego przepoczwarzania się w tego kim teraz jestem. Proces trwa nieustannie.

Odszedłem stamtąd, po przeżyciu kolejnej złożonej historii. Kulminacją było wręczenie mi przez szefową Martę kwitka o obowiązkowym stawiennictwie na komisariacie policji, żeby było ciekawiej, w charakterze oskarżonego. Powtórzę, mam bogatą wyobraźnię, ale nie jeden scenarzysta mógłby na miejscu wiadrami czerpać pomysły.

Można powiedzieć, że dzięki Wioletcie zawitałem do ubezpieczeń. W totalnej awanturze, przy emocjach sięgających zenitu, zadzwoniłem do Kamila z Winterthur. Dowiedziałem się, że w kolejnym tygodniu, rozpoczyna się kurs na przysposobienie do zawodu agenta ubezpieczeniowego. Po niespełna dziesięciu minutach przemyśleń, oddzwoniłem do niego, decydując na ponowną zmianę kursu w moim życiu. Po jej podjęciu, czułem, jak staję się lżejszy.

Mając na karku nieźle naciąganą historię z policją, nie odbierając należnego mi miesięcznego urlopu, opuszczałem miejsce i ludzi, którzy piętnaście miesięcy wcześniej wyratowali mnie z zapaści. Czyli z okresu odpierania ataków komorników, prześcigających się w próbach otrzymania ode mnie czegoś, czego w tamtym okresie nie posiadałem.

Odwracałem się od nawarstwiającej się głupoty i przenosiłem się do nieznanych mi ubezpieczeń. Wówczas nic nie było dla mnie ważniejsze, jak ratowanie się przed lawinowo fingowanymi absurdami. Mając na głowie próbujących ściągnąć ze mnie pieniądze, bez ich zapasu, nie znając branży ubezpieczeniowej, miasta Warszawy oraz ludzi w niej mieszkających, robiłem kolejny spory krok. Byłem zmęczony do granic nieprzytomności, ale po raz kolejny wierząc sobie, zmierzałem w kierunku budowania siebie nowego.

Dopiero kilka lat temu zrozumiałem, że na naszym świecie żyją osoby, których zadaniem jest celowe bodźcowanie innych. Swymi działaniami popychają ich w kierunku własnego rozwoju. Potrząsają i „szturchają” ich, aby ci nie przespali swego życia. W 1999 roku było mi to obce. Dziękuję ci Wiolu za to, że nie przez przypadek się spotkaliśmy. Rozwój nie jedno ma imię.


W pełni zdaję sobie sprawę z tego, że większość z was, świadomie w czymś tkwi, nie zmieniając tego. Nawet jeśli ten stan czy sytuacja, w długim czasie wykańcza was i doprowadza do szału. Dzieje się tak dlatego, że wasz strach blokuje was przed postawieniem kroku. Z niewiadomych przyczyn, boicie pozbyć się tego, które co noc i każdego dnia sprawia wam ból. Zastanawiam się nad fenomenem, nadania tak wielkiej wagi wewnętrznym strachom. W imię czego tak robicie? Czerpiecie satysfakcję z własnego cierpienia? Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na to, ale wasze strachy są TYLKO waszymi wyobrażeniami o nieznanych wam sprawach. One same mocy nie posiadają, mają ją tylko od was. Wy je własnymi myślami podtrzymujecie przy życiu. Dla mnie tkwienie w czymś przez lata, co mocno życiowo uwiera, jest oficjalną zgodą wobec siebie i świata, na swoją powolną śmierć. Z tygodnia na tydzień jesteście niszczeni. Mówicie przy tym:

„Dla zachowania „spokoju”, nic nie będę w swym życiu zmieniać. Zmiany przynoszą niepokój, którego nie lubię. Wybieram długoterminowy uciążliwy ból, który każdego dnia bardziej mi doskwiera, ale jest mój i kochany! Uwielbiam go! Godzę się na coraz większy tylko dlatego, że go znam. Lepsze znane cierpienie niż nieznana zmiana!”

Dlaczego strachy stanowią dla was większą wartość od świadomie wprowadzanych zmian do własnego życia? Uważacie, że konstruując je, nic ciekawego dla siebie nie jesteście w stanie przygotować? A kto wam tak powiedział? Czy ktoś zabronił wam wyciągania siebie ze szponów powolnej śmierci? Co jest powodem nieudzielania sobie zgody, na poszukiwania ulepszeń i rozwiązań w swym życiu zawodowym? Pragnę podpowiedzieć, że zmiana codziennych zajęć i rytmu dnia pracy nie uśmierca poszukujących! Jedynie wzbogaca o zdobywane przez to doświadczenia. Pozostawanie przez długi czas w trującym środowisku, zdecydowanie zgon przybliża.

W poniedziałek ostatniego tygodnia lipca 1999 roku, pojawiłem się na Alei Krakowskiej, w biurze firmy ubezpieczeniowej Winterthur. Rozpoczynałem nową odsłonę mego życia. Nie skorzystałem z przysługującego mi miesięcznego urlopu i nie wyjechałem na grecką lub hiszpańską plażę. Spożytkowałem go na miesięczne szkolenie do zawodu w firmie, w której maskotką był pies bernardyn.

Na miejsce podwiózł mnie Maciek. Z nim przepracowałem 15 miesięcy w firmie Marcina. Sam trafiłbym na kurs, ale po dłuższym czasie. Oficjalnie byłem w Warszawie, ale nie poruszałem się po jej ulicach. Wówczas myliły mi się jej główne arterie. Moja wcześniejsza praca, polegała na budowaniu grup odbiorców naszych towarów w innych miastach. Stolica była bastionem szefa Marcina i Olka, przedstawiciela Sony. Nie znałem ulic, dzielnic, numeracji tramwajów, autobusów itd.


Z rodziną przeprowadziliśmy się z Ursusa do Piastowa, czyli nie mieszkaliśmy już w Warszawie, a to robi zasadniczą różnicę. To była kolejna kiepska decyzja ludzi, którzy przyjechali z Polski mieszkać i pracować w dużym mieście, zupełnie nie znając jego realiów.

Zamiast sobie polepszyć, to sobie pogorszyliśmy. Dla mnie oznaczało to, dodatkowe utrudnienie w mobilności. Z Warszawą połączenie było tylko dwoma liniami autobusowymi, które wyjeżdżały co 40 minut, w szczycie częściej.

Rozpoczynała się jesień i nadchodziła zima 1999/2000. Dała mi w kość, ponieważ wiele razy z końcowego przystanku dzielnicy Ursus, w śniegu czy deszczu wracałem na pieszo do wynajmowanego przez nas mieszkania w Piastowie. W zależności jakie były warunki pogodowe, szedłem do niego od czterdziestu minut do godziny. Nie opłacało mi się czekać na autobus, zwłaszcza kiedy uciekał mi sprzed nosa. Kolejny był za 40 minut. Łapanie czy wzywanie taksówki do głowy mi nie przychodziło, bo zwyczajnie w świecie, nie miałem na nią pieniędzy. Wracałem najszybciej jak tylko mogłem. Wieczorami miałem od kilku do kilkunastu telefonów do wykonania. Czekali na nie ludzie, którzy nie mogli lub nie mieli czasu na rozmowy w ciągu dnia. Prosili o wieczorne kontakty. Chciałem dzwonić z mieszkania, w ciszy i spokoju, a nie w trakcie marszu z telefonu komórkowego.

Jednak zanim dotarłem do mieszkania, na roboczym spacerku miałem czas na przemyślenia. Zadawałem sobie pytania, gdzie obecnie jestem w moim życiu i czego doświadczam. To był specjalnie dla mnie wygospodarowany czas.

Oczywiście, że nie raz zastanawiałem się, ile jeszcze czeka na mnie wypróbowań i testów. Myślałem o tym, co by było, gdybym totalnie, na całej linii życia poddał się i wszystko sobie odpuścił, przestając robić w nim cokolwiek. Do czego to by mnie doprowadziło? Czy miałbym lepiej gdybym?

• Nie chciał, pokonywać odległości do wynajmowanego mieszkania;

• Nie jeździł do pracy, do oddziału ubezpieczeniowego;

• Nie dzwonił do ludzi i nie umawiał się z nimi na spotkania;

• Nie udawał się z mapą w ręku do nieznanych sobie dzielnic i nie odszukiwał domów i bloków moich przyszłych klientów;

• itd.

Jeśli nie chciałbym robić powyższych czynności, korzystając z okazji, że po raz kolejny uciekł mi autobus, poddałbym się i zostałbym na tamtym przystanku. Usiadłbym lub położyłbym się na śniegu i jednym słowem, zaległbym na dłużej. Jeśli całkowite poddanie, to całkowite. Powtórzyłbym znane większości słowa: „Miałbym wszystkiego dość!” Tylko, co byłoby po położeniu się na mokrej ziemi? Ile wytrzymałbym godzin, siedząc na niej? Może do rana na mrozie dałbym radę? A co z jedzeniem, toaletą? Odpuszczając sobie przy zadaniach i obowiązkach związanych z pracą i życiem, kiedyś w końcu musiałbym podjąć jakiekolwiek działanie. Nie ma czegoś takiego jak nierobienie niczego, zwłaszcza w długim czasie. Nie da się „NIC” nie robić na przykład przez dwa tygodnie.

W 1999 roku miałem tego świadomość i od całkowitej bierności, wybrałem spotykanie i poznawanie się z innymi, wspaniałymi ludźmi. Oczywiście wykonując do nich telefony, nie miałem stu procentowej pewności jaki będzie efekt mego zaangażowania, ale wiedziałem, że na pewno ta droga była dla mnie lepszą od całkowitej bierności i obojętności. Wiedziałem, że moja postawa oraz generowane przeze mnie pomysły, były tworzeniem dobrej jakości fundamentów pod przyszłe lata mego życia. Razem z podjętymi działaniami, miały bezpośrednie przełożenie na nie. Przy własnej aktywności, dawałem sobie więcej szans, na wprowadzanie w życie moich myśli, jakie kiełkowały w mojej głowie. Było to lepsze rozwiązanie, niż kompletne zawieszenie. To jest pewne. Bycie pasywnym, nie wykonując podstawowych czynności, w niczym by mi nie pomagało. Wywieszając białą flagę życiu, dalej leżałbym na śniegu.

Będąc zaangażowany w pracę w ubezpieczeniach, chciałem doprowadzić do zminimalizowania nieprzerwanych kąsań i szarpań, jakich każdego dnia doświadczałem. Trudności same stawały przede mną, stukały do mego serca i testowały stan umysłu. Przyglądały mi się, jaką przyjmę postawę wobec nich. Testy były po to, aby zebrać informacje o sobie, gdzie jestem. Abym określił się, czy bliżej było mi do dezertera, który na ich widok jak najszybciej oddalał się od nich, czy też do osoby mającej odwagę, na stawienie im czoła, zapoznając się z nimi, aby ostatecznie je pokonać. Nie widziałem siebie w roli perfekcyjnie biadolącego nad swoim położeniem. Użalanie w niczym by mi nie pomogło. Pragnę zauważyć, że wszystkie formy narzekania, są także formą aktywności. W tym wypadku myśli, a w późniejszym czasie, ewentualnie i ust, gdy opowiada się innym, o trudach jakie w życiu się przechodzi. Jednak siedzenie i marudzenie, nie jest realnym tworzeniem własnej historii. Zajmowanie się utyskiwaniem jest bezproduktywne i pochłania czas, którego ja nie miałem. Wolałem go spożytkować na trenowanie podnoszenia się z dołków. Chciałem być partnerem w rozmowach z klientami, a nie ubezpieczeniowym strachem na wróble.

Zakładając jednak, że wybrałbym drugą opcję, czyli bycie w pełni pasywnym wobec mego życia, to uciekałbym przed jego wyzwaniami, nie starając i nie chcąc sobie z nimi poradzić. Koniec końców, nie miałbym środków do życia. Byłbym owinięty w garnitur i płaszcz, w to co miałem założone w momencie podjęcia decyzji o wycofaniu się z niego. Nie sypiałbym już w wynajmowanym mieszkaniu. Stałbym się bezdomnym, pomieszkującym przy przystanku. Doprowadzając siebie do takiego stanu, prędzej czy później jednak, musiałbym podjąć jakiekolwiek starania o cokolwiek. O cokolwiek! Zdecydowanie prędzej niż później.

Pokłosiem nieprzyjmowania codzienności, byłoby niedbanie o siebie. Między innymi zaburzyłbym regularne odżywianie się. Po jakimś czasie zacząłbym odczuwać na początku słabe, ale z czasem rosnące bóle. Te sygnały wysyłałyby do mnie, pełne pretensji i roszczeń, moje narządy wewnętrzne. Uciski byłyby dla mnie zaproszeniem, do odstąpienia od pielęgnowania moich stanów odrętwienia życiowego. Rosnące, byłyby czytelnymi informacjami, że właśnie TERAZ jest dobry i właściwy czas, na rozpoczęcie pracy nad sobą i ze sobą.

Jako pierwszy z głośnym protestem zgłosiłby się do mnie mój żołądek.

Jakby tego nie nazwać, byłbym zmuszony i to dość szybko, do ukłonów w jego stronę. Byłbym przyciśnięty do podjęcia natychmiastowych działań i ścisłej z nim współpracy. „Na moje nieszczęście” tylko i wyłącznie na jego warunkach. Moich nie brałby po uwagę. W naszym ciele brzuch ze wszystkimi jego komponentami jest naszym drugim mózgiem. Właśnie dlatego, że doskonale i precyzyjnie myśli, nie otrzymałbym od niego zgody, na kultywowanie w miesiącach i latach, mojego apatycznego podejścia do świata. Nie wyraziłby zgody na moje poddanie się życiu, ponieważ zaniedbałbym i jego. On chciałby żyć. Bo dlaczego by nie? W jego interesie leżałoby podtrzymywanie swego, a ja „przy okazji” ze swoim życiem załapałbym się na tę akcję ratowniczą. Żołądek przejąłby rolę dowodzącego. Przypomniałby mi, że jesteśmy nierozłączną całością. Dlatego też, nie zezwoliłby mi na rozwinięcie moich egoistycznych, destrukcyjnych planów, mocno w nie ingerując.

On po prostu na siłę, bez możliwości odmowy lub przesunięcia jej w czasie, zatrudniłby mnie do usługiwania jemu. Gdy zaczynałby do mnie mówić poprzez ból, od razu posłusznie zabierałbym się do pracy. Zależałoby mi na wyciszeniu jego krzyków i dlatego z wielką chęcią, zostałbym jego osobistym kelnerem. Na wielkiej srebrnej tacy, donosiłbym mu wszelkie pokarmy. Wszystko robiłbym po to, aby on w swej wspaniałomyślności zlitował się nade mną i nie używał na mnie więcej swych „czarodziejskich mocy”.

Przechodnie i ludzie oczekujący autobusu, byliby moimi pierwszymi grupami, do jakich zwróciłbym się z prośbą o udzielenie mi pomocy. W ten sposób najszybciej udawałoby mi się go zaspokoić. Cykliczne wewnętrzne kłucia, niwelowałyby moją opieszałość lub brak jakichkolwiek działań po mojej stronie. Dlatego też udanie się z prośbami do obcych ludzi z tą egzystencjalną potrzebą, byłoby moim pierwszym oficjalnym działaniem! Pragnę zauważyć, że szybko zacząłbym aktywnie się starać, zaraz po tym, jak podjąłbym decyzję o całkowitym poddaniu się w życiu. Rozkazy wydane przez żołądek, popychałyby mnie do realnych działań w pozyskiwaniu jedzenia. On z rozpędu rozbudziłby także i inne moje narządy wewnętrzne. Wszystkie grałyby na mnie jak Orkiestra Filharmonii Wewnętrznej. Oczywiście dyrygentem byłby arcymistrz pan Żołądek. Wszelkie akordy bólu, pieczeń i ucisków, stawałyby się głośnymi dziełami artystycznymi. Ich głównym celem miałoby być zwrócenie mojej uwagi, na stan do jakiego sam siebie doprowadziłem, poprzez moje wcześniejsze zaniedbania. Słuchając grającej orkiestry w każdej komórce mego ciała, bardzo sprawnie starałbym się uzyskać od innych osób, cokolwiek nadawałoby się do zjedzenia. Po każdym przełkniętym kęsie, cichłyby we mnie nerwowe sygnały.

Ten prosty przykład pokazuje, że nie istnieje coś takiego jak całkowite niedziałanie w życiu. Zawsze występuje w nim ruch. Nie można kompletnie odciąć się od świata, otaczających nas ludzi ani odseparować się od naszego ciała. Nie możemy udawać, że go nie mamy lub w środku jest puste. Tysiące połączeń iskrzy i tętni. Płaszczyzn i interakcji jest niezliczona liczba. Wszystko ma swoje życie i przez cały czas jest bardzo aktywne. Moje początkowe założenia, o pełnym wycofaniu się z życia, bardzo szybko zostałyby storpedowane. Teoretyzowanie okazałoby się czystą fikcją!

Jednym słowem prosząc o jedzenie stałbym się operatywny, ale pracowałbym na innym polu przedsiębiorczości, zdecydowanie różniącym się od zawodowego. Z piekącym żołądkiem, zwracałbym się do osób mijających „mój” przystanek. Prosiłbym ich o przekazanie kawałka chleba. Mógłbym mieć marne osiągnięcia, bo grymas bólu, malujący się na mojej twarzy utrudniałby pozyskanie zaufania do mojej osoby. Gdyby tak było, pewnie poszerzyłbym zakres mej terytorialnej operatywności o sąsiadującą z moim przystankowym legowiskiem ulicę. Starałbym się zatrzymywać przejeżdżające pojazdy. Może kierowcy zlitowaliby się nade mną?

Gdybym pozostał w ubezpieczeniach, byłbym aktywnym partnerem przedstawiającym klientom propozycje ochronne. Natrafiając jednak na wiele trudności związanych z wykonywaniem tej profesji, mając ich po dziurki w nosie i nie radząc sobie z nimi, myślałbym w jaki sposób mógłbym ich się pozbyć. Zastanawiałbym się jak zlikwidować wszelkie utrudnienia, od których stale otrzymywałbym cięgi i razy po karku. Z braku doświadczenia życiowego, niedojrzale sądziłbym, że najlepszym i najprostszym dla mnie rozwiązaniem, byłoby zrezygnowanie z tej pracy: „To na pewno załatwi moje wszystkie problemy” — myślałbym. Wyrażając zgodę na całkowite zaprzestanie poszukiwania klientów, uciekłbym od obowiązków zawodowych, jakie profesja stawia każdemu. Dopiero po wykonaniu tego kroku zorientowałbym się, że wymagania od życia wcale nie znikają! Uradowany uciekałbym z jednych oczekiwań wobec mnie, a siłą rozpędu, ku mojemu zaskoczeniu, wdepnąłbym w inne.

Na każdej płaszczyźnie życia, na różnych jego etapach, po dokonanych wyborach, istnieją zadania i odpowiednie prace do wykonania. Gdziekolwiek byśmy byli i z kimkolwiek współdziałali, zawsze jest coś do zrobienia. Własnymi decyzjami ingerujemy w zakresy naszych działań. Odchodząc, zmieniając, uciekając od jednego, wchodzi się w drugie. Kolejne doświadczenie jest odmienione od poprzedniego, ale nie można powiedzieć, że rezygnując z pierwszego, inne się nie pojawi. Zawsze się zjawia.

Po zrobionym kroku, dotarłoby do mnie, gdzie jestem i przed czym stoję. Zauważyłbym nowe wyznaczone dla mnie cele. Moje zaangażowanie byłoby na podobnym poziomie, ale punkt, który chciałbym osiągnąć, diametralnie różniłby się od pierwszego. Poziom startu inny i grupa docelowa nie ta sama. Starań w poszukiwaniu jedzenia, nie mógłbym odłożyć w czasie czy odrzucić od siebie, w taki sam sposób, jak przerywając pracę w ubezpieczeniach. Nie widzę możliwości sprawiającemu ból żołądkowi, udzielenia negatywnej odpowiedzi na jego wołania w moją stronę:

— „Poczekaj, bo teraz nie chce mi się z tobą gadać. Jestem zajęty uprawianiem leżenia na warstwie śniegu. Nie przeszkadzaj, ponieważ jest to bardzo poważny obowiązek”.

Nie dałbym rady bagatelizować mocy i potęgi mego organizmu. On nie zezwalałby mi na nieposłuszeństwo i wybryki oraz na brak szacunku dla niego. Dopadłby mnie dość szybko. To byłyby proste i mocne przekazy. Wobec których nie mógłbym przejść obojętnie. Ponownie musiałbym iść do pracy, ale już do innej, nie w ubezpieczeniach.

Włożony wysiłek, aby otrzymywać jakikolwiek pokarm, polegałby na umiejętnym prowadzeniu negocjacji z osobami obcymi sobie. Jeśli byłbym skuteczny, pozyskiwałbym dużo nowych kontrahentów-darczyńców.

Uważam, że proszenie przez bezdomnych, innych ludzi o jedzenie, jest najwyższym stopniem wtajemniczenia handlowego. Jest obłożone sporym wysiłkiem i niezwykłą elastycznością po stronie proszących. Na wszystkie ich działania i osiągnięty wynik końcowy, wpływa sporo zmiennych. Dochodzą dodatkowe ryzyka pojawiające się w trakcie, tej bardzo krótkiej wymiany słów, nie rozmów. Pertraktacje odbywają się na bardzo niepewnym i śliskim podłożu emocjonalnym. W głowach uczestników dynamicznie krążą myśli, które dokładają swe pięć groszy do już nieprostej sytuacji. Nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się zadzieje i jakie mogą paść słowa. Głodny, brudny i zmęczony, pyta czystego, nasyconego i wypoczętego. To pokazuje jakie skrajne pozycje zajmują. Prośby o pomoc nie są zadawane i odsłuchiwane w komfortowych dla obu stron warunkach. Szarpane i urywane, wyrzucane w półbiegu. Większość zwrotnych odpowiedzi, pozytywnie nie nastraja do dalszych poszukiwań jedzenia przez umęczonych.

Jakim to trzeba być świetnym negocjatorem, zdając sobie sprawę z tych wszystkich przeciwności przed jakimi się staje oraz niełatwej pozycji jaką zajmuje w społeczeństwie, aby raz na jakiś czas w radości i uniesieniu, oddalać się od swoich darczyńców, trzymając w dłoniach coś co diametralnie poprawia humor. Tak niewiele do szczęścia potrzeba.

Idąc dalej. Nawet jeśli i tę formę starań odrzuciłbym od siebie, nie chcąc wstać z mokrego podłoża, nie zwracając się do innych osób z jakimikolwiek prośbami o przekazanie dla mnie choćby małego kawałka pieczywa, to czekałoby na mnie ostatnie zajęcie na naszej planecie. Byłoby nim, moje dogorywanie na ziemi. Czyli czekałbym na wyjście mego ducha z ciała. Zapewne umierałbym długo i boleśnie, przez cały czas pilnując siebie, aby czegoś nie podjadać, nawet zmrożonej trawy nie skubnąć. Sądzę, że mimo szczerych chęci i usilnych starań z mojej strony, w kilka tygodni nie udałoby mi się opuścić tego padołu. W końcu zwierzęta i ptaki zaczęłyby się mną żywo interesować. A wszystko to, działoby się za moją zgodą, przy godnej pozazdroszczenia super wytrwałości. Konsekwencja w dążeniu do obranego celu, przesunięta do granic możliwości, wzbudzałaby ogólny podziw wśród gapiów. Byłbym obserwowany przez coraz większą liczbę osób. Moja w nieskończoność przeciągana bierność w stosunku do życia, mogłaby po długim czasie stać się moją siłą napędową, w ewentualnym powrocie do niego. Byłaby przyczynkiem do tego, aby na końcówce mego żywota, za wcale nie małe pieniądze, zdążyć wszystkim zainteresowanym udzielić kilku praktycznych porad, przeprowadzić na dobrym poziomie szkolenia oraz wygłosić kilka prelekcji.

Leżąc na ziemi, skupiałbym uwagę słuchaczy, przybliżając im tematy z następujących zakresów:

• Wytrwałości życiowej;

• Dążeniu do trzymania i niezbaczania z kursu, po obraniu punktu docelowego;

• Umiejętności w niepoddawaniu się.

Ze strony trawnikowo-przystankowo-śniegowych studentów i słuchaczy, padłyby w moją stronę pytania:

— „Dlaczego wcześniej, przed podjęciem decyzji o leżeniu na zmrożonej trawie, nie stosował pan w swoim życiu, tych jakże wspaniałych metod? My dzięki pana instrukcjom, na pewno z powodzeniem wpleciemy je w nasze także niełatwe codzienności. Czy nie zechce pan profesor, tych rewelacyjnych rozwiązań, z taką samą siłą i determinacją wprowadzić TERAZ do swojego życia? Dokładnie w taki sam sposób, w jaki pan o nich ładnie i obrazowo mówi. Może wstanie pan z tego lodu. Nie jest panu zimno? Zechce pan napić się gorącej herbaty?”.

Ci młodzi odbiorcy mych praktycznych porad, przypomnieliby mi, że nigdy nie jest za późno na to, aby realnie powrócić do odzyskania siebie. Nie ważne w jakim miejscu naszego życia, rozpoczęlibyśmy ten proces. Liczy się nasze nastawienie i przyjęta przez nas postawa.

Teraz coś o naszym ciele. Nieszanowanie siebie, z macoszym podejściem do tego co mamy najcenniejszego, czyli do naszego ciała, jest niepotrzebne i w niczym nieuzasadnione. Przecież dzięki niemu, możemy poruszać się po tym świecie. Bez niego tutaj, nie możemy nic zrobić:

• Obejrzeć;

• Dotknąć;

• Usłyszeć;

• Posmakować;

• Powąchać.

Nie można pójść na spacer, głaskać po plecach ukochanej osoby. Nie ma możliwości myślenia o wakacjach i realizacji związanych z nimi planów. Nie można zjeść owoców, zobaczyć zorzy polarnej czy ucałować swego dziecka w główkę. Ciało jest bardzo złożonym, samoregenerującym się i niesamowicie inteligentnym instrumentem. Jest naszym pojazdem, jaki przenosi nas w tym wymiarze w inne oddalone od siebie miejsca. Dobrze wyjdziemy na tym, kiedy będziemy go słuchać i podejmiemy ścisłą współpracę z nim i to każdego dnia. Ono cały czas do nas przemawia. Zadbajmy o nie i nie niszczmy go. To podstawa do tego, abyśmy mogli realizować to, co chcemy.

W ostatnich miesiącach 1999 roku, posiadałem wiedzę i nie pozwoliłem na to, aby być niszczonym przez sytuacje w jakich się znajdowałem. Nie dopuściłem do tego, aby to one zarządzały mną. Ja dyrygowałem nimi. Nie poddałem się na całej linii życia. Zdecydowanie odrzucałem wycofanie się z niego. Wiedziałem, że taka jest kolej losu i zwyczajną sprawą jest stać przed sprawdzianami i utrudnieniami, jakie życie każdemu z nas przynosi. Nie byłem wyjątkiem. Musiałem je poznać i nauczyć się ich, czy tego chciałem czy nie. Wszystko po to, aby zdobyć więcej informacji o sobie.

To co pojawia się w naszym życiu, zawsze czemuś służy. Jakby dobrze się przyjrzeć, zebrane wcześniej przez nas doświadczenia, niosą wiedzę jaka pomaga nam w pokonaniu trudności, które dziś przerabiamy lub pojawią się u nas w przyszłości. A wiecie o tym, że nastąpią. W życiu nie ma pustych dni. Naprzemiennie jest radość i smutek. Zawsze tak było i będzie. Nic nowego. Cały czas w nim coś się dzieje. Zalewa nas całym swym bogactwem. Wszystko czego w swoim życiu doświadczamy, jest tylko po to, abyśmy mogli zapoznać się z tym i nauczyć się tego. Nowości spotykając nas na swej drodze, zostają w nas po to, abyśmy w pełni zgłębili je lub pobrali z nich to, czego nie udało nam się wchłonąć, gdy wcześniej przy innych okazjach ocierały się o nas. Uzupełniamy to, czego nam brakuje. I o to, jesteśmy bogaci.

Gdy trudności przychodzą do nas, po dłuższym czasie przebywania z nimi, sami stwierdzamy, że na początku nieproste sprawy czy niełatwe sytuacje, stają się naszymi dobrymi znajomymi. Widząc je po raz pierwszy, dla własnego bezpieczeństwa od razu kwalifikujemy je do grupy pt. „wróg”. Jeśli jednak zezwolimy sobie na zmianę naszej postawy wobec nich, z zamkniętej na otwartą, bez problemu akceptujemy je. Asymilują się z nami, stając się częścią nas. Będąc zamkniętymi na przychodzące do nas nowości-trudności, „przeciwnik” nadal pozostanie „przeciwnikiem”. Można powiedzieć, że w zasadzie za wiele o nim nie wiemy, ale jak w większości wcześniejszych przypadków, boimy się wszystkiego i przyklejamy im łatki. Poprzez zezwolenie na działanie w nas strachów, nie zabieramy się do pracy nad nowymi zadaniami. Nawet nie chcemy z nimi zamienić kilku słów, aby wypytać, po co w ogóle do nas przyszły. One paraliżują nas, bo zezwalamy na to, a przez to, sprawnie przytrzymują nas w miejscu. Nasze zamrożenie trwa o zgrozo, wiele długich lat!

„Nieprzyjaciel” nie posiada emocji, ale my ludzie, tak. Dlatego będąc w stanie strachu, w który sami siebie wpędziliśmy, panicznie i bez uzasadnienia machamy rękoma na oślep. Okładamy nimi wszystkich dookoła, najwięcej jednak uszkadzamy samych siebie. „Nasi wrogowie” znudzeni reakcjami, które od lat bardzo dobrze znają, stają tuż obok nas i beznamiętnie przyglądają się nam. Wiedzą jak większość z nas się zachowa. Ale raz na jakiś czas, są mile zaskoczeni, gdy widzą w tłumie niewielką liczbę odważnych, chcących porozmawiać z nimi o sobie. Do tych śmiałków dotarło, że przy wieloletnim bezruchu życiowym, coraz gorzej się czują. W końcu dojrzeli do tego, aby zmienić w nim kilka rzeczy, które coraz mocniej ich uwierały. Lęki jakie od lat mieli w sercach i głowach, stanowczo odsuwają na bok i zaczynają po kolei załatwiać swe „trudności”, od jakich tak długi czas uciekali.

Gdy w niełatwych sprawach, nie będziemy widzieli „najeźdźców” czyhających na nasze życie, a długo oczekiwane doświadczenia, takie które będziemy chcieli przeżyć, one ułatwią nam nauczenie się ich oraz ich zrealizowanie. Łączyć nas będzie inna forma współpracy. To wyjdzie nam tylko na dobre. Pozwolimy na to, jeśli będziemy wiedzieli, że dana sprawa może nas wzbogacić, a nie zdruzgotać. Wtedy, gdy będziemy na to gotowi.

Dopiero, gdy sami w swojej głowie, zakwalifikujemy „obcych” do innej, „bezpiecznej” grupy, wówczas otworzymy się i zaczniemy z nimi współdziałać. Czyli jednym słowem, będzie tak, jeśli sami zmienimy nasz stosunek do pojawiających się przy nas wszelkich testów. Już po krótkim czasie zauważymy, że niedawni wrogowie, zamieniają się w kogoś nam bardzo przychylnego i pomocnego. Będziemy zaskoczeni tym, gdy zauważymy, że oni sami chcą nam pomóc. Całe operacje po to, abyśmy w przyszłości więcej rozumieli.

Pozwalając, aby do nas podeszły i wiedząc, że nas nie pogryzą, otrzymamy od nich informacje i wiedzę, jaką specjalnie dla nas przyniosły. Są jak posłańcy z darami, w pełni i bez ograniczeń dzielą się nimi z nami. Weźmiemy od nich tyle, ile będziemy mogli w stanie przyjąć. One czekają tylko na nasze otwarcie. Bez naszej akceptacji, na siłę nie mogą niczego nam przekazać. Dobrze jest wiedzieć, że gotowe dla nas doświadczenia, będą na nas zamknięte, gdy my będziemy na nie zamknięci. One staną się na nas otwarte, gdy my staniemy się na nie otwarci.

Niestety większość ludzi zapomina, że we własnym życiu to my decydujemy, kiedy i czy w ogóle chcemy poznać to, co do nas przychodzi. Tak dawno świadomie nie zabieraliśmy głosu w swych sprawach o sobie, że myślimy o tym jak o nieistniejących bajkach. Sądzimy, że inni mają za nas to robić. Faktem jest, że tak dalece zezwoliliśmy im na to. Udzieliliśmy wielu niepiśmiennych zgód, na zarządzanie przez innych naszymi żywotami. Oni z powodzeniem to czynią.

Jednak przekornie przypomnę, że my jesteśmy władni w swoich dobach, miesiącach i latach. Dlatego też, możemy całość przychodzących spraw odrzucać od siebie lub w całości je pokochać i tulić do piersi.

Zawsze zapamiętujemy takie zdażenia, które dały nam nieźle w kość. Z perspektywy czasu nie ma znaczenia, jak bardzo negatywnie myśleliśmy i wypowiadaliśmy się o nich w trakcie ich poznawania. W późniejszych latach naszego życia, niejednokrotnie okazuje się, że dzięki wcześniej napotkanym sporym trudnościom, możemy prawie bezboleśnie przejść przez ekstremalnie ciężkie warunki pojawiające się w przyszłości na naszej drodze. One swą siłą, mogłyby zabić osoby nie wprawione w bojach życiowych, tych którzy od lat na ich widok, uciekają i nie konfrontują się z nimi. Jednak nam „po dobrych szkoleniach i przejściach”, nic nie są w stanie złego zrobić. W naszym życiu, nic nie dzieje się przez przypadek.

Nie poddawałem się i nie położyłem się na przystankowym śniegu. Dlatego brałem przeciwności losu za rogi. Codziennie wieczorem wracałem na pieszo z ostatniego ursuskiego przystanku do wynajmowanego mieszkania w Piastowie. Tak było przez kilka miesięcy, do marca 2000 roku. Kilka razy miałem szczęście i trafiłem na podjeżdżający autobus. Dla takich chwil się żyje!

Rozpoczęcie pracy w Ubezpieczeniach na życie, Winterthur rok 1999

Ostatniego tygodnia lipca 1999 roku, pojawiłem się przy Alei Krakowskiej, w jednym z oddziałów firmy ubezpieczeniowej Winterthur. Rozpoczynałem miesięczny kurs na agenta ubezpieczeniowego. Mój kolejny duży krok — ze znanego w nieznane — w bardzo krótkim czasie.

Był moim oderwaniem od kończącej się zawodowej rzeczywistości u kolegi Marcina, w której zaczęły królować wyssane z palca pomówienia i fatalna atmosfera. Daleko było od konstruktywnych działań. Nie mogłem tak żyć i nie umiałem tak pracować. Wolałem iść przed siebie niż tracić czas na bezsensowne rozgrywki. Wiem, że w takich sytuacjach pojawiają się poważne utraty własnej, bardzo cennej energii. Przyszedł czas na zmiany.


Moje odejście z pracy jaką dopiero co otrzymałem, bo raptem piętnaście miesięcy wcześniej, większość z was mogłoby nazywać co najmniej nieroztropnością lub głupotą. Usłyszałbym: „Przecież tam miałeś pracę, po co ją zmieniałeś? Nieznane jest niebezpieczne”. Ja inaczej podchodzę do zmian. Dla mnie są nowymi możliwościami własnej realizacji życiowej drogi. Uważam, że przyszedłem na ten świat, aby się rozwijać, a nie kurczowo trzymać się czegokolwiek, zwłaszcza gdy to gryzie i kopie. W życiu chodzi o postęp.

To uwielbiane przez was słowo: „bezpieczeństwo”, nazywam wieloletnim stanem odrętwienia i śpiączki. Jakbyście dobrze przyjrzeli się waszemu życiu i je dogłębnie przeanalizowali, to doszlibyście do wniosków, że prawdziwego spokoju w nim i tak nigdy nie mieliście.

Załóżmy, że macie związek z drugim człowiekiem lub jesteście bardzo przywiązani do wykonywanej pracy, na przykład od ośmiu lat. Nie jesteście z tego stanu zadowoleni. Trwacie w bezruchu i w narzekaniu. Nic z tym nie robiąc. W codziennych potyczkach zapomnieliście, że to kiedyś uwielbiane przez was „bezpieczne, znane i kochane”, już dawno tym nie jest. Z miesiąca na miesiąc łudzicie się, że powrócą przyjemne czasy. Tęskniąc za nimi, mijają wam lata użalania się. Boicie się odmiany i zatrzymujecie w rękach to, co znacie. Z tygodnia na tydzień coraz gorzej się czujecie. Za każdym razem wynajdujecie mnóstwo wymówek, aby nic w swym życiu nie robić i aby po chwili ponownie zrzędzić. Mówicie na przykład, że wasze złe samopoczucie:

• spowodował zjedzony obiad na mieście;

• macie niewygodne łóżko i ponownie nie wyspaliście się;

• ktoś wjechał w bok waszego auta i jesteście smutni;

• itd.

To się nazywa okłamywaniem siebie i brakiem odwagi. Najlepsze jest to, że doskonale zdajecie sobie z tego sprawę, a sami mówicie do własnych dzieci, aby nie kłamały w życiu. Nie powinniście dawać im takich rad, nie jesteście dla nich dobrym przykładem. Tracicie siły w pracy, macie coraz więcej konfliktów z szefem. Wieczorami, przebywając z parterem, fatalnie się czujecie, nie łączą was wspólne tematy do rozmów. Rosną różnice w spojrzeniu na podstawowe zagadnienia życia. Awantury gotowe. A kiedyś tak nie było.

Czy nie jest tak, że jesteście w związku lub chodzicie do tej samej pracy od lat tylko dlatego, że znacie tych ludzi i zwyczajnie przyzwyczailiście się do nich? Nowe osoby będą gorsze? A od kogo zapytam? Powiem, że nowe jest inne a nie gorsze i niebezpieczne. Przynajmniej z założenia mówi się o tym, że w życiu należy sobie polepszać, a nie pogarszać, prawda? Jeśli, aż tak źle jest w waszym życiu, to na co czekacie?

Czyniąc krok w stronę zmiany, pojawia się przed nami szansa na to, aby stworzyć dla siebie dogodniejsze życie niż obecnie prowadzone. W starym układzie nic nie ulepszycie. Nie chcąc dokonywać przekształceń, narzekacie, jak strasznie wam się żyje. Przez same puste gadanie wszystkim wokół i mruczenie do siebie pod nosem, nie jesteście w stanie nic poprawić. Odmiana przed jaką stoicie, sama w sobie jest bardzo mocnym punktem wyjścia ze skostniałych układów. One od długiego czasu przyprawiają was o potężne bóle głowy i serca, więc dla ratowania siebie, należy rozpocząć działania.

Na szczęście nowo poznawane osoby, nie są tymi samymi jakie do tej pory znaliście. Nawet jeśli łudząco podobnie się zachowują. Jeśli rzeczywiście byliby tacy sami, to potwierdzam, że nie opłacałyby się w trakcie swego życia, nawet małym palcem kiwnąć. Przecież końcowy wynik byłby odgórnie znany każdemu, a tak nie jest i wiecie o tym.

W życiu można iść dwiema drogami. Pierwsza jest negatywna, którą doskonale znacie i cały czas o niej mówicie. Jej minusy odmieniacie na wszelkie możliwe sposoby. Mogę powiedzieć, że jesteście profesorami w tej dziedzinie. Może ktoś wam za to płaci?

Istnieje jednak i druga. Jest nim dobry kierunek dla was. Wybierając go, musicie więcej się wysilić, ale nie dlatego, że jest o wiele trudniejszy od pierwszego — jest po prostu mniej wam znany. Rzadko do tej pory go uprawialiście. Mniej uczęszczany, więc mocniej zarośnięty gęstą trawą i bujnymi krzewami. Stare reakcje i zachowania nie sprawdzają się, podczas poruszania się na niej. Ona ma inne podłoże. Możecie solidne buty do chodzenia po trudnym terenie górskim spokojnie odstawić do kąta, a na stopy można włożyć lekkie i wygodne sportowe obuwie. Poprzednia droga, po jakiej przez lata chadzaliście, była błotnistą, podmokłą i gliniastą. Obecna jest bez kamieni, równa i dobrze utwardzona. Wokół niej rozpościerają się cudowne widoki, sięgające aż po horyzont. Samo patrzenie na nie, przyprawia was o radosny zawrót głowy. Nigdy wcześniej nie mieliście przed sobą tak wielu perspektyw — w jednym czasie i w jednym miejscu. Są zupełnie inne od tych, jakie do tej pory znaliście. Bogate i pełne, a nie niebezpieczne.

Po starej drodze ciężko wam się chodziło. Po jej lewej jak i prawej stronie mieliście wysokie góry. Bardziej przypominała ona szeroki i wysoki tunel, a nie ścieżkę. Była kręta, a wzrokiem mogliście sięgnąć co najwyżej na odległość dwudziestu metrów przed siebie. Przemierzając ją, czuliście chłód. Słońce na nią nie docierało. Przez większość czasu chodziliście w półcieniu. Drogę narzekania, bardzo dobrze macie rozpracowaną. Znacie każdy jej zakątek, uskok i zakręty. Gdy regularnie błąkaliście się po niej, nieopodal omijaliście czynne wulkany, mówiąc, że nie są takie straszne. Tak naprawdę przyzwyczailiście się do ich widoku i zapomnieliście, że nadal są bardzo groźne. Wyparliście z siebie informacje o tym, że w sekundę mogą was zniszczyć. Wmawialiście sobie, że przy nich byliście cały czas bezpieczni a niektórzy wręcz, że są przez nie chronieni. Czy aby na pewno?

Stare hasło propagandowe, głęboko w was zakorzenione, nigdy nie zardzewiało: „Lepszy znany wulkan i wydostające się z jego krateru zatrute opary niż obce, nie swoje, w pełni przejrzyste, krystaliczne i pachnące polnymi kwiatami powietrze”. Bo przecież oddychanie świeżością na nieznanej drodze, niesie ze sobą większe ryzyko niż wchłanianie do płuc znanego sobie dwutlenku siarki.

Zapomnijcie o znanych wam zawężonych perspektywach z pierwszego tunelu. Rozpocznijcie swój marsz po drugiej drodze. Regularnie uczęszczana staje się lżejsza i jaśniejsza. Kluczem w całej operacji polepszania swego życia, nie jest sama zmiana w jakiej bierzecie udział, ale WY jesteście w niej najważniejsi, w każdej sekundzie jej trwania! Okres metamorfozy jest bardzo ważnym procesem przejścia ze starego do nowego czasu, ale tak naprawdę chodzi tu o was. O wasze zaangażowanie, o wasze nastawienie do samych zmian oraz o postawę, jaką przyjmujecie w trakcie stawiania swoich kroków. Chęć poprawy swego życia będzie podstawowym motorem do świadomego kształtowania go przez was.

Mówicie, że pragniecie polepszenia warunków w jakich żyjecie, ale powiedzcie sobie uczciwie — nic w tej materii nie robicie. Od razu chcecie zjeść ciastko bez włożonego wysiłku w jego upieczenie. Tak się nie da. Aby to nastąpiło należy odpowiednio się postarać. W końcu znajdzie się w waszych dłoniach. Samo posiadanie myśli o chęci jego skosztowania, nie wystarczy. Należy z nią coś zrobić, a nie tylko o nim myśleć. Możecie pójść do cukierni po ciastko lub zakasać rękawy i samemu je wypiec. Wówczas pojawi się u was.

Sama zmiana nic złego wam nie zrobi. Ona jest możliwością, jest drogą do alternatywnego sposobu na życie. Jest jak otwarta furtka, jak przerzucona kładka nad urwiskiem. Nadaje kierunek i odciąga was od tego, co teraz dobrze znacie, w stronę tego, co chcielibyście mieć. Po jednej stronie znajduje się znany wam stary ląd, na którym pracujecie i żyjecie, nie będąc spełnionymi. Po drugiej stronie przepaści widnieją jeszcze obce wam połacie ziemi, rokujące na lepsze ich zagospodarowanie. Cała operacja wydarzy się, gdy uwierzycie, że możecie zmienić swoje życie. Rozpoczynając aktywne działania, wkładając w nie pełnię waszego serca, zaczniecie widzieć pierwsze efekty. Wy podejmujecie decyzje, czy wejdziecie na przerzucony most, czy też pozostaniecie nadal w miejscu i przy ludziach na jakich od lat narzekacie. Pamiętajcie proszę, że wszystko dzieje się za waszą zgodą.

Jeśli świadomie zaczniecie stawiać kroki w nieznanej okolicy, rozpoczynacie walkę o siebie i swoje miejsce w życiu. W tym momencie nareszcie zaczyna zależeć wam na sobie. Czas obojętności już przeminął. Następuje realne odbudowywanie siebie i przypominanie sobie o własnych wartościach. Zaczynacie inaczej podchodzić do rozgrywanych bitew o własną osobę. Pojawia się szacunek do organizatora obecnych bojów. Wcześniej go nie było, ponieważ walki o siebie odkładaliście. Będąc tchórzami, uciekaliście z pól konfrontacji. Nawet lustro śmiało się z was. Jednak działając, od jakiegoś czasu przeglądacie się w nim i możecie z spokojem spojrzeć sobie w oczy.

Po starciach i potyczkach, przypieczętujecie swoje dozgonne szczęście, ale pod jednym warunkiem. Musicie zmienić się z tej osoby, jaką do tej pory byliście. Jeśli tego nie zrobicie, pozostaniecie ludźmi ze starymi wartościami, przyzwyczajeniami i sposobami na życie. A czy nie chcieliście od tego uciec? Jeśli myślicie, że wystarczy przeróbka samego otoczenia, pomijając dogłębną rewizję siebie, to jesteście w wielkim błędzie. W całych tych ewolucyjnych operacjach, to wy jesteście najważniejsi, a nie okolica w jakiej się obracacie. Jeśli tego nie zrozumiecie, przeprowadzki do innych miejsc czy kolejne rozwody i rozstania, nic nie dadzą. Zamiany miejsc pracy, zamieszkania, partnera czy partnerki są tylko wizualnym odświeżeniem swego otoczenia, a nie własnego wnętrza. A ono jest kluczowe. Wasze serce i umysł. Odmiana partnerki może być dobrym zaczątkiem w całym procesie, ale „kody dostępu” do lepszych dla was czasów, nosicie w swoim wnętrzu. Tylko wy macie do nich dostęp. Nie uruchomi ich zakupiony nowy samochód. Nie posiadają ich ładne mieszkania do jakich się wprowadziliście. Nowa farba, świeżo położona na ścianie w waszej sypialni, nie zdoła za was tego uczynić. Jeśli nic u siebie nie zmienicie, kierunek jest znany. Wracacie do tego samego punktu, od jakiego chcieliście się oddalić.

Zmiany w waszym życiu są narzędziami, jakie same wchodzą do waszych dłoni. Uświadomcie sobie, że wy jesteście najlepszymi rzeźbiarzami swych dni i nocy. Wy sami najlepiej wiecie, co potrzebujecie u siebie uzupełniać, dorabiać i zmieniać. Nie mają tych informacji o was nawet wasi najbliżsi. Nie pytajcie ich, czego wy w swoim życiu potrzebujecie. Pytajcie siebie i szukajcie odpowiedzi u siebie.

Musicie być zaangażowani. Bez tego, NIC, nadal pozostaje niczym! Zawsze jest tak, że jeśli włożycie nawet najmniejszy wysiłek w to, co chcecie ulepszyć, to po ukończeniu prac, a nawet w ich trakcie, będziecie widzieli efekty swoich starań. Na pewno będzie w innym punkcie i lepiej będzie się to prezentowało, niż przed rozpoczęciem działań. Samo myślenie o tym, co chciałoby się zrobić, jest niczym w porównaniu z tym, gdy zaczniecie nad daną kwestią pracować. Nie ma tu się nad czym głęboko zastanawiać. To jest oczywiste! Przeskok do oczekiwanej jakości życia uda się, jeśli sami w nim zadziałacie oraz będziecie odpowiednio używać dłut do rzeźbienia własnych chwil.

Na nowym terenie, tylko w pierwszych momentach jest „obco” i „nieznajomo”. Używacie do określenia tych krótko trwających chwili niepoprawnych sformułowań. Między innymi nadużywacie słowa: „niebezpiecznie”. Jeśli tak do tego podejdziemy, to chciałbym zaznaczyć, że do dnia dzisiejszego otarliście się o dość sporą liczbę niebezpieczeństw. Nawet sprawy sobie nie zdajecie, ile ich było. Nowe sytuacje, przedmioty, miejsca, napotkani ludzie i wiele, wiele innych. Według was stanowiły nie lada zagrożenie dla waszego życia i zdrowia, ale czy na pewno?

Pokusiłem się o jedno wyliczenie. Przeliczyłem, ile do dziś przeżyła w swoim życiu niebezpieczeństw trzydziestopięciolatka. Jeśli w dniu wyliczenia obchodziłaby urodziny, to zsumowane zagrożenia zawierałyby się w prawie 12 800 dniach. Przyjąłem, że nieprzyjemnych momentów każdego dnia przed jakimi stawała, było co najmniej 100 dziennie. Choć uważam, że powinienem przyjąć o wiele więcej. Dla tego przykładu, wychodzi na to, że otarła się o ich prawie 1 300 000! To brzmi jak kryminał i horror! Że też bidulka jeszcze żyje!

Wszystko, co po raz pierwszy widzieliście, poznawaliście, smakowaliście, odwiedzaliście, słyszeliście, czuliście, dotykaliście, spotkaliście itd., pojawiło się kiedyś po raz pierwszy w waszym życiu. Było nowością i odmiennością tego, co już znaliście, ale nie niebezpieczeństwem. Nie należy wszystkich aspektów z całego życia, wrzucać do jednego wora.

W momencie, gdy niemowlak przychodzi na świat, wszystko jest dla niego nieznane, czyli według was „niebezpieczne”. Jeśli ten mały skrzat, posiadałby pełnię władzy nad sobą, taką, jaką wy dziś dysponujecie w stosunku do siebie, oraz brałby z was przykład, to blokowałby się prawie przed wszystkim, co do niego dociera — uchem, nosem, wzrokiem i językiem. Kopiując was, z jego perspektywy, wszystko zagrażałyby jego życiu. Chcecie przeczytać, jakby to wyglądało?

W trakcie mijania pierwszych minut jego życia, wszystko odpycha od siebie, niczego nie przyjmuje, a w szczególności nikogo nie dopuszcza do siebie, bo tyle obcych kręci się dookoła. Tu jest wyjątkowo niebezpiecznie. Na pewno z nikim nie będzie rozmawiać, a o utrzymywaniu bliskich kontaktów należy w ogóle zapomnieć. Po latach wyrośnie z tetrowego przekładańca, ale nie zamierza zakładać świeżych śpioszków, bo naukowcy udowodnili, że uszkadzają stawy biodrowe. Żadnego pokarmu nie będzie połykać, bo ich spożywanie niesie ze sobą ogromne ryzyko skręcenia jelit. Gdy podrośnie, nie zamierza się ruszać z miejsca narodzin, ponieważ wyjścia do łazienki skutkują bezpośrednimi napaściami, robaków tam żyjących. One cały czas czają się na odwiedzających. Poza tym, głośno było o kilku przypadkach zaginięć jego kolegów. Nie wrócili ci, którzy odważyli się wyjść z miejsca komfortu. O tych strasznych wydarzeniach rozmawiali ze swoimi siostrami i braćmi, którzy od lat rodzą się w tym samym pokoju, w jakim i on przyszedł na świat. Już dwa lata wcześniej gmina musiała dobudować wielkie skrzydło szpitala, aby pomieścić tę szybko rosnącą i wyjątkowo zachowawczą populację rosłych kajtków. Gromadzą się tam, ponieważ statystyki policyjne wskazują, że wszędzie na zewnątrz czai się arcygroźne i zabójcze zło!

Ludzie mówią, że na korytarzu za ścianą, grasuje straszny potwór z czerwonymi, wyłupiastymi oczami. Dla większego wzbudzenia lęku, dodatkowo trzepocze wielkimi skrzydłami. To on swym wielkim dziobem łapie i porywa brzdące, odważające się wyjść z bezpiecznej przystani porodowej. Zabiera je do rodzinnego gniazda, w którym jego głodne potomstwo z niecierpliwością czeka na nieszczęśników. Ich gniazdo mieści się na wysokiej niedostępnej górze. Okoliczni mieszkańcy zwą ją Tumpti-Flumpti.

Pewnie macie już dość tych fikcji z wyrośniętymi skrzatami (czy jak ich tam zwał). Ja też. Właśnie zaprezentowałem skrawek waszych możliwości jako produktywnych twórców. Jeśli przyjrzycie się swoim myślom i skupicie się na nich, to wyłuskacie te niestworzone historie wprost z własnych głów. One zdecydowanie różnią się od tego, co rzeczywiście was otacza. Macie bardzo bogatą wyobraźnię. Jeśli skupilibyście się na konstruktywnym i popychającym was do przodu realnym działaniu, zauważylibyście własne, mocne strony.

Ważne jest, aby rozsądnie stawiać kroki w życiu, a nie usilnie je ograniczać. Czyniąc tak, hamujecie swój rozwój oraz swoich najbliższych, którzy świadomie lub nie, ale jednak przez cały czas, są obok was i bacznie przyglądają się wam. Biorą z was przykład, choć co najmniej część z nich w skrytości ducha, chciałoby zasmakować i poznać czegoś więcej w swoim życiu niż wy. Jednak widząc was, jak kurczowo trzymacie się ograniczających starych już i w większości nieprzydatnych, obrośniętych glonami zasad, boją się, wstydzą lub odpychają od siebie możliwość większego wyrażenia siebie od was. Bardzo dobrze wypełniacie funkcję rodzinnego recenzenta, prokuratora, a także i kata. Jak zwykle jest i druga strona. Jeśli zaczniecie rozsiewać radość i chęć poznawania świata w szerszym zakresie niż do tej pory, to zgromadzeni wokół, także będą swobodniej poruszali się po życiu.

Czy kiedykolwiek zadawaliście sobie pytania, gdzie byśmy się znajdowali jako społeczeństwo, gdyby każdy z nas przynajmniej w połowie był tak dociekliwy we własnych poszukiwaniach jak Tesla, Edison, kompozytorzy muzyki czy wielu innych twórców? Oni przez cały czas w swych sercach i umysłach tropili to, czego do tej pory jeszcze nie poznali. Nie zadowalali się czymś, co stworzyli rok czy pięć lat wcześniej. A jak jest u was? Czym żyjecie i co wspominacie? Do jakiego czasu się cofacie? Sądzicie, że na więcej was nie stać, jak jednorazowy sukces, do jakiego doprowadziliście dzięki sobie dwanaście lat temu? Myślicie, że nic ciekawszego w swoim życiu nie jesteście w stanie przygotować? A kto wam to powiedział? Komu wierzycie?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.