E-book
7.35
drukowana A5
50.74
Ucieczka

Bezpłatny fragment - Ucieczka


Objętość:
273 str.
ISBN:
978-83-8126-378-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 50.74

I

Lawina bieg od tego zmienia,

Po jakich toczy się kamieniach.

Czesław Miłosz

Każdy jest dzieckiem swoich czasów.

Epoki, w jakich się rodzimy, kształtują nas w pełni. Epoki wyciskają na naszych osobowościach nieścieralne piętna, epoki dookreślają charaktery.

Epoki, niczym Mojry — ponad rozkazami bogów — chłodno determinują losy jednostek, kpiąc nieprzerwanie z istnienia. Kpią z wrodzonych potencjałów, bo ich wyłącznie kaprysem jest, czy zostaną użyte. Kpią ze zdrowia, pisanego ludzkimi genami, bo od nich jedynie zależy długość przędzy życia.

Każdy jest więc dzieckiem swoich czasów.

Ja urodziłem się w kraju leżącym na wschód od żelaznej kurtyny, na kilka lat przed jej ostatecznym zerwaniem, niedługo przed tym, jak postanowieniami traktatów pogrzebano Wielkiego Brata, od ponad pół wieku nieprzerwanie ciemiężącego moją Ojczyznę.

O ile więc pierwsze, nieświadome chwile mojego życia spędziłem w dogorywającym systemie autorytarnym, o tyle początek kształtowania się mej świadomości przypadał na czas zawiązywania się demokratycznej świadomości mojego kraju.

I tak me pierwsze, dziecięce decyzje czasowo zbiegały się z pierwszymi wolnymi wyborami, a pierwsze wypowiadane przeze mnie słowa rozbrzmiewały równolegle z pierwszymi zdaniami samodzielnie formułowanymi przez wolne państwo.

Niewiele wówczas rozumiejąc z historycznej doniosłości rozgrywających się wkoło wydarzeń, całą psychiką chłonąłem towarzyszące owym zajściom emocje.

Dzieciństwo moje przypadło więc na czasy, kiedy niezależna Polska — rozentuzjazmowane dziecko — definiowała swoją tożsamość.

Dwa dni temu, w dniu swoich dwudziestych drugich urodzin, wyemigrowałem z ojczystego kraju, dołączając tym samym do niemal dwóch milionów polskich enfants de notre temps na obczyźnie.

Siedzę zatem teraz w samym środku stolicy Szkocji, na drewnianym krześle, z nogą wciśniętą między żeberka kaloryfera i konstatuję, że dokładnie tak samo siedziałem równo tydzień temu, we własnym polskim mieszkaniu, gdy podjąłem decyzję o wyjeździe.

Tego popołudnia grzałem się leniwie w lipcowym, niedzielnym słońcu, wdzierającym się przez zamknięte okno. W pokoju obok, przy grubo zaciągniętych, granatowych zasłonach, w białej szpitalnej pościeli, leżała matka. W swej smutnej surowości — wywołanej hipochondrią — z wyrazu twarzy i uczesania przypominała matkę z portretu Jamesa Whistlera.

Wysuszona pięćdziesięciolatka, wysoka i szczupła, postarzona przez urojone choroby i przez nieustanną udrękę własnej psychiki, mimo szerzącego się tego dnia zaduchu, oddychała głęboko i pewnie.

Nudziłem się, pamiętam, tego dnia okrutnie. To zerkałem przez szybę, na leżącą sześć pięter niżej nieśmiałą, osiedlową uliczkę, osaczoną przez betonowe bloki, to znowu podglądałem muchę, próbującą przewiercić swym rezonującym brzmieniem taflę mętnego, okiennego szkła.

Myślę teraz, że od dziecka wszelka letnia nuda nieodzownie kojarzyła mi się z zaduchem i muchami. Po przyjeździe do Edynburga z miłym zaskoczeniem spostrzegłem, że brak tu wszelkich insektów, więc i much również. W dodatku powietrze jest tu rześkie, ze względu na położenie i bliską obecność morza. Miasto to, już na wstępie, okazało się być mało dusznym i kompletnie much pozbawionym — miastem, w którym zgodnie z konwencjonalną letnią manierą nudzić się nie sposób.

Gdy tak siedziałem, świdrując wzrokiem muchę, która z równym zacięciem przewiercała szkło, nagle nadeszła ciotka Lucyna — starsza siostra matki, opiekująca się nią, a będąca zupełnym jej przeciwieństwem.

Ciotka — ludowa, tęga baba w wieku postseksualnym, apodyktyczna i nieznosząca sprzeciwu, dominująca psychicznie i fizycznie nad otoczeniem i w otoczeniu tłamsząca najmniejsze przejawy wolności i indywidualizmu — wkroczyła do mieszkania, lustrując przy tym nieufnymi, rozbieganymi ślepiami wszystkie pomieszczenia.

Szybko ściągnęła sandały z opuchniętych stóp i energicznym krokiem, chybocząc lekko na boki swą opasłą sylwetką, wlazła od razu do matczynego pokoju. Z głośnym świstem wypuściła powietrze, po czym usłyszałem dobiegającą z sąsiedniego pomieszczenia powszednią rozmowę obu sióstr.

Jak zwykle, zaczęły obgadywać członków rodziny i znajomych, kolejno i konsekwentnie każdego z osobna, jak niewidomy przesuwający się, pręt po pręcie, wzdłuż ogrodzenia. Ten codzienny rytuał, mający swój święty porządek i swe niezmienne prawidła, obowiązkowo rozpoczyna każde odwiedziny ciotki, jako jedyna właściwie rzecz, szczerze jednocząca dwie tak różne — pomimo bliskiego pokrewieństwa — kobiety.

Reżim omawiania rzeczywistych i wyimaginowanych problemów rodziny czy znajomych jest z zasady nienaruszalny i tylko wyjątkowy wybryk którejś z obmawianych osób pozwala jej przesunąć się na początek szeregu, z owego reżimu pominięciem.

Są to jednak wypadki bardzo rzadkie: ostatnio zdarzyło się tak chyba rok temu, kiedy żonę naszego dozorcy Marciniaka zwolnili ze stanowiska położnej w szpitalu, co było zajściem nadzwyczajnym, bo Marciniakowa pracowała przez dziesiątki lat jako położna i zawsze przechwalała się, że jest nie do ruszenia, bo zna mnóstwo sekretów, których ujawnienie mogłoby być kompromitujące dla środowisk lekarskich w całym kraju. Wyobrażałem sobie, że Marciniakowa dysponuje jakimś podziemnym archiwum, w którym — niczym w Instytucie Pamięci Narodowej — ciągną się kilometrami przepastne korytarze regałów szczelnie wypełnionych aktami. W archiwum tym każdy lekarz, pielęgniarka, a nawet sanitariusz ma założoną teczkę, do której zbierane są kompromitujące go kwity. Wiedza zawarta w teczkach jest tak potężna, że jedynie fakt, że Marciniakowa chce pozostać w cieniu i rządzić służbą zdrowia za pomocą insynuacji i niedomówień, powoduje, że nie objęła jeszcze co najmniej funkcji sekretarza w Ministerstwie Zdrowia.

Wszystkim na osiedlu wydawało się więc, że prędzej ludzie przestaną się rodzić, niż ktokolwiek ośmieli się usunąć Marciniakową ze stanowiska lub w jakikolwiek sposób naruszyć jej interesy. I właśnie rok temu wynikła ta grubsza afera: Marciniakowa pomyliła dwójkę noworodków, które urodziły się jednego dnia, bo wraz z jedną fizjoterapeutką wdała się przy szpitalnym automacie do kawy w dywagacje na temat kłopotów małżeńskich pewnego kardiologa, a wracając na oddział, wciąż pogrążona w snuciu domysłów, zamieniła przez nieuwagę dzieci.

Pomyłka wyszła na jaw dopiero po dwóch tygodniach, a w międzyczasie ojciec jednego z tych podmienionych noworodków zaczął straszliwie posądzać żonę, że zdradziła go z Arabem, kiedy byli na wakacjach w Szarm el-Szejk, bo dziecko było zupełnie śniade, jak pewien Arab, z którym była widziana przy hotelowym basenie. Poza tym zaś — twierdził mąż — u niego w rodzinie nikt nigdy aż tak czarnych, kręconych włosów nie miał. Człowiek ten, jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie, był zupełnie łysy, a wobec kompleksu zupełnej przeciętności, uczynił sobie właśnie z braku włosów powód do chwały i znak rozpoznawczy. Często z dumną miną przejeżdżał ręką po gładkiej skórze głowy od czoła aż po kark, i wygłaszał przy tym różne sofizmaty marnego pokroju, na przykład: ”Tylko łysi potrafią uczesać się ręcznikiem”. Małżonka łysego ojca wypierała się długo, najpierw zasłaniając się zawiłościami genetyki, potem zaś mgliście tłumacząc, że ona tego Araba przy basenie tylko pytała o wolny leżak i że do niczego między nimi nie doszło.

Mąż awanturował się coraz bardziej i nawet zaczął wstydzić się własnego dziecka, którego czuprynka stawała się bujniejsza z dnia na dzień, jakby na złość, aż po dwóch tygodniach ciągłych scysji, rodzice wykonali w końcu testy genetyczne, w rezultacie których okazało się, że nie tylko ojciec nie jest ojcem, ale matka nie jest matką. I ten ojciec wściekł się strasznie, poleciał do szpitala i takiego narobił rabanu, że właściwe dziecko szybko się odnalazło. W dodatku zaginiony noworodek, zgodnie z ojcowską intuicją, był zupełnie łysy i rzeczywiście trafił do arabskiego małżeństwa, które w ogóle się nie zorientowało, że nastąpiła podmiana.

Historia ta skończyła się dobrze, nie licząc właśnie dyscyplinarnego zwolnienia Marciniakowej, która utyskiwała po całym osiedlu, że wszystkiemu winna męska podejrzliwość i cytowała nawet jakieś badania amerykańskiego instytutu, że trzydzieści procent ojców w USA wychowuje nie swoje dzieci i nikt tam żadnej draki z tego powodu nie robi. Z kolei nasz dozorca Marciniak chodził pod wpływem alkoholu i także po całym osiedlu rozpowiadał, że na oddziale Marciniakowej mogło być nawet dziewięćdziesiąt procent dzieci podmienianych, bo on swoją żonę zna najlepiej i wie, że jak się dobrze jej nie stłucze, to się nie przykłada do roboty, a w szpitalu nikt jej nie lał, więc teraz mają efekty.

Generalnie jednak, wieści wymieniane są podczas rozmowy sióstr zgodnie z przyjętą dla nich kolejnością. Także forma wypowiedzi matki i ciotki, niczym w poetyce klasycyzmu, obwarowana jest niezmiennymi zasadami. Matka wypowiada swe kwestie spokojnie, przytłumionym głosem, ciotka mówi głosem tubalnym, z pretensjonalnie bezczelną intonacją, tłusto okraszając wypowiedź niewerbalnymi odgłosami. Należy tu wspomnieć, że ciotka jest arcymistrzynią w wydawaniu takich dźwięków i zwykle stosuje ich szeroką gamę — od prawie bezgłośnych świstów po wydatne pohukiwania.

Pierwszym ludzkim paciorkiem na tym różańcu obmowy jest zawsze synowa ciotki. Ciotka ma dwóch synów: starszy mieszka u nas na osiedlu z żoną i dzieckiem, zaś młodszy uciekł przed matką do Szkocji.

Starszy syn ciotki jest jej ulubieńcem jako człowiek zupełnie uległy i bez charakteru. Ciotka latami gniotła jego wolę, jakby wyrabiała ciasto na kluski leniwe, dopóki się nie ożenił. Ponieważ nie trafił na kompletną idiotkę, to żona zaraz się zorientowała, że jest to człowiek zupełnie sterowalny i bez przekonań, więc korzysta z tego faktu, ile może, jak dawniej korzystała jej teściowa. Między ciotką a jej synową toczy się więc nieprzerwanie gra o władzę nad tym pozbawionym osobowości człowiekiem, a każda rozgrywka jest z góry przegrana przez ciotkę Lucynę. Jedyną jej zemstą jest możliwość obgadania synowej przed moją matką. Dlatego rozmowa sióstr zaczyna się zawsze tak samo. Ciotka żali się, że synowa gotuje tak rzadką zupę, że kartofla trzeba łyżką po talerzu gonić, a schab na drugie danie przyrządza tak suchy i twardy, że organizm ludzki nie jest w stanie go strawić. I gdyby nie pomoc ciotki, która czasem tam zajrzy i nagniecie kopytek, to cała rodzina niechybnie zmarłaby z głodu, jak Indianin Joe w powieści Marka Twaina.

Po synowej, w familijnym paśmie obrabiania tyłka, nadchodzi czas na mnie. Mój status jest więc w całej rodzinie najgorszy, o ile bowiem Marek jest wyrodnym synem despotycznej carycy, który zwiał przed matką na obce dwory, ja gram rolę siostrzeńca buntownika, który robi intrygi i stara się zrzucić władczynię z tronu.

Ciotka wie, że siedzę w pokoju obok, więc milknie na chwilę, aby sterroryzować mnie ciszą. Wyobrażam sobie zawsze wtedy, jak musi za ścianą prężyć milcząco swe tłuste gabaryty, w skupieniu gotując się do wypuszczenia nagonki słów na mnie, do zgłoskowej napaści na zamarłą w oczekiwaniu ofiarę.

Powtarzalność i nieoryginalność ciotki każe mi zawsze spodziewać się słów tych samych, wypowiedzianych w tym samym momencie co zwykle, ba, nawet wydanie przez ciotkę westchnień tożsamych mogę — w struchleniu — antycypować.

I płynęły wolno owego popołudnia sekundy przyczajenia ciotki. Każda chwila, jakby na złość, przeciągała się leniwie. Względność czasu, równie szydercza wobec nudzących się i oczekujących czegoś, wyjątkowo dawała mi się tego dnia we znaki.

Zaraz miałem usłyszeć to, co słyszałem codziennie — dowiedzieć się miałem tego, co dawno wiedziałem. Za moment ciotka, bez wytchnienia wzdychając, bez reszty sapiąc, miała określić mnie swym ciotczynym sposobem, przyłożyć do mnie swą ciotczyną miarę i stwierdzić, że kapryśny jestem jak przedwojenny dziedzic, że niepoczytalny, że niedojrzały i że w ogóle jestem znerwicowany wariat, po którym spodziewać się można wszystkiego.

Dodawać też zwykła ciotka stękająca, (naprawdę mnóstwo ekspresji jest w tych niemych, ciotki odgłosach), dodawać zwykła, że urzędnikiem mogłem być nawet, bo „bystry jestem, jak mało kto w rodzinie, a kto wie, czy nie najbystrzejszy”.

Matka, po tych słowach, jak zwykle przybierze uśmiech bolesny i wyrozumiały i spróbuje wziąć mnie w obronę: że owszem, jestem niecierpliwy i czasami wytrzymać z moimi wariactwami nie można, lecz w gruncie rzeczy skończyłem studia licencjackie z historii sztuki i pracuję przecież w supermarkecie, zarabiając na swoje i matki utrzymanie.

Wątłe słowa rachitycznej kobiety nie będą miały dużej siły przebicia i umilkną, zduszone tępym spojrzeniem ciotki.

Matka, gdyby nie psychiczny nacisk, jakiemu jest poddawana, mogłaby powiedzieć na przykład, że pięknie kopiuję obrazy, bo zna się na malarstwie jak nikt. Nie powie jednak tego nigdy przy ciotce, bo ona z kolei, malarstwa, jak nikt, nienawidzi. Prawda jest taka, że marzę, aby w końcu zacząć malować, wyrazić to wszystko co we mnie tkwi, ale gdy próbuję, pojawia się pustka. Od wielu lat się staram, ale zawsze kończy się na kopiowaniu dzieł cudzych.

Co zaś do zarzutów wyłaniających się z reszty tego niewypowiedzianego déjà entendu — rzec mogę jedynie krótko: za wariata wcale się nie uważam. Kapryśny może jestem, ale skoro to nie wina garbatego, że do ściany nie przystaje, to i mnie nie można raczej za moje rozkapryszenie winić. Krótko mówiąc, taki się urodziłem. Co do potencjału intelektualnego, to rzeczywiście mogę mieć największy w rodzinie, ale z uwagi na punkt odniesienia, nie jest to raczej specjalne osiągnięcie. Nie uważam natomiast, abym mógł być urzędnikiem, ponieważ bywam zanadto gwałtowny, by mieć taką stateczną i wymagającą zdyscyplinowania pracę.

Mniemania ciotki dotyczące moich możliwości sformułowane są znacznie na wyrost, a wynikają z tego, iż posiadam pewne uzdolnienia, które w psychologii określa się mianem inteligencji emocjonalnej. Zdolności te nie mają nic wspólnego z klasyczną bystrością umysłu, rozwiązywaniem skomplikowanych zadań czy łamigłówek. Są to jedynie pewnego rodzaju umiejętności społeczne, na które w skrócie składa się doskonałe rozpoznanie stanów emocjonalnych własnych i otoczenia oraz możliwość ich kontroli i manipulowania nimi. W świecie wszelakich masek i — tak powszechnego dziś — makijażu duszy, możliwość poznania tajonych uczuć człowieka, jego skrywanej osobowości jest zaiste prawdziwą władzą.

W praktyce talent mój sprowadza się do tego, że wystarczy mi nieraz spojrzenie czy chwila rozmowy, aby na wylot poznać emocje człowieka, co pozwala mi, jak psychologicznemu kameleonowi, zaadaptować się do otoczenia. W czasie dyskusji — nawet intuicyjnie — potrafię przejąć formę wypowiedzi i frazeologię rozmówców, wychwycić uczucia interlokutorów i wytworzyć perfekcyjną ułudę dowolnych uczuć u siebie. Rozmawiając z robotnikami, umiem podświadomie poczuć się jak jeden z nich i mówić jak oni. Częścią mojej psychiki mogę na chwilę stać się robotnikiem, tak że robotnicy zaraz mają mnie za robotnika.

Czasami jest to kłopotliwe, bo moja zdolność przyciąga różnej maści wariatów i ekscentryków. Ludzie ci, patrząc na mnie z obłędem, odnajdują samorzutne odbłyski szaleństwa w moich oczach i lgną do mnie z entuzjazmem, jak pomyleni słudzy obłąkanego króla.

Zdolności moje nie działają jedynie na ciotkę, bo ta oczekuje wyłącznie poddaństwa. Gdyby spotkała swoje psychologiczne odbicie, swego psychicznego klona, byłby on jej największym wrogiem i znienawidziłaby go z całej siły.

Negatywna opinia ciotki o mnie pozbawiona jest, jak widać, najmniejszych podstaw i wynika jedynie z uprzedzenia względem mojej osoby, zaś żywiona wobec mnie nienawiść ma swoje źródło w tym, że nie podporządkowałem się władczej naturze ciotki.

Można powiedzieć, że nie licząc Marka, który uciekł do Szkocji, ja jako jedyny w całej rodzinie nie zgiąłem potulnie karku pod jarzmem narzucanym przez to apodyktyczne babsko, które tłumi każdy najmniejszy przejaw indywidualizmu otoczenia i sprzeciw nawet w błahej sprawie, traktuje niczym siarczysty policzek, wymierzony w jego barbarzyńską gębę.

Myślę sobie, że gdybym spotkał najzagorzalszego nawet wielbiciela ciotek, jednego z tych piewców ciotczynej dobroci i wyrozumiałości, któregoś z tych idiotów, co ciotczyną łagodności i tolerancyjność wychwala z namaszczeniem, co pisze listy opatrzone zwrotem: „Kochana Ciociu” i zamknąłbym go z ciotką Lucyną na kilka godzin, to od razu odechciałoby mu się dytyrambów na rzecz ciotek, od razu zmieniłby swój do ciotek stosunek. Po chwili spędzonej z ciotką Lucyną wyklinałby wszelkie ciotki pod niebiosa, pomstowałby na ciotki okrutnie.

Te wszystkie myśli naraz przebiegły mi tego dnia przez głowę, w krótkim czasie werbalnego przyczajenia razowego babsztyla.

Nagle zrozumiałem, że dłużej tak nie mogę, że dłużej tego nie zniosę. Że ta niezmienność codziennych słyszanych za ścianą lamentów, te wieczne matki choroby, pokój ten i to mieszkanie — to prawdziwe wariactwo, które ja, mając skłonność do wchłaniania emocji z otoczenia, całą swą osobą chłonę.

Psychiczna walka z otoczeniem o własną tożsamość i niezwariowanie staje się mimowolnie treścią mojego życia. Dlatego nie mogę malować i wyrażać siebie, bo ja próbuję od uczuć uciec i kopiowanie obrazów jest właśnie taką wewnętrzną ucieczką.

Starając się nie ulec próbom narzucenia mi ciotczynej wizji świata, z takim zacięciem tę wizję odrzucałem, że w końcu wojna ta przysłoniła mi mnie samego! Zwalczałem ciotkę w imię swoich zasad i wartości, aż zmaganie się z ciotką stało się główną wartością.

Tak być nie może! — pojąłem nagle. To przez to wszystko nie mogę się wyrazić, to dlatego nie mogę namalować nic swojego.

Była tylko jedna opcja pozwalająca mi żyć samodzielnie, wyrwać się z tego pokoju, i móc jednocześnie zarobić na swoje i matki utrzymanie.

Tą opcją była emigracja. Przyznaję szczerze, że już wcześniej wielokrotnie wyobrażałem sobie swój wyjazd za granicę. Nie ma chyba Polaka, który nigdy w życiu tego nie robił, bo emigracja jako zjawisko społeczne stała się przed wiekami żyzną glebą, z której wyrosła bujnie część naszej kultury. Nieustannie, już w szkole, słysząc na lekcjach języka polskiego biografie wieszczów czy na historii — opowieści o losach przegranych powstańców, odpływałem wyobrażeniami, widząc siebie samego żyjącego na obczyźnie z powodu takiej, czy innej konieczności. Także później, na studiach, gdy analizowałem pejzaże Makowskiego, sceny walk i polowań Gierymskiego, czy też portrety Boznańskiej, nie mogłem dokonać interpretacji dzieł tych bez osadzenia w kontekście emigracyjnych przeżyć ich autorów.

Myśli o wyjeździe za granicę jako bieżącej potrzebie zwykle od siebie odrzucałem, wyłącznie z tego powodu, że nie uznaję półśrodków i wszystko, co robię musi być zrobione na sto procent. Perfekcjonizm taki zrodził we mnie niechęć do zwykłego podróżowania jako do zjawiska smutnego, błazeńskiego i niepojętego w swej istocie, bo kiedy usiłowałem je zrozumieć, przyjmując przy tym perspektywę przeciętnego turysty — niewyciągającego wniosków z tego, co zobaczył — wychodziło mi, że zwykłe zwiedzanie niczym nie różni się od oglądania świata na ekranie telewizora.

Kompletnie pozbawione sensu wydało mi się bycie turystą stanowiącym w odwiedzanym mieście dekorację, na tle której toczy się sztuka — życie prawdziwych ludzi. Takie zwiedzanie zbyt mocno przypominało mi moje kopiowanie, abym mógł się nim cieszyć i zachwycać. Nieodłączna atrakcja każdej wycieczki — fotografowanie się na tle budynków, z którymi się nie ma nic wspólnego, stanowi dla mnie tak samo niedorzeczną uzurpację, jak wejście w muzeum do łóżka generała de Gaulle’a, obwołanie się prezydentem Francji i zamówienie na śniadanie omletu z zielonym groszkiem, tacy maślanych rogalików i filiżanki kawy.

Pobyt w mieście musi być jak malowanie swojego obrazu. Powinien odzwierciedlać emocje, bo tylko to pozwala trwale złączyć się z historią miejsca, które się odwiedza. Przy takim podróżowaniu wystarczy zobaczyć jeden detal i zachwycić się nim. Zachwycić się tak, że nic więcej nie interesuje, że wszystko inne chce się przełożyć na następny raz, by zostać ze swoim zachwytem i napawać się nim.

Każdy podróżny czuje taką tęsknotę za zostawieniem po sobie śladu w pamięci odwiedzanego miasta, stąd kłódki przypinane na Moście Mulwijskim w Rzymie i Pontes des Artes w Paryżu, stąd wrzucane do fontann monety, przyklejane pod ławkami w metrze gumy do żucia, stąd wszelkie przejawy wandalizmu — wszystko po to, by poczuć krótkie złudzenie, że jakaś część człowieka stała się składnikiem miejsca, że teraz do tego miejsca ów człowiek nieodwołalnie przynależy.

Tego dnia jednak nie myślałem o nieodwołalnych konsekwencjach swojego wyboru. Zerwałem się raptownie z krzesła, podbiegłem do drzwi i gwałtownie wpadłem do matczynego pokoju. Moje niespodziewane wtargnięcie przestraszyło ciotkę Lucynę. Poderwała się z taboretu i cofnęła o krok, przewracając tłustym cielskiem stojącego na kredensie fikusa. Kwiatek, respektując święte prawo grawitacji, spadł na dywan, obracając się w powietrzu.

Ciotka nie zauważyła jednak szkód spowodowanych tym mało zgrabnym ruchem. Przeczulona na punkcie mojej osoby, nieufnie mnie traktująca, jak sama mówiła — spodziewała się po mnie wszystkiego.

Stała więc w pozycji obronnej, oczekując najgorszego, wciśnięta plecami w kredens, z tłustymi rękami skrzyżowanymi na falujących surowych piersiach. Spod niskiego prostokątnego czoła, oblanego strąkami brudnych rudych włosów wpatrywała się we mnie ze strachem swymi płynnymi, świńskimi oczkami. Oddychała szybko i płytko, przerażona i zdziwiona moim nagłym najściem.

Matka, spodziewając się widać z mojej strony jakiejś hucpy, pobladła, i jakby skurczona, wcisnęła się jeszcze bardziej w sztywną, wykrochmaloną pościel.

— Wyjeżdżam! — krzyknąłem tymczasem, mocno zaaferowany.

— Gdzie? — odkrzyknęła ciotka, opuszczając przy tym swobodnie ręce wzdłuż ciała. Pytanie to wyrzuciła z siebie samoistnie, bardziej na zasadzie reakcji obronnej na mój krzyk, niż w celu wyartykułowania swej ciekawości.

— Do Szkocji! Do Marka! — wrzasnąłem znowu, tym razem nienaturalnie, chcąc sztucznie podsycić fale pierwotnego, spontanicznego uniesienia. Lecz stężała twarz ciotki już rozluźniła się nieco. Rysy zelżały, tępa mimika powróciła, a na obliczu pojawił się wyraz triumfu.

Matka początkowo próbowała sprzeciwić się temu nagłemu wyjazdowi, ale ciotka, upewniwszy się, że będę przysyłał pieniądze na jej opiekę, od razu dała mi pełne błogosławieństwo, wobec czego obiekcje, nieśmiało wysuwane przez moją rodzicielkę, musiały ustąpić.

— Żeby nie było jak z tym psem — ostrzegła ciotka, patrząc groźnie spod tłustych jak dwa placki ziemniaczane powiek. Historia posiadania przeze mnie psa jest bowiem dla ciotki koronnym przykładem mojego nieokrzesania.

Jakiś rok temu kupiłem sobie szczeniaka od stojącego przy drodze pijanego degenerata. Piesek kosztował trzy i pół złotego, był brunatny i bezrasowy, a wyglądał strasznie żałośnie, ciągnięty na krótkim sznurku przez pijaczynę. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem sobie wtedy, że z takim psem z pewnością zacznę malować.

Psiak okazał się całkiem mądry. Wielki był z niego indywidualista. Od początku chodził swoimi ścieżkami, nie zaś przy nodze właściciela, jak inne psy. Dość szybko nauczył się wychodzić z bloku sam, by załatwiać swoje fizjologiczne potrzeby, a ja za nim nie szedłem. Wydaje mi się głupie i śmieszne iść z psem na spacer, by mógł się wypróżnić. Pies to nie dziecko jakieś przecież, by z nim wszędzie łazić. Skoro w naturze zwierzęta decydują o sobie same, to dlaczego niby poza przyrodą, o ich losie miałby decydować malarz? Podobnie nadanie zwierzęciu imienia wydawało mi się głupie i nie na miejscu. On raczej był z tego zadowolony, chętnie wychodził na zewnątrz, a jego wyprawy stawały się z biegiem czasu coraz dłuższe.

W końcu nie wrócił wcale, ja zaś w ogóle go nie szukałem, bo pies to nie dziecko jakieś, co go trzeba szukać. Pies sobie poradzi. Widocznie zaplanował sobie coś innego, niż życie w bloku ze mną i hipochondryczną matką oraz jedzenie resztek z obiadu. Wcale nie jest też zresztą powiedziane, że kiedyś do nas nie wróci. Ciotka uważa jednak, że historia psa stanowi sztandarowy przykład mojej nieodpowiedzialności.

Takie są kulisy mojego wyjazdu. Udzieliłem w tym przedmiocie nawet wywiadu do internetowego radia, bo kiedy stałem w kolejce do odprawy lotniczej, podbiegł do mnie w tym celu młody, wysoki reporter z bezbarwnymi krostami na twarzy i raczej krzywą grzywką, odwiniętą na bok. Biegał dużo i zupełnie niepotrzebnie, bo ludzie emigrują już od dłuższego czasu, co więcej, nic nie wskazuje na to, żeby mieli przestać. Pośpiech wydawał się więc w tej kwestii nienaturalny i spowodowany zapewne chęcią dodania sobie animuszu, bo skoro szybkość wskazana jest przy gorących wiadomościach, to wykazana w tym wypadku musiała podnosić rangę jego zadania.

W każdym razie podbiegł i zadał mi nieśmiertelne pytanie o przyczynę wyjazdu z kraju. Opowiedziałem mu do dyktafonu o moich psychicznych udrękach i o malowaniu. O psie nawet mu powiedziałem, formułując apel, aby ludzie dali psom więcej swobody, bo to nie dzieci jakieś, żeby za nimi łazić i czekać, aż się wypróżnią. Oczywiście kwestie prywatne zdradziłem dość oględnie, bo nieelegancko byłoby tak na antenie robić publiczne pranie brudów: opowiadać o tłustej ciotce, czy malade imaginaire matki.

Reporter zmartwił się moją wypowiedzią jak Scarlett O’Hara zniesieniem niewolnictwa. Treść jej bowiem nie wpisała się w ogóle w tezę postawioną w jego reportażu, że ludzie emigrują za godnym życiem.

Tezę tę znam stąd, że po przylocie odsłuchałem w internecie audycję, w której opowiadam, że wyjeżdżam, bo w Polsce nikt nie chce mi dać pracy w wyuczonym przeze mnie zawodzie, że jak mam stać na zmywaku albo siedzieć na kasie, to wolę robić to w Zjednoczonym Królestwie i dostawać za to godne pieniądze. Z audycji wynikało, że dorzuciłem mu jeszcze kilka frazesów o godnej pracy i godnych pieniądzach, i w ogóle godnym życiu. Całość zaś zakończyłem apelem, aby nie zostawiać psów w upały w samochodzie, bo to nie dzieci jakieś.

Ciekawi mnie tylko, jak im się udało mój głos tak zmontować i czy ze wszystkimi wypowiedziami postępują równie rzetelnie.

Dwie godziny po wywiadzie wysiadłem z Boeinga na szary beton edynburskiego lotniska, delikatnie skubany chłodnym złotem języków zachodzącego słońca.

Powietrze było rzadkie i przyjemnie chłodne.

Jak się okazało, wszyscy pasażerowie byli Polakami, tak jak w trzech poprzednich tego dnia samolotach.

Chwilę po później przeciskałem się już w kierunku drzwi, razem ze mną rodacy, zniecierpliwieni przedłużającymi się kontrolami dokumentów. Każdy trzymał torby bagażu podręcznego, załadowane towarami, które bądź mają wyższą cenę na terenie Zjednoczonego Królestwa, bądź takimi, bez których Polak na emigracji obejść się nie może.

Do pierwszej kategorii zaliczyć należy przede wszystkim papierosy i tytoń, skupowane przez Brytyjczyków — z ponad czterokrotnym przebiciem — już w terminalu przylotów.

Drugą kategorią są wszelakie exanthema słynnej na cały świat polskiej myśli masarsko-wędliniarskiej. Walizki przyjezdnych pełne są takich kłopotliwych symboli polskości: hermetycznie zapakowanych szynek, wędzonych w wiśniowym dymie polędwic, suszonych szynek, cieniutkich i kruchych jak dziecięce palce kabanosów.

A nade wszystko króluje kiełbasa, jałowcowy symbol naszego kraju, specialité de la maison polonaise, podstawa ekwipunku emigranta.

Muszą o tym pamiętać wszyscy obcokrajowcy, gdziekolwiek mają styczność z Polakami. Pilnować się powinni starannie, by nie zapędzić się w swej ignorancji, aby nie przeholować w swej niewiedzy, bo mogą nie zdawać sobie sprawy, że papież był Polakiem; mogą nie orientować się nawet, że Maria Curie-Skłodowska Polką była. Ale niech wystrzegają się, aby nigdy nie zapomnieć, że najwybitniejszym delikatesem domu polskiego jest kiełbasa.

I lepiej, żeby im smakowała, lepiej, żeby wyrażali uznanie dla wielowiekowej tradycji polskiego rzemiosła kiełbasianego, bo zniewagi na tym tle naród nasz nie przełknie nigdy!

Nie do końca wiem, jakie są powody tej adoracji kiełbasianych pęt przez Polaków. Może to reminiscencja dawnych wierzeń pogańskich, może kiedyś u Słowian wieprzom oddawano cześć boską i chwałę, a kiełbasa jako esencja wieprza była święta.

Byłem kiedyś na weselu jednego kuzyna, gdzie krótko przed północą zgaszono światło i przy fanfarach wjechały na wózkach, uroczyście prowadzone przez przybranych kucharzy, dwa olbrzymie płonące wieprze. Weselnicy wiwatowali, orkiestra grała fanfary, a młoda para podeszła, ukroiła i podała sobie wzajemnie po pierwszym kęsie tych pieczonych świń. I wymawiali przy tym jeszcze jakieś rytualne słowa.

Pamiętam, że byłem tym zniesmaczony, bo wyobraziłem sobie, że obserwują nas przedstawiciele jakiejś pozaziemskiej cywilizacji, którym obrzędy weselne są obce. Na planecie, z której pochodzą, rodzina nie jest podstawową komórką społeczną, w ogóle nie znają ceremonii weselnych i jakichkolwiek ludzkich zwyczajów, chociaż wyglądają całkiem podobnie do ludzi i podobne nawet mają imiona. I wysyłają na Ziemię ekspedycję, która ma zbadać naszą kulturę, i akurat ta ekspedycja przypadkiem trafia na wesele mojego kuzyna, bo ciekawszych wydarzeń w okolicy nie ma. I ci kosmici obserwują w ukryciu, przebrani za weselników, ten wjazd płonących wieprzów, i im się zdaje, że to element kulminacyjny całego ślubu i wesela mojego krewnego, i że ta młoda para jest specjalnie wybrana i przystrojona do spożycia pierwszego kęsa wieprza.

Potem ci kosmici wracają na swoją planetę i opowiadają na jakimś kongresie swoim naukowcom, co widzieli, i nikt im nie wierzy, że można taką cześć oddawać świniom, a nawet jeden profesor — specjalista od naszego Układu Słonecznego, wprost zarzuca im kłamstwo. Wtedy oni ujawniają nagranie pozyskane tego dnia i Ziemia jest do końca skompromitowana i pogrążona w niesławie. Postanawiają, że przez najbliższe tysiąc lat nie nawiążą z nami żadnego kontaktu, skoro duchowo jesteśmy na takim etapie rozwoju.

Zły na to wszystko, później, przy pierwszym lepszym spotkaniu, wygarnąłem kuzynowi, że takiej celebracji świństwa, jak u niego na weselu w życiu nie doświadczyłem. On odpowiedział, że jestem kawał chama i łachudra i jeszcze zaczął mnie oczerniać po dalszej rodzinie, że niby nie umiem się zachować.

Irytuje mnie szczerze to szczycenie się wędliną i uważam to za kompletny idiotyzm, że naszym największym, prawie spełnionym marzeniem jest, by wszyscy nas kojarzyli z kiełbasą, największym zaś niespełnionym marzeniem, by kojarzono nas również z wódką i oscypkiem. Ciekawy jestem, czy i dla schabowego domagalibyśmy się od świata uznania, gdyby nie jego austro-węgierska proweniencja.

Pękate toboły, wypełnione tymi towarami i ponapychane po sam wierzch zupkami w proszku, utrudniały przechodzenie przez wąskie bramki. Ładna, choć ospała pracownica lotniska zajrzała mechanicznie w paszport i już po chwili ściągnąłem sunącą po mechanicznym pasie jasnobrązową walizkę.

Od razu pożałowałem, że kupiłem najtańszą; jak się okazało, torba była bardzo niepraktycznie skonstruowana. Wysoka na półtora i szeroka na pół metra, miała tylko kilkanaście centymetrów grubości, co powodowało, że zaczepione połyskującymi nitami plastikowe kółka torby chybotały się złowróżbnie przy każdej nierówności podłoża czy próbie przyspieszenia kroku.

Wychodząc przed budynek terminalu, poświęcając się w pełni, stale absorbującym mnie próbom utrzymania równowagi ciągniętego przeze mnie tobołka, przesuwając się do przodu, z szyją skręconą do tyłu, nie spostrzegłem, jak znalazłem się w samym środku wychodzącej z terminalu ekskursji niemieckich emerytów.

Wycieczkowicze, obwieszeni lustrzankami, opasani saszetkami na pieniądze, szli karnie w dwóch równych rzędach, pod wodzą pomarszczonej i przerażająco chudej, a do tego obciętej krótko przewodniczki.

Przesuwali się w stronę klimatyzowanego autokaru, rozmawiając lekko i przyjemnie dla ucha:

— Patrz, Hans! — krzyczał co chwila, pokazując coś palcem niski, łysy na czubku głowy Niemiec.

— Widzę, Gottlieb! — odkrzykiwał co chwila, drugi, bliźniaczo podobny.

Starałem się odseparować od tej teutońskiej kompanii, gdy nagle zastąpiła mi drogę ich pomarszczona opiekunka, kiwając głową w kierunku pojazdu, mrucząc pod nosem „Gehen Sie bitte” a jednocześnie nie spuszczając z oka grupy, za której członka mnie brała.

Oszalała Niemka szarpnęła przy tym żylastą dłonią za walizkę, wybałuszając na mnie wodniście rozmyte, szare oczy, jakby ruch mój nieuporządkowany, chaotyczny, raził jej germańskie poczucie ładu, godził w niemiecki Ordnung, od którego pryncypialnej zasady odstępstw nie przewidywała, jak widać, nawet w sezonie urlopowym.

— Ich bin nicht deustch — powiedziałem rozeźlony tym agresywnym naruszeniem mej nietykalności osobistej. — English spoken — dodałem z gorliwością świeżo przybyłego.

Oczyma coraz bardziej wytrzeszczonym przez zdziwienie omiotła moją szeroką, popielatą bluzę z kapturem i jasne jeansy, jakby zastanawiała się, czy powtórzyć komendę powrotu do szeregu, czy zaniechać tej czynności jako bezcelowej, bo jednoznacznie i jasno określiłem, że niemieckim emerytem nie jestem.

Instynkt kazał jej konsekwentnie powtórzyć po angielsku, zaś zdrowy rozsądek nakazywał dać sobie z tym spokój. Ja stałem nieruchomo i wcale nie ułatwiałem jej podjęcia decyzji. Bezczelnym tekstem posłałem piłkę na drugą stronę kortu i obserwowałem, jak przeciwnik, — pomarszczona reprezentantka Niemiec — męczy się nad jej odbiciem.

W końcu wzruszyła wątłymi ramionami na znak kapitulacji, wydała komendę i oddaliła się wraz ze swym oddziałem, ja zaś pokonawszy tę ostatnią przeszkodę na mojej drodze, znalazłem się u celu podróży.

Siedzę zatem teraz w samym środku stolicy Szkocji, na drewnianym krześle, z nogą wciśniętą między żeberka kaloryfera i myślę sobie, że epoki są jak kule u nóg. Jedne nazbyt ciężkie, nie pozwalają zrobić kroku, inne znowu tak lekkie, że porywają w górę, z wiatrem…

II

York był, Londyn jest dziś, zaś Edynburg będzie

Największy, najpiękniejszy, najsławniejszy wszędzie.

Thomas Learmonth

Znalazłem się więc w Edynburgu, który początkowo wydawał mi się być, jak każde inne miasto, trwałym monumentem dumnych aspiracji dawnych pokoleń.

Miasta nieodzownie potrzebują owych licznych pokoleń do swego istnienia i, nawet jeśli u fundamentów któregoś spośród z nich leżą jedynie megalomańskie zapędy jednego człowieka, to miasto to i tak wiąże w sobie losy tysięcy ludzi: projektantów, architektów, malarzy, rzemieślników, kupców, bo na nic zdałyby się pretensje jednostek, najwybitniejszych choćby wodzów czy cesarzy, gdyby nie setki dusz zwykłych, które pragnieniami swymi wsiąkły w miast kamienie.

Znalazłem się więc w tym posągu ludzkiej ambicji, lecz nagle zaczęła ogarniać mnie jego atmosfera i poczułem obecność jego ducha. Początkowo czułem tylko dziwnie podniosłą obecność niewidzialnej siły, potem duch ten zaczął mi się konkretyzować, wydając się być częścią przyrody. Uważam, że miasta niesłusznie przeciwstawiane są przyrodzie, bowiem przez liczne generacje swych budowniczych, będących przecież natury częścią składową, do naśladowania estetyki przyrody poetycko wydają się dążyć. Ludzie budują miasto skoordynowani w jedną wspólnotę, w jeden organizm, jak pszczoły konstruujące ul.

I tak Paryż układa się w ślimaczą muszlę, zarówno na wierzchu, gdzie spiralny układ dzielnic dokładnie odwzorowuje okrycie winniczka, jak i pod ziemią, gdzie setki kilometrów wijących się katakumb trwają biernie, niczym porzucone, zwapniałe skorupy z których wypełzło istnienie.

Amsterdam z kolei, szczególnie obserwowany z wysoka, podobny jest do gigantycznej pajęczyny — kunsztownej sieci, utkanej z lśniących nitek: kładek i kanałów, promieniście się rozchodzących i odbijających padające słońce.

Stary Edynburg natomiast swą sylwetką przypomina lwa, co legł olbrzymim, ceglanym zadem u podnóża góry Arthur’s Seat i dostojnie wyprężył koci grzbiet wzdłuż historycznej Królewskiej Mili. Serce zwierzęcia znajduje się w miejscu kościoła St Giles', głowę zaś stanowi jedna z najokazalszych i najstarszych twierdz Wielkiej Brytanii. Edynburski zamek, piętrzący się niewzruszenie na wzniesieniu wulkanicznego wzgórza, wyrasta wprost z bazaltowej skały, ogarniając całe miasto lwim dostojeństwem.

Przy prawym boku owego stworzenia, oddzielone ogrodami, leży Nowe Miasto. Zaprojektowane ponad dwa wieki temu, w założeniu stać się miało panaceum przeciw trapiącym wczesnośredniowieczną zabudowę bolączkom. Przeludnienie, brak kanalizacji, z zewsząd bijący fetor, często wybuchające zarazy i pożary, a także wzrastający lęk przed morowym powietrzem, przymusiły Radę Miasta do ogłoszenia konkursu, który wygrał dwudziestodwuletni, miejscowy architekt — James Craig.

Młody Szkot, w pełni wykorzystując potencjał rozległych przestrzeni między ulicami George, Queen i Princes, zaprojektował szachownicę szerokich alei, gęsto obsadzając je gregoriańskimi kamienicami. To wyważone, attyckie urządzenie miasta, miało wkrótce zapewnić dawnej stolicy Królestwa Alby przydomek Aten Północy. W tych nowych Atenach warowna twierdza usytuowana na skale zdaje się być Akropolem, zatoka morska (Firth of Forth) imituje Morze Egejskie, zaś portowa dzielnica Leith służy za nadmorski Pireus.

Leith leży zaledwie kilkanaście minut drogi od centrum miasta i jeszcze w XIX wieku stanowiło odrębną miejscowość — choć później wcielono ją w administracyjne granice Edynburga, to po dziś dzień traktowana jest przez dumnych mieszkańców jak odrębne miasto. Poszarzałe od brudu i oddechów spalin elewacje budynków komponują się z namiętnie stawianymi z betonowego kamienia, paskudnymi, neogotyckimi kościółkami.

Zamieszkana dziś przez dużą grupę Polaków terytorium Leith, bywa często nazywane „małą Polską”. Już na pierwszy rzut oka ślady polskości są tu wszechobecne: sklepy oferujące polskie produkty, restauracje nęcące polskimi potrawami, bary serwujące rodzime piwa i zakąski, a nawet zakłady fryzjerskie i kawiarenki internetowe, prowadzone przez Polaków.

Właśnie tutaj, w jednej ze stuletnich kamienic ulicy Diuk, mój kuzyn wynajmuje mieszkanie, odstępując je częściowo dwóm lokatorom. Wszyscy zresztą, jak się okazało, pochodzimy z jednego miasta. Kwatera składa się z kuchni, łazienki, salonu z telewizorem i czterech pokoi. Każdy pokój zajmuje jeden z lokatorów.

Pierwszym lokatorem jest dwudziestojednoletni Marcin Gawron, który odbierając telefon, przedstawia się jako „Martin”, czym zwykle budzi wesołość. Średniego wzrostu, wysportowany, nosi modne okulary w grubych brązowych oprawkach, pasujące do okalających okrągłą głowę kasztanowych kędziorów.

Jest jedynakiem i dostaje pieniądze z Polski, przysyłane przez rodziców zarządzających swą prosperującą fabryką zamków błyskawicznych i guzików. Martin próbował swoich sił w działalności gospodarczej jeszcze w liceum, prowadził w Polsce sklepy z odżywkami białkowymi dla kulturystów, ale wszystkie jego biznesy padały, jak koń chory na dychawicę.

W ogóle Martin kocha wszelką innowacyjność i przedsiębiorczość, lecz niestety platonicznie i bez wzajemności, jest bowiem najmniej kreatywnym człowiekiem na świecie i myślę, że nawet na emigrację wyjechał bez konkretnego powodu, a wyłącznie podążając za modą. Znajomi Martina wyjeżdżali, więc zaraz po maturze, kiedy sklepy ogłosiły plajtę, wyjechał także i on, głosząc odtąd pogląd, że studia w dzisiejszym świecie są zupełnie zbędne, a liczy się wyłącznie przedsiębiorczość i kreatywność.

Drugim lokatorem jest Karol Bot — student Uniwersytetu Edynburskiego, o osobowość skrajnie malkontenckiej. Wiecznie narzekający pesymista, z wymalowanym na twarzy wyrazem niezadowolenia i niechęci względem innych, co rodzi podejrzenie, że do emigracji i w ogóle do życia, ktoś Bota podstępem zmusił, a on nie może się z tym pogodzić. Charakter Karola doskonale zgrywa się z jego dosyć wysokim wzrostem, chudą posturą, znacznie wsuniętą dolną szczęką i lekko skrzywionym kręgosłupem. Nieznaczne zgarbienie powoduje, że duża, prostokątna głowa, zwieńczona szerokim czołem, wystawia się niejako przed tułów i zwisa, jak u sępa.

Prezentuje się, jako człowiek chorobliwie oszczędny, o osobliwym dość stylu ubierania. Nosi bowiem nabywane w charity shopie flanelowe koszule, które z jednej strony zawsze zapina pod szyją na ostatni guzik, z drugiej — zaś wpuszcza w dżinsy, podciągnięte pod same żebra, jakby to były spodnie narciarskie.

Bot wystrzega się wszelkiej metafizyki i filozofii, a jedyne, w co w swym życiu wierzy, to uporządkowanie i hierarchiczność świata, oraz logiczna konsekwencja w działaniach. Wyznaje pogląd, że wszystko ma określony porządek, a to, co niekonsekwentne — nie powinno mieć prawa istnieć. Na studia techniczne dostał się miesiąc temu, oczekuje końca wakacji i rozpoczęcia zajęć, oczywiście także pracując, co jest logiczną konsekwencją tego, że Bot uznaje bezczynne czekanie za brak oszczędności.

Niewiele więcej mogę o nim powiedzieć, bo mało z nami rozmawia, ciągle będąc obrażony. Jeszcze przed moim przyjazdem któryś ze współlokatorów zeżarł Botowi kotleta. Kotlet ten był dorodnym kawałkiem mielonej wołowiny o wartości realnej jednego funta. Wartość emocjonalną musiał mieć natomiast bez porównania większą, bo po jego zniknięciu Karol przestał się odzywać i milczy uporczywie już trzy tygodnie. To tajemnicze zniknięcie prawdopodobnie należałoby przypisać beztrosce Mareczka, który zdaje się nie przywiązywać wagi do takich błahostek jak prawo własności, co więcej, sam nie wykluczył, że mógł spornego kotleta „nieświadomie zjeść”. Zwrócił nawet Botowi pieniądze, które ten przyjął z łaską, nie wydając z siebie przy tym ani słowa.

Przez takie zachowania i to niebywałe skąpstwo postrzegam Bota jako człowieka małostkowego. Małostkowość to według mnie najpodlejsza ludzka cecha, która wprost mnie brzydzi, jak brudne prześcieradło w hotelowym łóżku.

Małostkowa jest ciotka Lucyna i podejrzewam, że stąd u mnie sadystyczna przyjemność w sprawianiu drobnych przykrości takim osobom. Wiem, że nie powinienem tego robić, ale takie małe złośliwości dają mi olbrzymią satysfakcję.

Bot na ten przykład, co rano przed pracą zjada — tytułem śniadania — miskę płatków kukurydzianych z mlekiem. Mleko to trzyma w lodówce. Kilka razy w tygodniu przed pójściem spać wypijam mu dwa łyki tego mleka, chociaż mleka nienawidzę — odrzuca mnie jego smak i zapach. Gdy zrobiłem to po raz pierwszy, umyślnie zostawiłem mleko na lodówce, aby Bot zobaczył rano, że było ruszane. Wściekł się straszliwie i od tamtej pory po każdym śniadaniu zaznacza sobie na butelce poziom mleka czarnym flamastrem. Piekli się, że mimo tego ktoś mu bezczelnie to mleko wypija. Bo gdyby jeszcze wypijał i na przykład oszukańczo uzupełniał poziom wodą, albo nawet spragniony wypił całe mleko, raz a dobrze, Bot by to jakoś przeżył. Ale fakt, że ktoś mu upija mleko kilka milimetrów poniżej kreski, Bot odbiera jako niekonsekwencję, a więc podwójną zniewagę.

Wielokrotnie przeprowadzał dochodzenie, aby ustalić winowajcę. Zeznawałem zawsze wymijająco, zresztą zgodnie z prawdą, że mleka nie cierpię i wolałbym się wody z kałuży napić, niż mleka. Marek zresztą to potwierdzał, więc generalnie, póki co, jestem poza podejrzeniami. Tę i podobne złośliwości serwuję Botowi terapeutycznie, aby oduczyć go do przywiązywania wagi do takich błahostek jak dwa łyki mleka.

Co do Marka, to jest on człowiekiem pełną gębą, któremu żadne ludzkie przyjemności nie są obce. Z tej przyczyny stanowi określony typ jednostki ludzkiej, który dawniej częściej występował, teraz spotykany jest znacznie rzadziej, lecz wciąż każdy, jak się wydaje, ma wśród swoich znajomych przynajmniej jedną taką osobę.

Ludzie tacy są nieposkromieni w swej fantazji i zuchwałości, zawsze odważnie mówią, co myślą — nie przebierając w słowach, odnajdują śmiałe wyjście z każdej sytuacji, a kiedy się bawią, to z gestem godnym królów życia. Z niespotykaną szybkością zjednują sobie przyjaciół, w niezwykłym tempie potrafią też znajomych do siebie zrazić. Brak powściągliwości w obyciu, w ich wydaniu niemal zawsze przekracza wszelkie granice rozzuchwalenia, jednocześnie nigdy nie wchodząc w granice chamstwa. Ludzie ci w każdym dniu swego życia potrafią zrobić całą masę głupstw, przez całe życie nie robiąc nawet jednego świństwa.

Takim właśnie osobnikiem jest Marek. Już w przedszkolu, do którego chodziliśmy razem, ku wściekłości ciotki Lucyny, płatał wszystkim figle, napędzany wyłącznie krnąbrnością i ignorowaniem zasad, zawsze z nieścieralnym uśmiechem na swej anielsko jasnej twarzy, wymalowanej barwami szczerości i otwartości. Wśród rówieśników uchodził za dowcipnego, a co niektórzy zazdrościli mu jarmarcznej natury. Nauczyciele przeważnie Mareczka lubili i przymykali oczy na ciągłe wybryki, z reguły zresztą niegroźne. To przykleił komuś do pleców kartkę ze śmiesznym napisem, to napchał waty do zamka tak, że sala nie dawała się otworzyć, to znowu udawał, że wychodzi do toalety za potrzebą i montował w muszli klozetowej petardę owiniętą w podpaloną chusteczkę do nosa, co pozwalało mu wrócić do klasy, zasiąść swobodnie w ławce i nawet bezczelnie zgłosić się do tablicy, zanim następowała eksplozja.

Raz jeden przeholował, gdy przyniósł zgniłe jajko w słoiku i schował za kaloryferem, powodując tym w szkole smród tak straszliwy, że dwie dziewczynki z młodszej klasy zwymiotowały. Marek wysłany został wtedy na dyrektorski dywanik. W tym czasie godność dyrektorską sprawował profesor Kowalski, wcześniej akademicki wykładowca historii, człowiek słusznej postury i tubalnego głosu, z zarostu i uczesania podobny do cesarza Austro-Węgier — Franciszka Józefa II. Powołany, ku własnej zgryzocie, na to kierownicze stanowisko, zduszony administracyjnymi obowiązkami i — co najgorsze — pozbawiony swoich wykładów ze studentami, profesor Kowalski nabrał ekscentryzmu typowego dla stłamszonych historyków, a wręcz popadł w totalne dziwactwo.

Ze względu na swoje olbrzymie oczytanie, dorodne cesarskie wąsy i bokobrody, cieszył się szacunkiem u szkolnej młodzieży, która, mimo że zaczynała wchodzić w wiek buntowniczy, traktowała go wyrozumiale, zwłaszcza że akademickim zwyczajem zwracał się do uczniów per pan, nie zaś po imieniu, jak inni nauczyciele.

Dyrektor Kowalski, do którego wysłany został tego dnia Marek, nie miał ochoty wyciągać wobec niego żadnych poważniejszych konsekwencji, a już na pewno nie chciał wzywać do szkoły ciotki Lucyny, gdyż kiedyś nieopatrznie tak postąpił i wiedział, że rozmowa z ciotką to żadna przyjemność i nic ciekawego dla intelektualisty. No, może dla intelektualisty w rodzaju antropologa ciotka byłaby ciekawym przedmiotem obserwacji, ale dla intelektualisty w rodzaju historyka nie była nim na pewno.

Dyrektor Kowalski wykorzystał obecność Marka do celów dydaktycznych i wygłosił następujący wykład:

— Otrzymałem informację o pana ostatnim wybryku — tu spojrzał dydaktycznie i srogo znad olbrzymich siwiuteńkich wąsów — zapewne pan powie, że to nic nie znaczący psikus, żart tylko. Nic, proszę pana, nic a nic, nie jest błahe wobec historii. Każde zdarzenie wywiera wpływ na inne. Gdyby słowiki nie śpiewały, Jagiełło żyłby dłużej, powiadam, ale zdaje się, nie o tym… Więc żart… dajmy na to Ginewra z rodu Orsinich. Zna pan? No, nieistotne, ponieważ znana jest ona historii z nieudanego dowcipu głównie. A więc Ginewra z rodu Orsinich w dzień swego ślubu z Francesco Dorią postanowiła zrobić rodzinie żart właśnie i schować się, do czasu, aż zaniepokojeni będą jej szukać. Wlazła w tym celu do drewnianego kufra. Zamek w kufrze się zatrzasnął, a szkielet znaleźli pięćdziesiąt lat później. No, ale tego panu nie życzę. Ja wiem, że pan jest ułanem z tą swoją fantazją, ale czas takich junaków już minął. Życzę panu natomiast, żeby pan nie przetańczył życia.

Z wykładu tego Marek nie wziął sobie do serca nic a nic, jedyne, co go zafrasowało, to fakt, że bokobrody dyrektora Kowalskiego zaczynały wyrastać już z uszu, co wyglądało trochę tak, jakby w jego małżowinach uwiły sobie gniazdka małe siwe myszki. Więcej refleksji Marek nie poczynił i dalej żył, jakby życie było jednym wielkim festynem, na którym można przebierać w coraz to innych atrakcjach.

Zuchwałość Marka jest trwale połączona z niesłychanym szczęściem. W bójkach, które wywoływał, po nosie zawsze dostawał kto inny. Nieustannie wygrywał w karty, a nawet jak zgrał się do zera i poszedł do domu, można było przypuszczać, że zdarzy się taka awantura, że pozostali będą żałować, że to nie oni przegrali. Wszystkie niesłychane sploty okoliczności zawsze układały się po jego myśli, a jedynym problemem w jego życiu była apodyktyczna matka.

Z tego powodu, gdy tylko skończył osiemnaście lat, zaraz spakował walizki i dał nogę z Polski, jakby to nie przypadek spowodował, że otwarcie granic zbiegło się z potrzebą wyrwania się z kraju, a jego legendarne szczęście doprowadziło do tego, kierując losami kilku europejskich narodów.

Żyje więc sobie teraz Marek beztrosko, z dnia na dzień, i, mimo średniej znajomości angielskiego, wiedzie mu się doskonale. Pieniędzy na rozrywki ma dość, bo jako jeden z nielicznych na nic nie odkłada i nic nie wysyła do kraju, chociaż i tak czasem zdarza mu się popaść w długi. W dzień przeważnie popija piwo, gra na konsoli lub w karty, albo włóczy się po mieście. Nocami zaś pracuje na parkingu strzeżonym, gdzie czas spędza, smacznie śpiąc w przytulnej stróżówce, co przypłacił już dwoma upomnieniami kierownictwa. Oba wydane zostały na skutek skarg zirytowanych właścicieli aut, którzy musieli budzić Marka waleniem w okienko, aby łaskawie podniósł szlaban.

Marek twierdzi, że praca nocna mu nie służy i generalnie powinna zostać zakazana, bo gdyby ludzie byli do niej stworzeni, to by widzieli w ciemności. Wyraził ten pogląd wobec kierownictwa parkingu, ale nie dość, że nie został on przyjęty ze zrozumieniem, to jeszcze atmosfera w pracy zagęściła się do tego stopnia, że spodziewa się wymówienia. Zresztą z utratą pracy wiąże się większość towarzyskich anegdot, które, odpowiednio ubarwiając, podaje znajomym, w celu zapewnienia rozrywki. W ciągu kilkuletniego pobytu w Edynburgu dał się we znaki pracodawcom z niemal wszelkich gałęzi gospodarki. „Pracowałem kiedyś, jako…” — zaczyna zwykle opowiastkę, po czym kontynuuje: „kot Sunshine — maskotka Hibsów”, albo ”operator karuzeli w wesołym miasteczku”. Zdaniem Bota najdziwniejsza jest historia o pracy na stanowisku „nadzorcy świni wisajskiej w edynburskim zoo”, ja z kolei sądzę, że niekwestionowanym liderem pozostaje praca „dublera pośladków pewnego lorda w filmie z Keirą Knightley”.

Faktem jest, że Marek ma niespotykany talent do robienia dobrego pierwszego wrażenia i dostawania pracy. Zmienia je wciąż, podczas gdy ja nie mogę dostać nawet jednej. Każdy mój dzień wygląda podobnie. Wstaję rano, biegnę do job center, gdzie ustawiam się w kolejce Polaków czekających na otwarcie. Dopycham się do tabletów z ofertami, drukuję karteczki z numerami telefonów, dzwonię i umawiam się na spotkania. Jeżeli nie ma nic ciekawego w ofertach, przez dalszą część dnia łażę po restauracjach i sklepach i roznoszę CV z błagalną miną kobiety sprzedającej pomarańcze, z obrazu Gierymskiego.

Brytyjczyków już na pierwszy rzut oka różni od Polaków podejście do potencjalnych pracowników. Biorąc CV, często pozorują szczere zainteresowanie i zadają całe serie pytań: jak długo jestem w Szkocji i czy język znam, a jakie mam doświadczenie itd.

Początkowo nastrajało mnie to entuzjastycznie, ponieważ zdawało mi się, że skoro się tak wypytują, to może planują kogoś zatrudnić. Komórka jednak wciąż milczała, więc doszedłem do wniosku, że nie kieruje nimi nic ponad głupią, taksówkarską ciekawość.

W Polsce, kiedy szukałem pracy, od razu informowano mnie, czy jest szansa na zatrudnienie. Jeden kioskarz to mi powiedział na przykład prosto z mostu, szczerze i bez takich brytyjskiej kurtuazji pro forma i dawania złudnych nadziei:

— Panie, u nas to szkoda takie rzeczy zostawiać i papier marnować, bo szef nawet nie przeczyta, tylko rzuci w kosz!

Pracowałem, przez chwilę w kebabie, ale nie upłynął nawet dzień, jak z winy Marka zostałem zwolniony. Zaczęło się od tego, że przechodząc Leith Walkiem, zobaczyłem na kebabie ogłoszenie z którego wynikało, że szukają pracownika. Ogłoszenie to nie miało w swej formie nic wyjątkowego, ale sam fakt, że wisiało, świadczył, że musiało być aktualne, jak godzina na atomowym zegarze.

Zaszedłem: w środku za barem stała Angielka przeciętnej urody, która powiedziała mi, że nazywa się Mary i zaraz zastrzegła, żebym jej o nic nie pytał, bo nikt jej nie płaci za odpowiadanie na pytania potencjalnych pracowników i że ma w zakresie obowiązków jedynie udzielanie odpowiedzi na pytania klientów, i to też nie wszystkie.

Natomiast jeżeli mi zależy na szczegółach, powiedziała Mary, to za pięć minut będzie właściciel kebaba, niejaki Harry, i to on przeczyta moje CV, a jego to mogę sobie wypytywać o wszystko i w ogóle nic ją to nie obchodzi, bo to nie jej sprawa. Mary zniecierpliwiona moją obecnością dodała, że Harry wpada do kebaba dwa razy dziennie w nieregularnych porach, a tak to ciężko go znaleźć, jak przyzwoitą pracę w tym mieście.

Pobiegłem w te pędy do domu po CV, bo akurat przy sobie żadnego nie posiadałem.

W drzwiach spotkałem Mareczka, wyjątkowo dziwnie ubranego. Wspomnieć w tym miejscu należy, że mój kuzyn posiada najbardziej ekscentryczny zbiór ubrań, jaki zdarzyło mi się kiedykolwiek oglądać. Zbiór ten przechowywany jest w kilku wielkich, niebieskich workach na śmieci i został przez Marka wygrany w „trzy kubki” od pewnego Rosjanina.

Gra w rzeczywistości polegała na oszustwie: była to odmiana starej, znanej już w średniowieczu, gry „trzy karty”, nazywanej przez Francuzów Bonneteau, przez Niemców Kümmelblättchen, zaś przez Anglików Find the Lady, z tą jednak różnicą, że karty zostały zastąpione trzema kubkami, pod jednym z których miała się znajdować dziesięciopensowa moneta.

Rosjanin stał, jak stoją od wieków prowadzący tę grę — w ekspresyjnej pozie, energicznie pochylony nad karcianym stolikiem, z prawą nogą wysuniętą do przodu, jakby żywcem wyszedł z obrazu przedstawiającego XIX wiecznego kuglarza rozdającego trzy karty, pędzla Faverora.

Na początku każdej rozgrywki zawsze wygrywały podstawione osoby, potem pozwalano wygrać kilka razy małe sumy przypadkowemu widzowi z tłumu, zaś potem już nikt nie wygrywał, bo moneta lądowała w rękawie Rosjanina, skąd dopiero później trafiała pod kubek, który nie został wybrany.

Rosjanin, który trafił na Marka, zgrał się do cna.

— Job twoju mać. Jak ty to robisz? — wrzasnął ogłupiały.

— Szczęście — odpowiedział spokojnie Marek wzruszając ramionami, po czym uśmiechnął się szeroko.

Marek uważa, że Rosjanin musiał mieć problem z uzależnieniem od hazardu, w przeciwnym razie wiedziałby, kiedy skończyć grę. Zbyt jednak ciekawiło go, jak moneta, którą wciąż miał w rękawie, znajdowała się nagle pod kubkiem wskazanym przez mojego kuzyna, mimo że ten stał półtora metra od stolika. Marek wygrał tego dnia pięćset funtów i właśnie te worki ubrań, które wcześniej Rosjanin pozyskał od objazdowej wycieczki nauczycieli fizyki z Dublina.

Marek zazwyczaj starannie dobiera ubrania z worka do swoich własnych, co powoduje nowoczesny efekt. Tego dnia zobaczyłem go jednak ubranego, tak, jakby starał się bez ładu zmieścić na sobie jak najwięcej odzieży, miał bowiem na sobie czapkę z daszkiem, okulary przeciwsłoneczne, dwa T-shirty naciągnięte jeden na drugi, stary purpurowy kardigan oraz pożyczoną skórzaną kurtkę Martina.

— Zamierzasz tak wyjść z domu? — zapytałem.

— Nie — odpowiedział Marek, po czym założył jeszcze czapkę zimową i wcisnął parę skarpet do kieszeni kurtki. — Tak zamierzam wyjść z domu.

— Pogięło cię. Zresztą, nieważne. Śpieszę się, chyba w końcu znalazłem pracę, tylko CV muszę donieść — nieopatrznie wspomniałem mu o przyczynie mojego pośpiechu.

Mareczek wyrwał mi życiorys, zsunął lekko okulary przeciwsłoneczne, spojrzał i natychmiast stwierdził z całym przekonaniem, że moje CV się do niczego nie nadaje, bo nie posiadam najmniejszego doświadczenia w gastronomii, a praca w porządnej i renomowanej bliskowschodniej restauracji szybkiej obsługi wymaga nie tylko doświadczenia i prezencji, lecz przede wszystkim pasji.

— Z takim życiorysem — w tym miejscu Marek uderzył wciąż trzymanym wydrukiem w kolano — to możesz sobie iść pracować w bibliotece, albo najwyżej w magazynie. I jeszcze jakieś „Niderlandzkie malarstwo tablicowe w XV wieku” w zainteresowaniach. To jakbyś śmiał się w twarz ludziom pracy — zakończył, kręcąc głową na znak sprzeciwu wobec moich zamiłowań.

Nie zastanawiając się, dlaczego interesowanie się sztuką średniowiecznej Burgundii i Niderlandów miałoby być obraźliwe dla kogokolwiek, cały czas wyobrażałem sobie, że Harry na pewno czeka w restauracji, a ja spóźniam się na spotkanie. Złapałem się za głowę, popadłem bowiem w stan rozpaczy, jak kniaziówna Helena po usłyszeniu fałszywej pogłoski o śmierci Skrzetuskiego.

Marek, widząc to, uspokoił mnie trochę, zapewniając, że mam szczęście, gdyż w ostatniej dosłownie chwili wpadłem na niego, bo zaraz ma autobus do Blackford, gdzie jest umówiony na partyjkę rozbieranego pokera z dwiema studentkami z Portugalii.

— Szczęściu trzeba czasem pomóc — uśmiechnął się promieniście, dwuznacznie sugerując, że tyczy się to nas obu.

Moje szczęście miało przejawiać się tym, że nikt nie dysponował takim zbiorem sprawdzonych życiorysów, jak Marek. Opanował on do mistrzostwa tracenie pracy, ale żeby pracę tak gładko stracić, wcześniej musiał ją przecież dostać. W tym właśnie celu przez lata ułożył sobie setki różnych sfabrykowanych życiorysów, które miał nagrane na jednym przenośnym dysku komputerowym. Wystarczyło pójść do kawiarenki internetowej zaraz naprzeciwko kebaba, otworzyć katalog „gastronomia” i wydrukować pierwszy lepszy plik, zmieniając uprzednio imię, nazwisko i datę urodzenia.

W pośpiechu, nie zastanawiając się nad tym wszystkim, zrobiłem, jak radził Mareczek i z wydrukowanym egzemplarzem życiorysu wszedłem do kebaba.

Stanowił on właściwie restauracyjkę, w której oprócz posiłków serwowano piwo oraz każdego rodzaju drinki. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać kebab — w środku stało dwanaście okrągłych stolików przykrytych bezbarwnymi ceratami, na ścianach udekorowanych bordowymi tapetami w złote arabeski wisiały kolorowe zdjęcia meczetów oprawione w ramki, a na dużej plazmie, podwieszonej pod sufitem, leciały arabskie teledyski. Za barem znajdowały się półki pełne alkoholu i dystrybutor piwa, a wszędzie unosił się zapach pieczonej na rusztach baraniny.

Machnąłem pospiesznie Mary życiorysem, a ona, nic nie mówiąc, wskazała mi drogę na zaplecze, gdzie przebywał Harry — szczupły, starszy Pakistańczyk z siwiejącą brodą. Wziął mój życiorys, wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym uśmiechnął się usatysfakcjonowany.

W tym właśnie momencie zdałem sobie sprawę, że popełniłem błąd, realizując na oślep plan nakreślony przez Mareczka. Pędzony pośpiechem i urojeniami, nie znałem swojego własnego życiorysu, który spoczywał teraz w ręce Harrego i który to życiorys, wprawił go właśnie w wyraźne zadowolenie.

Nie znałem nawet podstawowych faktów dotyczących przebiegu mojego życia: nie wiedziałem, jakimi językami się posługuję, gdzie pracowałem i co potrafię, a znając Mareczka, mogłem się spodziewać wszystkiego. W poprzedniej pracy mogłem więc gotować zarówno jako osobisty, nadworny kucharz szejka z Bliskiego Wschodu, jak i podawać drinki jako barman-akrobata, jakich pokazują w telewizji, gdy podrzucają kieliszki i nalewają do nich w powietrzu drinki z butelek stojących na ramieniu albo posługiwać jako zwykły kelner w bistro grzejący tosty z szynką.

Zadowolenie Harrego dawało mi przynajmniej nadzieję, że życiorys w ogóle związany jest z gastronomią i nie wynika z niego, że na przykład byłem dublerem pośladków lorda.

Właściciel lokalu łamaną angielszczyzną zapytał, jakie mam oczekiwania finansowe. Sposób mówienia wskazywał, że sam niedawno przybył na wyspy. Bardzo mnie to ośmieliło i zacząłem mówić mu o swoich wymaganiach, w pełni naśladując akcent brytyjski i tworząc słowa, które w języku angielskim nie istnieją.

Zadowolony z rozmowy, przystał na moje żądania dotyczące wynagrodzenia i zaproponował, że popracuję jeden dzień na próbę, a jeżeli wszystko pójdzie gładko, to podpiszemy umowę i zostanę na stałe.

Szef musiał iść, więc miałem zostałem tylko z Mary, która była z tego powodu wielce nieukontentowana i coś tam do niego bluzgała, że jest czwartek, a w czwartki jest zawsze busy, a Harry zostawia ją ze mną, a ona mnie nie zna i tym podobne rzeczy.

W końcu Marry zrezygnowała, szef poszedł, a ponieważ nie chciało jej się ze mną gadać, to tylko szorstko wskazała mi ręką bar, co oznaczało, że mam nalewać drinki. Ona sama stanęła zaś przy stanowisku z kebabami.

Początkowo praca układała się po mojej myśli, bo ludzie z samego rana nie chcieli w ogóle pić alkoholu, tylko Coca-Colę i Irn-Bru. Przyglądałem się więc z utajoną paniką Mary, jak nabija sprzedawane napoje i kebaby na kasę fiskalną, bo podejrzewałem, że zgodnie ze swoim sfabrykowanym życiorysem obsługę podobnych urządzeń powinienem mieć w małym palcu.

Koło jedenastej nalałem pierwsze piwo, sprawnie radząc sobie z kasą drukującą paragony. Dwie godziny później ludzie zaczęli schodzić się na lunche i zamawiali do nich całą masę drinków. Z tym szło mi gorzej, ale na szczęście miałem powieszoną ściągawkę ze składnikami drinków z karty, więc jakoś dawałem sobie radę.

Nie znałem jednak wyglądu tych wszystkich alkoholi i syropów, technik mieszania i tym podobnych rzeczy, ale jakoś sobie radziłem, do czasu, aż jakiś dociekliwy klient, który zamówił Martini, zapytał, dlaczego dostaje je w kieliszku do wina.

— Tak się teraz u nas podaje — powiedziałem z przekonaniem, a kątem oka dostrzegłem, że robiąca obok kanapkę Mary, przewróciła oczami i zaczęła mi pod nosem wymyślać.

W przerwie między lunchem a obiadem, kiedy nie było zanadto busy, Mary podeszła do mnie i powiedziała, że chyba sobie nie radzę, i że nie wie, jak było w moim poprzednim miejscu pracy, ale tutaj nie podaje się każdego drinka w kieliszku do wina. Zaczęła mi zarzucać, że to przeze mnie wszystkie kieliszki do wina ma brudne, i że gdyby ktoś — dajmy na to — przyszedł się napić wina to nie ma mu do czego nalać, i że mogłem ją zapytać, co do czego, bo wszystkie kieliszki mam wywieszone nad głową.

Wtedy podniosłem głowę i rzeczywiście zobaczyłem całą masę różnych kieliszków i szklanek zawieszonych, za nóżkę, nad moją głową.

Przeprosiłem Mary. Trochę się uspokoiła i powiedziała, że w czasie obiadu ona stanie za barem na drinkach, a ja mam skrawać opieczone mięso z pionowego rożna i zawijać kebaby.

Zgodziłem się chętnie, bo rano, kiedy ludzie nie brali drinków, obserwowałem, jak robiła kanapki i wydawało mi się, że nie ma w tym nic trudnego. Najpierw klient mówił, jaki chce rodzaj pieczywa: bułkę czy pitę, potem — z jakim mięsem i na koniec, czy sos łagodny z czosnkiem, czy może ostry z papryczkami chili.

Szło mi dość sprawnie, aż koło piętnastej wszedł obcokrajowiec, który na pytanie, co sobie życzy, odpowiadał tylko: „keba bekon dina”. Dodawał przy tym: „like everyday”.

Mary akurat skończyła się beczka z piwem i musiała zejść poziom niżej, żeby podłączyć nową, więc nie mogłem się upewnić, czy dobrze zrozumiałem, że klient życzy sobie kebab with bacon for dinner.

Na migi ustaliliśmy, jaki rodzaj sosu, mięsa i pieczywa sobie życzy i poszedłem do lodówki szukać bekonu. Rzeczywiście, znalazłem boczek zapakowany w folię aluminiową, ale było go bardzo mało i był już usmażony. Pomyślałem sobie, że pewnie to dla tego klienta, który zamawia to samo codziennie, bo w karcie nie było żadnej potrawy z bekonem. Podgrzałem wyjęte mięso w mikrofalówce na zapleczu i dodałem go na wierzch kebaba.

Gdy wychodziłem z zaplecza, pojawił się Harry, który właśnie w tym momencie przyjechał do pracy i powiedział zdenerwowany coś w rodzaju: „gdzie do cholery jest Marry i dlaczego nikogo nie ma w barze do obsługi klientów?” Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że Marry podłącza nową beczkę do dystrybutora, ja zaś wyszedłem na zaplecze, żeby podgrzać bekon w mikrofalówce.

Harry na te słowa wpadł w istny szał, zaczął wyzywać mnie, że jestem idiotą, bo bekonu nie podajemy, bo nie to jest halal i że największy idiota powinien to wiedzieć i że gdybym podał to muzułmaninowi, tamten mógłby pozwać Harrego do sądu o setki tysięcy funtów, a sąd bez mrugnięcia okiem by taką kwotę zasądził; poza tym mówił tej angielskiej krowie Marry, że miała mnie uczyć cały dzień wszystkiego, ale ona nigdy go nie słucha i tak w ogóle, to jej wina, bo pięć razy jej powtarzał, że jak musi już demonstracyjnie jeść wieprzowinę, to żeby przynajmniej nie chowała swojego prywatnego lunchu do lodówki firmowej.

Czując się źle z faktem, że Marry może mieć przeze mnie jakieś nieprzyjemności, powiedziałem szefowi, że nic wielkiego się nie stało, bo klient sam złożył takie zamówienie, więc nie mógłby pozwać Harrego, skoro sam chciał jeść bekon, gdyż w prawie europejskim obowiązuje zasada volenti non fit iniuria, czyli „chcącemu nie dzieje się krzywda”.

Tu Harry spojrzał oniemiały na klienta, który, orientując się, że o nim mowa, powtórzył raz jeszcze zamówienie, krzywiąc twarz w geście niezadowolenia ze zbyt długiego czekania na jego odbiór.

Szef, już może trochę bardziej spokojny, ale na pewno nie mniej wulgarny, wziął kartę dla obcokrajowców, pokazał mi pozycję kebab con piadina i powiedział, że teraz sam już widzę, jakim jestem idiotą, bo „piadina” znaczy po włosku tyle co „flatbread”.

I nic go nie obchodzi, że nie wiedziałem, że jest oddzielna karta dla obcokrajowców, bo mogłem zapytać Marry, a nam, baristom to się w ogóle zdaje, że jak umiemy zrobić jakieś wzorki na pianie od cappuccino, to zjedliśmy wszystkie rozumy, a nawet podstaw języka włoskiego nie znamy. Dodał także, że w ogóle jestem zwolniony, bo już ma dość użerania się z jedną idiotką — Marry, żeby sobie kolejnego idiotę brać na głowę.

W ten sposób wyleciałem z tej pracy, ale może dobrze się stało, bo potem Martin dowiedział się od znajomego, że Harry płaci z opóźnieniem. Wszyscy jednak mnie pouczają, jakby każdy, kto dostał pracę, automatycznie był w tej materii ekspertem, kompetentnym do dawania wskazówek. Udzielanie rad jest chyba naszym sportem narodowym, naszym obowiązkiem wobec bliźnich, który staram się znosić z pokorą.

Zresztą już z Polski wyjeżdżałem uzbrojony w stek przestróg udzielanych przez dziadka, który ostatni raz był za granicą ponad pół wieku temu, a to tylko dlatego, że granicę ową przesunęli i dziadek mimowolnie znalazł się poza nią.

Także jeden wujek, którego ostatnio widziałem piętnaście lat wcześniej, nagle, gdy dowiedział się o moim wyjeździe, postanowił się odezwać i nie poskąpił wskazówek, mając się za wielkiego podróżnika i obieżyświata, choć w życiu raptem dwa razy był za granicą: raz, w młodości, zbierał kapustę w rumuńskim hufcu pracy, a drugi raz, niedawno, spędził tydzień w Tunezji, co przypłacił permanentną biegunką. Jego rady sprowadzały się do tego, by na obczyźnie sypać do jedzenia nadmanganian potasu i dobrze przegotowywać wodę.

Wszelkie takie głupie pouczenia działają na mnie teraz szczególnie przygnębiająco. Pracy szukam już dwa miesiące, a pieniędzy zostało mi jeszcze na niecałe dwa tygodnie pobytu.

Teraz właśnie wychodzę do Lidla, kupić jakiś alkohol, bo wszyscy w mieszkaniu chcą coś pić wieczorem. Dwie podstawowe rozrywki emigrantów to picie i internet. Masz z kim pić — to z nim pijesz, nie masz z kim pić — pijesz do komputera. Kto ma pracę, może przy alkoholu chwilę wytchnąć i zapomnieć, że dawno powinien spać, bo za kilka godzin pobudka. Ten, kto nie ma pracy, może na chwilę zapomnieć, że lada dzień skończą mu się pieniądze i pozostanie wrócić do domu, do chorych matek, do ciotek patrzących z politowaniem na nieudacznika. Nawet gdyby ktoś nie chciał pić, to zmęczenie sprawia, że nic więcej robić się nie chce, zresztą przy tej pogodzie nie ma co robić.

Mareczek prosi o trzy litry cydru, a właściwie taniego jabłecznika doprawionego dwutlenkiem węgla. Bot domaga się wódki, a Martin whiskey. Jedynie piwa nie pijemy, bo ma zmniejszoną zawartość alkoholu, poza tym jest drogie.

Na dworze mżawka. Woda delikatnie wsiąka w chodniki, przez co nigdzie nie ma kałuż. Niebo jest stalowoszare, nad płaskimi dachami gdzieniegdzie przelatują mewy, wrzeszcząc obłędnie, jak małpy wrzucone do ognia.

W hipermarkecie nie ma nikogo, a raczej jest tylko kilku klientów — Polaków i pracujący tu Hindusi. Ale Polacy zawsze tu są, pośród tej całej tandety, mielonej wołowiny w puszkach po pół funta, worków mrożonych frytek tańszych niż surowe ziemniaki, tego całego chłamu, na który Brytyjczycy patrzą z obrzydzeniem, a który kupuje wyłącznie lud trzeciego świata.

W alejce koło zamrażarek mijam dziewczynę, która czyta książkę.

Nie zauważa mnie zupełnie, bo czyta i jednocześnie idzie, a właściwie przesuwa się powoli, jak anioł, wpatrując się w tę swoją książkę, kompletnie nie zwracając uwagi na sklepowy wózek, który prowadzi przed sobą.

Przyglądam się jej, bo ma w sobie jakieś nienaturalne piękno i blask. Ubrana jest zwyczajnie i skromnie, w granatową sukienkę i biały wełniany sweterek, jak ze szkolnej akademii.

Jej blond włosy wyglądają jak jasne nitki szetlandzkiej wełny mieniące się na słońcu, mimo że ściemniały lekko od deszczu, ona zaś eleganckim, subtelnym ruchem dłoni odwija je, prowadząc z jednej strony pochylonej białej szyi.

Nieobecna myślami, przygryza w skupieniu malinowe usta, a opuszczone w dół oczy świecą wszystkimi odcieniami błękitu, jak Le Séducteur Magritte’a.

I nagle dzieje się rzecz dziwna: oto tęsknota jakaś i nostalgia, sam nie wiem za czym, żal jakiś okrutny, sam nie wiem do kogo, pojawiają się we mnie. Metaliczna, zimna jak lód dłoń chwyta mnie za wnętrzności. Krew nagle odpływa ze mnie, wyssana naraz jakimś nieistniejącym ujściem, a po chwili, równie szybko, wtłoczona zostaje z podwójną siłą. Pot mnie oblewa całego, dreszcze mnie przechodzą, a przed oczami na chwilę ciemnieje.

Czuję się zbyt słaby, by znieść to nagłe uczucie, rzucające moją duszą, jak sztorm małą łódką na pełnym morzu. Odczuwane spazmy nie mają w sobie nic z pożądania, pustych żądzy cielesnej rozkoszy. Uczucia te, stokroć gorsze, targają psychiką, szarpią duchem, jak drapieżnik rozrywaną ofiarą.

I czuję nagle, że przy niej mógłbym zacząć malować, bo ona jest jakby jedną z muz greckich — córek powietrza i ziemi.

I mogłaby być ojczyzną dla mojej sztuki.

I czuję, że muszę do niej podejść. Podejść chcę i na krótką choć chwilę spleść się z nią w przelotnym uścisku, przytknąć swe ciało do jej ciała — w uścisku tym dotknąć jej jasnej szyi, zaczerpnąć całe płuca zapachu jej wilgotnych włosów, poczuć na policzku ciepło jej twarzy, delikatnie musnąć opuszkami palców jej skroń.

Podchodzę, chwiejny, niepewny swego kroku, osłabiony, jak dziecko, które pierwszy raz skosztowało wina z kieliszka rodzica. Podchodzę na tyle blisko, że czuję lekki zapach jej cytrusowych perfum. Wciągam go łapczywie, chłonę z nienasyceniem, co odurza mnie jeszcze bardziej.

A ona wciąż idzie wiotka i eteryczna, a cały świat, poza książką, nie istnieje dla niej. Król-Duch Słowackiego; spostrzegam okładkę. Nie czytałem, ale ten tytuł jakoś do niej pasuje.

A ja stoję zaczarowany i wciąż cały świat nie istnieje dla mnie, poza jej niebieskimi oczami i zapachem cytrusowych perfum.

W tym wszystkim nie zauważam, że zatarasowałem swoim koszykiem trasę przejazdu jej wózka. Widzę teraz, jak zamyślona taranuje moje zakupy. Jakimś cudem, dzięki stojącym w moim koszyku butelkom, udaje jej się wszystko przewrócić na bok. Butelki w kontakcie z podłogą wydają z siebie brzęk, a haggis, uwięziony w plastikowym baloniku, ucieka pod regał. Jak dżin z lampy pojawia się pracujący w Lidlu Sikh w czerwonym turbanie, z czarną brodą szpiczastą i cienkim hiszpańskim wąsikiem, jaki nosił Salvador Dali, może trochę mniej podkręconym. Z pretensją na twarzy zaczyna zbierać moje zakupy.

A ja patrzę na nią z zaskoczeniem, bo wszystko potoczyło się tak szybko i niespodziewanie. Ona wyrwana z zaczytania, ocknęła się nagle, niczym ze snu i mówi miękkim jak cisza głosem.

— Przepraszam pana. To znaczy… I am so sorry.

— Nic się nie stało — odpowiadam i lekceważąco przeciągam wzrokiem po rozsypanym jedzeniu i po Sikhu, który na klęczkach wyciąga spod sklepowego regału mój niedoszły obiad. On zaś zerka na nas z wyrzutem i krzywi swe purpurowe wargi, razem z nimi przekrzywiając swój śmieszny hiszpański wąsik.

— O, pan z Polski! — spogląda na mnie dziewczyna tym wodospadem błękitów.

— Tak, przyznam się szczerze, że wyjątkowo nie smakuje mi tutejsze jedzenie, cieszę się wręcz, że pani postanowiła pozbawić mnie wątpliwej przyjemności jedzenia — sam nie wiem, co za głupoty gadam i martwię się od razu, czy nie uzna tych słów za zarzut i ironię z mojej strony. — Dobrze, że zakupy dla współlokatorów się nie stłukły — dodaję, omiatając butelki wzrokiem, żeby nie myślała, że cały alkohol kupiłem dla siebie, bowiem w powszedni dzień, koło godziny szesnastej, zakupy w postaci butelki whiskey, dwóch półlitrówek wódki i trzech litrów cydru mogłyby się jej wydać co najmniej nietypowe.

Ale ona tylko uśmiecha się delikatnie. Zaczynamy rozmowę. Karolina jest w moim wieku, w Polsce studiowała polonistykę. Chce nawet być nauczycielką i uczyć dzieci emigrantów języka polskiego. Na razie pracuje jako kelnerka w małym bistro z kanapkami w centrum handlowym. Pociesza mnie, że na pewno wkrótce znajdę pracę i obiecuje zapytać swojego szefa, czy nie potrzebują kogoś na zmianę.

Jej spokój i szczerość pozwalają mi wierzyć, że rzeczywiście znajdę pracę i w tym momencie uspokajam się. Rozmawiamy, a ja dalej czuję się spokojny. To dziwne, bo ja nigdy nie bywam spokojny i zawsze jestem podenerwowany. Dziwi więc mnie to, ale też cieszy zarazem, bo nagle mam chwilę wytchnienia i spokój od siebie samego, a to może oznaczać, że niedługo zacznę malować.

Rozmawiamy chwilę o Edynburgu. Właściwie wszystko, co wiem o tym mieście, zawdzięczam książce podarowanej mi przez matkę, gdy pakowałem się na drogę. Książka została napisana prawie dwieście lat temu, okładka jest skórzana i pięknie tłoczona, więc matka, za pośrednictwem ciotki kupiła ją zapewne w jakimś antykwariacie. Książka ta stanowi pewnego rodzaju pamiętnik z podróży, napisany przez niejakiego Krystyna Lacha Szyrmę. Krystyn jest wielce sentymentalny, zaś pewne fakty wydaje się trochę przejaskrawiać. Wyolbrzymianie jest zresztą permanentną cechą większości Krystyn dwojga nazwisk, jakie znam.

Aby ukryć swój sentymentalizm, Krystyn cytuje bliżej nieokreślone grupy, pisząc na przykład, że dla piękności położenia swego Edynburg równają podróżni z najpiękniej położonymi miastami w Europie: Lizboną, Neapolem, Stambułem. Dlatego opowiadam o tej książce Karolinie, bo skoro czyta w Lidlu Słowackiego, takiego wielkiego romantyka, to sama pewnie jest sentymentalna i Krystyn przypadłby jej do gustu.

Tak sobie rozmawiamy, aż orientuję się, że mija godzina od mojego wyjścia z domu. Martin i Marek zaczynają wydzwaniać zaniepokojeni o swój alkohol, pozornie udając zmartwionych o moje zdrowie. W tle słyszę Bota, który snuje aluzje, że pewnie przywłaszczyłem sobie jego pieniądze i już ich nie odzyska.

Po zapłaceniu za zakupy wymieniamy się telefonami i umawiamy na spacer. Proponuję Karolinie, że ją odprowadzę, skoro nie ma parasola.

— Ach, to nic nie szkodzi, ja nawet lubię szkocki deszcz. — odpowiada.

— A góry? Musisz koniecznie zobaczyć, jak w takim szarym od wilgoci powietrzu kępy nie zakwitłego wrzosu pląsają na wietrze pośród rudziejącej koniczyny. Szkockie góry są piękne — odpowiadam tak głupio, że aż sam się zastanawiam, czy to ja ciągle panuję nad swoim aparatem mowy, czy przejął go jakiś idiota.

Ale ona uśmiecha się tylko spokojnie.

Uśmiecha się tak, jakby wiedziała wszystko, jakby znała cały głupi wszechświat na wylot.

III

Nie będziesz mógł oglądać mojego oblicza,

gdyż żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu.

Księga Wyjścia 33,20

Praca stanowi esencję emigracji. Nie dlatego tylko, że emigrant na obraz i podobieństwo Stwórcy stworzony — sam tworzyć pragnie, a miarą wysiłku w to włożonego jest właśnie praca. Praca stanowi esencję emigracji, bo skoro, jak pisał Edmond Haraucourt, wyjechać znaczy trochę umrzeć, więc znaleźć pracę, to trochę jak znowu powstać ze śmierci do życia.

Tak, tutaj, na emigracji, praca to zmartwychwstanie. Praca to stabilizacja, tutaj ona jest odpoczynkiem. Nie męczy, lecz cieszy. Upaja człowieka jego własną zaradnością, a nie ma dla emigranta nic gorszego, niż niezaradność. Nie ma większego koszmaru, niż sen o powrocie do Polski, niż myśl o zmieszanej ze współczuciem litości rodziny i znajomych na wieść o porażce.

Szczęśliwie i ja zmartwychwstałem, kiedy już traciłem nadzieję na jakiekolwiek dalsze życie. Pomógł mi zaś w tym Marek, który poczuł wyrzut sumienia, gdy przez niego w pewnej nowoczesnej kawiarni potraktowano mnie dość impertynencko, po zorientowaniu się, że w moim CV widnieje adres tożsamy z adresem Marka — ich byłego kelnera.

Mój kuzyn pracował w tej nowoczesnej kawiarni dawno i to zaledwie przez tydzień, ale udało mu się zostać zapamiętanym w szczegółach. Na skutek tych wspomnień kierownictwo z olbrzymią ekspresją podarło mój życiorys i z całą stanowczością wyprosiło mnie z budynku, formułując przy tym fałszywe oskarżenia, że na pewno przyszedłem spalić drugie pół kuchni, a także zbałamucić i ukraść kolejną kelnerkę.

Marek zarzekał się potem solennie, że on tej kelnerki w żaden sposób nie bałamucił, a tym bardzie nie ukradł, po prostu sama odeszła po pożarze. A co do tego pożaru, powinni się cieszyć, że tylko pół kuchni uległo spaleniu, bo może i w kawiarni było nowocześnie, ale zasad Health and Safety przy urządzaniu lokalu nikt nie przestrzegał, więc właściwie sami się prosili o jakąś tragedię. Marek uważa, że tak w ogóle, to sam powinien ich pozwać za cierpienia moralne i za ten strach, który poczuł, gdy nagle przebudził się w płonącym pomieszczeniu.

W każdym razie kuzyn nurtowany wyrzutami sumienia, że część moich problemów zaistniała za jego przyczyną, postanowił mi znaleźć pracę. Wystarczyło, że pięć minut po podjęciu tego postanowienia wyszedł do Lidla, zagadał do spotkanego przypadkiem znajomego — Andrzeja i zaraz okazało się, że na budowie tamtego potrzebują robotnika, który zna angielski. A że magiczne szczęście Marka na mocy jego postanowienia objęło na chwilę i mnie, to w worku wygranym od Rosjanina zaraz znalazły się buty z podbitą metalem cholewką, kask i odblaskowa kamizelka, a więc wszystkie rzeczy niezbędne, abym nazajutrz mógł rozpocząć zawrotną karierę budowlańca.

Andrzej jest z Zawiercia. Jest ledwie pełnoletni, a już niebywale umięśniony i szeroki w ramionach, jak atleta z greckiej amfory. Wszystkim opowiada, że przyjechał do Szkocji tylko na kilka miesięcy, żeby zarobić na samochód, i zaraz wraca do Zawiercia, bo drugiego tak wspaniałego miasta, jak w Zawiercie, nie ma nigdzie na świecie.

Trzeba przyznać, że Andrzej ma olbrzymią wiedzę o tym całym Zawierciu, a tak o nim opowiada, że wydaje się, że tylko przez przypadek nie jest ono stolicą całej Europy, a jedynie powiatu zawierciańskiego.

Andrzej cały czas podkreśla, że on tu jest tylko na chwilę i wszystkim tłumaczy swe skrupulatne wyliczenia, ile dni musi pracować, aby szybko wrócić do Zawiercia i kupić dziesięcioletnią Hondę Civic. Od tego planu Andrzej nie przewiduje żadnych odstępstw, żyje więc na granicy ascezy, żywi się wyłącznie mrożonymi frytkami z majonezem oraz czekoladą, nigdzie nie wychodzi i nic nie zwiedza. Cały czas powtarza, że psychicznie jest w Zawierciu, a tylko fizycznie w Edynburgu. Powiedziałem mu, że to jak w tej pieśni Burnsa: „My heart’s in the Highlands, my heart is not here”, co mu się bardzo spodobało, nauczył się zaraz na pamięć i każdemu na budowie powtarzał: My heart’s in Zawiercie, my heart is not here.

Denerwuje tym szkockich robotników, którzy czują się, jakby zaprosili Andrzeja w gości do siebie do domu, a on na wejściu zaznaczył, że przyszedł się tylko szybko najeść i wypróżnić, poza tym nic innego go nie interesuje, więc prosi, aby go nie zajmować rozmową.

Próbowałem z nim o tym rozmawiać, bo i mnie razi takie instrumentalne traktowanie tego pięknego miasta, jak zraża mnie zresztą każde przedmiotowe traktowanie piękna. Usiłowałem mu tłumaczyć, że powinien więcej korzystać, bo w końcu — największy średniowieczny kompleks urbanistyczny, muzeum narodowe — to wszystko można zobaczyć za darmo. A przecież nie wiadomo, czy kiedyś się tu wróci. Dla mnie zbieranie wrażeń, kolorów i emocji jest czymś oczywistym.

Dla Andrzeja to, co mówię to fanaberie. Powiedział, że nigdzie nie ma takich zabytków, jak w Zawierciu, bo tam mają dwa szesnastowieczne kościoły, bazylikę kolegiacką z pięcioma wieżami oraz pomnikiem papieża, starą synagogę, a nawet jeden pałacyk. Poza tym, teraz to on zbiera na samochód, a jak będzie chciał zwiedzać, to sobie przyjedzie i pozwiedza. „Wszystko ma swój czas” — często kończy twierdzeniem nieświadomie chyba zaczerpniętym od Eklezjasty. Może zresztą świadomie, bo zrobi przy tym minę godną króla Salomona.

Nie odpowiadam. Obaj dobrze wiemy, że Andrzej tu nie wróci, bo zawsze będzie zbierał pieniądze na jakieś przedmioty, zamiast zbierać emocje. Gdybym mu powiedział, że jedna myśl ludzka czy emocja jest dla mnie więcej warta, niż nowa nawet Honda Civic, wziąłby mnie za wariata albo kabotyna.

Budowa, na której pracujemy, znajduje się w Granton, prawie nad samym morzem. Z wyższych pięter rusztowania doskonale widać głęboko granatowe wody Firth of Forthu, a czasem, kiedy mgła cofa się w morze i wzrok przedziera się przez zatokę i sięga Kinghorn, ma się wrażenie, jakby oglądało się pejzaż pagórków Sycylii malowany z oddalonych brzegów Kalabrii.

Do pracy chodzę na piechotę, bo w sumie mam niedaleko. Piętnaście minut Constitution Street do falochronu, gdzie czeka na mnie Andrzej, potem jeszcze dwadzieścia pięć brzegiem morza, w akompaniamencie fal, ptactwa i dytyrambów o idyllicznej krainie — ziemi zawierciańskiej.

Pracuję codziennie z wyłączeniem niedziel. W soboty za podwójną stawkę. Pierwszego dnia zdałem sobie sprawę, że praca tu jest pierwszym moim kontaktem z prawdziwymi Szkotami. Taka budowa to jest prawdziwa Szkocja. Owszem, jest kilku Polaków, Irlandczyk, ale poza tym sami Szkoci. I to jest niezwykłe, bo w Lidlu pracują Hindusi, małe sklepiki prowadzą Pakistańczycy, w bankach obsługiwali mnie Anglicy i Hiszpanie, w restauracjach, kawiarniach i hotelach spotykałem głównie Polaków. Wszędzie poza budową miałem do czynienia głównie z imigrantami.

Zastanawiam się czasem, czy przez tygodnie szukania pracy w Edynburgu spotkałem choć jednego Szkota, zanim trafiłem w ten dziwny świat, w którym ludzie posługują się szkockim dialektem, gdzie samogłoski brzmią podobnie i nic nie można zrozumieć. To wszystko wydaje się być na wyrost. Szkoci mają swój własny język, lecz obecnie zna go kilka procent, pozostali używają dialektu, do którego powciskali słowa z gaelic. No i teraz tak na siłę pielęgnują to jako swoją tożsamość.

Dla Szkotów tożsamość jest ważna, co podkreślają na każdym kroku. I to nie tylko wobec Anglików, ale nawet Szkot wobec Szkota. Protestanci wobec katolików, mieszkańcy Edynburga wobec mieszkańców Aberdeen.

— Jeżeli nazwiesz Edynburczyka owcojebcą, roześmieje ci się w twarz. Wszyscy wiedzą, że sheepshaggers to ci z Aberdeen — pouczyła mnie Szkotka sprzedająca w naszej kantynie, mimo że nie planowałem nikogo obrzucać tą zniewagą, a tylko zamawiałem u niej herbatę.

Wczoraj na przykład były derby Edynburga w piłkę nożną. Szkoci podzielili się na dwa obozy i obrzucali się żartobliwymi wyzwiskami. Nawet na rusztowaniach jeden wołał znienacka drugiego, po czym wymyślał go od bastardów.

W wyzwiskach przodował Tony, namiętny kibic Heartsów, chociaż powinien być raczej fanem Hibsów, bo jest katolikiem pochodzenia włoskiego. Od rana wyrysowywał na kasku markerem serca z herbu drużyny. Wymyślał również rozmaite limeryki, w których określał kibiców Hibernian typowymi szkockimi wyzwiskami: bastards, wankers i sheepshaggers. Wczoraj sprzeczali się o to ogromnie, a dzisiaj nikt nawet nie wspomni o meczu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 50.74