Biała walizka
Zwykle ciekawe opowieści o latach minionych wyczytać można na kartach historii. Są tam poukładane pod daty, mają kontekst i komentarz. Relacje tak przecedzone i dopracowane rzadko opisują uwarunkowania, a jeszcze rzadziej wszystkie wątki zdarzeń osobistych dawno już zapomnianych. W kolejnych dekadach nowego, dwudziestego pierwszego, wieku technologia umożliwiła zapisywanie w internetowej chmurze nieskończonej ilości informacji i opisów, w tym pamiętników i blogów. To będzie gratka dla przyszłych badaczy tego ludzkiego mrowiska. Inaczej było pół wieku przedtem i jeszcze wcześniej. Tamci ludzie korespondencje słali w wersji papierowej, ulotną pamięć utrwalali w pamiętnikach. Nie było chmury, były skrytki i stare walizki trafiające po latach wraz ze zmianą pokolenia na strych lub częściej na spalenie. Ta biała walizka miała szczęście trafić na stragan bazarowy, zawierała w sobie sekret jak duszę materii nieożywionej. Zestarzeć musiała się po latach nie mniej niż jej właściciel, stała się już nieprzydatna, skoro ktoś wystawił ją na sprzedaż bazarową za cenę pęczka zielonej pietruszki. Takie rekwizyty traktowane jak rupiecie nie mają zwykle szczęścia i szans na drugie życie, mało kiedy też nadają się do zagospodarowania użytkowego, to zawsze niosą w sobie jakąś historię. Ta porzucona biała stara walizka miała swoje sekrety. Będzie to opowieść autentyczna, zaczerpnięta z kartek ukrytych pod dnem porzuconej walizki. Autor cytuje zapisane tam słowa po odsianiu wątków nie nadających się do publikacji, zachowując umiar i dyskrecję. Tylko narracja wprowadzona przez autora będzie ubarwiać historię, dopełniać pominięty kontekst i okoliczności opisane w znalezionym tam też niekompletnym pamiętniku. Tak jak zwykle pamiętniki są recenzowane przez ich twórcę, tak też ten zawierał liczne ślady wydartych kartek. Wtedy wątki gubiły się, traciły wyrazistość. Chcąc dopełnić opowieść i spiąć ją w jedną fabułę, autor z wyobraźni, niekiedy na podstawie własnej obserwacji, snuje narrację dopasowaną do zastanych wątków. Czytelnikowi należy doradzić, by historię tę czytał z przymrużeniem oka, nie szukał podobieństw.
Pamiętnik białej walizki
Dla bohatera tej opowieści, tak jak dla każdego czytelnika, raz tylko w historii świata był taki rok. Trzysta lat po tym, jak sienkiewiczowska kometa pojawiła się na niebie zwiastując zarazę, jaka wtedy miała paść na kraj. Wtedy szarańcza wyległa na dzikie pola, a niedługo granice Rzeczpospolitej nawiedziły klęski wojen. Gdy na niebie pojawiła się druga kometa bohater tej opowieści wkroczył w świat żywych ludzi i otworzywszy szeroko swoje oczy, nawet ich nie przecierając, wykrzyczał podobno swoje ego. Od razu zauważył umykający ogon komety. Już wtedy wiedział podświadomie, że trzeba było podczepić się pod jej warkocz, tak aby wędrując przez wszechświat odkryć w tej drodze samemu jego tajemnicę bezkresu świata, nawet wyciągnął podobno ręce ku niebu i wrzasnął donośnie. Nie zdążył. Podobno zaraz przyssał się do piersi, a potem zasnął. Ten wybór odcisnął się później na jego ścieżce życiowej wzdłuż linii daty. Ciekawość nieskończoności i beznadziei dociekań ludzkich w tej złudnej materii przesłoniły mu owe pierwsze smaki, a później warkoczyki, które nie sposób rozczesać do końca, wtedy tajemnicze dla niego jak ten wszechświat. Czasy były jeszcze niespokojne. Ludzie lizali powojenne rany, a już nowe wiatry historii pustoszyły dotychczasowy porządek w całej krainie, gdzie przyszło mu przyjść na świat. Na szczęście wiały górnolotnie, to też omijały rubieże, oszczędzały małych jak on, wszystkich, którzy mieli nowy porządek świata w niepoważaniu i nie dali się sprowokować ułudą szczęśliwości powszechnej, jaka miała być przywiana tymi wiatrami od wschodu. To był jego mały świat. W pamięci zatarły się chwile i obrazy, pozostał sentyment jaki towarzyszy każdej młodości. Gdy nauczyli go pisać założył swój osobisty dziennik podróży przez życie, rodzaj pamiętnika, na kartach którego spisywał swoje spostrzeżenia i przemyślenia, często wklejał wycinki z gazet. Nie wszystkie strony zachowały się. Wydarte kartki skryły na zawsze tajemnice, z których prawdopodobnie po latach nie był zadowolony. Znikły też opisy z wątkami osobistymi, zbyt śmiałe w narracji. Czytając strony wydawało się, że naprowadzają na trop, który zaraz potem ginie w grzbiecie wydartej kartki. W tej opowieści autor starał się zrekonstruować te ukryte wątki nie wnikając w szczegóły zapisu tak, aby uszanować decyzję walizkowego pamiętnikarza o ich wymazaniu z pamięci już na zawsze. Dopełnieniem zdarzeń mogą być zachowane w całości listy jakie otrzymywał nasz bohater od poznanych wówczas osób, z którymi nawiązał korespondencję. Ukrył je pod dnem, za podszewką starej białej walizki, a potem najwyraźniej o nich zapomniał.
Był początek drugiej połowy dwudziestego wieku. Drogą z miasta łączącego się z niewielką osadą, poprzez rozproszoną zabudowę, wzdłuż gęsto rozwidlających się dróżek brukowanych kamieniem łupanym dochodziło się do krzyża przydrożnego. Stał na ostrym łuku drogi głównej. Wysoki, drewniany, poczerniały ze starości, ogrodzony płotkiem też drewnianym. W ogródku, wykrojonym przez to stare ogrodzenie, zawsze rosły lub leżały w pękach świeże kwiaty. Przechodnie bogobojnie wykonywali znak krzyża na swoim ciele mijając ten relikt. Kto go postawił i w jakiej intencji nikt z żyjących nie pamiętał. Przez cały rok stał prawie samotnie, bo tylko stare kobiety z sąsiedztwa, klęcząc przy płocie, modliły się tu pod wieczór. Zawsze kilka sylwetek w skupieniu zagłębiało się w swoich myślach, w grupie, a jednak samotnie. Poczucie należnego szacunku do miejsca nakazywało takie właśnie zachowanie, tym mocniej im owe wiatry wschodnie nabierały na sile. Miejsce ożywało w teatralnej scenerii dopiero w maju, przez wszystkie lata od tak dawna jak pamięć sięga. Wtedy, gdy wiosna już była w pełni, gdy wszędzie po zimowej szarudze świat zazielenił się i rozpoczął intensywnie rozkwitać na biało i kolorowo, miejscowe kobiety i dziewczyny stroiły ogródek jak ołtarz w kościele. W majowe wieczory zapalały najpierw żywe, a później elektryczne oświetlenie. Odtąd, przez cały miesiąc miejsce przy krzyżu, na łuku drogi głównej, stawało się centrum spotkań, modlitw, śpiewu pieśni religijnych. Nie zawsze treść dostosowana była do pory. Słyszało się grubo po zmroku wyśpiewywane zwrotki — kiedy ranne wstają zorze -, co wywoływało radość wśród zbuntowanych podlotków. Przed nocą wszystko cichło, gasło, a świat pogrążał się w spoczynku. Tylko miejscowe psy głośno ujadały bez powodu, robiąc sobie najwyraźniej rozrywkę ze szczekania. Wzdłuż drogi gęsto rozlokowały się liczne domy z dużymi podwórkami. Wszystkie swoimi oknami patrzały na gąszcz uliczek odchodzących od drogi głównej, plączących się gdzieś w cieniu zabudowy, to znów splatających się w kolejny i następny trakt zaznaczony na mapie cienką kreską. Na rozwidleniu tej osady przycupnął parterowy dworek, a tuż obok w dużym ogrodzie drugi, wielokrotnie większy w planie, również parterowy. Najwyraźniej ich właściciele celowo zignorowali ład przestrzenny okolicznej zabudowy. Zbudowali sobie małą wioskę, siedlisko na skraju wiekowego, szarego miasta, sięgającego historią i dziejami w początek trzynastego wieku. Z okien kamienic te dwa miejsca, ogrodzone drewnianym płotem, wyglądały jak skansen, chociaż były młodsze od domów murowanych wokoło. Miał to być zwiastun nadchodzących nowych czasów i trendów urbanistycznych lub przejaw protestu gospodarzy przeciw powszechnie i masowo budowanym klatkom dla ludzi, nazywanych mieszkaniami. Mniejszy dworek nie dość, że inny niż wszystkie pozostałe, to jeszcze zbudowany z poziomo ułożonych grubych drzew sosnowych, okrojonych na kwadrat sprawną ręką cieśli, przy użyciu szerokiej siekiery. Dach był również drewniany z gonta sosnowego, łupanego siekierą z okrągłych pni przyciętych na wymiar, a później ręcznie drążonych we wręby na połączenia. Zanim taka konstrukcja została obudowana powłoką papierowo — gipsową od środka i boazerią jodłową od zewnątrz, pachniała świeżym lasem sosnowym i żywicą przez długie lata. W gąszczu okolicznej, szarej, zabudowy ten budynek wyglądał jak domek z kart na stole kuchennym. Tam mieszkał On wraz z rodziną w latach szczenięcych. Dom był przedwojenny, ale w latach jego młodości nowy i ciepły, zarówno pod względem termicznym, jak też rodzinnym. Wejście główne posiadało mały ganek, zadaszony, bez ścian bocznych. Nie był to tradycyjny wiatrołap, jakie budowano na wejściach do kamienic, lecz prosty i estetyczny deszczochron, rodzaj parasola z drewnianym poszyciem. Po bokach tego ganku były dwie ławeczki też drewniane, zwyczajne, z desek heblowanych zbitych gwoździami kutymi u kowala, a przy ścianie domu wejście do spiżarki, w której była też głęboka studnia przykryta drewnianym wiekiem na kutych zawiasach. Każdy dzień zaczynał się tak samo. Ojca już dawno w domu nie było, bo skoro świt wyruszał do sąsiedniego miasta, do pracy. Wcześniej na rowerze przemierzał kilkanaście kilometrów w każdą stronę, a gdy cywilizacja zaczęła docierać w to miejsce, wygodnie jeździł autobusem. Latem taka wyprawa była prawdziwym relaksem, wycieczką krajoznawczą. Autobus mknął wąską drogą, dwukierunkową, wiodącą licznymi zakrętami przez rozproszoną zabudowę sąsiednich miejscowości, później przez gęsty las sosnowy, a gdy las się kończył, znowu pojawiały się pojedyncze, jeszcze drewniane domy i całe osady. Nie ma chyba nic przyjemniejszego jak oglądanie przez okno umykającego krajobrazu i ludzi mocujących się od świtu ze swoją niedolą. Tak widziany świat był kolorowy i żywy. Niby uczestniczyło się w tym wszystkim, to jednak było to uczestnictwo bierne, wygodne. Trudniej było zimą, gdy niespodziewanie autobus ugrzązł w świeżej zaspie i resztę podróży trzeba było odbyć pieszo. Wtedy role odwracały się. Widać było jak za framugami małych okienek w mijanych domostwach poruszały się dyskretnie firanki. Teraz widowisko mieli mieszkańcy domów rozłożonych wzdłuż drogi, którą mknął autobus. Podziwiali zapał, z jakim pasażerowie unieruchomionego autobusu przedzierają się przez zawianą drogę, aby po kilku godzinach pieszej wędrówki dotrzeć na miejsce. Wyglądali jak stado kuropatw maszerujących po białych śnieżnych bezdrożach w poszukiwaniu jakiegoś celu tej wędrówki. Nie wiadomo komu widok sprawiał więcej radości. Mówi się słusznie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia i niech to będzie rozstrzygnięciem. Jego mały świat poza domem to były okoliczne pagórki zimą, a przydomowe boisko latem, tam zawsze znajomi rówieśnicy w coś grali. Niby niewinne zabawy, a samo życie już od skorupki. Gdy gra w piłkę zmęczyła graczy, drużyna wygrana miała przywilej schowania się w jakiejś kryjówce, a przegrani musieli wszystkich odnaleźć. Chować trzeba było się parami, a dobór pochodził z losowania. Na trop naprowadzały pozostawione znaki, najczęściej strzałki rysowane kredą na murach lub patykiem na ziemi. Zdarzało się, że do późna nie dało się odnaleźć tych, którzy schowali się w parze, chłopak i dziewczyna. Nic dziwnego. Ten rodzaj zabawy wymyślili starsi i oszukując przy losowaniu korzystali z okazji randki w ukryciu. Raz zdarzyło się, że On musiał schować się z panną już niemal dorosłą, bo wyraźnie ukształtowaną. Znała dobre kryjówki, najczęściej była ostatnia, którą pozostali wytropili. Nic nie podejrzewając zaszył się z tą panną na poddaszu starej piwnicy, gdzieś na skraju osady, za rzeką. Miejsce było wyścielone suchym sianem i słomą, na wystających z żerdzi gwoździach wisiały wycinki z kolorowych gazet. Od razu zorientował się, że to miejsce jego partnerka odwiedzała często, były to jej rewiry. Siedzieli po ciemku do późnych godzin, aż smuga światła odbitego przez księżyc, wpadająca przez boczne drzwiczki z desek, zaczęła rozświetlać tę kryjówkę. Z mroku w tym świetle wyłoniła się przed nim siedząca postać towarzyszki. Nie wiedział co ma robić z tym widokiem, próbował uciec zawstydzony. Nikt ich nie znalazł, więc znudzeni wyszli z kryjówki sami i poszli do domu. Zanim się rozeszli pierwszy raz w życiu dziewczyna pocałowała go w policzek i był to inny pocałunek niż od mamy na dobranoc. Czerwienił się jeszcze długo, chyba nawet wtedy, gdy już zasypiał w domu z głową przepełnioną myślami i wspomnieniami z pierwszej, dziecięcej przecież randki. Długie i gorące lato dla młodych kończyło się gwałtownie i niezbyt ciekawie w ich odczuciu. Jeszcze słońce przypiekało, zachęcając do relaksu na łonie natury, a już trzeba było układać w tornistrach książki, zeszyty, strugać ołówki. Tak się układa, że wtedy wszyscy mają do szkoły pod górkę. Co rano grupki objuczonych młodzianów, jak maruderzy, krok za krokiem zmierzali w jednym kierunku, do szkoły. Tam raczej nie było widać radości. Każdy dorosły pamięta mordęgę serwowaną przez szkolnych nauczycieli, a po lekcjach niezliczoną ilość zadań domowych. Każdy uczący uważał chyba, że jego przedmiot jest najważniejszy i każdy młodzian powinien nauczyć się wiedzy w konkretnym temacie na blachę. Niektórzy wierzyli i uczyli się, byli prymusami. Inni raczej traktowali wymagania z przymrużeniem oka, uczyli się tyle ile musieli, a i tak stres był ogromny. Za to koniec lekcji był zawsze jak wybawienie. Teraz maruderzy byli sprinterami, wracali radośni i rozbrykani. To przykład czym jest wolność, gdy można z niej skorzystać. Dorośli wymyślili i wciąż doskonalą programy edukacyjne, mające za cel rozwój człowieka, a ściślej przekształcić dziecko w dorosłego, obarczonego licznymi kłopotami naraz, celowo spętanego niewolniczo nakazami i zakazami, przymuszonego do płacenia za cywilizację, w którą został mimowolnie wplątany. Na początku każdy podąża tą drogą z zapałem, jedni z większym inni mniejszym, lecz zawsze dążą w jednym kierunku. Po latach doświadczeń niejeden zawróciłby z tej drogi, aby skryć się w świecie dziecięcym, zamieszkać w drewnianym starym domku z wielkim ogrodem, ogrodzonym szczelnie płotem drewnianym, chociażby w środku murowanego miasta, lecz jest to prawie niemożliwe. Gdy tylko nauczy się biegle mówić, jeszcze słaby i bezradny, a już wkracza w świat dorosłych. Zaczyna się niewinnie, od nauki pisania, liczenia, a później coraz więcej i więcej. Nawet nie zauważy kiedy stanie się trybikiem wiecznej maszyny, nazywanej społeczeństwem. Tak jak w szkole przechodzi automatycznie z klasy do klasy, w życiu również ma taką szansę, lecz nie dzieje się to tak prosto. Wielu pozostanie w klasie najniższej, będzie traktowana jak przedmiot lub maszyna, naukowo siła wytwórcza. Tylko świadomość i rozum nie zatrzymują się w tym samym miejscu, prą do przodu, do lepszego bytu, mają marzenia, których nigdy nie da się spełnić. Spełnienie marzeń to przywilej nielicznych, lokujących się w wyższej klasie. Dla maruderów pozostają marzenia i wiara, która tłumaczy na swój sposób sprawiedliwy koniec w innym świecie, tym równoległym, niewidzialnym, nie istniejącym realnie. Wierzyć też trzeba umieć, trzeba się wiary nauczyć. Po lekcjach rzucało się ciężki tornister w kąt domu i biegło do kościoła na lekcję religii, tam gdzie leczyło się rany na ciele i duszy. To dawało nadzieję, koiło ból i niosło w końcu wybaczenie. Było to jedyne miejsce, gdzie wszyscy chodzili bez przymusu, ale tylko wtedy, gdy w kościele nie odbywały się nabożeństwa. Wtedy ta świątynia wydawała się pusta i przeogromna tą pustką. Była wzniesiona w dwunastym wieku, to jest tak dawno, że nawet nikt nie spierał się, czy data była prawdziwa. Murowana z kamienia, posiadała ściany grubsze niż wzrost małego człowieka, sklepienia łukowe, olbrzymie słupy i kolumny. Sufity, ściany i ołtarze malowane, wydawało się od zawsze w tej samej niebiańsko złotej tonacji, dziwne, że nie zbrudzonej sadzą od dymu wiecznie palących się świec. Kościół stał na pagórku skąd rozciągała się panorama zabudowy. Za nią bezkres pól i łąk zielonych uciekających w górę jakby do nieba, a tam horyzont zamykał las wiecznie zielony. Pagórek w tej panoramie wydawał się nazbyt wysoki, ale trzeba było pokonać sto dwadzieścia jeden schodów szerokich, aby dotrzeć na dziedziniec kościelny ogrodzony grubym murem z kamienia, sięgającym pod brodę dzieciaka. Każdy pojedynczy szeroki schodek podobno symbolizował dziesięciolecie, a ich iloczyn wskazywał na rok wzniesienia kościoła. Przed wejściem była brama, w niej dzwonnica i dwa ogromne dzwony na grubych belkach drewnianych. Serca tych dzwonów spętane były powrozami, na których co wieczór podwieszał się chudy kościelny i wygrywał odwieczną melodię bim bam. Gdyby nie było Częstochowy, Szwedzi musieliby oblegać ten kościół, aby Kmicic miał gdzie wysadzić ich kolubrynę. Na brukowanym dziedzińcu głośno i gwarno było tylko w niedziele i święta. W dni powszednie tylko jakiś zakonnik przemknął skulony od drzwi wschodnich do zachodnich, tak jakby robił obchód. Ludzie przemieszczali krótki trakt od dzwonnicy i nikli w przepastnym wnętrzu, gdzie było kilka ołtarzy ukrytych we wnękach, zawsze zamkniętych wysoko dużym łukowym oknem witrażowym. Okna nie miał tylko ołtarz główny. Był ogromny, bogato rzeźbiony w figury ponad naturalnej wielkości, przesadnie zdobiony. Na co dzień ten ołtarz był zasłonięty zasuwą z wizerunkiem archanioła. Podczas nabożeństw kościelny, przy użyciu korby, odsłaniał ołtarz, a wtedy wyłaniał się wizerunek madonny, malowany chyba na desce i przystrojony złotymi wotami sprzed lat i wieków. Nawet niedowiarki klękali na kolana i zauroczeni okazywali szacunek, jeżeli nie do wiary, to do kultury sprzed wieków. Wizerunek postaci uznawany przez wieki, lecz bywa bardziej mityczny, niż historyczny. Matka Boża z portretu pośmiertnego trzyma swoje narodzone niepokalanie dziecko, Jezusa. Rodząc była nastolatką, umierając starą kobietą jak na obrazie, ale kto to pamięta. Nie zawsze nauka karciła za lenistwo niewinnych. Bywały dni wesołe i słoneczne, pełne zabawy i chęci nauki. Z każdym dniem w świat dziecięcy wkraczała nowa rzeczywistość odkryta dużo wcześniej przez pokolenia dorosłych. Razem z ciałem rosła świadomość i wiedza, ujawniały się nowe talenty i zainteresowania. Jeszcze mali ludzie, a już wiedzieli kim chcą być w życiu dorosłym. Rozrzut zainteresowań był tak duży, że można by jedną klasą obsadzić wszystkie zawody. Ktoś to odkrył bardzo dawno i może dlatego co godzinę była inna lekcja. Wszyscy uczyli się co godzinę czegoś zupełnie innego, wszystkiego po trochu. Na tym etapie poznawali świat, uczyli się otaczającej ich cywilizacji. Na specjalizację, szukanie zawodu będą mieli czas trochę później i jeśli dobrze wybiorą, będą szczęśliwi, a gdy pomylą się, będą już błądzili zawsze. Na szczęście rzadko się zdarza, by dziecięce plany się zmaterializowały. Odszukani po latach są zupełnie kimś innym niż być chcieli we wczesnej, dziecięcej młodości. Tylko nauka wiary przetrwała niezmieniona przez całe życie i pokolenia. W murach kościoła zawsze było chłodno. Nawet w upalne dni trzeba było mieć coś ciepłego do narzucenia na siebie, aby nie zmarznąć. Ksiądz ubierał się w długą sutannę, okrytą komżami i ornatami. Wokoło kościelny rozpalał duże świece, które robiły wrażenie ciepła w pobliżu ołtarza. Tam, przy niskiej drewnianej przegrodzie ustawionej wprost na drugim od dołu schodku, klęczał zawsze w rzędzie kwiat cnotliwej, porządnej młodzieży lub niewinnych dzieci. Pozostali grzesznicy siedzieli w szerokich ławach z klęcznikami, ustawionych wzdłuż długiego dojścia do ołtarza, przy ścianach bocznych. W głębi, na wszystkie strony świata ławy rozwidlały się i były ustawione w kierunku bocznych ołtarzy. Tam modliły się w skupieniu dewotki i bardziej pobożni, zawsze w jakiejś intencji. W ławach środkowych siedziały matrony w wielkich kapeluszach i w chustach z frędzlami, gdzieniegdzie z rodzinami. Starszyzna męska zwykle siedziała na skromnych ławach, na końcu kościoła, pod balkonem chóru lub gnieździła się na stojąco w środkowym przejściu do ołtarza. Ten sektor narażony był najbardziej na częste zmiany pozycji ciała inicjowane przez księdza odprawiającego mszę. Niezbyt zabawnie to wyglądało i musiało być męczące, gdy na gest, jakby na komendę, ludzie stojący w zwartej kupie, na środku kościoła, jednocześnie klękali na jedno kolano, to znów wstawali. Wiadomo, że to był konieczny obrzęd, lecz nikt tego nie wykonywał z radością. Ludzie rzuceni na kolana klękali w błoto, które sami nanieśli na posadzki, brudzili się nawzajem butami. Odpoczywali na stojąco śpiewając chóralnie święte teksty. W takim zgiełku trudno było o skupienie i powagę. Wielu trącało się i witało, jakby tu właśnie mieli okazję spotkać się raz w tygodniu. Wygodnie było modlić się w ustawionych ławkach. Ruchy związane z przyklękaniem były mało widoczne, nie powodowały zamieszanie i zgiełku. Aby takie miejsce zdobyć trzeba było przyjść dużo wcześniej, a i tak miejsce to nie było pewne. Gdy w ławach usiadł wygodnie ktoś młodszy, zaraz obok stanęła jakaś osoba starsza i trzeba było ustąpić jej miejsca. Z tego powodu ludzie młodzi ustawiali się zawsze pod ścianami bocznymi, za drzwiami lub pod murem kościoła na dziedzińcu. Obowiązek bycia w kościele został spełniony, a nikomu nie zawadzało się w tym miejscu. Proboszcz denerwował się z powodu takiego uczestnictwa, bo niewiele rozumiał. Nie chciał zrozumieć, że młodzi byli w takich miejscach dyskryminowani. Dobrze byli odbierani przez starszyznę, gdy klęczeli na twardej posadzce przed ołtarzem lub gdy stali stłoczeni na środku, w przejściu. Jeżeli nawet taki zasłabł i przysiadł na chwilę, większość podstarzałych par oczu z pogardą spoglądało w jego kierunku. Przy bocznej ścianie kościoła, pod samym ołtarzem były zamontowane po cztery rzędy ozdobnych ławek z klęcznikami. Tam w starych wiekach siadały rodziny dziedzica, teraz miejscowi fundatorzy zaprzyjaźnieni z proboszczem. Tam też siadały całe rodziny, starsi i dzieci, często bogate panny ze swoimi kawalerami. Wyglądały jak Oleńka z Kmicicem w ostatnim rozdziale Potopu. Nawet czapy nosiły podobne, futrzane zimą i jedwabne latem. Ten rewir był w istocie najlepszy w całym kościele, nic więc dziwnego, że był zarezerwowany dla uprzywilejowanych. Było tu najcieplej i najjaśniej od dziesiątek zapalonych gromnic, a zgromadzenie kościelne mogło obserwować wyszukane, drogie stroje i zachowania tam zgromadzonej elity. Nikogo nie dziwiło usadawianie się tam panien z dobrego domu, lecz co tam robiły chłopaki, niektórym nie dawało spokoju. Tacy nie mieli raczej kolegów wśród plebejstwa, nie palili, nie pili. Od dziecka byli inni, spowszednieli chyba dopiero, gdy zaczęli żyć na własny rachunek, wtedy gdy życie ustawiło ich w jednym szeregu z pozostałymi. Tak jak niemal w każdym kościele, po przeciwnej stronie ołtarza głównego był chór z dużym balkonem. Tam wstęp miały tylko osoby obdarzone słowiczym głosem i dobrym słuchem. Stary organista wygrywał na jeszcze starszych organach swoje uwertury kościelne, a chór mieszany wypełniał wnętrze koncertem. Porwani uczestnicy mszy łapiąc echo próbowali nadążyć za słowami melodii. To była chwila, dla której warto było wejść do środka kościoła. Nie wiadomo co mocniej gnało ludzi w to miejsce, ich silna wiara, czy chęć uczestniczenia w tym wydarzeniu obrzędowo kulturalnym. Nawet osoby pozbawione całkowicie słuchu i talentu muzycznego, takie które nie odważyłyby się zaśpiewać w trzeźwości umysłu, tu nuciły chóralne pieśni. Takiej melodii nie dało się zafałszować, bo moc niesionego po kościele głosu zabijała każdą fałszywą nutę. Akustyka była tak dobrana, że głos niósł się z chóru po uszach ludzi, a później przyciszony jakby na strunach głosowych nikł gdzieś pod bardzo wysokim łukowym stropem. Ludzie zadzierali głowy, patrzyli w ten sufit, to znów w kierunku chóru, szukając niknącej muzyki. Tam ich oczom ukazywały się odwieczne freski, wizerunki świętych przy swoich czynnościach pasterskich. Nawet ksiądz często dawał się porwać temu urokowi, bo przerywał modlitwę i odwrócony twarzą do ludzi unosił wzrok ku niebu. Takie chwile łączyły ludzi w wierze o wiele mocniej, niż wprowadzona później formuła w stylu -przekażcie sobie znak pokoju. Po takim wezwaniu wokoło robił się harmider i rozproszenie uwagi. Ludzie obcy, nie wiadomo czy zdrowi, podawali sobie ręce w geście powitania. Ta obrzydliwość była chyba gorsza od klękania we własne błotko na posadzce kościoła, bo bardziej przezorni ustawiali się samotnie, z daleka od osób, z którymi nie mieli ochoty przywitać się uściskiem dłoni. Inaczej było poza wnętrzami kościelnymi, lecz wciąż w kościele, pod murami dziedzińca. Tu w mszy uczestniczyła kawalerka, młodzież męska w wieku szkolnym. Rodzice byli przeciwni takiej modlitwie i robili w domu awantury, lecz młody ksiądz, zawodowy nauczyciel religii, akceptował zachowania młodzieży. Z czasem ustawił na fasadzie dzwonnicy głośniki czyniąc z tego miejsca równoprawny kościół. Mówił zawsze, że kościół jest w tobie, a nie tylko na posadzce kościelnej. Tam pod kościołem uczestnictwo było swobodniejsze niż w środku. Wtedy, gdy nic szczególnego się nie działo można było porozmawiać swobodnie, a kto miał taką potrzebę pomodlić się dyskretnie. Gdy kończyła się msza uczestnicy z dziedzińca ustawiali się w szpaler przy kamiennych poręczach stu dwudziestu jeden schodów wiodących na wzgórze kościelne, a ci dla których schodów zabrakło na placyku poniżej i stali tam tak długo, aż wszyscy wyjdą już z kościoła. Ten obyczaj paradny utrwalał się od pokoleń i miał swoje uzasadnienie. Można było dokonać przeglądu miejscowych panien, zauważyć jak dorastają i pięknieją od święta. Te z kolei wiedząc, że uczestniczą w takiej paradzie, prześcigały się w strojach, fryzurach i uśmiechach. Od święta były inne niż na co dzień, inne niż w szkole, w sklepie, po prostu inne niż na ulicy. Obyczaj tak się mocno przyjął, że niektóre, już zamężne, również paradowały jak panienki, jakby wyszły na pokaz urody mający zwabić amanta. Taki pokaz uświadamiał, że nie ma brzydkich panien, jeżeli te o siebie zadbają i to był pozytywny element parady. W ten sposób nawet brzydkie kaczątka znajdowały swojego księcia, a że były bardziej zdesperowane i nie grymasiły przy zalotach, pierwsze zazwyczaj zakładały rodziny. On zawsze chował się za plecami brata, gdy nadchodziła wyrośnięta już jego towarzyszka z zabawy w chowanego. Wiedział, że szukała go wzrokiem nawet wtedy, gdy była już zamężna. Widocznie ten rodzaj zabawy pozostaje w pamięci na długo i rodzi jakieś tęsknoty. On również patrząc na nią, nawet przesadnie ubraną, miał w pamięci widok istoty skulonej w coraz bledszym świetle. Wtedy, gdy koledzy obnosili się z lusterkami oklejonymi na rewersie aktorką, on taki obrazek miał zakodowany w pamięci. Na szczęście z upływem czasu widok był coraz słabszy, zacierał się i zmuszał do szukania nowych doświadczeń. Wiedział, że jeżeli kiedyś wyruszy w podróż w czasie, w poszukiwaniu wspomnień, najpierw pójdzie tą ścieżką, wiodącą na szeroką drogę lat dziecięcych.
Była już mocno zaawansowana druga połowa dwudziestego wieku. Po wielu dziesięcioleciach przemian, mających wytyczyć nowy, lepszy kierunek egzystencji, życie ludzkie w tej części świata, w której żył nasz bohater wchodziło w etap zaspokojenia potrzeb pod niemal każdym względem. Młody wiek tryskający optymizmem, młode, a już dojrzałe i wszechobecne otoczenie płci odmiennej, zewsząd wylewająca się jak z dziesiątków wulkanów lawina kultury masowej. Poza kronikami filmowymi nikt chyba już nie pamięta tego co działo się na scenach i estradach zniewolonego, jak potem psiocząc okrzyknięto, totalitarnego państwa. Zespoły muzyczne powodujące utożsamianie się z ich modą całe rzesze wolnej młodzieży, śmiałe koncerty, ambitne teatry, kino i to nie domowe, a masowe, publiczne pozwalające na czerpanie całą piersią rozrywek młodości. Po latach będą dinozaurami kultury, ale nikt potem im nie dorówna. Nasz bohater opisuje ten etap historii jako cud nad Wisłą, od Odry po Bug, od morza do Tatr. Na dodatek wszystko niemal za darmo. Praca, mieszkania, talony, rozrywka. Jednym słowem tradycyjne z opowiadań wino, kobiety i śpiew charakteryzowało młodość epoki. Nieco później zaczęły pojawiać się znaki na niebie i ziemi, że ta nadęta rzeczywistość jest złudna i wraz z upływem czasu może przynieść gwałtowne zmiany. Stare przysłowie mówiło, że w mętnej wodzie najłatwiej łowić jest duże ryby. Taki czas nadchodził szybkimi krokami. Trzeba było wpisać się w nowy nurt, ale tak, aby nie stracić przywilejów młodości. Wtedy nasz bohater zetknął się na ścieżce życiowej z młodszym od siebie o wiele lat nowym kolegą. Zrobili razem wielką rewolucję w pewnej dziedzinie. Historia jedna z wielu, jakie mogły się przydarzyć w tamtych realiach, lecz nie pasująca do tej opowieści, więc zostanie pominięta. Ważna jest osobowość bohaterów i doświadczenia życiowe. On po przejściach, których dowodem miały być zachowane listy i pamiętniki, kolega w trakcie burzliwych przemian emocjonalnych. Już trzecia z kolei żona wyrzuciła go z domu, z powodu nadmiaru pozamałżeńskich skłonności. Zawsze, gdy odbywali spotkania biznesowe w jakiejś przytulnej knajpce, co było wtedy powszechnie praktykowane, kolega oddalał się na dłuższą chwilę z przygodną barmanką lub kelnerką, by po powrocie mówić już do niej kochanie. Posiadał niesamowity urok i duże wzięcie, nie mówiąc o portfelu. Pewnego dnia kolega jednak oprzytomniał. Stojąc na ruchliwej ulicy dużego miasta zauważył; „popatrz k…, tyle panien chodzi po świecie, a nas jest tylko dwóch. Nie damy rady. Poddał się. Nasz bohater doradził koledze, aby zaczął żyć wspomnieniami, to mniej kosztuje. Nie wiedział, że ta rada przyda się również jemu. Zanim do tego doszło żył beztrosko jak wszyscy rówieśnicy. Mając kilkanaście lat poczuł potrzebę, aby opuścić dom rodzinny i wejść na własny rachunek w lata edukacji przygotowującej do dorosłego życia, a później w nieznane nikomu z góry życie pełne radości, smutków i wyzwań. Dylematu, ani też przeszkód raczej nie miał, gdyż taka właśnie obowiązywała wtedy norma społeczna. Zanim zakiełkował pierwszy męski wąs pod nosem już trzeba było wyruszyć w świat, aby gdzieś, najlepiej daleko od domu rodzinnego rozpocząć przygotowania do dorosłego życia. Był to czas wielkiej emigracji wewnętrznej, spowodowany gwałtowną przemianą całego otoczenia w granicach wielu społeczeństw, które „rosły w siłę, by ludziom żyło się dostatniej”. Doktryna wyśmiana przez następne pokolenie, które wybrało model bezideowy. Mówiło się, że w domu zostają tylko niebieskie ptaki, dlatego też nawet ci, którzy mieli dobrą szkołę lub pracę pod domem często szukali innej, gdzieś dalej. Filozofia mało praktyczna pod względem wygody, lecz jakże kusząca wolnością. W takim człowieku dopiero budzą się pierwsze żądze, zaczyna dojrzewać emocjonalnie, szuka przygód, chce być bohaterem opowieści z własnego życia. Lecz nie każdego to dotyka. Są tacy ludzie, którzy przez całe życie kręcą się wokół domu rodzinnego, tak jakby coś trzymało ich na uwięzi i nie mogli zbyt daleko, i na dłużej oddalić się z tego miejsca. Niektórzy, jak ptaki wędrowne, wyruszają w świat bliski lub daleki, aby powracać po latach, gnani jakąś tęsknotą lub sentymentem. W całym życiu takich ludzi lub im podobnych spotyka się setki i tysiące. Każdy z nich ma swoją historię, ich losy często się zazębiają i przeplatają. On należał do gatunku, który nie wraca na dłużej do miejsc już opuszczonych, ale czasem odwiedza te miejsca, choćby po to by zaświecić świeczkę na grobach bliskich lub spotkać starych przyjaciół, będących najczęściej już niepodobnymi do siebie z lat znajomości. Bywa niestety też niekiedy tak, że wspomnienia i postaci z tych wspomnień snują się za człowiekiem przez lata lub powracają, gdy już nie ma dokąd dalej gnać. Tak było w jego przypadku. Gdy miał już dawno za sobą lata szczenięce postanowił wyjechać na zawsze. Nowy świat stał otworem, pełen nowych ludzi, nowych znajomości i roboty wydawało się nie do przerobienia, dziewczyn nie do zdobycia.
Przytoczenie w tej dopisanej narracji wszystkich prawdopodobnych wątków i zdarzeń dnia codziennego byłoby niecelowe i okropnie nudne, tym bardziej, że w pamiętniku pozostały spisane jedynie chwile niecodzienne, inne niż wszystkie pozostałe, inne niż te wykreowane na tysiącach taśm filmowych, na milionach stron opowieści książkowych, intymne i osobiste. Całą historię swojej ścieżki życiowej autor streścił na stronach znalezionego w walizce pamiętnika. W dalszej treści postaram się wejść w jego życie, pisać jego mową własną. Zastrzegam, że to tylko urojone zdarzenia oprawione moją narracją. Wyobrażam sobie autora pamiętnika piszącego tę opowieść, wchodzę do jego głowy, tak jak wcześniej przeszedłem kawał drogi życiowej w jego butach. Tam gdzie kartek zabrakło, a wątki rwały się przemyciłem nieco swoich wspomnień, były tak podobne, uwiarygodniały pamiętnikowa opowieść. Szanując z ironią dyrektywę sztucznego państwa Europy o ochronie danych osobowych dałem mojemu bohaterowi na imię On. Będzie jeszcze postać o imieniu Ona, dalej Pierwsza i Druga, których los wplata się w tę opowieść.
Reduta odkopana nocą
Z głębokiego snu wybił go chrapliwy dźwięk dzwonka. Rozbudzony wyjrzał przez okno, lecz nikogo nie było. Nie pierwszy raz przytrafiło mu się, że słyszy dźwięki lub widzi obrazy, które chciałby usłyszeć lub zobaczyć. Prawdopodobnie zawsze, gdy pogrąża się w głębokim skupieniu albo w śnie pełnym urojonych wspomnień, jego mózg wydobywa te zjawiska z głębokiej podświadomości, kłóci się z jego jaźnią. Odszedł od okna i usiadł ponownie w wygodnym fotelu. Był to jedyny mebel, który towarzyszył mu od bardzo wielu lat. Ten fotel był związany z nim niemal od połowy jego wspomnień, do których zamierzał powrócić. Na biurku przy komputerze leżał plik listów, czytał je zanim zasnął. Niemal wszystko co zgubił, krok po kroku, odnajdywał w tych listach, które nie wiadomo po co przetrzymywał w kieszonce starej walizki, tam gdzie od lat nie zaglądał. W poszukiwaniach posiłkował się pojedynczymi, wyrwanymi z pamiętnika kartkami, bezładnie rozrzuconymi na podłodze fotografiami wyglądającymi w swym nieładzie jak pożółkłe liście rozwiane przez wiatr. Swoje poszukiwania mógłby uwieńczyć kwestią Juliana Ordona: „Wstąpiłem na działo i spojrzałem na pole”. Te słowa mógłby wypowiedzieć każdy, kto ma działo i pole, ale tam dwieście armat grzmiało! I w tym cały dramat. Fotografii było tyle samo, a może więcej. Zastygłe w bezruchu postaci, które spotkał na swojej drodze życiowej, których los w jednej odległej chwili splatał się z jego losem. Teraz te setki par oczu z fotografii nacierały na niego, niby artylerii szeregi. Nigdy na to nie zwracał uwagi, a wydawać by się mogło, że te żółkniejące ze starości fotografie zawierają jakiś sekret, który przeoczył. Robione były tak, że postaci na nich uwiecznione patrzą pytająco, skrywają własne myśli. Patrzą wprost na niego i to niezależnie od miejsca, w którym teraz przypadkowo je położył. Gdyby aparat fotograficzny potrafił razem z obrazem skanować myśli teraz poznałby odpowiedź na niejedno pytanie. Brał każde z nich do ręki i próbował odgadnąć w jakich okolicznościach było zrobione, co też może teraz dziać się z postacią na tej małej kartce papieru. Najwięcej było takich, których losów nie da się odgadnąć, a postaci odszukać. Stanął przed smutną rzeczywistością utraty na zawsze dużej części wspomnień. Szczęśliwi są ci, którzy piszą dokładne dzienniki z mijającej codzienności, jeżeli na marginesach dopisują dalsze losy osób najważniejszych, które na zawsze tracą z zasięgu wzajemnych oddziaływań. Dużo fotografii uwieczniało jego samego lub w towarzystwie znajomych mu osób. Jedne towarzyszyły mu obojętnie nieraz przypadkowo, inne wykazywały wyraźnie wzajemne zainteresowanie i bliskość emocjonalną. Wspomnienie zawarte w tej małej klatce są zawsze miłe, gdyż dokumentują to co było. Na temat każdej takiej klatki można by napisać rozdział, choćby tylko dla siebie, zanim czas zmąci umysł i przyjdzie zapomnienie. Nad tym pomysłem zastanawiał się dłużej, lecz realizację odłożył na później. Na to potrzeba czasu i spokoju, może taki kiedyś nadejdzie. Wygodniejsze w poszukiwaniach dawnych uczuć i emocji były luźno zaszufladkowane w mózgu klimaty z dzieciństwa, tkwiące w każdym, a szczególnie odręcznie pisane listy i szczątkowe fragmenty podartego pamiętnika sprzed lat. Z posegregowaniem listów nie miał żadnych kłopotów, gdyż pisane odręcznie od razu wskazywały autorkę. Z dużego stosu wybrał te, które datami ciągnęły się niemal od początku do końca okresu zamierzonych wspomnień. Po charakterze pisma ocenił, że listy pisało co najmniej osiem różnych, wzajemnie chyba nie znających się panien. Tonacja listów wskazywała na kontynuację wątków, tak jakby pisała je jedna. Zastanawiał się nad tym fenomenem, wkrótce doszedł do przekonania, że listy były echem jego korespondencji słanej na wiele adresów, dla rozrywki bardziej, niż wskutek uczuć. Trudniej było odnieść zapiski pamiętnika do konkretnych osób. Były podobne, czasem zdradzały sekrety, których ujawnić jeszcze nie chciał. To co przeczytał na jednej z kartek, przy odrobinie dobrej woli, mógłby odnieść do większości przypadków, jakie starał się odnaleźć i upodobnić do siebie, spiąć w jedną romantyczną całość. A było tam napisane lubieżnie — „zaświeciłem lampkę nocną i przez uchylone drzwi zajrzałem do sypialni. Z ulgą upewniłem się, że w łóżku leży urocza panienka. Uśmiechała się przez sen, a może tak mi się tylko wydawało. Nie dość, że miała długie loczki, to jeszcze dołeczki w policzkach, co przy tym uśmiechu dodawało jej niezwykłego uroku. Leżała na boku podparta dłońmi pod głowę, znużona spokojnym snem”. Był jedynie to tekst przepisany z luźnych kartek pamiętnika. Rzecz cała tkwi w tym jedynie. Zdążył już zapomnieć jak do tego doszło, że taki zapis znalazł się w jego pamiętniku, nie pamiętał kiedy to mu się zdarzyło lub śniło. Był zdumiony odkryciem. Był pewny, że odpowiedź znajdzie w listach. Opowieść snująca się na bazie tych listów, a wspomagana setkami fotografii zrobionych w marszu przez życie będzie prawdziwa niestety tylko w połowie. Całość mogłyby dopełnić listy, które On pisał i słał na wiele adresów, lecz te listy zagubiły się w szafach adresatek, a może zostały już spalone. Jeżeli gdzieś przetrwały odnalezienie ich nie byłoby trudne za to na pewno bolesne, bo wymagające niechcianego kontaktu z adresatkami. Łatwiej było sięgnąć do wspomnień, a później jak po drabinie wspinać się krok za krokiem w kolejne lata, przeżycia i emocje zaczynając opowieść od tych najgłębiej zakodowanych, a mających wpływ na przyszłe zachowania, w myśl powiedzenia czym skorupka za młodu nasiąknie. Cała historia jest banalna. Może zaciekawić jedynie takich jak on, tych którzy zaczęli gubić wspomnienia wskutek nieuchronnej demencji. Są też tacy, którzy nie mając zbyt ciekawego własnego życiorysu posiłkują się opisami z wyobraźni innych. Dobrze, gdy pisarze w narracji posługują się zdarzeniami znanymi lub prawdopodobnymi. Nie ma nic gorszego niż historie wyssane z palca, niebywałe i nieprawdopodobne. Takie książki burzą logikę porządku socjologicznego ludzkości, posługują się naiwnym kłamstwem dla zaspokojenia chorej wyobraźni czytelnika, wykorzystują tę chorobę ludzkości, a przez to psują obraz świata. Cynizm autorów takich pozycji spotyka się z cynizmem czytelnika, napędza tę nędzę świata nierealnego. Gdyby to była fantastyka budząca marzenia, mogłaby stać się motorem dociekań i odkryć, to jednak rzadkie przypadki twórczości pisarskiej nowego wieku. W większości pozycji wydawniczych bzdura goni bzdurę od pierwszej do ostatniej strony. Nie sposób dziwić się pisarzom, chcą być kreatywni, chcą sprzedawać swoje dzieła, jeżeli tak można nazwać historie zmyślone, a więc nieprawdziwe. System wydawniczy powinien być jak gęste sito, odsiewać ten popiół norwidowski, przyjmować do druku na papier tylko książki diamentowe. Tak nie będzie nigdy, wydawcy też gonią za zyskiem, drukują każde piśmidło zaśmiecając literaturę.
Listy w kolorze blond
Ona weszła w jego życie nieoczekiwanie, w sposób mało wyszukany, lecz jak się miało okazać skutecznie i przebojowo. Otrzymał list od nieznajomej, która zaprosiła go do udziału w romansie. Nie wiedział jeszcze, że ten niby romans będzie szedł za nim przez życie jak cień, zapętli się wokół niego jak węzeł, którego nie zdoła nigdy rozwiązać. Czasy wtedy były takie, że ludzie komunikowali się pisząc listy słane pocztą. Była to fantastyczna metoda utrwalona przez wieki na pobudzanie emocji, wypełnienie czasu wolnego, gdy lektury na półkach domowych były nieciekawe, a biblioteki wypożyczały najchętniej książki z gatunku oklepanych lektur szkolnych. Były i są nadal księgarnie z uginającymi się od ciężaru ogromu książek regałami, półkami. Cena w porównaniu z poziomem dochodowym sprawiała, że ciekawa pozycja była zbędnym luksusem. Wtedy listy papierowe, teraz mailowe i blogi są namiastką wielkiej literatury, którą czyta się z wypiekami na twarzy.
15.03.r-1(1966). Nie gniewaj się, że tak piszę od razu na ty, lecz pan nie wyszłoby mi spod pióra, chociaż przy tobie wyglądam jak mała dziewczynka. Jesteś jakby nie było starszy o kilka lat ode mnie. Nie śmiej się, że takie dziecko proponuje ci spotkanie. Imponujesz mi jednak bardzo i chciałabym mieć takiego chłopaka. Wszystko co robisz, gdzie chodzisz chyba mnie uwodzi, bo mam wypieki na policzkach, gdy cię widzę. Od dawna już ciebie obserwuję i uwierz mi, bardzo mi się podobasz. Wiem o tobie prawie wszystko. Wiem gdzie mieszkasz, wiem do jakiej chodzisz szkoły, znam twoich kolegów i niektóre koleżanki. Miałam zamiar już dawno do ciebie napisać, lub spotkać się z tobą osobiście na obcym gruncie, lecz nie miałam śmiałości. Dłużej już nie mogę tego znieść. Widuję cię niemal codziennie, lecz ja dla ciebie jestem niewidzialna. Gdy cię spotykam na ulicy idę za tobą, gdy wchodzisz do sklepu, ja też tam wchodzę, chociaż nic nie kupuję. Raz widziałam cię w kinie, byłeś z jakąś dziewczyną, a ja z moją najlepszą koleżanką. Siedziałyśmy za wami kilka rzędów dalej i przez cały seans patrzyłyśmy na wasze sylwetki siedzące w mroku sali, zamiast patrzeć na ekran. Doszłam do przekonania, że to nie była twoja sympatia, gdy żegnając się na dworcu podałeś jej tylko rękę i tak rozeszliście się. Mimo to zrobiłam się bardzo nerwowa i trochę zazdrosna. Najbardziej zdenerwowała mnie koleżanka, powiedziała, że jej też podobasz się i zaproponowała abyśmy zaprosiły cię na spotkanie razem. Mieszkamy blisko siebie, bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Ona już ma swojego chłopaka, mnie jeszcze to szczęście nie dotknęło. Nie wiem co miała na myśli, lecz żałowałam, że wtedy pokazałam jej ciebie. Jestem zazdrosna o każdy uśmiech, którym obdarzasz znajome dziewczyny, a robisz to często, ja to widzę, chociaż nie masz o tym pojęcia. Zawsze gdy cię spotykam, staram się być blisko tak, by się nie narzucać swoją osobą. To może dlatego nie zwróciłeś dotąd na mnie uwagi, a może, boję się tego napisać, lecz muszę, może nie jestem w twoim typie. W przeciwnym razie musiałbyś skojarzyć, że za tobą łażę. Nie dowiem się tego dopóki nie spotkamy się oboje tak jak umawiająca się para ludzi znajomych. Mogłabym sprowokować na ulicy, czy w sklepie, czy też gdziekolwiek sytuację zwracającą na mnie uwagę. Mogłabym podłożyć ci nogę w ostateczności tak jak to robią w filmach, ale boję się, że weźmiesz mnie za dziewczynę, która cię zaczepia, albo jeszcze gorzej mógłbyś sobie pomyśleć i uciekać później przede mną. Boję się tego najbardziej. Chcę się z tobą spotkać, jeśli oczywiście nie będzie ci to przeszkadzało w zajęciach. Mam nadzieję, że znajdziesz wolną chwilę na takie spotkanie. Czy moglibyśmy się spotkać w sobotę tj. 19 marca o piętnastej trzydzieści, względnie dzień później w niedzielę o siedemnastej na ulicy Głównej obok wejścia do teatru. Ja będę ubrana w ciemno-brązową jesionkę z patką, na nogach będę miała kozaki na metalowej szpilce, ewentualnie zimowe półbuty, zależnie od pogody. Na głowie będę miała ubraną czapkę futrzaną w kolorze brązowym. Jestem naturalną blondynką, mam długie kręcone włosy, podobnie zresztą jak moja koleżanka, która mogłaby być moją bliźniaczką. Przyjaźń upodobnia ludzi, chcę upodobnić się do ciebie. Czekam, do zobaczenia. (nn — na razie nieznajoma).
List intrygujący, autorka tajemnicza i sądząc z opisu odważna, chętna i w jego guście, a że za młoda to tym lepiej, można taką sobie wychować pod swoje potrzeby. Te długie blond włosy, a na dodatek jeszcze z loczkami. Każdego takie wyznanie by wzięło. Nie dała zbyt dużo czasu na zastanowienie się, na wyszukanie w pamięci kogokolwiek, kto mógłby pasować do tego opisowego wizerunku. Chodził cztery dni z listem przy sobie i wahał się. Miał ogromną chęć, by Ona usiadła obok niego i dokończyła to szczególne wyznanie sympatii, a może utajonej pierwszej miłości. Bał się, że to może okazać się głupi kawał kolegów lub jakiejś znajomej, która chce go wciągnąć w perfidną pułapkę. Poszedł na spotkanie z duszą na ramieniu, targany obawami, nieśmiałością, sporym lękiem przed nieznajomą, a już bliską w pewnym sensie. Miejsce, które wybrała na spotkanie było położone w nadzwyczaj ruchliwym punkcie miasta. Centralna ulica spacerowa, kiedyś trakt komunikacyjny, a teraz szeroki na dziesięć metrów deptak. Po każdej stronie nieustający ciąg witryn sklepowych, gustownych wystaw i ogródków handlowych dla odpoczywających tu spacerowiczów latem, teraz zwiniętych przed śniegiem pod okna. Środkiem ulicy jak rzeka płynął wielobarwny strojami tłum ludzki. Prawie wszyscy spieszyli się nie wiadomo dokąd, przemykali ze spuszczonym pod nogi wzrokiem. Gdy tak patrzył na ten nurt dziwił się, że nikt na drugiego nie wpadł. Zanim przyszła obserwował uważnie wszystkich przechodniów, którzy mogliby być autorami listu, szukał blondynki z długimi włosami w czapce futrzanej. Każdy młody chłopak, który przystanął na chwilę i spojrzał w jego kierunku przypadkowo mógł być tym nasłanym dowcipnisiem. Każda dziewczyna dyskretnie przemykająca obok mogła być tą, której na imię będzie odtąd Ona. Czekał długo, gdyż przyszedł dużo wcześniej. Przypomniały mu się wszystkie dotąd rozpoczęte, a nieudane romansiki, wiele chwil miłych i żałosnych. Pamiętał, jak będąc w okresie dojrzewania zakochał się w młodszej, a już wybujałej emocjonalnie koleżance ze szkoły. Wiedziała chyba, że zaczepia ją wzrokiem więc zaciekawiona jego skłonnością do romansu odwzajemniała zaloty. Gdy siedział zamyślony lub smutny na parapecie okna w klasie przysiadła się, by porozmawiać. Pozwalała się odprowadzić pod dom, chociaż nie miał po drodze. Gdy dłużej nie przychodziła wkładał liściki w pękniętą deskę ogrodzenia jej domu, a ona liściki wybierała, tak mu się wydawało, gdy na drugi dzień ich tam już nie było. Jeżeli kradł je wiatr lub wybierała starsza siostra, to miał pecha. Mieszkała w drewnianym ciepłym domu nieopodal szkoły. Na podwórku stał fantazyjny żuraw studzienny, na którym można było pohuśtać się, gdy dorośli nie widzieli. Poza jej niezwyczajną urodą, idealnie wpasowaną w jego gust, elektryzował go stojący na rogu domu wysoki piorunochron kuszący do robienia eksperymentów z łowieniem piorunów, co wydawało się łatwe. Wpierw jednak trzeba było wkraść się w łaski jej ojca, a na to nie miał na tyle odwagi. Widywał ją w parku śpiewającą rolę Danuśki z modnych wtedy Krzyżaków. Zapisał nawet w pamiętniku jedną zwrotkę — gdybym ja miała skrzydełka jak gąska …, machała wtedy trzymanymi skrzypkami i smyczkiem, grała na tym instrumencie. Gdyby wtedy za nim poleciała poszarpałby jej struny tych skrzypek. Raz zamknęła się z nim dla żartu w bibliotece szkolnej, gdzie obsługiwała stoisko. Zamiast wykorzystać sytuację i przytulić się do nabierającego już kształtów jej ciała, chociażby potrzymać za rękę, podrażnić się ze strunami jej skrzypek, które zawsze miała przy sobie, uciekł przez okno. Odtąd robiła mu wymówki i zwyczajnie nabijała się głośno z niego. Była dla niego najładniejszą panną w szkole. Obrazek ją przypominający odbił w pamiętniku kopiując ładne zdjęcie z kolorowej gazety, bo zdjęć wtedy dziewczyny nie dawały. Tamte gazety były drukowane na zwykłym papierze, wystarczyło przyłożyć dowolne zdjęcie do białej kartki papieru i namoczyć rozpuszczalnikiem tri, a zdjęcie samo schodziło z gazety na kartkę pamiętnika. Będąc już kawalerem adorował nową panią od matematyki, która była dużo starsza, chociaż jej zdrobniała figura na to nie wskazywała. Gdy raz w zastępstwie na lekcji polskiego recytowała wiersze miłosne, zakochał się znowu. Była taka sugestywna, mówiła całym ciałem. Zanim skończyła się lekcja poprosił ją wprost z ławki szkolnej o rękę. Cała klasa tarzała się ze śmiechu, a panią zamurowało. Odtąd zawsze, gdy spotykał ją na korytarzu, bo uczyła w innej klasie, uśmiechała się do niego. Z oświadczyn nic nie wyszło, za to czuł się bardziej dorosły. Wiedział, że dorosłość niesie zagrożenia. Na ślubie brata upatrzył sobie w kościele obcą prześliczną dziewczynkę. Była ubrana inaczej niż wszystkie i to ją wtedy wyróżniało z tłumu. Oniemiał, gdy pojawiła się w drzwiach domu weselnego, dopiero wtedy dowiedział się, że to była jego kuzynka. Teraz pogrążony w myślach obserwował ulicę. Przemykały osoby starsze, a między nimi również takie same z kształtnymi figurami, przypominające lata wcześniejsze. Było ich tak wiele. Rację miał kolega mówiąc, że człowiek sam jeden nie dałby rady wszystkie uwieść przez całe swoje życie. Stojąc tak i rozmyślając nie jeden raz nosił się z zamiarem ucieczki z tego miejsca, lecz ciekawość kazała mu czekać. Gdy już czas spotkania upłynął znacząco i miał sobie pójść zawiedziony, na ulicy zrobiło się dziwnie pusto. Przechodnie gdzieś znikli, ruch uliczny jakby ustał. Zauważył, że nieopodal stoi tyłem do niego odwrócona postać jakby w bezruchu, jakby stała tam zawsze, lecz jej nie dostrzegł wcześniej w ulicznym zgiełku. Gdy podszedł cała drżała. Nie znał jej, nie miał pewności, lecz Ona odwracając się powiedziała — to ja. Wziął ją za rękę jak bierze się znajomą i poszli w milczeniu przed siebie. Najwyraźniej trochę sobie zakpiła z niego podając opis swojego wyglądu. Może po to by mieć nad nim taktyczną przewagę, by jej nie rozpoznał od razu. Była uroczą szatynką z długimi włosami zawiniętymi pod brązową czapkę. Nie była blondynką, tak jak napisała w liście. Poczuł się niepewny i onieśmielony. Była zbyt ładna jak dla niego, tak pomyślał wtedy. Nie zapytał nawet dlaczego w pierwszym liście inaczej opisała swój wygląd. Wydedukował na własny użytek, że ten opis włosów to naturalny wykręt na wypadek, gdyby nie podszedł lub posłał kolegę na zwiady. Idąc razem obok siebie nie znaleźli oboje w głowie zbyt wiele słów do wypowiedzenia i gdyby nie trzymali się za ręce można by sądzić, że idą osobno, każdy w swoją stronę, dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym kierunku. Jednak byli razem i łączyło ich coś więcej niż przypadek, jej wyznanie w liście. Było zimno, na nogach miała kozaki, na głowie czapę futrzaną, a spódniczka zakrywała tylko korpus kończący się na siedzeniu, taka moda tamtych czasów. Spacerowali po zaśnieżonym parku mówiąc cokolwiek bez sensu, bez pytań. Przy pomniku Żeromskiego recytował jej nie wiadomo dlaczego strofy z Popiołów, fragmenty z ust Cedry witającego Cesarza, to nieskładne zawodzenie kapitana Wyganowskiego po rzezi w klasztorze. Rozmowa niezbyt się kleiła, nie mogli znaleźć wspólnego wątku, który mógłby ich zbliżyć. Wydawało się, że słucha lecz nie wie co do niej bez sensu mówi, dlaczego się wysila recytując prozę, tak jakby to była poezja romantyczna. Gdy nikt już ich nie widział, bo o tej porze z parku nawet wiewiórki gdzieś wywiało, robiła wrażenie przytulającej się do niego. Nabierała odwagi, zaczynała nadawać na tych samych falach. Ośmielona czasem zadawała kłopotliwe pytania, na które nie znajdował od razu odpowiedzi. Dziwił się, że wypytuje o dziewczyny z jego otoczenia, które powinna znać sama, o jego zainteresowania. Wydawało się, że go testuje lub plecie byle co szukając wspólnego tematu. Po godzinie lub dłużej, gdy oboje trochę podmarzli, niespodziewanie zaproponowała pójście do kina, aby się ogrzać. Zbieg okoliczności, przypadek, jej czujność lub zrządzenie losu sprawiło, że w najbliższym kinie o popularnej wówczas nazwie Moskwa z afisza nie schodziły Popioły. Z kupieniem biletów nie było problemu, na sali siedziało kilkanaście par takich jak oni, wtulonych w siebie, nieobecnych. W trakcie filmu chwilami szeptem powtarzała kwestie wypowiadane przez aktorów, recytowała prozę w rewanżu. Wydawało im się, że znają się od zawsze, że są bardzo do siebie podobni i bliscy sobie. Ich ręce splotły się pieszczotliwie, a ciała zlepiły w jedną sylwetkę. Gdyby jedno miało serce po prawej stronie, to ich rytm musiałby się zrównać, a może tak właśnie było. Nastąpiła jakaś romantyczna krótka chwila zauroczenia spowodowana raczej mechanizmami funkcjonowania mózgu. Gdy film się skończył, a salę wypełniło światło lamp powiedziała, że musi już wracać do domu. Obiecała, że odezwie się listem. Na bilecie napisała swój adres, a właściwie dwa, bo drugi do swojej koleżanki na wypadek gdyby wyprowadziła się z domu. Poprosiła aby nie pisał. Nie rozumiał tego, lecz obiecał, że poczeka na jej list. Gdy odeszła pożegnał ją wzrokiem bez żalu. Widział jak spieszy się odchodząc, tak jakby chciała uciec z tego miejsca jak najszybciej. Nie obejrzała się gdy tak stał i stał. Pomyślał, była ciekawa, zaspokoiła ciekawość lub wygrała jakiś głupi zakład. Gdy stracił ją z zasięgu wzroku poszedł do domu. Mijały miesiące, a Ona nie dała znaku życia. Zapomniał o niej, zwłaszcza, że za pasem miał maturę i pierwszą pracę. Gdyby spotkali się nieco wcześniej, gdyby nie odeszła na pewno zaprosiłby ją na studniówkę, lecz teraz nie było takiego pretekstu. Matura, choć stresująca, nie wniosła nic nowego do życiorysu. Jedyna miła chwila, jaka przydarzyła się w trakcie egzaminu, to zachowanie pani od matematyki, do której wzdychał na korytarzach. Tylko jemu przynosiła kanapki i herbatę, tak jakby chciała w ten sposób dyskretnie pożegnać się z jego młodzieńczym uczuciem, które wyczuwała. Natomiast pierwsza po szkole praca okazała się nadzwyczaj ciekawa i prowokacyjna. Mając świadectwo ukończenia szkoły w ręce natychmiast, zanim dotarł do domu wyruszył w miasto w poszukiwaniu pracy. Wtedy nie było ogłoszeń prasowych, nie było ofert w biurach pośrednictwa. Nie było takich biur, miejsca pracy leżały na przysłowiowej ulicy. Idąc na wyczucie, lecz z upatrzonym z góry zamiarem, trafił do bardzo dużego biura konstrukcyjnego w największej wówczas miejskiej fabryce. Okazało się, że zatrudnienie nie wymagało czekania. Złożył zaraz podanie z obowiązkowym życiorysem, oraz świadectwem ukończenia szkoły, a już za dwa dni stał się trybikiem tego molocha. Biuro wypełnione było rzędami desek kreślarskich, przy których stali lub siedzieli panowie w białych kołnierzykach i krawatach, a wokół każdego takiego stanowiska było kilka innych, przy których stały śliczniutkie panienki, wszystkie młode urodą pasujące do otoczenia, jednakowo ubrane w granatowych spódniczkach i białych bluzeczkach. Co druga chłodna blondynka z loczkami, a pozostałe takie jak Ona, smukłe, ciepłe, romantyczne i pachnące młodością. Poczuł się jak w raju. Mógłby tam pracować ciągle od zaraz nie wracając do domu. Dostał stanowisko przynależne facetowi, deskę kreślarską z biurkiem, dwie śliczniutkie kreślarki do pomocy stojące oparte o swoje białe deski, rozmiarowo większe od tej jemu przydzielonej. Trenował się w nowym zawodzie. Szkicował coś, konstruował nowe, jak mu się wydawało, urządzenia i detale, a asystentki przecudnie to rysowały. Miały wrodzony chyba talent i jakiś dar do precyzyjnego przerysowywania jego szkiców. Flirtował, gdy inni nie widzieli, a one odwzajemniały flirty. Na koniec dnia rozchodzili się, by rano znowu się spotkać, by cały dzień być znowu razem ze sobą w trójkę. Wieczorami tęsknił za dniem pełnym wrażeń w nowej pracy. Wspólne przerwy, wspólne śniadania, z czasem wspólne rajdy i wycieczki w dużej grupie. Wiedział, że ta sielanka będzie mu się później śniła latami, a wspólne fotografie robione na szlakach górskich wypełnią jego album, by kiedyś wspominać wczesną młodość i pierwszą pracę. Gdyby była jedna, a nie dwie naraz, gdyby była szatynką z chłopięcą fryzurą nad czołem, a nie farbowaną blondynką z loczkami, gdyby to była Ona. Do pracy przykładał się starannie, szkicował i wymyślał coraz to nowe fragmenty poważnych w jego ocenie zadań wydziałowych, gdyż asystentki musiały mieć coś do roboty. Nie rozumiał wtedy jeszcze tego, lecz to był system. Wszyscy byli ze sobą związani realizowanym zadaniem i gdy jedno ogniwo nawaliło pozostałe nie miały co robić. To wymuszało solidność i rytmikę pracy. Bywały dni kiedy musiał zejść na wydziały w celu skonsultowania drobnych błędów i pomyłek w dokumentacji warsztatowej lub wyjaśnić źle doprecyzowany problem. To powodowało, że jego asystentki nudziły się i wymyślały psoty. Zdarzało się, że znajdował przypięte do deski kreślarskiej liściki żartobliwe, niby od tajemniczej nieznajomej. Gdy wracał patrzyły pytająco czy zgadnie, od której był ten liścik. Nie próbował zgadywać wiedział, że pisały razem. Czerwieniły się i zalotnie uwodziły wprowadzając go w zakłopotanie. Gdyby nie byli w biurze może pozwoliłby się wykorzystać w trójkącie. Był pewny, że gotowe były na taki eksperyment, lecz nie miał w sobie odwagi. Wszyscy troje zadowolili się byciem tylko ze sobą, może drobnymi dotykami, gestami. Ten szczególny rodzaj przyjaźni był niezwykle romantyczny, a jego zachowanie z perspektywy czasu frajerskie. Dziwił się, że na jego oczach takie podwójne dobro marnuje się. Nie miał koncepcji nawet na degustację, nie mówiąc o konsumpcji, którą miał w zasięgu swoich możliwości. Wytłumaczeniem może być tylko potoczna teza, że młodość bywa chmurna i durna. Wydawało mu się, że świat dorosłych, w który właśnie wkroczył to raj na ziemi. Żadnych kłopotów, same przyjemności, za które fabryka jeszcze płaci przyzwoitą pensję. Wydawało mu się też, że wszyscy nowi znajomi to jedna wielka rodzina, prawdziwa ludzka komuna, gdzie każdy każdemu pomaga i jest życzliwy. Na dodatek dziewczyny robią smaczne kanapki, szefowie dają zajęcia nie wymagając pośpiechu. Gdy przychodził ktoś nowy dostawiano biurko, deskę i po kłopocie. Robiło się ciaśniej, ale coś nowego działo się w biurze. Najwyraźniej nie istniał w świadomości tamtego społeczeństwa związek pomiędzy kosztami, a stratami, nikt nawet nie próbował myśleć tymi kategoriami. Patrząc z perspektywy upływu czasu można śmiało zadać retoryczne pytanie — jak można było kalkulować straty w systemie, w którym wszyscy ludzie bez wyjątku pracowali, produkowali, konsumowali. Taka zbiorowa praca musiała dawać zyski na jakimś poziomie, które potem wracały jak mgła i otaczały wszystkich jednakowo. To był rodzaj dobrobytu powszechnego, który wkrótce miał się przepoczwarzyć i ponownie zrodzić klasy i warstwy, gdzie sprytniejsi i lepiej skoligaceni wydzierali płaty sukna, a reszta dostawała nici. Nie czuł się zagrożony. Jego asystentki okazały się wiernymi kompankami, nie interesowały się flirtami na drugim końcu sali ani polityką. Całe życie towarzyskie toczyło się w trójkącie, który był idealnie równoboczny. Gdy szli w góry na szlak po stromych zboczach trzymali się za ręce, a On zawsze w środku. Trzymał obie, aby nie osunęły się ze skalistej ścieżki pod Giewontem, a gdy któraś zasłabła i miała dosyć wędrówki, by ją holować. Musiały zasłabnięcia planować i uzgadniać między sobą, bo dziwnym zbiegiem okoliczności słabość okazywały na zmianę, nigdy obie naraz. Rewanżowały się wtedy za opiekę jednocześnie. Razem robiły kanapki i herbatę dla niego, razem prały jego skarpetki, każda po jednej, chociaż tego nigdy nie chciał i robił im wymówki. Wykradały je z plecaka i mieszały ze swoją bielizną, do której nigdy nie pozwalały mu się zbliżać. Na zachowanych fotografiach są zawsze razem z wzrokiem utkwionym przed siebie w górski horyzont. Dobrze, że nie musiał wybierać bo musiałby wziąć obie, aby żadnej nie sprawić zawodu. Wiedział z obserwacji, że obie są brunetkami przemalowanymi na blond. Wystarczyło tylko przyciąć włosy robiąc grzywkę na czole i każda mogłaby mieć na imię Ona. Lato kolejny raz minęło zbyt szybko, tak szybko jak mijają każde wakacje, dla niego staż. Przyszła wczesna jesień, a na samym jej początku otrzymał list. Upomniała się Ojczyzna o służbę. W liście był bilet w jedną stronę. „Ze spuszczoną głową, powoli”, jak wolny najmita, poszedł ostatni raz do codziennego raju, do swojej pracy. Nie było już wesoło. Wokoło zwyczajne życie biurowe, praca, flirty, romanse, a w kącie na skraju sali trzy sylwetki zapatrzone w swoje deski kreślarskie. Zabrakło słów, znikła radość bycia w tym raju. W ich związek zakradła się niepewność i smutne oczekiwanie na chwilę, w której przyjdzie się rozstać. Pożegnanie gorsze, niż to przed odjazdem, który spełnia się szybko, niemal w jednej chwili. To pożegnanie trwało i potęgowało żal. Na koniec dnia przekazał swoje stanowisko wraz z asystentkami nowemu facetowi, noszącemu się w krawacie i w białym kołnierzyku. Nie były zachwycone, lecz życie nie znosi pustki. Wiedział, że tu już nigdy nie wróci, że już je nie spotka w stanie panieńskim, że nie będzie szukał, a one nie będą czekały. Przed wyjściem zatrzymał się w milczeniu pomiędzy deskami, gdzie pracowały obie. Pożegnali się zwyczajowo mocnym uściskiem, wręcz objęciem, najpierw z osobna, a później cała trójka razem. Nikt z sali nie zwrócił na nich uwagi, tak im się wydawało, więc czuli się swobodnie. Pierwszy raz poczuł na swojej piersi ich twarde piersi, ukryte pod skąpym odzieniem. Powinien żałować, że wcześniej tego nie doświadczył, ale nie miał takiego żalu. Teraz byłoby o wiele ciężej żegnać asystentki, gdyby którąkolwiek zbałamucił. Wyszedł z biura pierwszy zabierając ze sobą plik osobistych, zarysowanych kartek na pamiątkę. Wyglądało jakby wychodził na obchód warsztatowy, jakby zaraz miał wrócić. Nie był to jednak zwykły obchód, lecz chwila ostateczna. Gdy wrócił do domu i miał dla siebie jeszcze kilka dni wolnych niejednokrotnie chciał tam wrócić, pocałować obydwie przed drogą. Nie zrobił tego. Jadąc sam do koszar zabrał ze sobą ciepłe skarpetki, które spakowała mu troskliwie mama i kilka kanapek na drogę. W podróży spotkał takich jak on wielu. Jedni trzymali przez całą drogę w pociągu swoje panienki na kolanach, inni pili i śpiewali. Przycupnął pod oknem przedziału skulony w półksiężyc. Wspominał ostatnie miesiące, które wymazały z pamięci wiele wcześniejszych lat. Wydawało mu się, że podróż trwa właśnie te kilka ostatnich miesięcy. Na stacji końcowej czar wspomnień prysnął, gdy zamiast podróżnych czekających na przyjazd pociągu ukazał się sznur ciężarówek z plandekami malowanymi na zielono w ciapki. Było jasne, że w tym miejscu kończy bieg dotychczasowe życie, a zaczyna się nowe. Wszyscy jak jeden w wieku poborowym, dotychczas weseli i beztroscy jak barany jeden za drugim wsiadali na paki samochodów w milczeniu. Wszystko było nowe i nieznane. Samochody ruszyły niemal jednocześnie, a gdy się zatrzymały w około był tylko las i rozległa zielona polana zabudowana ogromnymi namiotami z brezentu. Wchodzili do pierwszego, najbliższego, a wychodzili ostatnim jako całkiem inni ludzie. Po trasie stały grupki dyżurnych mundurowych o nieprzyzwoitym koszarowym słownictwie, którzy tam cywila zamieniali w żołnierza. Najpierw była szatnia, gdzie rozbierali człowieka z ubrań podróżny i gnali do obróbki. Po drodze był fryzjer tnący prawie na łyso, sanitariusz sypiący truciznę łonową, szpila pod łopatkę. Na końcu drogi znowu szatnia skąd wypuszczali już wojaka, jeszcze fajtłapę. W drodze powrotnej sznur ciężarówek nie zważając na ruch drogowy przecinał na sygnale całe miasto nie zważając na cywilów, a w koszarach była już typowa fala. Poganiani wrzaskami dowódców biegiem zeskakiwali z ciężarówek, gromadzili się na wielkim placu. Tam barczysty mundurowy z kwaśną miną selekcjonował ich w dziesięcioosobowe plutony, potem w kompanie. Szkoda słów na opisywanie tortur psychicznych, zna je każdy z legend koszarowych i z filmów. Bezpiecznie było pomiędzy śniadaniem i obiadem. Ten czas wszyscy razem spędzali na szkoleniach pod nadzorem kadry. Młodzi chłopcy, a już z gwiazdkami na pagonach, przekazywali wiedzę całkiem dla nich nową. Nie było łatwo, za to warunki spartańskie hartowały człowieka nie poniewierając też jego godności. Pozostały czas wypełniały wspomniane tortury psychiczne i wycisk fizyczny serwowany przez nieokrzesanych, wręcz czasami zwyrodniałych dowódców zaledwie o rok starszych. W takich warunkach ujawniają się najniższe instynkty człowieczeństwa i trudno w to uwierzyć, lecz tkwiące niemal w każdym z osobna. Zdarzały się chwile wolne od zajęć, a te najczęściej wykorzystywał na pisanie listów do znajomych, aby żyć ułudą świata utraconego. Szukając kontaktu ze światem zewnętrznym, odnalazł w pamięci adresy dawno zapomniane. Zostawiła mu je Ona, gdy pierwszy raz spotkali się i rozeszli nie dając sobie obietnic. Nie był pewny, który z nich jest właściwy. Od niechcenia napisał krótki tekst zaczepny na karcie pocztowej, taki sam na oba adresy. W rewanżu odpisała niemal natychmiast na adres twierdzy.
28.11.r-1. Dziękuję za pozdrowienia i te naiwne zwrotki, jak je sam nazwałeś, a ja jeszcze dodam puste i głupie. Choć cię wcale prawie nie znam, bo spotkaliśmy się tylko raz, to jednak nie wydaje mi się, abyś był takim chłopcem jakim przedstawiłeś się, oczywiście w tych naiwnych zwrotkach. Piszesz o sobie jak o kimś innym kogo poznałam. Te rymowanki, słowa zbyt natarczywe, oczekiwania twoich myśli. Czyżbyś tak bardzo się zmienił, gdy ostrzygli cię na łyso, czyżbyś zapomniał wszystko to co mówiłeś mi w kinie. Jestem ciekawa tego bardzo. Wiem, że urządziłeś sobie żarcik, który cię trochę zabawił, ale ja wypraszam sobie tego, rozumiesz!. Bardziej by mnie zainteresowało jakie masz tam zajęcia niż te twoje naiwne raniące mnie słówka. Ciekawa jestem bardzo, często o tym myślałam, dlaczego tak późno się odezwałeś. Wtedy, gdy podawałam mój adres myślałam, że wiesz, że dziewczyny zawsze mówią nie, chociaż liczą na coś innego. Nie myślałam, że dosłownie mnie zrozumiesz i faktycznie nie napiszesz pierwszy, a jednak w końcu napisałeś i to wtedy, gdy już zaczęłam o tobie zapominać na dobre i prawie poukładałam sobie życie bez ciebie. Co ja teraz z tobą mam zrobić. Jedno co mogę to przesyłam serdeczne pozdrowienia.(-) P.s. Całe szczęście nazwiska jeszcze nie zmieniłam jak ci się wydaje, bo o to mnie też raczyłeś zapytać. To co podałam wtedy było moim przezwiskiem dla zmylenia. Bardzo jestem ciekawa kiedy masz przysięgę. Przesyłam wierszyk. Kto go ułożył napiszę przy okazji, oczywiście jeżeli będziesz chciał. ( — Ona!)
Mój pogląd na całokształt spraw codziennych jest taki prosty lecz ci niewzajemny… itd. Sześć linijek w tym stylu.
List zaskoczył go i wybił z tropu. Czyżby pomylił adresy. W pierwszym liście zapewniała, że zna go dobrze, że chodzi za nim, śledzi jego ruchy. Albo wtedy, albo teraz zgrywa się, pomyślał i dał za wygraną, bo korespondencję podjął dla rozrywki. W wolnych chwilach nie miał co robić, nudził się, więc pisał byle co i byle gdzie. List przyszedł wtedy, gdy nie był jeszcze pewny, czy trafił do piekła, czy też stracił prawa obywatelskie po przekroczeniu bramy twierdzy, w której się znalazł. Mieszkał w trzyplutonowej sali, gdzie równiutko ustawione były głowami do ścian metalowe prycze, przykryte jednakowymi, szarymi kocami. Przy nagłówkach stały jedynie małe szafki z taboretami i nic więcej. Codziennie skoro świt łóżka były już puste i zasłane, jakby nikt od dłuższego czasu ich nie używał. Zanim zaczęło się rozwidniać cała kompania wesoło maszerowała na ogromne boisko bez bramek, ze śpiewem na ustach. Zawsze ta sama piosenka, dwie zwrotki w koło Macieju. Jak to na wojence ładnie, albo Ułani wędrują. Wydawać by się mogło, że tak wczesna pobudka zarządzana była ze złośliwości losu, lecz tak nie było. Rygor łatwy jest do zniesienia w sytuacji, gdy poddaje mu się naraz setki dziarskich rówieśników. Wszyscy maszerowali podobnie ubrani, w oszczędne podkoszulki jednakowego kroju i długie białe kalesony. W takiej kreacji i w saperkach na nogach wyglądali w kupie jak zastępy żniwiarzy w czasach pańszczyźnianych, z tą różnicą, że teraz chodzili ustawieni w czwórkowe szeregi. Ktoś, kto tego nie przeżył osobiście będzie takie obyczaje opisywał w kategoriach tortury. Robią to często młode mamy posyłające do twierdzy swoje wyrośnięte już dzieci zapominając, że dzieci z czasem mężnieją. W tak dużej grupie wszyscy są bezpieczni, tak samo jak stado dzikich zwierząt trzymające się w zwartym stadzie. Ofiarami są tylko ci, którzy odłączają się od grupy, chcą być inni, buntują się. Twierdza przypominała obóz jeniecki z najgorszego filmu. Od strony ulicy wchodziło się do estetycznej wartowni, był to prawie zwyczajny budynek cywilny. Zaraz za ścianą tej fasady urządzono pomieszczenia, gdzie tuż nad podłogą zmontowane były leżanki z desek, na których co dwie godziny młodzi chłopcy trzymający wartę prostowali swoje kości, odpoczywali po nocnej warcie. Środkiem twierdzy prowadziły szerokie, brukowane aleje, obudowane szczelnie z jednej strony wysokimi, murowanymi magazynami. Tam zlokalizowane były przepastne pomieszczenia, wypełnione materiałami i sprzętem rzadko używanym. Było to skupisko nowoczesnej techniki, z perspektywy czasu mało przydatnej w normalnych warunkach. Za to można tam było pobawić się w wojenkę lub nakręcić film mrożący krew w żyłach. Żelazne maszyny o różnych kształtach i rozmiarach swym zimnym ogromem wzbudzały respekt, zwłaszcza podczas ćwiczeń „na sucho” lub przy czynnościach konserwacyjnych. Po drugiej stronie alei stały baraki parterowe ustawione gęsiego, jeden za drugim. Prawie Brzezinka, zarówno pod względem architektury, jak też wyposażenia. Każda kompania posiadała cztery baraki z salami trzydziestoosobowymi, magazynem, świetlicą, toaletami szeregowymi, również trzydziestoosobowymi bez ścianek działowych. Kompleks zamykał wysoki mur ceglany z dwoma bramami tylnymi, którymi opuszczało się twierdzę na żelaznych maszynach. Od początku, gdy tylko tam zamieszkał, za rzędem baraków mieszkalnych dobudowywane były nowe, już murowane, odgrodzone drutem kolczastym i metalową siatką. Szykowano miejsce dla nowego rocznika. Dzień w twierdzy zaczynał się przed świtem. Gimnastyka poranna, bardzo zdrowa dla krzepkości ducha, była szalenie wyczerpująca ciało. Nie należał do Tarzanów, zawsze plątał się kilka szeregów od końca, ale nadążyć musiał. Zawsze były biegi, przysiady i znowu okrążenia boiska samotnych maruderów, którzy nie nadążali, buntowali się lub zgubili bieliznę w biegu, bo rzadko które kalesony miały guziki dobrze przyszyte i trzeba było podtrzymywać je w garści. Gdy taki się trafił, prowadzący ćwiczenia złośliwie zarządzał szereg zaraz po siódmej i wydawał komendę baczność, a to na powitanie rozpoczynających pracę aktorów teatru graniczącego jednym bokiem z twierdzą. W tej rozrywce najbardziej lubowały się leciwe panie aktorki, które najwyraźniej korumpowały owego trenera bez trzech zębów z przodu. Wychodziły na taras pomimo wczesnej pory i z radością serwowały brawa, gdy jakiemuś nieszczęśnikowi oderwał się guzik i gacie opadły na kostki. Widok nie był lubieżny, gdyż zarządzeniem, czyli rozkazem miejscowym wszyscy nieszczęśnicy z nowego poboru musieli wszystko mieć wygolone do skóry, jako zabieg pozbawiający możliwości żerowania robactwa łonowego, które podobno wtedy było plagą. On prawie zawsze solidaryzował się z upokorzonym i dyskretnie rozpinał guzik, by jego gacie też opadły, a że nie miał się czego wstydzić robił to z należytą powagą. Solidarność nic mu nie pomogła, lecz zdobył sympatię całego towarzystwa, a z czasem sam szef przyszedł na taką musztrę i za odwagę awansował go na dowódcę magazynu z gaciami, by tam starannie przyszywał guziki. Zajęcie nudne, ale jakże intratne w tamtych warunkach. Wtedy, gdy inni szorowali podłogi, On sortował sobie bieliznę układając ją w kostkę rozmiarami, szył guziki i pęknięcia, a gdy szefa nie było, bo oni też balowali za dnia, wydawał kiełbasę, mydło, przepustki. Jeszcze przed przysięgą awansował na pisarza, rodzaj sekretarki w sektorze „kotów”. Był jedynym, który zdał maturę. Reszta odbywała zajęcia szkoleniowe, uczyła się tego co było istotne dla formacji, uzupełniała braki edukacyjne z wczesnej młodości. Tak dobrze było przed południem. Po oficjalnych zajęciach była fala, która kształtowała charaktery, zaszczepiała odporność na stres i trudne warunki. Starsze roczniki robiły wszystko, by rzucić kotów na kolana i w takiej pozycji docierać bez końca. Uciążliwym, lecz pożytecznym dla ogółu był czas na robienie porządków. W legendy obrosły już zajęcia porządkowe, mycie korytarzy, szorowanie, obrywanie liści z drzew jesienią. W ten sposób twierdza nabierała wyglądu zadbanej przestrzeni i ładu, co nie było bez znaczenia, a wcielona młodzież uczyła się posłuszeństwa i szacunku do zawsze silniejszej władzy. Prawie zawsze czas był dobrze zorganizowany, tak by nie kusiło rozmyślać o beztroskiej wolności i leniuchowaniu. Nie zabrakło chwil na zajęcia ze sfery duchowej, a nie mającej nic wspólnego z potocznie rozumianą rozrywką. Twierdza nie była obozem wakacyjnym. Wtedy dopiero był czas na czytanie listów, a że przychodziło ich niewiele, każdy był ciekawy co też inni piszą. List, który właśnie przyszedł na jego nieszczęście był jedynym w tym dniu. Otrzymał go po obiedzie, gdy cała sala szykowała się do robienia porządków przed ćwiczeniami w rozbieraniu i składaniu sprzętu osobistego z długą lufą. W celu zapewnienia właściwego odbioru reszty słuchaczy musiał wejść na szafkę przy łóżku i czytać z dykcją, z przecinkami i kropkami cały list, na szczęście niezbyt długi. Za to wierszyk był jak modlitwa. Czytał go wolno, a cała reszta chórem powtarzała tak długo, aż wszyscy nauczyli się tego wierszyka na pamięć. Zwyczajny element fali. Gdyby Ona o tym wiedziała.
1.12. r-1. Uprzejmie dziękuję za pozdrowienia z wycieczki. Żadnej kartki nie otrzymałam od ciebie, może pomyliłeś adresy. Prośbę twoją postaram się zrealizować, obiecuję, że napiszę do ciebie list, jeżeli Ty zapewnisz mnie, że nie będziesz się nim chwalił do swoich znajomych, bo możemy mieć wspólnych znajomych i co wtedy, po co nam jakaś szopka. Musisz tylko wiedzieć, że nie mam zamiaru dać ci zdjęcia tylko po to, abyś je nosił w plecaku na zajęcia i chwalił się przed kolegami. Adres jest jak najbardziej dobry. Nie wiem czy już wiesz, mamy wspólną znajomą. Kartkę, którą na jej adres przesłałeś do mnie otrzymałam, o czym chyba też wiesz. Jestem bardzo zazdrosna, że chcesz również jej zdjęcie. Czy będziesz jej zdjęcie nosił w plecaku tak jak moje. Ja w dalszym ciągu liczę na ciebie pomimo, że otrzymuję przeźroczyste listy, które czytam nawet we śnie. Żal mi cię bardzo, że się tak męczysz, ale jeśli ci napiszę, że myślami jestem ciągle przy Tobie, na pewno będzie ci lżej. Kiedyś ci wyjaśnię co tak naprawdę się stało, lecz nie teraz, bo byłbyś na mnie zły. (- podpis zmyślony, a nadawca… nie Ona)
Co za licho pomyślał i odszukał poprzedni list w plecaku. Były pisane innym charakterem, na innym papierze, natomiast był jakby podobny do listu nieznajomej, który sprowokował to całe zamieszanie. List nie wzbudził zainteresowania cenzury i choć otwarty mógł przeczytać sam w skupieniu. Na szczęście nie było fotografii, bo trafiłaby do gabloty, gdzie trafiały wszystkie nadesłane zdjęcia dziewczyn kotów. Niby nic takiego złego nie było w wieszaniu fotografii w zaszklonej gablocie, lecz każde było podpisane imieniem adresata i jego numerem, a gablota miała być atrakcją dla gości, którzy przyjadą na przysięgę. Zdarzało się, że pod niektórymi imionami kotów wisiało naraz kilka zdjęć, a usunięcie jednego kosztowało cały żołd. Nie było dużo czasu na rozmyślania więc otrzymany list schował do przeznaczonej na ten cel skrytki w materacu i zapomniał o nim po krótkiej chwili. Zapowiadały się jakieś manewry porządkowe w sali więc pośpiesznie zaszył się w magazynie. Gdy wrócił przed nocą, sala kompanii była pusta, wszystkich gdzieś wymiotło, łóżka wyglądały jakby przeszedł spory huragan. Tylko jego było nietknięte. Natychmiast domyślił się nazwy tego huraganu i aby pozostałym nie robić przykrości, że jego łóżko ocalało rozkręcił je i przeniósł do magazynu. Odtąd tam będzie mieszkał. Skoro Huragan jego rewir oszczędził to zaakceptuje też i to posunięcie, pomyślał z nadzieją. Zanim zasnął w nowym miejscu długo w samotności analizował sytuację jaka się wytworzyła w korespondencji. Doszedł jedynie do wniosku, że dwie dziewczyny w zmowie robią sobie z niego żarty. Postanowił kontynuować grę. To mogła być niezła zabawa, a na pewno niezły sposób na samotność w tym piekle, które go otaczało, a którą jak się wydawało podarował mu szef kompanii, Huragan.
10.12.r-1. Muszę się przyznać, że strasznie podoba mi się Twoje nowe nazwisko i imię, którymi się podpisałeś. Wydaje się, że obecnie sezon na zmienianie imion Piszesz zgadując, że jestem zazdrosna, a ja jeszcze dodam, bardzo. Nie gniewaj się, ale naprawdę bardzo lubię twoje imię, niezależnie od tego, które jest prawdziwe. W pewnej chwili pomyślałam, że znowu sobie żartujesz i podstawiłeś mi jakiegoś kolegę, aby do mnie napisał, ale zdradził Cię charakter pisma. Napisz, czy w czasie świąt będziesz w Warszawie ponieważ mam zamiar wyjechać do ciotki i jeśli byłoby to możliwe, i nie sprawiało ci trudności, to może zadzwoniłabym do ciebie, albo ty do mnie. Piszesz veto, dobra koniec z żartami. Zdjęcia mojego nie dostaniesz, a to z wielu przyczyn. Jedną z nich jest to, że nie mam odpowiedniego w tej chwili. Jestem też bardzo ciekawa co znaczą twoje słowa — poznałem Cię wystarczająco — jakie z tego masz wrażenie, a więc co sądzisz o mnie. Bardzo mnie cieszy to, że tak wziąłeś moją czułość wylaną jak czarna polewkę wierszykiem. Chyba źle zrozumiałeś. Po prostu myślałam, że ci tam bardzo źle, nie chciałam dawać ci promyka nadziei. Cieszy mnie również to, że jak piszesz spełniły się całkowicie twoje marzenia. Nie wiem tylko dlaczego te twoje wyprawy są piękne i smutne zarazem. Mnie wszystko co piękne rozwesela. Piszesz, że nie rozumiesz słowa przeźroczyste listy, a mnie wydaje się, że przypominasz sobie. To bardzo fajnie, że wierszyk podoba ci się. Na razie nie napiszę kto go ułożył, może kiedyś domyślisz się. Twój wiersz jest wspaniały. Szkoda tylko, że to wszystko co w nim zawarłeś nie jest prawdą. Trzymaj się dzielnie. (-)
Podpis zmyślony, nadawca znowu nie Ona, a z charakteru pisma wynikało jednak, że pisała Ona. Był pewny, że czytają sobie jego listy lub o nich rozmawiają, albo też jedna pisze za drugą. Zabawne, że proponuje mu spotkanie, gdy będzie u ciotki albo, że wcześniej zadzwoni. Ciekawe skąd weźmie numer telefonu do twierdzy. Sam go nie znał, nie posiadał adresu pocztowego tylko numer skrytki twierdzy, a listonoszem był Huragan. Wątek przeźroczystych listów, którego nie rozumiał pojawił się w korespondencji obu. Widocznie miały kogoś trzeciego, komu słały podobne listy i wszystko im się pokręciło. Wcale się tym nie przejmował. Siedział teraz pomiędzy półkami, chciało by się powiedzieć jęczmienia i żyta, w magazynie, gdzie w jednej części był skład ubrań i butów z wysokimi cholewkami, pasów skórzanych, czapek bez dystynkcji i innych sprzętów do użytku codziennego, a w drugiej przytulny klub, nielegalna kantyna jako jego azyl. Urządził to tajne miejsce z perfidną chytrością, miał bowiem dobry pomysł, który okazał się strzałem w samą dziesiątkę. Mając w gablocie nad stołem zamknięte książeczki ze stałymi przepustkami dla armii mieszkającej w tym piekle postanowił okazać dobroć i koleżeńskość towarzyszom niedoli, by być nadal solidarny, choć mocno odosobniony. Gdy kadra rozjechała się już do cywilnych domów w sobotnie popołudnie wydawał przepustki każdemu kto miał takie życzenie. Nikt wtedy obecności nie sprawdzał, a pierwsi przepustki brali pomocnicy Huragana, by zniknąć na dwa dni. Pustostan w twierdzy mógł zdradzić jedynie meldunek z kuchni, że nikt nie przyszedł po prowiant. Grupa zainteresowana utrzymaniem zaistniałego porządku w koszarach wszelkie nadwyżki suchego prowiantu lokowała w magazynie. Tu w poniedziałek półki uginały się od konserw, pęt tłustej kiełbasy, chleba, owoców deserowych. Szybko to składowisko odkrył Huragan, chyba po zapachu, więc przez cały tydzień większość Nadhuraganów przychodziła tu niby na herbatkę konsumując okazyjnie, aż do wyczerpania zapasów. Konspiracja była totalna, bo choć wszyscy wokoło o tym wiedzieli nikt nie donosił dowódcy. W samym środku twierdzy działała oficjalnie nielegalna, bezpłatna kantyna. Najgorzej na tym interesie wychodził On, gdyż nie mógł pójść sobie na przepustkę, by nie zawalić dostaw z kuchni, które odbywały się nocą. Nie mógł też napisać o tym w liście, gdyż nikt nie dałby temu wiary, a gdyby Ona ujawniła cokolwiek w swoim, cenzurowanym zawsze liście, powstałaby niezręczność. Interes szedł tak dobrze, że już nikt nie protestował, a grono bywające w kantynie powiększało się, grubiało i miało coraz większe zapotrzebowanie. Gdy przyszły święta, a po nich miał nadejść Nowy Rok powstało zapotrzebowanie na prowiant wędrowny taki, który miał zostać spakowany, by opuścić twierdzę. Wiadomo, wokół każdego Huragana kręcił się jakiś Wiaterek, który też chciał coś skubnąć. On z grupą dwoili się i troili by sprostać wymaganiom. Doszło do tego, że na koniec roku prawie wszyscy wyjechali do rodzin na przepustki. Nie było innego wyjścia, jak przebrać się w ubranie galowe i stanąć na opustoszałej warcie, przez całe święta, w czasie Sylwestra również. Wyglądało to żałośnie. On, kompanijny pisarz w twierdzy i otyli kucharze na warcie. Na szczęście pogoda nie była kapryśna i chociaż było mroźno stało się przyjemnie. Wybrał stanowisko przy tylnej bramie, daleko od ciekawych aktorek z żydowskiego teatru, które balowały w Sylwestra na tarasach i przy ogrodzeniu ze zgiętymi nieco karkami w geście zwracania zakąsek, podtrzymywane od tyłu, aby nie upadły przez panów we frakach. Na tylnej bramie był spokój. Nieopodal bramy widniały wysokie domy blokowiska osiedlowego z balkonami. Wszystkie okna rozświetlone, gdzieniegdzie otwarte dla przewietrzenia atmosfery, zewsząd muzyka, śpiewy i krzyki. Fantastyczny Sylwester. Pod bramę co jakiś czas podchodziły panienki z miasta odporne na mróz, bo skąpo ubrane, by poczęstować się papierosem na rozgrzewkę. Zawsze tam się kręciły, wiedział o tym od wartowników. Były bardzo towarzyskie i uczynne. Za dotrzymanie towarzystwa, za papierosa były gotowe zrobić wszystko, nawet zatańczyć. Były ładne i zachęcające, lecz nie skorzystał z ich usług. Widział męki kolegów, którzy po takich wartach trafiali do izolatki, by podleczyć swoje klejnoty. Na szczęście tamte choroby dały się leczyć zwykłym pędzlowaniem. W rezultacie wieczory spędzone oszczędnie były wystarczająco towarzyskie i nader przyjemne. Kamuflując szczegóły zwierzał się z tych miłych chwil swoim partnerkom w listach, a one wierzyły, co również było miłe. Wynikało to z jego wrodzonej dobroci, dzielił się nią, by innych wprowadzić w dobry nastrój. Miał sporo wolnego czasu więc układanie romantycznych listów nie było żadnym problemem. Miała na tym skorzystać głównie Ona, rozbudzająca w sobie uczucie do niego, a przez to rozbudzająca swoje uczucia w ogóle wraz z dojrzewaniem.
9.01.r-2 Bardzo się cieszę, że spędziłeś tak przyjemnie Sylwestra. Gratuluję! Bardzo mi szkoda, że nie możesz spać tylko marzysz i śnisz, a myślami powracasz do tej pięknej randki z nieznajomą wtedy jeszcze, czyli ze mną. Skoro tak dużo myślisz o naszym spotkaniu, to dlaczego opisujesz mi uciechy i radości twojej zabawy. Piszesz, że mogłeś być w siódmym niebie, że o północy zewsząd ogarniała cię muzyka i zgiełk sylwestrowej nocy, że przy tobie było mnóstwo aniołów, które mogły dać ci wszystko, przezornie nie chciałeś. Czy tymi aniołami nie były jakieś panienki, których na pewno jest wokół ciebie bardzo wiele. Mieszkasz przecież, jak napisałeś w liście, w środku miasta, a jednocześnie dwa kroki od plaży. Co to za plaża. Wiem, że tam blisko przepływa Wisła, ale nie słyszałam o plażach na brzegu rzeki. Coś mi się wydaje, że chcesz mnie zdenerwować lub sprowokować abym ja zaczęła zwierzać się z moich marzeń, może z tego co robię i z kim. Nie doczekasz się tego, zapewniam cię. Jeżeli chcesz mnie doprowadzić do rozpaczy, to zamiast opisywania swoich przygód po prostu napisz mi, że mnie nie chcesz, albo przyślij mi jakieś zdjęcia twoich panienek. Zrozumiem i pogodzę się z tym, będzie to dla mnie czarna polewka, którą wypiję dla twojego dobra, taka już jestem. Pękasz z ciekawości jak ja się bawiłam. Otóż chcę od razu odpisać. Sylwestra spędziłam w Warszawie u ciotki, było bardzo przyjemnie, przyjemniej niż możesz sobie wyobrazić. Do domu nie mogłam przyjechać ponieważ byłam trochę chora. Tej choroby nabawiłam się prawie przez ciebie. Byłam ciekawa skąd dostaję listy więc wsiadłam w czerwony autobus i pojechałam na drugi brzeg Wisły, gdzie ty teraz mieszkasz, jak mi pisałeś. Ale tam jest ogromne stare miasto. Chodziłam po tej ulicy długo, pytałam ludzi jak trafić pod adres, który mi podałeś, lecz niestety zabłądziłam. Gdy podawałam numer, na który piszę nikt nie wiedział gdzie to jest. Jakim cudem listy do ciebie docierają. Mijałam też jakiś stary teatr, o którym wspominałeś, prosiłam w kasie o pomoc, ale tamta pani tylko głupio się uśmiechała i powiedziała, że niczego nie wie. Potraktowała mnie jak jakąś panienkę z ulicy. Jeżeli wiedziała, a nie chciała zdradzić wiedzy gratuluję. Sądziłam, że istnieje tylko solidarność męska w takich sprawach, a jeżeli panie też nie chcą pomagać w odszukaniu chłopaka to nowość dla mnie. Zmęczona i zziębnięta wróciłam do domu przed wieczorem i od razu weszłam pod ciepły koc. Długo nad tym rozmyślałam, byłam zawiedziona, że nie zobaczyłam cię w tym ubranku uszytym na miarę, jak napisałeś, lecz później byłam zadowolona. Jeżeli ja ciebie nie znalazłam to inne, do których piszesz też nie odszukają, jestem spokojniejsza przez to. Na drugi dzień przyszedł do mnie tylko kolega, którego znam od dzieciństwa, aby złożyć życzenia Noworoczne. Pogadaliśmy i tak się skończyła moja zabawa sylwestrowa, do której niejednokrotnie będę wracać wspomnieniami. (-)
Nic dziwnego, że pani z kasy nie chciała udzielić jej pomocy. Wiedziała, że twierdza, której szuka jest za budynkiem teatru, a wejście tuż obok, lecz zakamuflowane wartownią. Pani z kasy była już leciwa, grubo po czterdziestce, znała więc życie. Pod bramę co dzień przychodziły dziewczyny udające narzeczone któregoś nieszczęśnika, lecz legalnie na teren twierdzy nie miały wstępu nigdy. Przychodziły zawiedzione, porzucone, niektóre już z brzuszkami i robiły zadymę. Lepiej było unikać takich spiętrzeń. Wstęp miały tylko obyte w tym środowisku, wyłącznie po zmroku i przez tylną bramę. Ona obyta nie była więc szans żadnych nie miała i dobrze, że sobie poszła.
16.01.r-2. List otrzymałam dzisiaj o godzinie siedemnastej dwie, od razu odpisuję. Bardzo cię przepraszam, wcale nie chciałam cię obrazić. Wyczułeś, że chciałam robić wymówki za to, że zaniedbujesz mnie, podczas gdy nawet podjęłam próbę przeniesienia się do szkoły w Warszawie z nadzieją, że będziemy się spotykać. Nie wiem czy to się uda, ale spróbować zawsze można. Wcale się nie gniewam, no bo przecież jesteś chłopcem i możesz się bawić kiedy tylko chcesz tym bardziej, że nie jesteś w żaden sposób ze mną związany. Wręcz przeciwnie cieszy mnie to, że możesz się czasem zabawić. W pierwszej chwili myślałam, że naprawdę udało ci się w Sylwestra gdzieś pójść, ale teraz rozumiem doskonale o czym wtedy pisałeś. Doceniam to, że nie napisałeś wprost na czym polegała tamta zabawa, że nie chciałeś mnie martwić swoimi kłopotami, przedstawiłeś to wszystko na wesoło. Współczuję ci nawet, ale myślę, że masz tego współczucia dosyć. Masz na pewno niejedną dziewczynę, która to samo pisze do ciebie co ja chciałabym powiedzieć, co to się sam domyśl, bo ja się wstydzę napisać. Nie smuć się tym, że nie masz słodkiego życia, ja również nie mam. Ciotka trzyma mnie krótko i trudno mi gdzieś wyskoczyć. Teraz już wiem, że nie wolno mi ciebie szukać, bo i tak mnie tam nie wpuszczą, a gdyby nawet mnie wpuścili to nie chciałbyś tłumaczyć się z mojej wizyty. Piszesz pytająco o przyszłość, to bardzo pięknie, ale czy nie za długo mam czekać, powiedz sam. Piszesz, że czekasz na ten szczególny dzień od dawna, ja również myślę i łudzę się nadzieją. Gdyby przyszło mi czekać nawet dziesięć lat, to mogłabym czekać, ale pod warunkiem, że jednak będziesz przychodził na nasze spotkania. Mogłabym nic wtedy nie mówić, chciałabym abyś trzymał mnie chociaż za rękę i prowadzał gdziekolwiek. Chciałabym być przy tobie w każdej wolnej chwili. Tych chwil jednak nie mamy oboje jak widać wcale. Piszesz, że chyba przeniosą cię w Bieszczady. Nie rób mi tego. Tak daleko nie mam już ciotki i nie będę mogła się tam za tobą przeprowadzić. Tu też się nie spotykamy, to wiem, że sypiamy w tym samym mieście, oddychamy tym samym powietrzem, patrzymy w te same gwiazdy, czuję wtedy twoją bliskość. Nie jesteś ze mną, to mam cię w snach i marzeniach. Gdy na ulicy widzę chłopaka w dopasowanym ubranku, które znam z fotografii, biegnę za nim myśląc, że to ty. Żebyś wiedział jakie to rozczarowanie zobaczyć, że postać za którą biegniesz jest kimś obcym. Bardzo lubię wiersze, które wynagrodzić mi muszą twoją nieobecność przy mnie i dlatego przesyłam ci parę. Czekam z niecierpliwością na rewanż. (-)
19.01.r-2. Najpierw chcę ci podziękować za tę ostatnią kartkę, której się nie spodziewałam, gdyż sądziłam, że nie odpiszesz. Poprzednio trochę pokręciłam z tymi zdjęciami i w ogóle. Nie wiem jak z tego wszystkiego wybrnąć, wstydzę się, że nie byłam szczera. Koleżanka mówiła, że była w Warszawie na Sylwestra, spędziła tam zimowe ferie, ale nie chciała powiedzieć czy się spotkaliście. Gdy wtrącam do rozmowy twoje imię, Ona czerwieni się i zaraz zmienia temat. Wiem, że mnie okłamuje, albo faktycznie nic nie wie. Wygląda na to, gdybym musiała jej uwierzyć, że wcale się nie spotykacie, nie piszecie do siebie. Chciałabym, żeby to była prawda, żeby wszystko można było odkręcić i zacząć od nowa, ale ty i tak nie wiesz co ja mam teraz na myśli i chyba się nigdy nie dowiesz co ja cały czas przeżywam. Ciekawa jestem jak spędziłeś Sylwestra. Napisałeś, że to był szczególny i chyba jedyny taki Sylwester. Nie wiem co kryje się pod tym określeniem, nie chciałabym się nawet domyślać, dlatego będę oczekiwała na jakąś wiadomość od ciebie. Czekam na długi list wyjaśniający wszystko co zaszło pomiędzy tobą, a moją koleżanką. Chcę wiedzieć, czy jesteście już parą, od kiedy i czy kiedykolwiek spotkamy się razem, chociaż nie powinieneś nawet o mnie myśleć za to co ja zrobiłam złego. Nie powinnam tego robić, ale muszę się przyznać, że popełniłam straszny błąd. Wtedy, gdy w marcu poznałeś moją koleżankę, na spotkanie z tobą ja się umówiłam. Byłam przestraszona, wpadłam w jakąś depresję, więc na spotkanie poszła Ona. Miała cię przeprosić, że nie przyjdę i umówić na inny termin, ale coś pokręciła. Najpierw mówiła, że nie przyszedłeś, a później kręciła. Postaram się wyciągnąć z niej więcej i jeżeli dowiem się, że coś was połączyło to wycofam się z moich zamiarów względem ciebie. Jeśli kiedyś nie otrzymasz odpowiedzi na kolejny list, to już do mnie więcej nie pisz. To będzie oznaczało, że zmieniam adres. ( nie Ona).
25.01.r-2. Bardzo proszę, nie traktuj moich listów jako bajki, bo jeśli tak, to przestanę pisać. Niczego nie rozumiem. Sama nie mogę w moich listach doczytać się nadmiaru czułości. Ty natomiast dostrzegasz ją prawie w każdym. A może tak bardzo się zauroczyłeś we mnie, że każde słowo moje sprawia Ci pieszczoty. Bo tak właśnie zwierzyłeś się w liście do koleżanki. Po co człowieku piszesz jej takie szczegóły naszej znajomości. Gdy to czytałam nie wierzyłam, że to o mnie jej piszesz. W twojej chorej wyobraźni jestem już prawie żoną. Brakuje jedynie opisu scen łóżkowych, wszystkie inne raczyłeś sobie wymyślić i opisać. Masz bujną fantazję. Piszesz tam, że trzymając mnie za rękę wydaje ci się, że.. tu przemilczę, bo tyle namiętności ze mnie płynie. Nie wiedziałam, że każde moje słowo w wierszyku to szczególne wyznanie dziewczyny do chłopaka. Postaram się pisać teraz troszkę inaczej, może ich nie będziesz czytał i domyślał się nie wiadomo czego. Zrobiłeś jedną gafę, nie wiem, może to było celowe — włożyłeś listy do innych kopert. List, który wysłałeś do koleżanki przyszedł do mnie, natomiast koleżanka miała otrzymać mój list. Na szczęście przechwyciłam obydwa. Ten, który napisałeś do niej schowałam, nie pokażę jej tego listu. Zrozum, nie mogę tego zrobić. Nie myśl sobie, że ona jest znów tak naiwna jak sądzisz, nie wiem zresztą z czego to wywnioskowałeś. Gdy przeczytałam ten jej list sama się rozpłakałam, a ona chyba by się zabiła, bo wiem, że pozazdrościła mi, gdy jej czytałam listy od ciebie, do niej chłopak nie pisze tylko przyjeżdża kiedy zechce. Jest moją najlepszą koleżanką, fajną babką. Jeśli chcesz być ze mną w zgodzie, to nie wolno ci nigdy zwodzić jej obietnicami bez pokrycia, pisać czułych słówek udając, że w końcu nie wiesz, która z nas to przeczyta, która jest prawdziwa. A może jesteś bigamistą i chciałbyś mieć nas obie naraz. Ja się na to absolutnie nie zgadzam teraz, może kiedyś. Zresztą jest jeszcze za młoda abyś bałamucił ją takimi słówkami. Ja się nią opiekuję, zastępuję jej siostrę, która wyobraź sobie uciekła z domu i mieszka teraz u mojej rodziny. Tak się dziwnie złożyło, że nasi rodzice byli dobrymi znajomymi, więc teraz ja mieszkam u niej, a ona u mojej ciotki, nie tej z Warszawy, mam dwie ciotki, na wymianę. Nie wiem co ją do takiego kroku skłoniło, tam jest tylko jedna szkoła, bo to mała mieścina. Może miała tam jakiegoś chłopaka, nie wiem tego. Mam układ z koleżanką. Już wiesz, że ma swojego chłopaka, z którym chodzi od podstawówki i planują ślub zaraz po maturze. Teraz jej nie ma w domu, bo właśnie do niego pojechała na kilka dni. Są wspaniałą parą, często się widują, chodzą razem do kina i nie tylko. Koleżanka chciała spotkać się z tobą dla żartu, lecz wybiłam jej to z głowy i teraz już na pewno nie zechce. Jeżeli będziesz nadal do niej pisał to ja przestanę. (-)
31.01.r-2. Już na samym początku tego listu chcę odpowiedzieć na zadane pytanie przez ciebie. Wcale tak nie było, że ja poszłam na pierwszą randkę z tobą zamiast niej. Wiem, że napisała do ciebie głupi list, że jej się podobasz i tak dalej. W tym miejscu mam jednak pewne wątpliwości, które postaram się rozwikłać. Sprawa z tym jej listem jest o tyle skomplikowana, że ona przecież chodzi ze swoim chłopakiem, po jakie licho miałaby zaczepiać ciebie, tego nie wiem. Wiem natomiast, że przyjaźni się z jedną smarkulą z klasy, której mogła pomagać w napisaniu do ciebie, a teraz udaje, że to ona napisała. Głowa mnie boli od tych zagadek. Zdarza się, że dziewczynki w tym wieku lubują się w romansach na niby. Chciały sobie z ciebie zażartować, a później nie wiedziały jak z tego się wyplątać. Wtedy zwierzyła mi się z kłopotu i ja postanowiłam spotkać się z tobą. Spodobałeś mi się, nawet się trochę zauroczyłam, chyba mnie uwiodłeś. Jej powiedziałam, że nie przyszedłeś, żeby nie żałowała. Wtedy była w depresji, bo jej chłopak długo nie wracał, ale zaraz potem doszła do równowagi i więcej do tego nie wracała. Zapomniałyśmy o tym wszystkim i był spokój, który ty zburzyłeś pisząc zalotne słówka do nas jednocześnie. Gdy przyszły twoje kartki po tak długiej przerwie z początku nie wiedziałyśmy od kogo, ale po rozszyfrowaniu śmiałyśmy się obie przez całe popołudnie. Koleżanka twoją kartkę pokazała swojemu chłopakowi, a ten zrobił jej awanturę. Wytłumaczyłam mu, że jesteś moim chłopakiem, pomyliłeś adresy. To go uspokoiło, nie wiem czy nam uwierzył. My uwierzyłyśmy i niech tak pozostanie. Po tym wszystkim sądziłam, że możesz nie odpisać. Wiesz, że ja często, a zwłaszcza z ostatniego listu, nie mogę wywnioskować co masz na myśli i trudno jest mi w takiej sytuacji odpowiedzieć na niektóre pytania. Jakieś niedomówienia, nad którymi muszę się długo zastanawiać i przychodzą mi różne myśli, w końcu gubię wątek, nie wiem jak mam odpisać. Pozwól, że przytoczę ostatnie zdania Twojego listu: Jest noc i wojsko śpi, a ja piszę sobie, bo tęsknię i kocham swoją … tu nie sprecyzowałeś dla blefu? i dalej, czekam na dzień kiedy nie będę musiał pisać listów, gdy dziewczyno będziesz ze mną. Więc z tego co zrozumiałam to wyobrażasz sobie mnie jako już poślubioną w snach. Mogę różnie odpisać. Gdy napiszę, że się wygłupiasz i przesadzasz w tych marzeniach, to zaraz się pogniewasz, gdy natomiast napiszę, że się cieszę i odwzajemnię marzenia senne, to sobie pomyślisz, że jakaś naiwna ze mnie dziewczyna. Więc lepiej gdybyś wyrażał swoje myśli ściślej co do zamiarów no bo sam sobie pomyśl jak trudno odpisać na takie rebusy. Sens tych zdań nawet podoba mi się, bo naprawdę wiedziałeś jak to sformułować, by wprowadzić mnie w zakłopotanie, a jednocześnie tak miło pogłaskać po obolałym sercu. Z tego co zrozumiałam wnioskuję, że pytasz czy chcę z tobą chodzić, a w ogóle co na ten temat myślę. Tak więc odpowiadam krótko. Gdybym nic nie czuła, to nie odpisywałabym, lub napisała jeden list, który zamknąłby naszą znajomość i na tym nasza znajomość poszłaby w zapomnienie. Tego jednak nie zrobiłam, wiec tak chyba nie myślisz. Zostawiam cię z tym dylematem abyś sam może doszedł do właściwego wniosku. Największe zrobiłeś na mnie wrażenie wtedy, gdy pierwszy raz spotkaliśmy się. Wtedy czułam, że z każdą chwilą zakochuję się w tobie, lecz sparaliżował mnie jakiś dziwny strach. Bardzo żałuję, że nie zostałam z tobą wtedy dłużej, że nie umówiłam się na następne spotkanie. Na pewno byłoby inaczej, może nie musiałbyś mieć mnie tylko w snach. Jesteśmy na tyle dorośli, że mogło to inaczej się skończyć, mogłeś się oświadczyć, zwłaszcza, że ciebie popędzał czas. Nie byłam gotowa, albo byłam za głupia, by to zrozumieć. Teraz żałuję bardzo, bo od tamtej pory wszystko się zmieniło. Ciebie zabrali i zamknęli jak w klasztorze, skąd nie ma wyjścia na spotkanie, gdy miłość woła, tak piszesz. Mogłabym jeszcze dużo napisać, ale lepiej to zostawmy na później. Czekam na długi list, tylko nie zadaj mi pytań, na które nie znam odpowiedzi. (-)
7.02.r-2. I znowu te wyjaśnienia. Nie mam nic przeciwko częstemu pisaniu, bo są tacy ludzie co dużo do siebie piszą nawet nie znając się zbyt dobrze, to z biegiem czasu zmienia się. Ja też dużo o tym przypadku myślę, jak wspomniałeś spotkaliśmy się tylko raz, a nie jesteśmy pewni czy jesteśmy parą, czy to dopiero przed nami. Same wyznania nic nie znaczą, gdy nie można tego zasmakować, tak piszesz. Jak z tego pisania wynika należymy również do tych ludzi, którzy lubią próbować szukać ostrożnie, co będzie dalej z tego szukania nie wiedzą. W listach masz tak zmienne nastroje, czasem wydaje mi się, że piszesz do innej i znowu pomyliłeś koperty. Raz w opisywanych snach jestem prawie twoją, to znowu traktujesz mnie chłodno, tak jakbyś pisał do nieznajomej. Wiedz, że jestem nastolatką, która dojrzewa, a czy wiesz o czym marzy dziewczyna, gdy dojrzewać zaczyna. Jest taka piosenka, zanucę ją w najbliższym śnie. Więc mnie nie prowokuj i nie stosuj zwodniczych sztuczek, ja to mogę brać na poważnie i później cierpię, gdy jest inaczej, gdy to były żarty. Teraz bardzo bym prosiła o kilka zdań odpowiedzi — dlaczego nasza znajomość była niebezpieczna. Bo tak napisałeś. To mnie bardzo zaciekawiło, nie wiem na czym oparłeś takie przekonanie. Przecież spotkaliśmy się wtedy w normalnych warunkach, nic między nami nie było poza dotykiem rąk, nawet mnie nie pocałowałeś, możesz napisać dlaczego. A może zakochałeś się nieszczęśliwie, bo masz inną i teraz nie umiesz wybrać, z którą masz zostać. Jeżeli tak jest ja zorientuję się i dam ci spokój, przestanę pisać, usunę się z twojego życia. Musisz jednak dać mi wyraźny znak zanim być może zakocham się miłością żarliwą, bo wtedy będę walczyła i będziesz miał kłopoty z moim kochaniem. Mogę też zakochać się niechcąco w kimś innym, wtedy ci otwarcie o tym opowiem i poproszę o urlop w naszym związku. Myślę, że wtedy będziesz wyrozumiały i pozwolisz mi się wyszumieć, a może nawet odejść w przyjaźni. Kończąc łączę pozdrowienia. (-). P.s. Jeśli chodzi o moje zdjęcie to bądź pewny, że postaram się posłać, lecz nie wcześniej jak dopiero po otrzymaniu twojej fotografii czarnej w żelaznej maszynie jak napisałeś. Nie bądź zaskoczony i prześlij mi tę obiecaną fotkę, nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałam. Będę czekała z niecierpliwością. Nie wiem jak mam odpisać na zaskakujące pytanie, a pytasz czy miewam skłonności do…, tu znowu przemilczę słowo. Nie wiem co to znaczy. Koleżanka ma większe doświadczenie, bo ma chłopaka, ale wstydzę jej się zapytać o to. Jeżeli przez to pytasz, czy byłam z jakimś chłopakiem, to na pewno nie. Nie mam takich skłonności, ani takich ciągot. Przeciwnie, nie przeżyłabym ze wstydu takiego czegoś, nie wiem nawet jak do tego się zabrać. Myślę, że kiedyś mnie tego nauczysz i wyjaśnisz mi to dorosłe słowo, które nic mi nie mówi, ale czytając go domyślam się czegoś najgorszego i ze wstydu pieką mnie policzki. A może to nie wstyd, może to coś innego, sama nie wiem. Dopiero się budzę z dzieciństwa, nigdy tego nie doświadczyłam nawet w snach, za to raz czytałam w książce o dojrzewaniu. Jest ich pełno w księgarni i muszę przyznać, czytałam z zaciekawieniem wstydząc się myśli, które wtedy mnie nachodziły. Nie wiem również o czym myślałeś pytając gdzie zamieszkamy. Byłoby to zbyt śmieszne gdybym odpisała, bo przecież to jedno spotkanie i te kilka listów nie wystarczy, by odpowiedzieć. Jest to sprawa najbliższych lat. Jak sam wspominasz, że dwa lata to dużo czasu, a życie nieraz bywa okrutne. Także biorąc pod uwagę, że jeśli nawet ktoś kogoś lubi niezwyczajnie, to mogą ze sobą chodzić długo, ale co będzie za kilka, kilkaset dni nikt nie może zgadnąć. Z tego co mi piszesz wynika, że mnie bałamucisz, sondujesz moje opinie, ale zawsze zmierzasz do jednego celu, który nie nazwę ze wstydu. Bądź pewny, że cel ten zachowam dla Ciebie i choćbym przelotnie miała innych kolegów nawet wtedy, gdy jesteś daleko, jak ktoś wyczytany z bajki niby realny, a nieosiągalny to nikt tego mojego sekretu nie pozna przed tobą. Może być tak za niedługo, że mnie zostawisz porzucając dla innej łatwiejszej dziewczyny, wtedy bądź pewny, że poproszę Cię abyś wziął sobie to, co zachować przyrzekłam. Później dopiero pójdę sobie w świat bez Ciebie. Smutne to i romantyczne, nie wiem po co to piszę. Gdyby tak się stało jak krakam nie wiem czy ktokolwiek by mnie chciał okaleczoną. Mnie wydaje się, że niewinna dziewczyna, która była już z jakimś chłopakiem nie powinna szukać innego, no bo co ona może mu wtedy dać, jak się wytłumaczyć. Chłopak, który bierze sobie taką dziewczynę nie powinien o nic pytać, bo co ona może mu odpowiedzieć, gdy coś takiego jej się przytrafiło niechcąco. Ciekawa jestem, ty masz doświadczenie z dziewczynami, więc na pewno wiesz, czy chłopak może poznać, że jego dziewczyna była już z innym i czym to się objawia. Nie śmiej się i mi napisz, abym mogła obserwować siebie, abyś przez moje zachowanie nie pomyślał, że właśnie byłam już z kimś. Pytałam kiedyś o to koleżankę, ale powiedziała, że jestem głupia, że chłopak nigdy nie ma szans sprawdzenia, że miałam innego, chyba, że mu sama się pochwalę. W książce na ten temat nic nie było napisane, dlatego nie wiem, a jestem ciekawa. (-)
15.02.r-2. Za bardzo zagalopowałam się w poprzednim liście i mogłeś pomyśleć, że chcę cię oszukiwać, że chcę chodzić z innymi tak abyś nie rozpoznał zdrady. Jesteś w błędzie, wcale tak nie myślałam. Zdobyłam się na odwagę, bo Ty zwierzasz mi się ze swoich kłopotów, więc mnie też się to udzieliło. Wierz mi, ostatnio nie mam komu się zwierzyć, z kimś bliskim porozmawiać, bo twój temat jest nadal drażliwy. Chciałabym o tobie rozmawiać, lecz koleżanka wcale nie chce słuchać, ucieka i zamyka się w pokoju tak długo, aż sobie pójdę. Dlatego omijam te tematy, aby jej nie drażnić. Pozostaje mi tylko pisanie szczerze do ciebie tak aby wyrzucić z siebie obawy, lęki i zgryzotę. Wcześniej sam spostrzegłeś, że miałam powody ku temu, by złowrogie myśli mnie trapiły. Głównie boję się, że wszystko to co mi proponujesz, jeśli odmawiam, nadrabiasz to z innymi dziewczynami. Skoro jednak wyjaśniłeś przyczynę swoich prowokacji, że chcesz mnie rozbudzić na najbliższe spotkanie, to myśli te szybko mi ulotniły się z głowy, aby tylko nie powróciły. Ja sądzę według siebie, ty także, czas wszystko pokaże. Zgadzam się, że dążymy do tego samego celu, tylko innymi drogami. Wydaje mi się jednak, że Twój cel leży …, tu znowu przemilczę, natomiast mój o wiele wyżej, w sercu. Wymyśl jakąś propozycję, by te cele połączyć bez krzywdy dla żadnego, a później mi to narysuj. Szczegóły możesz sobie darować, bo się znowu zawstydzę. Nie jestem jeszcze gotowa, ale wydaje mi się, że bardzo tego chcę i pragnę. Jestem pewna, że byłoby to cudowne przeżycie, po którym już nie miałbyś odwrotu, już nie mógłbyś odejść do innej, bo bardzo bym płakała. Czy odważysz się?. Po tak długiej przerwie, zanim otrzymałam zdjęcie także nie byłabym w stanie wyraźnie przypomnieć sobie wygląd twojej twarzy. Od tamtej chwili tak dużo czasu upłynęło bezpowrotnie. Dlatego dziękuję za otrzymane zdjęcie i jestem ci bardzo wdzięczna, w zamian rewanżuję się swoim niedawno zrobionym. Nie bądź zaskoczony, ale zdjęcie to robione jest przed końcem ostatnich wakacji, dlatego w letnim stroju. Miałam Ci wysłać w samym kostiumie kąpielowym, doszłam jednak do przekonania, że mógłbyś je pokazywać kolegom. Często sama łapię się na tym, że staję w lustrze i głaszczę się. Jest mi przyjemnie i słodko, myślami jestem wtedy przy tobie. Tęsknię wtedy bardzo za naszym pierwszym spotkaniem, czuję, że staję się kobietą. Dziękuję ci za to, że mnie ukierunkowałeś na te przeżycia. Chcę ci opisać krótko moją studniówkę. Nie wiedziałam, czy tam odnajdę się sama, nikogo do pary mieć nie mogłam przecież, nie chciałam. Była czwartego lutego od osiemnastej do piątej nad ranem. Orkiestra była porządna, z czego do dziś jestem zadowolona. Mam moc wrażeń i dlatego chyba będę ją pamiętać, bo to jest jedyna impreza szkolna, po której będzie się miało dużo miłych wspomnień. U nas było inaczej niż w innych szkołach. Nie było par w sensie chłopak i dziewczyna, dlatego poszłam. Wystrojone jak na bal dziewczyny siedziały osobno, a chłopcy z klasy osobno. Tak też na początku tańczyliśmy grupkami. Dopiero nauczyciele zaprowadzili porządek, kazali chłopcom z nami tańczyć. W pewnym momencie była draka, bo jeden chłopak zgasił światło i uciekł. Zanim ktoś znowu zaświecił, wszyscy stali jak kołki w płocie. Chłopcy z klasy to jeszcze dzieciaki, nic o życiu nie wiedzą. Jestem już po półroczu, od maja będziemy chodzić do szkoły tylko na przedmioty maturalne. Piszesz, że gdy będę zdawała maturę, to ciebie w Warszawie nie będzie, bo wyjedziesz na całe lato — ale gdzie?. (-)