E-book
14.7
drukowana A5
36.68
Samobójstwa. Gwałty. Gwałty?

Bezpłatny fragment - Samobójstwa. Gwałty. Gwałty?

Zastanów się nad kupnem tej książki. Może jest zbyt mocna, niewiarygodna, a może śmieszna. Nie namawiam. Wybór należy do Ciebie.


Objętość:
120 str.
ISBN:
978-83-8104-385-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 36.68

Wnusio

Ona po Akademii Medycznej. On po AGH. Poznali się, pokochali, pobrali. Rodzice jego zginęli w wypadku drogowym, gdy był na pierwszym roku studiów. W tamtych czasach studia były prawie darmowe, a że był piekielnie zdolny AGH ukończył. Ona żyła bezproblemowo. Miała za zadanie zostać lekarzem więc została. Znałem z widzenia jej ojca, zapalonego myśliwego. Z nim rozmawiałem jeden jedyny raz. Dostałem cynk, że kupił dwa krugerrandy. W tamtych pięknych lub nie, czasach, obrót złotkiem był zabroniony. Mogłem wykazać więcej cierpliwości i czekać aż zaopatrzy się w większe ilości a potem „uderzyć”, czyli pójść po wszystkie. Zdecydowałem inaczej. Wezwałem, postraszyłem konsekwencjami i tyle. Po około dwóch, trzech latach od przeprowadzonej z nim rozmowy wyjechali zwiedzać zachód naszego pięknego kontynentu. W jaki sposób wyjazd załatwili bo, że załatwili, nie ulega dla mnie wątpliwości, nie wiem. Po dłuższym okresie czasu dowiedziałem się, że przysłali kartkę z pozdrowieniami. Kartka przedstawiała widok Kapsztadu. Nie wierzę w przypadek. Wyjeżdżając na wycieczkę wiedzieli, że jej kres nastąpi w RPA. Tam potrzebują ludzi z jego i jej wykształceniem. Wiedzieli o tym i zaryzykowali. Praca trafiła się szybciej niż myśleli. Żyli dostatnio, szczęśliwie. Był tylko jeden problem. DZIECKO. Pragnęli bardzo. W jednym z listów przyszła babcia zapytała nawet, co w sprawie piszczy. Nie było reakcji, nie było więcej pytań. W życiu bywa tak, że kto czeka, ten się doczeka. W końcu nadszedł list z informacją, że zostali dziadkami. List pisał zięć. Nigdy tego nie czynił, zawsze pisała ona. Poinformował, że za dwa miesiące będą w kraju. Prosił aby w tej sprawie nie kontaktować się więcej, że zobaczą się w kraju. Czekali cierpliwie. W końcu....Dzwonek do drzwi. Babcia wyskakuje jak oparzona. Krzyczy radośnie, otwiera drzwi. Jest zięć. Tylko zięć. Obejmują się, witają radośnie. — Gdzie wnusiu, gdzie córka? — pytają. — Nie mogła przyjechać, wnusio bardzo chory, nie mógł zostać bez opieki -odpowiada. Ale mam jego zdjęcia. Na dzisiaj muszą wystarczyć. Położył fotki na stole. Babcia chwyciła kilka, dziadek też kilka… Zapadła przerażająca cisza. Babcia zaczęła płakać, wstała od stołu, poszła do kuchni. Nie potrafiła ukryć łez. Dziadek zareagował inaczej. Zapytał tylko — Co to kurwa ma znaczyć, co to jest? Opowiedział. Mówił jak bardzo pragnęli dziecka mówił, o leczeniu. Opowiedział jak poinformowała go, że jest w ciąży. Opowiadał o radości z tym związanej. Byli najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi. Urodziła bez problemu. Gdy poszedł zobaczyć dziecko, przeżył szok. Wiedział, że ma syna. Nie wiedział, że o bardzo ciemnym kolorze skóry. Żonę z chłopcem przywiózł do domu z tym, że tylko przywiózł. Nie szukał wyjaśnień. Przestało go to kompletnie interesować. Żyli obok siebie przez kilka miesięcy. W końcu zdecydował się wrócić do kraju. Nie mówiąc nic żonie, do teściów wysłał list. Nie informował jej, że wraca. Po prostu kupił bilet, wsiadł do samolotu i przyleciał. Pytań, nie było. Następnego dnia poszedł „w miasto” Upił się do nieprzytomności. Obudził się w izbie wytrzeźwień. Gdy wrócił do domu teściów, nikogo nie było. Poszedł do piwnicy. Wziął w dłonie sztucer, załadował, oparł kolbę o podłogę, pochylił się, otworzył usta. Nacisnął spust… Po trzech dniach od jego samobójczej śmierci nadszedł z Kapsztadu list. Córka powiadomiła, że złożyła pozew o rozwód.

Noc poślubna

Wpadła jak burza, w sukni ślubnej z welonem. Młoda, piękna, zapłakana. Ślubny wypił zbyty dużo, właściwie przesadził. Postanowiła położyć go spać i wrócić do gości. Poszedł jak baranek. Gdy ścieliła łóżko zamknął drzwi. Postanowił skonsumować małżeństwo. Nie miała ochoty widząc, że jest zbyt pijany. Zaczął bić, chcąc siłą wymusić posłuszeństwo. Bił mocno, skoro przybiegła się poskarżyć. To, że uciekła zawdzięcza szczęściu. Ślubny nie miał sił, położył się i zasnął. Przeżyła to okropnie. Poprosił aby siadła na kozetce, która była w Posterunku. Szlochała i mówiła. Szczerze mówiąc, bardziej szlochała. Siadł obok niej, zaczął głaskać włosy, prosić aby się uspokoiła. Był dla niej jak ojciec. Przytulił delikatnie do siebie. Położył dłoń na jej piersi. Nie reagowała. Wychodząc powiedziała, że żałuje. Rozłożył bezradnie ręce. Głupio wyszło, niestety. Wróciła na poprawiny. Potem urodziła syna poczętego w Posterunku. Ma w sobie krew gliniarza, to widać i czuć. Chowany jest przez ojczyma, który nie wie, że nim jest. Kocha dziecko, które jest dla niego skarbem. Nieważne kto pocznie, ważne kto wychowa. Faktyczni rodzice chłopaka, nie utrzymują ze sobą kontaktów mimo, że widują się każdego dnia. Poślubieni nie mają więcej dzieci. To znak, że nie bije jej więcej.

Wypadkowo

Zginął w wypadku samochodowym około godz. 5.35 rano. Razem z nim odeszło trzech kumpli. którzy jego Trabantem jechali. Jechał zbyt szybko, zawsze tak jeździł, gdy na zakręcie wpadł pod jadącego z przeciwnej strony ciężarowego Kamaza. Mokro było, przy tym zakręt, szybkość. Kamaz też nieźle pędził. Jego kierowca odwoził żonę na dworzec PKP. Z wypadku pamiętam jeszcze, że dłuższy czas szukaliśmy głowy kierującego. Pozostali byli na miejscu, w całości. Sąsiadki dwie. Kupiły flaszkę żytniej. Siedziały w mieszkaniu jednej z nich. Popijały, śmiały się, cieszyły życiem. Miały powody do radości. Nie martwiły się o pieniądze. To była domena ich mężczyzn. Skoro starczało na flaszkę, było ok. Tym razem odrobinę zabrakło. Postanowiły dopić piwem. Wyszły do sklepu, który usytuowany był po drugiej stronie ulicy. Postanowiły skrócić drogę i przejść z dala od pasów. Nie przeszły, nie kupiły piwa. Jedna zginęła na miejscu. Drugiej się udało, widuję ją do dzisiaj. Zdarzenia, o których wyżej, miały miejsce w okresie dwóch trzech miesięcy, tak pamiętam. Po roku życie nabrało innych kolorów. Poznali się. Ona wdowa po właścicielu Trabanta, on wdowiec po niedopitej żonie. Pokochali się, zamieszkali razem. Zaczęło się szybko. Wódka, piwo lało się strumieniami. Pili użalając się nad swoim losem. Gdy zabrakło, on bił ją, ona jego, przy czy on nie wrzeszczał, gdy był torturowany. Ona darła się przeraźliwie. Taki styl. Byli ze sobą osiem, dziewięć lat. Zachorował na raka. Opiekowała się nim troskliwie. Gdy zmarł, świat się załamał. Nie miała nikogo. Siadła przy stole, rozmyślała. Potem poszła do sklepu, kupiła butelkę wódki. Wróciła do mieszkania. Piła i płakała. Nie wypiła wszystkiego. Chwiejnym krokiem poszła na dworzec kolejowy. Wykupiła bilet do najbliższej miejscowości. Udała się na peron. Kasjerce wydawała się taka trochę niepewna. O swoich spostrzeżeniach powiadomiła SOK-istów. Poszli za nią, udając się na peron gdzie miał podjechać pociąg na który wykupiła bilet. Nie było jej tam. Była na innym peronie. Właśnie podjeżdżał pociąg. Usłyszeli krzyk…

Taniec towarzyski

Wnerwiały ją tańce w kółeczku, wyginanie się na wszystkie strony, machanie łapami i w ogóle. Wolała styl klasyczny, czyli ona, partner, najlepiej jak był leworęczny. Wówczas ona, swoją prawą dłonią trzymała jego lewą dłoń i prowadziła. Nikt nie podskoczył, każdy tańczył jak chciała. Raz, ale tylko raz, dostała od opornego w pysk i zabawa się skończyła. Dla niej się skończyła, oporny tańczył dalej. Oczywiście, że sam, do tego w kółeczku, na luzie i jak chciał. Nikt mu nie narzucał swojej woli. Czuł się z tym dobrze, był panem i władcą parkietu. Ona siedziała sama, troszeczkę zapłakana, ale widać było, że dochodzi do siebie, że łapie rytm. Liczyła, że zaliczy jeszcze trójeczkę z księciem z bajki, który weźmie ją w ramiona i popłyną razem, gdzieś daleko. Długo nie czekała. Nie był to książę, lecz stangret, do tego nieźle wstawiony. Stanął przed nią, ukłonił się grzecznie i zapytał: — Zatańczysz ze mną cha che?”( inaczej cza cze) Spojrzała na niego z obrzydzeniem — Spierdalaj (inaczej, nie tańczę). Uśmiechnął się, przeprosił, że przeszkadza i odszedł krokiem chwiejnym lecz dystyngowanym. Odniosła wrażenie, że nie pierwszy raz dostał kosza, że wie jak się w takiej sytuacji zachować. Przestała o nim myśleć zaraz potem jak zniknął jej z oczu. Nawet nie wiedziała, czy tańczył z dziewczynami czy smutny zapijał piwem. To była jej ostatnia szansa tego wieczoru. Do końca dyskoteki siedziała przy stole. Sama, zła jak bezpański pies. Dziwne, przecież ładna była.

Życie toczy się dalej. Smutki znikają, pojawia się nadzieja. Tak było i tym razem. Po trzech tygodniach poszła w tan kolejny raz. Kupiła oranżadę, siadła przy stole, rozglądała się, sprawdzając gdzie, kto, co z kim, po co itd. Nic szczególnego nie zauważyła, zabawa jak zabawa. Siedziała czekając na pierwsze, słyszalne, nuty. Rozpoczęto Apasjonatą, śpiewaną przez miejscową artystkę. Zauważyła ruch na parkiecie. Natychmiast też usłyszała: — Zatańczysz ze mną cha che? Odwróciła głowę. Z jej prawej strony stał, uśmiechnięty od ucha do ucha, pochylony do kolan, absztyfikant pogoniony na poprzednim balu. Zaczęła się głośno śmiać. On razem z nią. Wstała, wzięła go za rękę i poprowadziła. Był uległy, tańczył jak chciała. Co tu dużo mówić, potrafiła prowadzić. Widziała go drugi raz w życiu a po godzinie zdawało się jej, że znają się od dzieciństwa. Był miły, szarmancki trzeźwy no i taki trochę przystojny. Czuła się wyróżniona. Było jej z nim dobrze. Tańczyli wyłącznie ze sobą, beż żadnych tam odbijanych. Wypili po dwie ciepłe oranżady. Bawili się. Około 3 nad ranem zapytał grzecznie, czy pozwoli się odprowadzić. Przytuliła się do niego. Zaraz potem wyszli. Trzymał za rękę. Trzymał mocno aby nie uciekła. Szła jak baranek mimo, że pierwszy raz w życiu, nie ona prowadziła. Przechodzili przez mały park, gdy zatrzymał się, przycisnął mocno do siebie i powiedział: — Teraz zatańczymy cha chę, taką prawdziwą. Zaczęła się śmiać. Jeszcze nie rozumiała, że wdepnęła w gówno. Zrozumiała, gdy dostała z liścia i przewróciła na ziemię. Nie broniła się. Sparaliżował ją strach. Po kilkunastu taktach wstał, zapiął spodnie, powiedział: — Do miłego. Wróciła do domu oszołomiona. Nie potrafiła ogarnąć sytuacji. Wykąpała się, położyła do łóżka. Nie usnęła, myślała o zdarzeniu. W pewnym momencie zesztywniała. Zdała sobie sprawę, że o miłośniku cha chy nic nie wie. Nie zna jego imienia, miejsca zamieszkania. Nic, nic, nic. Gwałt zgłosiła w poniedziałek. Przyjmowałem zgłoszenie a potem szukałem kolesia. Była rzeczowa, konkretna, naiwna. Przedstawiła wszystkie okoliczności związane ze sprawą. Była zdecydowana ścigać sprawcę. Nie miała w tym względzie żadnych obiekcji. Jego ustaliłem po czterech dniach. Nie było to trudne, mieszkał w miejscowości położonej 25 km od jej miejsca zamieszkania. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się po niego jechać. Miałem zbyt mocne materiały, aby dać mu szansę. Wysłałem wezwanie z adnotacją do stawienia się w charakterze podejrzanego. Nie stawił się. Pojechałem radiowozem. Mimo wczesnej godziny, nie było go w domu. Matka powiedziała, że nie ma od kilku dni, nie wie gdzie jest. Zaczęła się ostra robota. Nie spałem przez dwa dni. On spał! Po dwóch dniach przyszła, wycofała wniosek o ściganie. Nie chciała powiedzieć dlaczego. Nie, bo nie. Szczerze mówiąc, nawet nie naciskałem. Widocznie spodobało się dziewczynie i tyle. Tak myślałem. Powiedziałem, że ma gość szczęście, bo był już na widelcu. Uśmiechnęła się i powiedziała: — Przykro mi, że się pan napracował. On był nie do znalezienia -??? — Spał u mnie — odpowiedziała na moje zdziwienie. Myślałem, że się pochlastam. Po przełknięciu śliny powiedziałem do siebie — Potrafi prowadzić. Widuję czasami. Mają dwoje dzieci. Dzisiaj to dorośli mężczyźni. Oni cały czas razem. Myślę, że są szczęśliwi. Przetańczyli całe życie. Jeszcze trochę zostało.

Brzozowa górka

Po jedzeniu, piłka kopana była jedną z najważniejszych rzeczy. Mieliśmy duże podwórko, było gdzie grac. Różne były mecze, różne wyniki, różne bójki. Pamiętam kolesia, cztery lata starszego ode mnie, który na każdy mecz przynosił nóż. Kładł obok bluzy, swetra czy innych skarpet. Robił to tak, aby wszyscy wiedzieli, że on przyszedł wygrać a nie płakać po przegranej. Noża nigdy nie użył, nie każdy mecz wygrał. Jak w życiu. Raz dostałem od niego w mazak. Odwaliłem fikołka i po zawodach. Szybko wstałem lecz nie zareagowałem, wiedziałem, że przegram. Poczekałem na odpowiednią chwilę. Chłopaki dyskutują o meczu a ja szukam coś ciężkiego aby przywalić. Znalazłem metrowy, gruby kij. Podszedłem od tyłu i...bach. Przewrócił się, a ja w nogi. Zziajany wpadłem do domu z krzykiem, że mnie gonią. Ojciec z zainteresowaniem pyta o powód. Powiedziałem prawdę, że uderzyłem takiego jednego, grubym kijem w głowę. Matka w płacz, ojciec krzyczy: — Chowaj się gówniarzu!!! Skończyło się dobrze. Czasami na te nasze mecze przyjeżdżał rowerem chłopak, wiek 15 -17 lat, wysoki, nieźle zbudowany. Obserwował jak gramy, czasami coś powiedział, skomentował. Nigdy nie grał. Widywałem go w mieście. Bliższego kontaktu nie utrzymywaliśmy, skąd. Zbyt duża różnica wieku. Pamiętam, że zazdrościłem chłopakowi roweru. Myślę, że nie tylko ja. O ile dobrze pamiętam, to właśnie w tym czasie, w okolicach Brzozowej Górki, en, en osobnik napadał na samotne, starsze kobiety. Brzozowa Górka, to miejsce naszych i nie tylko naszych, wypadów za miasto. Miejsce bardzo piękne, klimatyczne, sprzyjające zabawom, spotkaniom. Często tam bywałem. Napastnik, grożąc nożem, przewracał napotkane kobiety nakazując, aby się rozebrały. Nic więcej nie chciał. Czasami tylko wziął parę groszy na drobne wydatki, nigdy całej sumy i znikał. Sprawą żyło całe miasteczko, o niczym innym się nie mówiło. Żyli tym starzy i młodzi. W miarę szybko sprawcę ustalono. Okazał się nim rowerowy kibic naszych meczy. Trudno było w to uwierzyć, ale tak rzeczywiście było. Nie wiem jaki otrzymał wyrok, co się z nim potem działo. Będąc już na utrzymaniu podatników, przypomniałem sobie Brzozową Górkę Postanowiłem odwiedzić miejsce, wrócić wspomnieniami do lat szczenięcych. Odpaliłem motocykl, ode mnie to 80 km, i pojechałem. Czas robi swoje, nie mogłem tam trafić. Kiedyś ładna górka, żółty piasek, zielono, brzozy. Jeżdżę polnymi dróżkami, szukam śladów przeszłości. Nie poznaję. W pewnym momencie zobaczyłem faceta siedzącego przy dużym kamieniu, obok rower. Zatrzymałem się, pytam: -Pan tutejszy? — Nie — odpowiada — A dlaczego pan pyta? -zainteresował się. — Lata temu — odpowiadam — mieszkałem tutaj. Często chodziłem na Brzozową Górkę a dzisiaj, nie mogę miejsca znaleźć. Specjalnie przyjechałem aby wrócić do przeszłości. — Podobnie ja — odpowiada. Przyglądam się facetowi z zainteresowaniem, pytam gdzie mieszkał. On pyta gdzie mieszkałem ja. Okazuje się, że mieszkaliśmy blisko siebie. Tak sobie rozmawiamy a ja coraz bardziej przekonany jestem, że rozmawiam z rowerowym kibicem. Na wspominki przyjechał — myślę. Pytam kiedy się wyprowadził. Odpowiada, że nie wyprowadził się, ze jego wyprowadzili. Nie pytam dlaczego, bo wiem. Mówię tylko, że przypominam sobie jego osobę, że bywał na takim i takim podwórku, że przyjeżdżał oglądać nasze mecze… Nic nie mówiłem o napadach na kobiety, sam pośrednio przyznał. Stwierdził, że po pierwszym poprawczaku nie wrócił do domu, ruszył w Polskę. Musiał z czegoś żyć, więc kradł, włamywał się, napadał. Potem kolejna odsiadka i kolejna. Gdy spotkaliśmy się, był pół roku na wolności. Wrócił do rodzinnego miasteczka, znalazł pracę. Żył. Postanowił nie wracać za kraty. Powiedział, że zrobi wszystko aby nie wrócić do życia z przeszłości. Odpowiedziałem: -Będąc w tym miejscu, wracasz. Tutaj zaczęła się twoja kryminalna przyszłość.- Spojrzał na mnie przenikliwie. — I tutaj zakończy- odpowiedział. -Wierzę, że się uda i tego życzę. A teraz proszę o adres Brzozowej Górki. — Właśnie na niej jesteśmy. — Jakaś niższa niż kiedyś. — Ale bezpieczniejsza. Spojrzałem na niego. On na mnie. Zacząłem się śmiać. On też. Powiedziałem: -Widzę cię tu kurwa, ostatni raz! Nie mówiłem, że byłem niebieskim. Trochę instynktu zachowawczego we mnie jest. Na Brzozowej Górce szczególnie

Skofedal forte

Lek, którego nazwy nie zapomnę. Wezwał mnie szef. -Kawaler jesteś więc dasz sobie radę. Ponadto temat powinien cię zainteresować. Nigdy nie sprawdzaliśmy jak wygląda sprawa z przerywaniem ciąży. Kilku ginekologów ma zgodę na wykonywanie tego typu zabiegów. Reszta kręci lody na lewo. Musimy ich wyłapać. Zorientuj się w sprawie. -Jawohl!!! — Odpowiedziałem. Dzisiaj mówi się aborcja, wówczas bardziej po ludzku. Mówili „przerywanie ciąży, przecinka…” Wszystko zależało od wykształcenia zainteresowanej, zainteresowanego. Ci z najwyższej półki na pewno mówili „aborcja” jednak takich było mało. Dobra, koniec ze słownikiem wyrazów obcych, czas przystąpić do dzieła. Usiadłem za biurkiem i myślę...Chyba wpierdzielił mnie na minę… Jak ja to sprawdzę??? Do końca dnia nic więcej nie robiłem, myślałem wyłącznie o sposobie podejścia do sprawy. Po ginekologach łaził nie będę, bo mnie wyśmieją lub zrzucą ze schodów. Na ulicy mogą pobić. Zainteresowane ...Bez bata nie powiedzą, w życiu! Która kobieta powie, że… No która? Z uwagi na fakt, że byłem młody, przystojny, hahaha, więc i koleżanek miałem trochę. Jedna z nich, z zawodu pielęgniarka, pracowała w szpitalu. Uderzyłem do niej. Proszę ze łzami w oczach: -POMÓŻ. Pomogła — Przecież to proste. Lekarze to lenie, są pewni swego, pewni bezkarności. To wykorzystaj! Przejdź się po aptekach i przeglądnij recepty. Jeżeli trafisz na receptę z wypisanym lekiem SKOFEDAL FORTE lub SKOFEDAL MITE, to znak, że kobieta na którą wystawiono receptę miała zabieg przerwania ciąży. Przynajmniej miała zamiar ciążę przerwać. Leki powinien kupić w aptece lekarz i na niego powinna być wystawiona recepta, ale jak już ci wcześniej powiedziałam, lekarze to lenie — zakończyła. Dawno nie byłem taki szczęśliwy… Jasne, że wypiliśmy butelkę dobrego wina. O ile mnie pamięć nie myli, a jeszcze nie myli, piliśmy CIOCIOSAN. Nie ma się co śmiać. W tamtych czasach łatwiej było kupić cytryny niż CIOCIOSAN. Apteki załatwiłem szybko. Dziwiło mnie, że kierowniczki aptek nie protestowały a powinne. Udostępniały recepty od ręki, stawiały kawę aby było przyjemniej. Jedna z nich pomagała nawet szukać. Po miesiącu miałem około 20 kobiet. Na każdej recepcie imię, nazwisko, adres oraz pieczątka lekarza. Sprawdziłem w wydziale zdrowia, który z ginekologów ma zgodę na dokonywanie aborcji a który zgody takiej nie ma. Był jeden. Pozostała tylko rozmowa z kobietami, które SKOFEDAL kupowały. Rozmawiałem z trzema, potem odmówiłem. Źle się z tym czułem. Nie miałem satysfakcji z tych rozmów, wręcz przeciwnie. Przekonałem szefa, że nie ma sensu dalej się w to bawić argumentując, że Wydziałowi Finansowemu wystarczą dwa przypadki aby faceta ukarać domiarem. Tak też się stało. Gdy dowiedział się, że „leży” sam poszedł do skarbówki i wpłacił domiar. Potem działał już legalnie. Wracamy do rozmów, właściwie do jednej, tej trzeciej. Kobieta 36 lat, urocza, wykształcona, mężatka, bezdzietna. Nie ma sensu opisywać jak temat ją zaskoczył. Zaniemówiła wprost. Spojrzała głęboko w moje oczy a ja… Cóż ja? Czekam co powie. Czekałem 10 — 15 sekund. Z jej oczu zaczynają płynąć łzy...Cały czas patrzy na mnie. Zbaraniałem… Czułem w kościach, że wp… łem się na całego. — Dobrze, powiem panu. To dla mnie sprawa niezwykle trudna, ciężka. Nie potrafię z tym żyć. Nie powinnam o tym mówić, ale muszę to w końcu z siebie wyrzucić. Pan będzie pierwszą i jedyną osobą, która o tym się dowie. Nie powiedziałem słowa. Czekałem. — Od około 10 lat — zaczęła — staramy się z mężem o dziecko. On nie chce przyjąć do wiadomości, że dzieci nie będzie miał nigdy. Nawet badania go nie przekonały. Uparł się i koniec. Jest zdrowy i żaden lekarz nie będzie mówił, że jest inaczej. Mimo, że bardzo męża kocham, postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce. Uwiodłam młodego chłopaka, kolegę z pracy. To z nim zaszłam w ciążę. Gdy się o tym dowiedziałam, byłam niesamowicie szczęśliwa. Zaraz potem ogarnął mnie strach. Przestraszyłam się, że prawda ujrzy światło dzienne, mąż dowie się o wszystkim… Nie chciałam go stracić. Jest dla mnie wszystkim. Wybrałam męża, nie dziecko, stąd zakup leku SKOFEDAL FORTE. Małżonek nie wie o niczym. Nikt nie wie, tylko pan. Dalej „staramy” się o dziecko...To jest ponad moje siły — zakończyła. Po około roku czasu popełniła samobójstwo. Nie wiem co było tego przyczyną, nie zajmowałem się sprawą, nie pytałem o szczegóły. Chyba się bałem. Z przeprowadzonej rozmowy nie sporządziłem żadnej notatki, protokołu. Nic nie musiała podpisywać, nie było jej. Koniec kropka.

Grill

Popołudniowa sobota, właściwie wieczór. Przyszła z mamusią, lekko szurniętą i tatusiem, nawalonym tak nieźle. Wszyscy płakali oprócz tatusia. Twardy facet. Ona 18 lat, około 180cm wzrostu, 85 kg wagi, ciemna karnacja. Zgłosiła gwałt. Zły byłem, miałem kończyć szychtę, iść do domu. Niestety …

Pojechali na grilla. Była ona z rodzicami oraz dwie kolejne rodziny z synami. Układ był taki: Jedna dziewczyna i dwóch chłopaków. Wszyscy w jednym wieku. Starzy bawili się, popijając, przy ognisku. Młodzi poszli w las. Wrócili pod koniec biesiadowania. uśmiechnięci, zadowoleni z życia. Nic nie zapowiadało „tragedii”. O umówionej godzinie podjechała, zamówiona wcześniej, NYSA. Rozbawione towarzystwo zawieziono do domów.

W mieszkaniu oświadczyła rodzicom, że została przez kumpli zgwałcona. Opowiedziała gdzie, co i jak. Decyzję o zawiadomieniu MO podjęto natychmiast. Jak postanowili tak zrobili a mnie przypadła rola wyjaśnienia sprawy.

Przyjąłem protokół, przesłuchałem a potem oględziny w szpitalu. Czekałem z matką na zewnątrz, paliłem papierosa. Nie płakała już. W pewnym momencie powiedziała

— MOGLI MI TO ZROBIĆ.

Mało nie połknąłem papierosa. Odniosłem wrażenie, że ma pretensje do córki, że to nie ona była obiektem gwałtu. Myślałem, że odgryzę sobie język, tak mnie rozbawiła. Wiem, byłem w błędzie, ale tak pomyślałem.

To już tyle lat od tamtej sprawy a ja pamiętam ten moment.

Jak to wszystko się zakończyło? Normalnie. Dziewczę wycofało zgłoszenie i sprawa poszła w zapomnienie. Widuję ją czasami. Gdy była młoda, kłaniała mi się. Uśmiech nie schodził z jej ust. Dzisiaj, nie kłaniam się jej. Co to, wszystkim zgwałconym mam bić pokłony? Tak źle ze mną nie jest.

Wieczorek zapoznawczy

Miałem wówczas 24 lata. Pamiętam jak dziś. Urlop zaplanowałem na czerwiec. Postanowiłem wyjechać gdzieś daleko, gdzie nigdy nie byłem. Koledzy poradzili miejscowość A. Poszedłem do socjalnego i mówię, że marzę aby tam być. Młoda Dziewczyna mówi, że nie ma do A, jest do O. Spierałem się długo, ale z uśmiechem, spokojnie. Nic nie wskórałem. Pojechałem do O. Tak mi się tam spodobało, że następnego lata poprosiłem o wczasy w O, a dziewczę, ta sama co wcześniej, pyta czy nie chcę do A, bo w O już nie ma. Uparłem się… i dostałem w O. Po prostu zadzwoniła do kogoś i namówiła na zmianę miejscowości. Pojechałem do O. Pojechałem dwa dni wcześniej. Znałem pracowników ośrodka, wszystkie ścieżki, więc zaryzykowałem. Udało się. Nawiasem mówiąc, nie byłem pierwszy. Był chłopak w moim wieku i dwie dziewczyny. Oczywiście wszyscy, to niebieskie mundurki. Zaproponowałem wyjście do miasta, na dyskotekę. Piechotą to około 5—6 km. Co to dla nas?

Poszliśmy. Fajnie było. Około 1 w nocy wracamy. Jakoś tak wyszło, że kolega z koleżanką poszli szybciej. Nie widziałem ich, nawet nie wiem jak daleko odeszli.

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, ale idziemy. W pewnym momencie czuję, że coś jest nie tak. Odwracam się, wszystko ok. Potem znów i znów. Wreszcie zobaczyłem postać chowającą się za przydrożną topolę. Przeszły mnie ciarki. Nie jestem sam, nie mogę uciekać. Zatrzymaliśmy się. Patrzę w kierunku drzewa. W końcu wychodzi. Wyższy ode mnie o głowę na pewno znacznie cięższy. Idzie prosto do mnie i mówi: „Ty nawet nie wiesz jaki wpierdol dostaniesz. Będziesz wył z bólu. Nie jestem sam” i ogląda się za siebie. Czuję alkohol. Nie powiem, abym się uśmiechał. Serce pikało, że strach z tym, że byłem skoncentrowany jak nigdy. Zbieram się w sobie i pytam: „Powiesz za co?” " Za to, że ty masz dziewczynę, a ja nie mam” — odpowiada. „Nie rozśmieszaj mnie, chodź z nami, zabawimy się do rana. Będą dziewczyny” -obiecuję. Ku mojemu zdziwieniu wyraża zgodę. Idziemy. Rozmawiamy, śmiejemy się… Około 500 m. od ośrodka jest ostry zakręt w prawo, oznaczony betonowymi słupkami pomalowanymi na biało. Za nimi rów pełen kamieni. Kilkadziesiąt metrów przed zakrętem biorę partnerkę za dłoń, przesuwam delikatnie na swoją prawą stronę Idziemy, on, ja, dziewczyna. Jest bardzo ciemno. Nie skręcam, idę prosto spychając go delikatnie w stronę kamieni. Gdy nie było już miejsca, strzeliłem prawym hakiem. Tylko fiknął. Partnerkę za rękę i biegiem do ośrodka. Następnego dnia poszedłem zobaczyć czy żyje. Żył. Skoro go nie było, to żył. O sprawie zapomniałem, myślami byłem przy wieczorku zapoznawczym, który za trzy dni.

Bawiliśmy się w tym samym gronie. Duża sala, mocno oszklona ściana, bufet obficie zaopatrzony, tzn. tatar, galaretki i takie tam. Paliłem wówczas, a na sali obowiązywał zakaz palenia. Wychodziłem więc co jakiś czas na zewnątrz. Kolega robił to samo. Podczas jednej z trójek (grali po trzy kawałki a potem przerwa na odpoczynek. Ja się nie męczyłem, ale przerwa to przerwa) partnerka powiedziała: „O, Jacek”. Powiedziała to jakoś nerwowo. Wiedziałem, że to imię jej męża, ale co mi tam. Omamy ma, pomyślałem. Wychodzimy na kolejny dymek. Przypalamy. Obok chłopak w mundurze milicjanta drogówki. W dłoni trzyma biały kask. Kolega pyta: „Zapalisz?” Nie odmawia, palimy razem. Wymiana zdań o wszystkim, niczym i kolejna trójeczka. Lecimy fokstrota i znowu słyszę: „O, Jacek!” Patrzę w szyby, nikogo nie widzę. Proszę aby przestała się zgrywać. Przeprasza. Kręcimy dalej dwa na jeden (taki rytm). Potem dymek, częstowanie lotniaka, uśmiechy. Jest miło. Tekst „O Jacek” powtarzał się dobrych kilka razy. Z częstowaniem było identycznie. W końcu koniec balu panno Lalu. Wszyscy wyszli. Jeszcze tylko ja z partnerką. Dopijamy płyny i wychodzimy. Dwa metry od stolika otrzymałem buzi w policzek z tekstem” Dziękuję za miły wie…” Nie dokończyła. Potężne walenie w szybę wmurowało mnie w parkiet. Spojrzałem. „O k… wa Jacek” Zaskoczyłem w momencie, gdy za oknem zobaczyłem lotniaka. Wpadł na salę z tekstem: „Zaraz cię przedziurawię” (to do mnie). Wmurowało mnie drugi raz w ciągu kilkudziesięciu sekund. Leci do mnie jak oszalały. Ubrany był w skórzaną bluzę. Nie widzę pistoletu, więc straszy, myślę. Jest przy mnie wściekły jak pies. Wyprowadza cios. Robię unik i pociągam prawą z dołu. Podobnie jak tego na zakręcie. Przewraca się. Do żony, jego, mówię aby zaopiekowała się idiotą. Otrzepałem ręce, poszedłem do campingu. Opowiadam kumplowi co mnie spotkało. Mówię, że przyjechałem wypoczywać nie rozrabiać. Śmiejemy się. W pewnym momencie ciszę nocną przerywa wołanie o pomoc. Katował ją, bił jak oszalały. Przerwał gdy nas zobaczył. Powiedziałem: -Jeżeli jeszcze raz podniesiesz rękę, smutno się to dla Ciebie skończy. A teraz wyp… aj do domu, bo powiadomimy kogo trzeba. Wróciliśmy do siebie. Widziałem go następnego dnia po południu. Szedł sam. Widziałem też jak wyjeżdżał. Siedział na służbowej Emzetce. Miał do przejechania około 400 km. w jedną stronę. Taką trasę przebył aby sprawdzić żonę. Sprawdził. Stał pod oknem, palił nasze fajki i obserwował. Potem dostał po ryju a w dalszej kolejności dostała jego żona. Nie wiem za co dostała, bo nie pytałem. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Przyjechałem na wczasy. Nie rozmawiałem z nią więcej, nie wiedziałem jak się zachować. Widziałem podczas posiłków. Była smutna, było jej wstyd. Zrezygnowała z wczasów po trzech dniach. Przyjechał po nią kolega męża. Mąż nie mógł. Popełnił samobójstwo.

Kaziu

Jeden z letnich miesięcy, około 23, ciepło fajnie. Siedzę w domu, przy otwartym balkonie, oglądam tv. W pewnym momencie ogromny huk wyrwał mnie z fotela. Mieszkam blisko jednej z głównych ulic miasta. Wychodzę na balkon, spoglądam w kierunku ulicy. Szczerze mówiąc, nic specjalnego nie widzę, bo zasłaniają drzewa. Zaniepokoiła mnie cisza. Zadzwoniłem do chłopaków mówiąc czego byłem świadkiem. Obiecali, że sprawdzą. Siadłem w fotelu, zająłem się oglądaniem tv. Potem spanko i rano do pracy. Siadłem za swoim biurkiem. Kolega pyta

— Słyszałeś?

Nie czekając na potwierdzenie lub zaprzeczenie mówi dalej. — Kaziu się rozpierdolił. Jechał zbyt szybko, nie wyrobił na zakręcie i trzasnął w betonowy słup oświetleniowy. Maluch do kasacji a jemu nic.

— Pijany był? — pytam

— A kiedy był trzeźwy?

— No to popłynął — mówię.

Tak, tak, huk, który wyrwał mnie z fotela, to Kazia sprawka. Poczułem się głupio. Przecież to ja dzwoniłem po chłopaków, a mogłem wyjść, zobaczyć co jest grane

i dopiero potem, gdyby były ofiary, powiadomić kogo trzeba. Nie zrobiłem tego. Rozmawiałem na ten temat z Kaziem. Powiedziałem o wszystkim. Nie miał pretensji.

Stwierdził, że na moim miejscu postąpiłby identycznie.

Przyszedł do pracy kilka lat po mnie. Kawaler, ukończone studia i to nie byle jakie. Wszystko przed nim. Przez pewien okres czasu dzieliliśmy ten sam pokój. Szybko złapaliśmy kontakt. Mówił, że ma dziewczynę w Krakowie, że planują wspólne życie. Jest jednak problem. Ona opiekuje się niesprawną siostrą, której za żadne skarby nie zostawi. Przez rok czasu sprawa była w zawieszeniu. Kaziu jeździł do dziewczyny, ona do niego nie. W końcu problem się rozwiązał. Siostra zmarła. Dziewczyna przyjechała do Kazia, pobrali się. Poznałem ją, urocza, miła osoba. Dzieci nie mieli. Nawet nie wiem czy planowali. Myślę, że był to jeden z powodów, pozwalających Kaziowi na zbyt częste, biesiadne, wyskoki. Szczerze mówiąc pił dosyć często. Dochodziły słuchy, że bił żonę. Rozmawialiśmy z nim na ten temat. Niestety, wódka była silniejsza. Przeginał z piciem i tyle. Po stłuczce, którą opisałem, wyleciał z roboty. Zatrudnił się w kopalni. Po miesiącu był już sztygarem. Kariera w górnictwie stała przed nim otworem. Pewnego dnia, bez uprawnień, wcisnąłem się do autobusu pracowniczego. Patrzę, Kaziu. Siadłem obok niego. Przywitaliśmy się. Zapytałem co słychać. Zaczął opowiadać. Nie rozumiałem co mówi. Spojrzałem na ręce. Był skończony. Kolejny raz, ostatni, widzieliśmy się po siedmiu miesiącach. Stał z kolegą, który podobnie jak on, wyleciał z roboty za nadużywanie. Podszedłem, zamieniliśmy kilka słów. Moja Śliczna zapytała kto to był. Powiedziałem. Nie wierzyła. „To niemożliwe- stwierdziła — że człowiek może tak bardzo się zmienić”. Kazia znała dobrze, byli po imieniu.

Po dwóch tygodniach dowiedziałem się, że Kaziu popełnił samobójstwo. Zaczął od bicia żony. Potem wygonił z domu. Zabronił powrotu. Zabarykadował się w pokoju. Położył na wersalce i pociął żyletką. Odszedł spokojnie. Były problemy z wyważeniem drzwi. Górnicy wiedzą jak zakładać zabezpieczenia.

Po pewnym czasie rozmawiałem z żoną Kazia. Nie pytałem o niego, nie chciałem. Po co rozdrapywać rany. Sama powiedziała: — Gdy mnie ostatni raz bił, był trzeźwy

Reprezentacyjny posterunek

Zaczynał od posterunkowego. Wysoki, lekko ryżawy, piegowaty, zawsze uśmiechnięty, zaradny, przebojowy. Na robocie się znał, wykrywalność wyższa od średniej a to powód do awansu. Został komendantem posterunku. Wtedy się zaczęło. Zaczął chodzić w modnym garniturze, do tego dobrej klasy, który co pewien czas zamieniał na bardziej modny. Podobnie było z białymi koszulami. Nie było lipy, wszystko najwyższa półka. Żeby nie było, że dbał tylko o siebie, pamiętał o posterunku. Jego posterunek, rósł i piękniał razem z nim. Nie wiem jak żona, bo ukrywał ją przed wszystkimi. W życiu jej nie widziałem. Sorry, widziałem raz, na pogrzebie, ale to potem. Teraz remontuje posterunek. Pamiętam, przejeżdżałem czarną wołgą prze wioskę. Zatrzymałem się przed posterunkiem. Zainteresowały mnie wykonywane tam prace. Wewnątrz znajomy inżynier, dwie młode urzędniczki z gminy i on, Leon Zawodowiec. Witam się z inżynierem mówiąc: — Co, budujemy?

— Nie, walimy — odpowiada

— No tak, jak się ma zdrowie… -Nie, nie, nie, nie o to chodzi!!!

Dziewczyny się zarumieniły a ja spokojnie zmieniłem temat. Po grzecznościowej wymianie zdań, Leon Zawodowiec otworzył drzwi swojego gabinetu, zaprosił wszystkich. Było wszystko. Picie, jedzenie, popitka. Odmówiłem. Po prostu nie mogłem, musiałem jechać dalej. Miałem do załatwienia sprawę. Kierowca wołgi trochę się boczył, ale nie było wyjścia. Odjechaliśmy ze łzami w oczach.

Po miesiącu, uroczyste otwarcie posterunku. Był szef z powiatu, szef gminy i jeszcze kilku oficjeli. Najważniejszym był jednak Leon. To jemu dziękowano za zaangażowanie, trud, włożoną pracę itd. To on zbierał pochwały. Po uroczystościach oficjalnych, Leon zaprosił wszystkich na poczęstunek. Nie było mnie tam, zbyt mały byłem, ale wiem, że stół był szwedzki. W tamtych czasach nie wiedziano, co to szwedzki stół, ale tak jakoś wyszło, że stół Leona, był pierwszym szwedzkim stołem w gminie. Rozumiecie??? Było wszystko co dusza zapragnie. Wszystkie wyroby naturalne, bez żadnych chemicznych dodatków. Po zakończeniu uroczystości towarzystwo się rozjechało. Następnego dnia przyjechali ponownie z tym, że w mniejszym składzie. Leon robił poprawiny. Potem znów i znów… Trwało to trochę. Wiadomo, drapane smakuje najbardziej. Nikogo nie interesowały koszty. Ktoś na pewno płaci, ważne, że nie ja. Ostatni bankiet miał miejsce w piątek. Sprzątanie w sobotę. W poniedziałek niespodzianka. Przyjechał zespół kontrolny z wojewódzkiej. Czekali na Leona przed Posterunkiem. Do budynku weszli razem. Zabezpieczyli dokumentację, trochę służbowych drobnych. Zapytali Leona, czy ma coś więcej do przekazania. Nie miał. Wrócili więc do wojewódzkiej. Leon został sam. Służby na godziny popołudniowe i nocne rozpisane. Nie spodziewał się nikogo. Zrobił kawę, zaliczył dwa, trzy łyki. Wziął kartkę papieru, zaczął pisać. Potem wstał, otworzył szafę pancerną, wziął w dłoń pistolet. Poszedł na dół, do celi. Kartkę ze swoją twórczością położył na pryczy. Otworzył szeroko usta… Znaleziono go w południe. List, który napisał, skierowany był do żony. Przyznał w nim, że przepił służbowe pieniądze, że nie ma z czego oddać, że nie chce iść do więzienia. Skończony idiota. Przecież nie było tego dużo. Mógł wziąć pożyczkę z banku i szybko pokryć straty. Tak myślałem do momentu, gdy dowiedziałem się, że w banku to dopiero wisi. Przerosło go to wszystko. A był taki zdolny, operatywny. Po prostu ideał. Szkoda, że nie za swoje.

Byłem na pogrzebie. Było kierownictwo Komendy, oficjele z Gminy, koledzy z pracy. Byli wszyscy obecni wcześniej, przy szwedzkim stole. Wszyscy poważni, jego żona i dzieci załzawione, a mnie chciało się śmiać. W pewnym momencie musiałem zagryźć wargi. Jeden z kolegów zauważył: „Coś cię poj… ło” — mówi cicho. A mnie przypomniał się Leon żywy, taki jaki był naprawdę.

Sobota, miałem dyżur operacyjny. Przez radiostację wołają Leona. Raz, drugi, dziesiąty. Po trzech godzinach dyżurny oficer mówi: „Jedź zobacz co tam się dzieje”. Pojechałem. Posterunek zamknięty. Rozpłynął się Leon. Pytam ludzi, może coś wiedzą. Jeden z rozpytywanych sugeruje, że Leon może być w polu. Pojechałem. Był. Orał pole. Pług przymocował do samochodu służbowego, marki gazik, i hejta. Profesjonalna robota. Orka na ukończeniu. Siadłem w rowie i zacząłem się śmiać. Dawno tak się nie śmiałem. Po żniwach, dostałem od Leona worek ziemniaków.

Żona Leona ułożyła sobie życie z jednym z jego podwładnych. Chłopak został Komendantem Posterunku. Nawet dzisiaj, jest to jeden z najładniejszych Posterunków, taki reprezentacyjny.

Bliźniakiem być

Jechałem samochodem. Jechałem, rozmyślałem. Wróciły wspomnienia z wielu lat wstecz. Przypomniałem sobie Łódź. OSOMO na ulicy Północnej, obok Wojskowa Akademia Medyczna, po drugiej stronie budynek operetki. Spędziłem tam wiele uroczych chwil. Byłem też na „widelcu”. Stałem na placu sam, jak idiota, przed wszystkimi chłopakami a komendant wydawał wyrok. Nagana z wpisaniem do akt. Miałem dużo szczęścia, że nie wyleciałem. Za co mnie ukarano? Myślicie, że za wódkę. Nie, nie za wódkę. Trzeźwy byłem jak łza. Ukarano mnie...Dobra, napiszę.

Pielęgniarki z Akademii Medycznej organizowały wieczorek taneczny. Zaprosiły nas, niebieskich chłopaków. Przed wyjściem przełożony zastrzegł:

— O GODZ. 24 WSZYSCY W POKOJACH!

Nie zwróciłem na to uwagi. Bardzo chce, to będę — pomyślałem.

Zabawa przy płytach. Piękne dziewczyny. Wszyscy się czają a ja spokojnie. Znałem swoje miejsce w szyku, wiedziałem na co mnie stać. Nie szarpałem się do najładniejszych. Śmiać mi się chciało z kolesi, którzy wybierali. Zanim taki wybrał, dziewczyna tańczyła z innym. Ze mną było inaczej. Rozpoczęła się druga trójka, gdy usłyszałem :

— Zatańczysz ze mną?

Przede mną stało wysoka uśmiechnięta dziewczyna. Spojrzałem i… wybitnie mi się nie spodobała. Ale cóż, przyszedłem się bawić. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: — Czekam na ciebie od momentu gdy zagrała muzyka. Roześmieliśmy się, a potem już poszło. Wróciłem o godzinie 8 rano. Nie skakałem przez płot, wchodziłem przez dyżurkę. Tam odebrano mi dokumenty. Po południu zorganizowano apel o którym wcześniej. Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze.

Koniec wspomnień, bracia bliźniacy czekają.

Podobni jak dwie krople wody. Charaktery trochę inne, ale nic to, zawsze razem, nie odstępowali siebie na krok. Jeden skończył technikum plastyczne, drugi górnicze. Pracowali w swoich zawodach czyli plastyk był na utrzymaniu górnika oraz tatusia i mamusi. Niezaradny był i tyle. Górnik miał pieniądze, powodzenie i ten młodzieńczy luz. Poznał dziewczynę, która spowodowała, że więzy z bratem bliźniakiem stały się luźniejsze. Widać było, że dziewczyna zdominowała jego świat.

Plastyk zazdrosny nie był, nie, rozumiał brata i wybaczał „odstawkę” na boczny tor

Po ślubie, górnik ze swoją lubą zamieszkał w przytulnym M-2. (Starsi wiedzą, M-2 to pokój z kuchnią).

Mieszkali, pracowali, kochali, cieszyli się życiem. Nie wspomniałem wcześniej, że górnik pracował na zmiany a pracował. Najgorsze było nocne fedrowanie. Myślał o swojej lubej, martwił, że siedzi w domu sama, tęskniąca. Przed kolejnym zjazdem pod ziemię, zwrócił się do swojego sztygara z prośbą o wolne. Powiedział, że źle się czuje, że chyba jest chory. Sztygar wyraził zgodę. Do domu wrócił około 23. Żona zdziwiona, ale radosna, że wrócił, że spędzą noc razem. Brat bliźniak tez był zadowolony. Co robił o tak późnej porze w jego mieszkaniu? Nic szczególnego. Po prostu przechodził obok, zauważył, że świeci się światło. Pomyślał, że oboje są w domu więc odwiedził. Skoro wszedł, bratowa postawiła herbatę. Posiedzieli chwilkę razem i pożegnali się. Kilka miesięcy później. Kolejne nocne fedrowanie. Kolega, niby żartem, mówi: — Chyba rzadko w domu bywasz. Nie odpowiedział, ale coś w nim drgnęło. Przygotował grunt. Poinformował lubą, że mają ważną robotę i nie wykluczone, że po nocnej zmianie zostanie także na zmianie pierwszej. Prosiła aby odmówił, ale nie zgodził się. Przekonał ją pieniędzmi mówiąc, że po zakończeniu zadania dostanie dobrą kasę. Pojechał na nockę. Na dół nie zjechał, miał załatwione wolne. Poszedł na piwo. Do domu wrócił około 2 w nocy. Otworzył cicho drzwi… Obok jego lubej leżał brat, bliźniak. Spali wykończeni późną porą. Ściągnął z nich kołdrę. Byli nadzy. Wziął się za brata...Skatował jak psa. Lubej nie ruszał. Splunął w jej stronę, wyszedł z mieszkania. Nie widomo co robił potem. Do pracy, na nocną zmianę, przyjechał jak zawsze. Przebrał się, zjechał na dół. Pracował jak zwykle. Może mniej mówił, ale wszystko było w normie. Po około 3 godzinach powiedział do kumpla, że idzie się „odpryskać” (tak powiedział ) i poszedł w stronę zamkniętego chodnika. Wszedł do niego mimo, że znaki informowały o bezwzględnym zakazie jakiegokolwiek ruchu. Chodnik był niezabezpieczony. W każdej chwili istniało niebezpieczeństwo zawalenia się stropu, ściany. Po około 25 minutach od jego tam wejścia, tak się rzeczywiście stało. Nie było to duże tąpnięcie, ale było, a wewnątrz znajdował się człowiek. Po około 2 godzinach, spod skał, wydobyto zwłoki górnika bliźniaka. Na szyi miał luźną pętlę zakończoną sznurem długości 170cm. Konsternacja. Nikt nie wiedział co o tym myśleć. Ktoś powiedział, że na pewno zginął śmiercią samobójczą. Sekcja zwłok temu zaprzeczyła. Zginął przygnieciony skałami. Tak sobie myślę, że trzeba mieć kurewskiego pecha. Nawet powiesić się nie można spokojnie. Zawsze coś. Chłop spokojnie szukał miejsca do zarzucenia pętli. Być może był blisko. Niestety, nie zdążył, zawał był szybszy. Szkoda

Miłośniczka psów

Być może historia jest Wam znana. Ładnych kilkanaście a może więcej lat temu, pisała o tym prasa. Przynajmniej w naszym, tutaj, rewirze. Jeżeli znacie, przeczytajcie.

On szpakowaty, prawie taki jak ja dzisiaj, od wielu, wielu lat wdowiec. Nie interesował się kobietami. Prowadził, jak na tutejsze warunki, dużą i dobrze prosperującą, firmę. Większość czasu spędzał w pracy. Relaksować się wyjeżdżał do daczy nad jeziorem. Widziałem, piękny dom. Lubiany był przez swoich pracowników mimo, że wymagał, że potrafił obsobaczyć, rzucić mięsem.

Szanowali go. To właśnie miłość do szefa spowodowała, że kilka pań doszła do wniosku, że pryncypała trzeba ożenić. Po co się chłop męczy, zadręcza samotnością, schnie w oczach. Postanowiły „podłożyć” panienkę z dobrego domu. Do tego ładną, wykształconą i w ogóle. Właśnie w sekretariacie zwolniło się miejsce. Już następnego dnia, w sprawie zatrudnienia zgłosiła się urocza dziewczyna. Zrobiła wrażenie, przyjęta została na okres próbny. Po dwóch miesiącach była z szefem na kawie. Po trzech miesiącach byli na „ty” Oczywiście, że po pracy. Po czterech miesiącach zamieszkali razem. Baby, które to wszystko „nagrały” były z siebie zadowolone. Na ich oczach szef kwitł niczym holenderski tulipan. Po roku czasu w firmie polał się szampan. Szef wstąpił w związek małżeński. Żona przestała pracować. Uznał, że nie powinna się przemęczać. Nie chciała się na to zgodzić, ale nie miała wyjścia. Taka była jego decyzja. Poprosiła aby kupił psa. Kochała zwierzęta, zawsze o psie marzyła. Nie zgodził się. Był przeciwnikiem domowej hodowli zwierząt. Ponadto miał uraz. W młodości pogryzł go kundel sąsiadów. Po upływie pół roku od zawarcia związku doszły go słuchy, dobrzy ludzie donieśli, że w jego małżeństwie nie wszystko jest jak być powinno. W pierwszym odruchu, nie zwrócił na to uwagi. Gadają bo gadają — myślał. Ponadto za rękę nie złapał. W jego odczuciu wszystko było ok. Telefony, donosy zaczęły się powtarzać.

Stało się to męczące. Stał się czujny. W końcu dowiedział się. Miała kochanka o pięknym imieniu WALDEMAR. Postanowił sprawdzić.

Na urodziny, kochanej żonie, sprezentował psa. To był młody, dobrze wypasiony rottweiller. Już przeszkolony. Cieszyła się jak dziecko. Nie mogła zrozumieć, że pies może być tak posłuszny, tak dobrze ułożony. Jej pies był.

Tego wieczoru nie wychodzili nigdzie. Wypili szampana, oglądali tv, rozmawiali. Nie spodziewali się gości. Impreza ustawiona była na sobotę a urodziny miała w czwartek. Położyli się spać. Bora, nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że tak wabił się rottweiler, położył się na podłodze od jej strony. Rano wstali jak zwykle. Przygotowała mężowi śniadanie. Potem nakarmiła psa. W Dalszej kolejności buzi i wyjazd do pracy. Przed wyjściem spojrzał na nią tak jakoś dziwnie. Powiedział: „KOCHAM CIĘ”. Nie zdążyła odpowiedzieć. Szybko zamknął drzwi i zbiegł po schodach.

Około godziny 11 zadzwonił telefon. Bał się odebrać. Bał się, że może to być telefon, na który nie czeka. Podniósł słuchawkę.

— Dzień d -Komenda Milicji. Czy rozmawiam z panem…

Odłożył słuchawkę. Nie zdała testu — pomyślał.

Powiedział, że jedzie do domu, do żony. Powiedział też, że została zagryziona przez psa. Wyszedł z biura. Do domu nie pojechał. Udał się prosto na daczę. Tam znaleziono go następnego dnia. Powiesił się. Ona przeżyła.

Bora, czyli rottweiler, był szkolony przez fachowca. Gość brał duże pieniądze, ale pracę wykonywał przyzwoicie, bez żadnej lipy. Właściciel Bory zażyczył sobie gruntowne szkolenie. Był jeden warunek: Atak psa na napastnika mógł nastąpić wyłącznie na hasło WALDEK. Miał to być atak zdecydowany, natychmiastowy, skuteczny. Test nastąpił w piątek. W głębi duszy liczył, że ukochana test zda, stąd jego, prawie błagalne: -KOCHAM CIĘ — gdy wychodził z mieszkania. Po jego wyjściu, posprzątała, bawiła się z Borą. Potem podeszła do telefonu. Wykręciła numer. -WALDEK, TO … Nie zdążyła dokończyć. Atak psa był zdecydowany, natychmiastowy i...nieskuteczny, bo żyje a miało być inaczej. Widuję ją do dzisiaj. Chodzi pokiereszowana, sama, zmęczona życiem. Najczęściej siedzi w domu. Firma poszła z dymem gdyż nie potrafiła zarządzać. Ponadto miała wszystkich przeciwko sobie. Jest dzisiaj bardziej samotna niż kiedyś jej mąż. Wszystko przez jeden oblany egzamin. Borę uśpiono.

Mój pierwszy i ostatni raz

Skąd mogę wiedzieć ile miałem lat. Myślę, że nie więcej jak 5—6 Mieszkałem w mieścinie 3-tysięcznej z kilkoma telefonami na krzyż. Jeden telefon, taki na korbkę, sąsiadka miała. Pamiętam numer — 129.

Kręciłeś korbką, zgłaszała się babka z poczty i pytała -Czego?! — Podawałeś numer, z którym chciałeś się połączyć i po zawodach. Ona łączyła a potem podsłuchiwała. Pamiętam jak pierwszy raz, sam, bez niczyjej pomocy, dzwoniłem do ojca, do pracy. Po usłyszeniu „czego” powiedziałem: „Poproszę z tatusiem” Nawet nie pytała o czyjego ojca proszę. Łączyła bez pudła, celnie. Wszystko wiedziała.

Graliśmy w piłkę. Padał deszcz więc kopaliśmy między bramami, na korytarzu. Ostrą grę przerwała, krzycząca niewyobrażalnie, kobieta.

Wpadła jak burza z tekstem, że musi połączyć się z MO bo mąż chce się powiesić. Znaliśmy ją i jej męża. Mieszkali 200m od naszego budynku. Kolega, starszy ode mnie 2 lata, otworzył drzwi mieszkania, zawołał matkę. Spojrzał na mnie:

— Lecimy zobaczyć.

Pobiegliśmy. Pamiętam jak dziś, bałem się okropnie ale nie mogło być inaczej. Ciekawość była silniejsza od strachu. Podbiegliśmy pod okno, mieszkali na parterze, nisko było. Kolego wspiął się do góry. Zeskoczył szybciej niż wlazł i bez słowa, w sprinterskim tempie, pobiegł w kierunku naszego domu. O mnie zapomniał. Kolega…

Chciałem biec za nim, gdy zobaczyłem JEGO. Stał blisko okna, szukał coś w szufladzie kredensu. Spojrzał na mnie. Oczy miał czerwone, wściekłe, przymrużone. Nie wiem jak długo patrzeliśmy na sobie. Stałem jak sparaliżowany. W końcu, po pokonaniu strachu, uciekłem. Wpadłem do domu i....rozpłakałem się. Następnego dnia dowiedziałem się, że nie żyje. Wzrok gościa pamiętam do dzisiaj.

Kolega, z którym biegłem zobaczyć jak człowiek odbiera sobie życie, jak to jest fajnie, nie żyje. Wybrał sznur z tym, że wiele, wiele lat później. Piszę o nim w jednym z odcinków. Nie powiem, którym. Po co?


Podjechałem pod dom mamy. Wziąłem komórkę w dłoń, przedzwoniłem informując, że jestem, że czekam.

— Za 5 minut będę — Odpowiedziała mama.

Włączyłem radio i czekam. Po 3—4 minutach, z klatki schodowej wyszedł znany mi z widzenia facet. Wyszedł szybko, jakoś tak nietypowo.

Zauważył mnie w oknie samochodu, ukłonił się i zawrócił. Poszedł do piwnicy. Szedł szybko. Wiem, że nie uwierzycie, ale coś mnie tknęło. Pomyślałem, że za moment odpierdzieli ciekawy numer. Mama jak zwykle, zanim przygotowała się do wyjścia, musiała wykonać szereg, niezrozumiałych dla faceta, czynności.

W pewnym momencie zauważyłem żonę faceta, który wcześniej wszedł do piwnicy. Była zdenerwowana. Ukłoniłem się. Nie odpowiedziała mimo, że mnie zauważyła. Wyraźnie szukała męża. Nawet chciałem powiedzieć gdzie poszedł ale zrezygnowałem. Nie moja brożka, pomyślałem. Poszła do piwnicy. Długo nie czekałem. Usłyszałem okropny krzyk. Nie wyszedłem z samochodu. Co to ja kurwa, ratownik jestem?

Mamie nic nie powiedziałem. Nawet nie zauważyła, że coś się stało.

Wsiadła do auta i pojechaliśmy. Następnego dnia powiedziała, że w sąsiedniej klatce facet popełnił samobójstwo. Nie kojarzyła gościa, nie potrafiła go określić. I całe szczęście. Po co? To był mój ostatni raz.

Zobaczysz moją śmierć

Dziwni byli. Jacyś tacy zakręceni. On zatrudniony w dobrej firmie. Miał tam trochę do gadania. Jeżeli mówił trochę, to i zarabiał dobrze. Ona, co za nieszczęście, pracowała w szkole. Uczyła matematyki. Moją córkę też. Nie mieli dzieci, ale mieli Fiata 125. On prowadził, ona nie miała uprawnień. Był na każde jej zawołanie. Taki etat. Do pracy dojeżdżał Fiatem, ona autobusem.

Na wstępie napisałem, że dziwni byli. Z jednej strony inteligenci całą gębą z drugiej chamy jak się patrzy. Awantury domowe prawie każdego dnia. Rynsztokowe wyzwiska, rękoczyny, interwencje policji. To codzienność. On abstynent całą gębą, nie pił, nie palił. Jej nałóg to skoki w bok. Wiedział o tym więc walczył o normalność. Gdy zorientował się, że nie ma szans, rozstał się z żoną. Nie brali rozwodu. Poszli każde w swoją stronę.

Po ośmiu miesiącach wrócili do siebie. Wiem, on zabiegał o jej powrót. Kochał ją do szaleństwa. Co ją skłoniło do powrotu, nie wiem. Myślę, że pieniądze. Przy nim mogła poszaleć. Cisza trwała trzy miesiące. Awantury nasilały się z dnia na dzień. Jej skoki w bok były tego przyczyną. Nie potrafiła z tym skończyć. To było silniejsze od niej. Postanowił z tym skończyć on. Zrobili śniadanie. On sobie. Ona sobie. Jedli to samo z tym, że indywidualnie przygotowywane. Wyszedł kilka minut wcześniej od niej. Powiedział: „Do widzenia” — Nie odpowiedziała. Była wściekła o wczorajszą awanturę. Nie zareagował, było mu to obojętne. Poszedł do garażu. Ona spokojnie dopiła kawę. Potem poszła na przystanek autobusowy. Miała szczęście, z przodu trafiło się miejsce siedzące a nie zawsze tak było. Siadła wygodnie, pomyślała o czekającym ją dniu, obowiązkach. Usłyszała sygnał sms. Niechętnie, ale wzięła telefon do ręki. SMS wysłał mąż. Przeczytała: ZOBACZYSZ MOJĄ ŚMIERĆ. Idiota, pomyślała. Schowała telefon do torebki gdy… Hamowanie autobusu było nagłe, gwałtowne, zdecydowane. Niektórzy pasażerowie pospadali z miejsc. Jej się udało. Z chwilą hamowania spojrzała w przednią szybę autobusu. Z ulicy podporządkowanej, na pełnej szybkości, wyjechał Fiat 125p. Całym impetem wbił się w przód autobusu. Tak szczerze mówiąc, nie było co zbierać. Poznała samochód. Zrozumiała sms. Zakryła w dłoniach twarz…

Dyrektor

Wysoki, lekko pochylony z rozbieganymi oczami, nieodłączną laską w prawej dłoni. Uwielbiał spacery. Mimo, że był dyrektorem średniej wielkości firmy, pracą się nie przejmował. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Za biurkiem nie siedział dłużej jak do 15. Zaraz potem obiad w restauracji (samotny był) i spacerek po mieście. Dziwne to wszystko było. Firmą się nie przejmował a funkcjonowała na wysokich obrotach. Miał u siebie dwóch facetów po studiach, kilku techników, kilka ekonomistek potrafiących liczyć na liczydle a pozostali to lumpenproletariat. Tylko oni nie bali się dyra. Tylko z nimi rozmawiał jak równy z równym. Biurowe sikały w majtki na jego widok lub gdy prosił na dywanik. Magistrowie woleli przebywać w halach produkcyjnych niż za biurkiem. Chodzili upierdoleni sadzą, smarami, choć nie musieli. To był ich wybór. Wybrali mniejsze zło. Zło większe, to rozmowa z dyrektorem. Bali się go i koniec. Mimo, że minęło wiele lat od tamtego okresu, panowie magistrowie do dzisiaj dyrektora wspominają. Jeden z nich opowiadał mi, że na studiach nie nauczył się tyle co w tamtych czasach. Faktem jest, że nerwy zżarły mu 5 lat życia ale wiedzy zdobył ogrom. Studia to pestka, mówił. Pamięta jak dziś, gdy poszedł do dyrektora z problemem. To była pierwsza i ostatnia wizyta w gabinecie przełożonego oraz pierwszy i ostatni zawodowy problem jaki miał. Dyrektor przyjął inżyniera bardzo ciepło. Prosił aby usiadł, zapytał czy napije się wody sodowej. Wysłuchał, wstał z fotela, poszedł za biurko, wziął w dłoń laskę i zapytał: „Pan jest po studiach, tak? Oooooo, Politechnikę pan skończył. K… wa twoja mać, (w tym momencie już wrzeszczał), ty do mnie z takimi problemami przychodzisz, tego cię na studiach nie uczyli? I laską w biurko i drugi raz i trzeci… -Panie, uciekłem z gabinetu jak gówniarz — opowiadał. Poskarżył się starszemu koledze a ten mówi, że przeżył to samo i więcej w gabinecie dyrektora nie był. Jeśli miał problem sięgał po literaturę. Jak czytał, to czuł, że wiedzę zdobywa. Tak to się kręciło. Dyrektor zbierał nagrody. Inżynierowie także. Wszyscy byli zadowoleni. Chociaż nie wszyscy. To był anonim informujący, że dyrektor nie ukończył żadnych studiów, że jego magisterka to świstek papieru zakupiony na targowisku. Szumu nie można było robić bo wiecie, rozumiecie… Nie byłoby zgody na ujawnienie, że znany i szanowany towarzysz jest oszustem. Ale sprawdziliśmy wszystko. Jedyny prawdziwy papier jaki miał, to świadectwo ukończenie podstawowej i to z cienkimi ocenami. Najniższy jaki znam, to trzy na szynach ze strzałką w dół. Wiem coś o tym. On miał same trójki. O ustaleniach powiadomiony został Komendant. Wziął papiery ze sobą i udał się do Komitetu Dzielnicowego partii by przedstawić sprawę. Po powrocie oświadczył, że w ciągu tygodnia poznamy nowego szefa firmy. Tak też się stało. Zanim do tego doszło, zwłoki starego dyrektora znaleziono w gabinecie w którym przez ładnych osiem lat urzędował. Siedział na dyrektorskim krześle, maksymalnie przysuniętym do biurka, z głową opartą o blat. Sekretarka, gdy rano weszła do gabinetu przekonana była, że przełożony śpi. Wcześniej przypadki takie nie miały miejsca, ale w życiu wszystko zdarzyć się może. Tak myślała. Zrobiła kawę, zaniosła do gabinetu i zaczęła krzyczeć, że z dyrektorem coś nie tak. Nie reagował na żadne bodźce. Przyjechało pogotowie, lekarz stwierdził zgon. Zawał- powiedział. Zawsze w nietypowych przypadkach śmierci, lekarz informuje MO. Tak było i tym razem. Byłem na oględzinach. Kolega sprawdzał biurko. W prawej, pierwszej szufladzie od góry ujawnił kilka odkręconych, pustych buteleczek po lekarstwie w płynie. Nie pamiętam nazwy. Były też dwa lub trzy opakowania po tabletkach. Kumpel zawołał mnie -Zobacz czego się nażarł i czym popił. Tego słoń nie wytrzyma. Ty też tak skończysz jak awansujesz. Sekcja potwierdziła samobójstwo. Nie wytrzymał końskiej dawki, zaszprycował się. Myślę, że powodem samobójstwa nie była informacja o odwołaniu ze stanowiska. Przecież wszystko zostałoby zatuszowane, bo to był dobry towarzysz i dobry organizator. Myślę, że bał się ujawnienia całej drogi życiowej a była ona nieciekawa. Wiele lat spędził w więzieniu m.inn. za rozboje, oszustwa. Bał się, że znowu wróci za kraty a to byłoby dla niego za trudne. Gdy odszedł, miał na karku 67 lat. Przyzwyczaił się do wygodnego życia i nie chciał z niego rezygnować. Wybrał wolność. W jaki sposób dostał się na to stanowisko nie wiem. Myślę, że ktoś mu pomógł. Ktoś o takiej samej przeszłości jak on i z takimi samymi papierami. Nie wiem czy tym tematem ktoś się zajmował. Nie interesowałem się.

Gotowiec

Ona nauczycielka. On krawiec. Jego znałem osobiście. Nie tylko dlatego, że szył mi garnitur ślubny ale także dlatego, że wypiliśmy razem kilka wódek. Ona zwracała się do mnie na „ty”, ja do niej bezosobowo. Jakoś tak nie mogłem się przełamać. Jeszcze przed małżeństwem, ich nie mojego, zaczął się budować. Budowa figurowała na jego ojca pracującego w dużej firmie budowlanej. Firma dbała o swoich pracowników udzielając znacznych ulg oraz dostęp do materiałów budowlanych, transportu itd. Mając kasę, grzechem było nie skorzystać z takiej szansy. Krawiec miał pieniądze, ojciec odpowiednie zatrudnienie. Budowali więc na nazwisko ojca a pieniądze krawca. Powoli szli do przodu. Potem przyspieszyli, bo chciał się żenić z nauczycielką. Po powrocie z kościoła, pragnął na rękach wnieść ją do nowego domu. Udało się. Cieszyli się oboje. Pamiętam oklaski jakie towarzyszyły im przy przekraczaniu progu domu. Ona uśmiechnięta, na jego rękach. On ostrożnie, aby nie zahaczyć o próg, czerwony z wysiłku, wnosił ją do wnętrza. Delikatnie mówiąc, mieli lepszy start ode mnie, ale niech im tam. Zazdrosny byłem fakt z tym, że życzliwie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 36.68