E-book
4.41
RZECZY MARTWE

Bezpłatny fragment - RZECZY MARTWE


Objętość:
216 str.
ISBN:
978-83-65543-26-4

W lesie zdawało jej się niekiedy, że dostrzega między drzewami żółty błysk. Błysk, który mógłby być przemykającym w oddali chłopcem w żółtej kurtce. Serce biło jej szybciej, przystawała, wytężała wzrok, usiłując przeniknąć opary mgły, ale udawało jej się co najwyżej dostrzec obcą zjawę, snującą się obojętnie, ze spojrzeniem wbitym w ziemię. Oddalała się szybkim krokiem, mimo że dotąd nie zdarzyło się, by zjawy ją napastowały. Przeważnie nawet jej nie zauważały, raz czy dwa podjęły próbę kontaktu, nie zareagowała jednak, przeszła, jakby ich tam nie było.

Tchórzyła, mogłaby przecież zapytać je o chłopca. Czy go widziały. Bała się, że zaprzeczą, ale jeszcze bardziej, że potwierdzą. Tak, był niedaleko, ale jej unikał.

Wolała dać mu czas, poczekać, aż sam do niej przyjdzie.

Liście szeleściły kojąco pod jej butami, uwielbiała ten dźwięk, tak naturalny, zwyczajny, jakby nic się nie zmieniło — ot, wyszła z domu na spacer, w spokojnej okolicy, gdzie dominowały domki letniskowe i poza sezonem praktycznie nie spotykało się innych ludzi, nic więc dziwnego, że przez półtorej godziny na nikogo się nie natknęła, z nikim nie wymieniła słów powitania, nikt do niej nie zagadał. Tylko zjawy przeszkadzały jej w pełni rozkoszować się wrażeniem zwyczajności. Nie widziałaby ich, gdyby wszystko pozostało po staremu.

W domu nalała sobie wody do szklanki, wypiła łapczywie, spragniona po szybkim marszu. Ilekroć odkręcała kran, zadziwiało ją, że woda nadal płynie. Któregoś razu przestała, kilka kropel, gulgotanie z rur. Przyjęła to z rezygnacją, odtąd będzie musiała radzić sobie inaczej, jednak po godzinie czy dwóch, a może i czterech, w rurach znów zagulgotało, na próbę odkręciła kran i woda popłynęła, jakby nigdy nic. Potraktowała sytuację jako ostrzeżenie, że powinna się przygotować. Zawsze mieć w pogotowiu niewielki zapas wody, opracować plan, skąd będzie ją brała, kiedy rury wyschną.

Uda się do pobliskiego jeziora, oczywiście. A kiedy nastanie mróz i jezioro zamarznie, będzie topiła śnieg. W jednym i drugim przypadku należałoby wodę przegotować. Ograniczała gotowanie do minimum, z obawy, że gaz w podłączonej do kuchenki butli lada moment się skończy. Przerażała ją wizja wyprawy po kolejną.

Ogrzewała dom kominkiem, więc gdyby skonstruowała ruszt, mogłaby wstawiać garnek z wodą w ogień. Powinna zabrać się za to teraz, zanim kran wyschnie, tym bardziej, że wodzie z sieci też nie zaszkodziłoby przegotowanie. Ale nie umiała zmotywować się do działania. Bo może sprawy się rozstrzygną, zanim stanie przed koniecznością użycia rusztu. Czekała tylko na chłopca, obawiała się, że jeśli odejdzie, nim on ją odnajdzie, będą się szukać przez dziesięciolecia. Dlatego tkwiła w miejscu, które znał, do którego powinien odnaleźć drogę.

Aczkolwiek konstruowanie rusztu dałoby jej zajęcie na pewien czas, urozmaicając oczekiwanie. Potem mogłaby więcej gotować, co także pozwoliłoby zapełnić puste dni. Tyle że gotowanie wyłącznie dla siebie przypominałoby jej nieodmiennie, że już nigdy nikt nie zasiądzie z nią do posiłku.

Lepiej zabijać czas czytaniem. Niespiesznie brnęła przez kolejne karty, zagłębiała się w obce światy, usiłując się przejąć losami bohaterów, ich błahymi problemami. Wiedzy nie starała się gromadzić, nie miała dla kogo. Choć może popełniała błąd? Wierzyła przecież, że chłopiec w końcu do niej trafi, a wtedy jak zwykle zasypie ją tysiącem pytań o reguły funkcjonowania świata.

Na razie siedziała w fotelu, przez tarasowe okno patrząc na opary mgły, otulające pnie drzew za płotem. Tak spokojnie. Zjawy tu nie podchodziły, nie miała pojęcia, dlaczego. Cieszyła się z tego, lecz zarazem trochę się obawiała, że coś w tym domu, w jego otoczeniu, je odstrasza. Nie chciała przecież, żeby chłopiec się spłoszył, nie odważył się wejść, kiedy wreszcie odnajdzie drogę. Uspokajała się myślą, że zjawa siostry zagląda tu regularnie, twierdząc przy tym, że droga wcale nie jest trudna, że wręcz nie sposób zabłądzić.

Kot otarł się o jej nogę i bezwiednie przejechała dłonią po szarym futrze. Drapała go za uchem, aż zaczął cicho mruczeć. To kojące, że pewne zachowania żywych stworzeń pozostają przewidywalne.

— Zjadłbyś coś?

Igor wydał z siebie dźwięk pomiędzy miauknięciem a pomrukiem i, falując ogonem, z królewską gracją ruszył do miski. Tak naprawdę była to kotka, ale chłopiec uparł się przy męskim imieniu. Chciał mieć kumpla, nie koleżankę. To był jeszcze ten wiek, kiedy dziewczyny są głupie i wstyd przyznawać się do zażyłości z taką istotą, nawet gdy chodzi tylko o kota.

Podążyła za zwierzakiem, żeby nasypać mu suchej karmy do miski. Miała jej na szczęście spory zapas, prawie nic nie ubywało, wręcz jakby czas nie płynął tak szybko, jak jej się wydawało, gdyby mierzyć go liczbą przeczytanych książek. Przyglądała się chrupiącemu Igorowi. A jeśli karma nie znikała, ponieważ on także był tylko zjawą, która nie chciała jej zostawić?

Przykucnęła i dotknęła kota, czym na moment zakłóciła mu rytm jedzenia. Łypnął na nią jednym okiem, zdegustowany, nim znów podjął chrupanie. Ciepłe futro, jak najbardziej realne. Nie był zjawą — nie bardziej niż ona.

Usłyszała szum, zapowiadający przybycie siostry. To ją odróżniało od leśnych zjaw. Tamte pojawiały się bezszelestnie, w jednej chwili las był pusty, w następnej mrowiły się między drzewami, powolne i obojętne. Siostra nadciągała z hałasem, najpierw szum, potem przeróżne trzaski, włącznie z tym sygnalizującym zamknięcie drzwi wejściowych, aż po stukot, z jakim poruszała się po domu. Anonsowała się, zapewne nie chciała jej przestraszyć, bezgłośnie przenikając przez ścianę i wyrastając obok jej fotela.

Igor zastrzygł uszami, znów przerywając chrupanie, znał jednak wszystkie te odgłosy, a choć wyraźnie nie przepadał za zjawą, nie chował się przed nią.

Siostra przemieszczała się po domu, sypiąc słowami. Osiadały na parapetach, półkach z książkami, ciężkich sosnowych komodach, poduszkach wypoczynkowego kompletu, ławie przed sofą, kuchennym blacie, wbijały się między ułożone przy kominku polana, czepiały firanek. W milczeniu śledziła zjawę wzrokiem. Nie zawsze miała chęć rozmawiać, ale dla siostry nie grało to roli. Pojawiała się tak czy owak, z regularnością, która, choć niezaprzeczalna, wymykała się precyzyjnemu zdefiniowaniu. Nie odstraszały jej słowa, nie odstraszał ich brak. Było to krzepiące, lecz także irytujące, oznaczało bowiem, że jej poczynania nie mają na nic wpływu. Cokolwiek zrobi, nie przyspieszy pojawienia się chłopca.

Czy jego przybyciu także będą towarzyszyły szum, trzaski i stukot? Tego nie była pewna, oczekiwała natomiast słów, pytań. Chłopiec na pewno ją nimi zasypie, za życia był wszystkiego ciekawy, nie sądziła, by po śmierci mógł zatracić akurat tę cechę.

— A tak to wszystko w porządku? — spytała zjawa, wyrywając ją z rozmyślań. Na szczęście nie oczekiwała odpowiedzi, natychmiast udzieliła jej sobie sama: książki, fotel przy oknie, kot, identyczne dni.

Słowa niosły posmak wyrzutu, skupiły się u jej stóp, podnosząc ku niej zagniewane twarze, toteż przymknęła powieki, docisnęła palce do skroni i odegnała je od siebie, koncentrując się na melodii głosu zjawy. Gwałtownej, nerwowej. Za życia siostra taka właśnie była: porywcza, niespokojna, wiecznie o coś zagniewana, na świat w ogólności. Setki pomysłów, które nigdy nie doczekały się realizacji. Zmienność nastrojów. Raptowne zrywy, jak fale przyboju, dumne i wysokie, by wkrótce rozproszyć się z sykiem piany. Po śmierci te cechy się nasiliły, wizyty zjawy były męczące, brutalnie zakłócały rytm dnia.

Stukot na moment umilkł, ale słowa sypały się uparcie, za dużo, o wiele za dużo jak na jeden dzień. W dodatku coraz wyraźniej biła z nich irytacja. Czy zjawy czują się samotne? Może powinna z siostrą porozmawiać, odpowiadać, zadawać pytania…

Stukot rozbrzmiał ponownie, trzasnęły drzwi, zaszumiało. Zjawa odeszła, choć przypuszczalnie nie na trwałe. Wróci, zawsze wracała. Dlaczego tylko ona odnajdywała drogę tutaj?


Adam sklął w myślach sekretarkę, durna pinda zachowywała się tak, jakby to ona była właścicielką firmy. Nie pierwszy raz miał chęć ją wylać, ale powstrzymywała go wizja zamieszania, jakie by się zrobiło, zanim nowa dziewczyna wdrożyłaby się na jej miejsce. Zwłaszcza że Bożenie trzeba by od razu zabronić przychodzenia do pracy, żeby się nie odegrała.

Z trudem zdobył się na uśmiech.

— Pani Bożenko, prosiłem, żeby te dokumenty czekały dzisiaj na mnie na biurku.

— Tak, ale pan Terczyński jest na urlopie, a nikt oprócz niego nie zna sprawy, dlatego odesłano mnie na za dwa tygodnie. Położyłam panu na biurku kartkę.

— Pani Bożenko… — Chętnie by jej powiedział, że nie ma czasu na czytanie głupich kartek, nie wspominając o tym, że nie wie nawet, kto zacz ten cholerny Terczyński. Palcem wskazującym potarł nasadę nosa. — Nie zauważyłem kartki. Proszę się tym zająć najszybciej, jak się da.

Nie przewróciła oczami, choć odniósł wrażenie, że duchu pozwoliła sobie na taki gest. Aż go skręcało od widoku jej służbistego uśmieszku. Skoro taka mądra, niech założy własną firmę. Do krytykowania, kpin, przewracania oczami wszyscy są pierwsi, ale gdyby im przekazał część swojej odpowiedzialności, przekręciliby się ze stresu w kilka tygodni.

— Wychodzę — oznajmił chłodno. — Nie będę już wracał.

Nie wyjaśniał, że to spotkanie w interesach, ani myślał się przed pindą tłumaczyć. Iwona zadzwoniła z rana, jak zwykle z pretensjami, pewnie dlatego chwilowo nie mógł patrzeć na baby. Wyobrażał sobie, jak natrząsają się z niego w babskim gronie, pieprzonych kółkach wzajemnej adoracji. Obie, Bożena i Iwona.

Gratulował sobie, że nie przespał się z Bożeną, kiedy w czasie targów we Frankfurcie nadarzyła się okazja. Bożena nieco się wstawiła, akurat na tyle, żeby nabrać śmiałości, ale nie robić z siebie jeszcze pośmiewiska, kręciła tyłkiem, spoglądała spod opuszczonych rzęs, osaczała go zmysłowymi „szefie” i „panie prezesie”. Ładna, zgrabna, młoda — inaczej by jej nie zatrudnił — więc pewnie by się nie oparł, gdyby nie to, że świeżo przed wyjazdem wysłuchał żalów kumpla, którego sekretarka przekazała tajne dane firmy konkurencji, z zemsty, ponieważ nie chciał zostawić dla niej żony. Z babami w pracy lepiej się nie spoufalać, zwłaszcza że Adam nie mógł już zasłonić się obrączką jako usprawiedliwieniem, dlaczego nie chce się wiązać.

Wyszedł z firmy nabuzowany i, niestety, do lunchu mu nie minęło, nie umiał się skupić, a powinien włazić Tadkowi do dupy, bo zamierzał pożyczyć od niego pieniądze. Niemałe pieniądze. Przejściowy dołek, wykiwał go jeden idiota, a do tego, wiadomo, kryzys, spadek konsumpcji, każdy tnie wydatki.

— Pewno, pewno — powiedział, kiwając mądrze głową, choć w zasadzie nie zgadzał się z poglądami Tadka na temat niedawnego aresztowania ich wspólnego znajomego, lokalnego biznesmena. Sprawa nie obchodziła go jednak na tyle, żeby wdawać się w spór, tym bardziej z facetem, u którego planował się zapożyczyć.

— Ci na górze robią przekręt za przekrętem, na grube miliony, a szary człowiek raz źle naliczy podatek i pakują do kryminału! — zacietrzewiał się Tadek. — Niekiedy aż mnie chęć ogarnia, żeby zamknąć interes w diabły i wynieść się do jakiegoś normalnego kraju. Dwie dekady temu powinienem był tak zrobić, wtedy zapał miałem, świeżą głowę. Dzisiaj siedziałbym jak pączek w maśle.

Adam kiwał głową. Dyskretnie poluzował pasek u spodni, przesunął go na ostatnią dziurkę. Niedługo będzie musiał kupić nowy. Kolejny wydatek, nic, tylko wydatki. Za ten lunch też niemało zapłaci, zaprosił Tadka do modnej knajpy, żeby nie było.

— Coś dziś nie w sosie? — spytał Tadek.

— A nie, nic. — Machnął ręką, siląc się na uśmiech, ale nie wypadł przekonująco. — Iwona dzwoniła — rzucił, żeby Tadek nie przypisał jego złego nastroju finansom.

— Ach, baby. Powiem ci, że od początku nie wzbudzała mojego zaufania. Dzieciaków tylko szkoda. Dokąd to je wywiozła?

— Do Bydgoszczy — mruknął Adam, mimo wszystko zły o krytykę kobiety, którą swego czasu wybrał sobie na żonę. Wybrał dobrze, ale się zmieniła. Bywa. Przez moment miał chęć dać Tadkowi w szczękę, przynajmniej werbalnie, na szczęście jednak w porę przypomniał sobie o pożyczce.

— No tak, tak, fajne chłopaki. Często ich widujesz?

— W weekendy, chociaż, wiadomo, nie wszystkie. Jeździmy na męskie wyprawy, rozumiesz. — Zaczął opowiadać o tych wyprawach, dwóch jak dotąd, tu i ówdzie odrobinę koloryzując, żeby zadowolić słuchacza.

Kiedy tak mówił, zamarzyło mu się, żeby znowu zabrać gdzieś chłopaków. W najbliższy weekend nie da rady, ale na przykład w następny. Nie, wtedy będzie miał na głowie partnera z Niemiec. Facet planował przyjazd w czwartek, napomknął jednak, że zamierza zostać w Polsce kilka dni, zabawić się trochę, przypuszczalnie więc zażyczy sobie, żeby Adam dotrzymał mu towarzystwa. Czyli za trzy tygodnie, jeśli nic nie wypadnie.

Skrzywił się w duchu na wspomnienie porannego telefonu Iwony. Nastawiała dzieciaki przeciw niemu, aż się odechciewało kontaktów. Co by tata nie powiedział, z jakim pomysłem by nie wystąpił, to źle, bo matka nakładła im do głowy pierdół.

— Wiesz, w sumie to ci zazdroszczę — powiedział Tadek. — Ja z moim nastolatkiem to niekiedy… Szkoda gadać. Fajnie, że mimo wszystko wam się układa.

Adam się uśmiechnął, a ponieważ wreszcie zamówili kawę, delikatnie przeszedł do kwestii pożyczki.

Po południu pojechał do ojca, już w nieco lepszym humorze, choć obawiał się, na jak długo wystarczy mu tej rezerwy.

— Jesień, widzisz. Liście spadają. Grabię od rana do nocy, a tu raz wiatr powieje, no i popatrz, jakbym nic nie robił. A krzyże bolą, więc jakie nic?

— To nie grab, przyślę ci pracownika, kiedy uzbiera się więcej liści. — Adam zerknął przez okno na trawnik.

Trochę liści na nim leżało, ale bez przesady, osobiście nie wpadłby na to, że taką ilość trzeba zaraz grabić.

Ojciec nadal gderał, jakby nie usłyszał propozycji. Adam westchnął w duchu. Wiecznie się na to nabierał: proponował racjonalne rozwiązanie problemu, oczekując, że ojciec się ucieszy, ewentualnie uzna, że wyolbrzymił sprawę i w gruncie rzeczy nie ma o czym mówić, a tymczasem staruszek uparcie międlił swoje. Męczącym, marudnym tonem, który wybitnie działał Adamowi na nerwy.

— Kupuję nową maszynę — z werwą wszedł ojcu w słowo. — Poszerzamy asortyment, żeby zdobyć więcej zamówień w Niemczech. Znaleźliśmy tam dobrego przedstawiciela, niech no się sprzedaż rozkręci, a będę mógł przyjąć nowych ludzi. — Musiał uważać, żeby się nie wygadać, ilu ostatnio zwolnił, głównie tych z doświadczeniem, którym więcej płacił. Na ich miejsce przyjął paru młodych, tańszych, ale bilans był jednak ujemny.

— Ale to pewno droga?

— Bez inwestycji ani rusz, konkurencja nie śpi.

Sypał banałami, nie wspominając o leasingu, którego zresztą jeszcze nie dostał, ani tym bardziej o kredycie i pożyczkach, bo ojciec na starość zrobił się przewrażliwiony, wszelkie tego typu informacje kojarzyły mu się z natychmiastowym bankructwem. Nigdy nie starczyło mu odwagi, żeby zainwestować, rozkręcić coś swojego. Trzymał się ciepłej posadki, pewnej pensji, i tylko narzekał na wydatki. Tymczasem Adam może i miał przejściowe kłopoty, ale czasem musi być pod górkę, żeby potem ostro do przodu. Trzeba patrzeć w przyszłość, sięgać myślami dalej niż parę kredytów i niezapłaconych faktur.

— No tak, i synom żeby było co zostawić — zgodził się ojciec. — A co u nich? Byś im powiedział, coby zadzwonili czasem do dziadka, bo ja to nigdy nie wiem, narzucam się, przeszkadzam. Na urodziny teraz z Krzysiem rozmawiałem, przesłałem mu pieniądze, wiesz, tym internetem, co mi pokazywałeś, nawet nie wiem, czy dostał…

— Miejsce mam już gotowe pod tę nową maszynę, ale ledwo, ledwo wygospodarowałem, przydałoby się zmienić halę. No, za jakiś czas, jeśli firma dalej będzie się rozrastać. To masz rację, że chłopców, jak podrosną, trzeba będzie wdrożyć. Może przyjadą do Poznania na studia, lata tak lecą, że to właściwie już lada moment.

— Byś ich tu do mnie przywiózł kiedy na cały weekend. Ja wiem, że młodzi to teraz, gdzie żeby, ze starym siedzieć, ale internet jak już mam…

— Teraz w weekend jeden z partnerów urządza otwarcie nowego zakładu, postawią pewnie lampkę wina musującego i tyle, ale szumu narobili! No i wypada, żebym był, bo nawet jeśli impreza będzie do bani, część towarzystwa przeniesie się później do knajpy na mieście, a w takich warunkach najlepiej się załatwia interesy.

— Więc tym bardziej byś ich u mnie…

— Ten nowy zakład, to ci powiem, pic na wodę, kupili walącą się budę, chlusnęli farbą i trąbią, jak to firma im się rozwija.

— By się u mnie przespali w sobotę, rano byś po nich przyjechał, coś dobrego bym upichcił, jak to wiesz, dawniej…

— Ojciec, nawet nie wiem, czy Iwona już im czegoś nie zaplanowała. Czwartek dzisiaj, nie miałem po nich jechać, więc gdzie teraz, na ostatnią chwilę. Jakbyś jej nie znał!

— Byś zadzwonił chociaż, bo może…

Adam obiecał, że zadzwoni, choć oczywiście nie miał zamiaru, nie po dzisiejszym. Nie mogła pizda przypomnieć mu o urodzinach Krzyśka w tym samym dniu. Specjalnie poczekała, aż upłynie tyle czasu, żeby nie zdołał się zrehabilitować. I nagadała coś chłopakowi, bo nie odbierał telefonów od niego. A ojciec też nie lepszy, sam pamiętał, dzwonił, przelewał pieniądze, ale wszystko w sekrecie, dopiero teraz się pochwalił, i jaki z siebie zadowolony.

Pojechał, wymawiając się umówionym na wieczór spotkaniem. Byleby nie zapomniał jutro zadzwonić do ojca, że Iwona się nie zgodziła, inaczej znowu będzie gadanie.


Patrzył przez okno za odjeżdżającym Adamem. Chłopcy nie przyjadą, niby wiedział, a jednak się łudził, choć nie pierwszy raz wysuwał taką propozycję, nie pierwszy raz Adam obiecywał, ale nigdy nic. Może rzeczywiście Iwonka. Ale też chłopcy duzi, lepsze mają zajęcia, niż siedzieć u dziadka na wsi, gdzie poza internetem żadnych rozrywek.

— Byś pomyślała, że to się tak rozpadnie?

Spojrzał na dom po drugiej stronie gruntowej drogi, nieco po skosie. Trawnik zasłany liśćmi, żółtymi, początek jesieni dopiero. Pomoc zaproponować? Tak, krzyże bolą, lata nie te, a pani sąsiadka z kolei młoda, ale niezaradna chyba. Trochę ruchu by się zdało, inaczej człowiek się zasiedzi, zwłaszcza zimą, tylko w telewizor się wślepia, bo co innego. Do znajomych smutno, tak bez Beatki, i niezręcznie, jakby im wchodził z butami w domowe szczęście, bo u nich też latka poleciały, oj, i żeby jeno latka, a on by swoją obecnością przypominał, zwłaszcza Teresie i Sławkowi, że u nich niedługo również jeden talerz, jeden fotel i za całe towarzystwo telewizor.

— Byś pewno i nie chciała, żebym tak bez ciebie.

Samochód Adama dawno zniknął, syn pojechał polną drogą jak na zawodach, dokładnie tak, jak tu czasem różni idioci. Ale na własnego syna wyrzekać? I że też z Iwonką nie wyszło.

— Nie te czasy, szacunku do małżeństwa brak. Kto z naszych znajomych się rozwiódł, no, sama powiedz?

Westchnął i odwrócił się od okna, żeby spojrzeć na zdjęcie na fornirowanej komódce nakrytej koronkową serwetą. Ulubione zdjęcie Beatki na jej ulubionej serwecie. Nie zawsze dobrze wychodziła na zdjęciach, oj, bywało i śmiechu, choć ona to się głównie oburzała, że takich naburmuszonych min nie robi, no, bardzo rzadko, a aparat złośliwy, zawsze uchwyci nie to, co trzeba.

— A jakbym pani sąsiadce pomoc z liśćmi, to byś co?

Nieskładne zdanie, jak ostatnio coraz częściej. Nie wszystkie słowa z myśli przebijały się na język, a potem Adam patrzył zdziwiony, albo sklepowa, bo innych to właściwie nie. No, z myślami też różnie, musiał przyznać.

— Byś zadowolona nie była, wiem. Chociaż ja przecie nic do niej, nie te lata. Ja dla ciebie tylko jeszcze.

Mówił do Beatki, ale nie sądził, żeby tu była. Nie wyczuwał jej, nigdy nie odnosił wrażenia, że ktoś go obserwuje, a przede wszystkim psy nie zachowywały się, jakby cokolwiek. Zwierzęta by zwąchały, tak czy nie?

Poszedł wypuścić psy z sypialni, że też tyle zwlekał, zamyślił się, a tam niebożęta. Adam nie lubił, kiedy mu się wycierały o garnitur, i skoczyć im się zdarzyło, a co one rozumieją. Gość w dom, cieszyły się, zimą rzadko do tego okazja. Jak się cieplej robiło, to chociaż spacerowiczów miały za płotem, domków letniskowych wkoło mnóstwo. Poszczekały, radości użyły, a zimą jeno Adam raz na tydzień. W czwartki.

Włączył telewizor, który zgasił na przyjazd syna. Żywy głos zawsze co innego, szkoda zagłuszać. No i ryzyko, że zamiast rozmawiać, w ekran by się gapili, a jemu brakowało rozmów z ludźmi, bo tak to z psami i z Beatką, ale oni nie upomną, kiedy coś nieskładnie albo myśl niezrozumiała.

Adam namawiał, przenieś się ojciec do miasta, do mieszkania na parterze, albo wyżej z windą, ale czy to teraz wielka różnica, ma się ludzi za ścianą czy nie? Dzień dobry częściej się powie, ale i to nie wiadomo, czy odpowiedzą. Walduś się żalił, że młodzi pędzą, nie widzą, albo tak tylko udają, byleby nie zagadał, a przypadkiem o pomoc, Boże broń.

Jedno, że do kościoła stąd daleko. Za daleko, zresztą to zawsze bardziej Beatka. Gdyby czuł, że ona tu jest, z przyganą patrzy, głową kręci, ale skoro nie, najpewniej nie, to lepiej z psami na spacer, przynajmniej zwierzaki mają uciechę, a nie dreptać tam i sam, coby ludzie palcami wytykali, że to ten, co z psami pod lasem mieszka.

A co komu do tego?

Psy biegały po pokoju, merdając ogonami, obwąchiwały miejsca, gdzie Adam chodził, gdzie siedział. Jakby do miasta poszedł, to z psami co? Słyszał, że teraz różne przepisy, na smyczy trzeba, w kagańcu, kupy zbierać. Kupy zbierać!

Kątem oka zobaczył przez okno panią sąsiadkę, na spacer wychodziła. O liściach pomyślał, czy by nie zaproponować, ale się opamiętał, przecie krzyże. A pani sąsiadka stroniąca od ludzi, jeszcze by się przestraszyła. Jemu właściwie nie o tę pomoc, zagadać by chciał, ot co, a liście pretekst, gdyby jednak przytaknęła, z grabiami ciężka praca.

Zyzia szczeknęła, ale machnął ręką, spacer teraz nie, na długim byli, wieczorny za dwie godziny. Spojrzał na zegarek na telewizorze. No, godzinę i czterdzieści minut.

Zadzwonił telefon, drgnął zaskoczony, i od razu przestrach zmieszał się z nadzieją, bo zawsze groźba złej wiadomości, ze szpitala również zadzwonili, że po wszystkim, a tak chciał być wtedy na miejscu, ale przez cały czas nie dawał rady, no i lekarz zapewniał, że nie ma sensu, że jeszcze długo. Więc z obawą sięgał po słuchawkę, ale i z nadzieją, że na przykład któryś wnuczek, Krzyś, po tym jak przelew odkrył, bo na urodziny wysłał mu pieniądze, pierwszy raz internetem, o tym mu powiedział, że taki prezent, bo nie wiadomo, kiedy się zobaczą, nie mówił natomiast, ile.

Ale to tylko dzwonili zaproponować mu zakup kołdry.


Marlena znała co najmniej pięć lepszych sposobów spędzenia sobotniego wieczoru niż kieliszek „szampana” na otwarcie nowego zakładu, ale gdy z przekąsem wygłosiła tę uwagę w pracy, Jadźka spojrzała na nią zdziwiona.

— No coś ty, też bym tak chciała. Najesz się za darmo, spotykasz ciekawych ludzi.

Jadźka co najwyżej gadała przez telefon z babkami z księgowości klienta, krótko i oficjalnie, o bliższych relacjach nie było mowy. Czasu wolnego chyba też nie umiała sobie zorganizować, skoro zazdrościła Marlenie ustawicznych wyjść na służbowe spędy. Marlena chętnie zaproponowałaby, że odstąpi koleżance ten zaszczyt, ale szef by się wściekł. Na takich spotkaniach pogłębia się znajomości, wydobywa z podpitych kontrahentów cenne informacje, no i reprezentuje własną firmę, a do tego Jadźka się nie nadawała.

W takich chwilach pytała samą siebie, po co tu nadal pracuje. Dochody z kamienicy po rodzicach wystarczyłyby jej na życie, choćby postanowiła w ogóle rzucić robotę. A już na pewno nie biedowałaby w trakcie poszukiwania nowej pracy — gdyż w gruncie rzeczy powątpiewała, czy wytrzymałaby długo w domu. Miesiąc, dwa, żeby odsapnąć, i z powrotem między ludzi.

Do kolejnej firemki, której właściciel cierpi na przerost ego. Niekiedy czuła się jak niewolnica. Dlaczego dorosły człowiek musi prosić o pozwolenie, żeby załatwić coś na mieście? Dlaczego musi tłuc się do lekarza i kisić w poczekalni z innymi chorymi, ponieważ bez zwolnienia nie wolno mu położyć się na kilka dni do łóżka?

Wiedziała, jak na takie wyrzekania zareagowałaby Kaśka. A kto ci, dziewczyno, broni założyć własną firmę? Bądź sama sobie szefową, przed nikim nie będziesz się musiała usprawiedliwiać. Łatwo powiedzieć. Marlena jakoś nie wyobrażała sobie, że zdołałaby zwlec się z łóżka o przyzwoitej porze, gdyby nie wisiał nad nią bat w postaci jasno definiującej tę kwestię umowy o pracę.

Tak czy owak, ubierała się wściekła. Na imprezie będzie ze dwóch lub trzech facetów, z którymi zdarzyło jej się przespać, nie dało się wykluczyć, że każdy jeden spróbuje przystawiać się do Marleny w nadziei na powtórkę. Nieodmiennie przyrzekała sobie, że pozostawi seks w sferze prywatnej, ale potem, z wściekłości, że siedzi na durnym służbowym spędzie, zamiast robić coś, na co by miała ochotę, wychylała o jednego drinka za dużo i puszczały jej hamulce.

Obiecała sobie, że tego wieczoru będzie inaczej. Poflirtuje z kilkoma kontrahentami i kooperantami na gruncie czysto zawodowym, a kiedy tylko stanie się to możliwe, wymknie się po angielsku.

Wzięła taksówkę, na koszt firmy, więc czemu by nie, choć w podświadomości tłukła się myśl, że gdyby istotnie planowała dotrzymać danej sobie obietnicy, pojechałaby własnym samochodem.

Owszem, wyrwała się z imprezy w miarę szybko, tyle że w towarzystwie. Z drugiej strony, widziała człowieka pierwszy raz w życiu i, na ile zrozumiała, ich współpraca na gruncie zawodowym wydawała się mało realna, nie bardziej, niż gdyby poderwała go w pubie. Dokąd zresztą się przenieśli, więc w zasadzie wyszło na to samo.

Skończyli u niej, czego nie lubiła. Niestety, jej jednonocne przygody przeważnie były żonate lub przynajmniej związane z kimś na poważnie, toteż wyprawa do nich nie wchodziła w grę. W zamian prędko się ewakuowali, tak by ich późny powrót w domowe pielesze mieścił się w granicach zwykłego zasiedzenia się w knajpie.

Pechowo, jej aktualny podryw nigdzie się nie spieszył, zasnął i nic nie sugerowało, by zamierzał czmychnąć przed świtem. Zastanawiała się, czy go budzić, na wypadek gdyby w alkoholowym zamroczeniu zapomniał, że bardzo mu się spieszy do domu, nim jednak podjęła decyzję, zasnęła.

— Która godzina? — spytał rozespany, kiedy rankiem Marlena próbowała niepostrzeżenie wymknąć się z łóżka.

— Nie wiem, nie jestem zegarynką — burknęła.

Z samego rana, na kacu, przed pierwszą wizytą w łazience i kontrolnym spojrzeniem w lustro, na pewno nie miała nastroju na pogaduszki z palantem, któremu nie wystarczyło przyzwoitości, żeby, skoro już u niej zaległ, poczekać z pytaniami do czasu, aż gospodyni doprowadzi się do porządku.

Kiedy wyszła z łazienki, znów we w miarę ludzkiej postaci, przekonała się, że jej podryw również zdążył się ubrać. Niestety, na tym koniec. Siedział na rozbebeszonym łóżku, czekając Bóg raczy wiedzieć na co.

— Żona nie wypatruje z utęsknieniem twojego powrotu?

Marlena chciała odzyskać własne mieszkanie, zwinąć się pod kocem na kanapie, obejrzeć niewymagający intelektualnie film, podrzemać, no, krótko mówiąc, jakoś przepękać do wieczora.

— Rozwiodłem się.

Żałowała, że nie spytała wcześniej. Pojechaliby do niego, wyszłaby, o której by jej się spodobało.

— Dawno? — spytała, rozważając sposoby na szybkie i bezbolesne spławienie typa.

Wystarczył jej zwykły kac, nie potrzebowała na dokładkę moralnego, a facet przekazał informację o rozwodzie tak żałośnie, że poczułaby się podle, gdyby po prostu kazała mu się wynosić. Była za miękka. Bez trudu inicjowała zbliżenie, ale kiedy gość się do niej przylepiał, przestawała sobie radzić. Na szczęście zwykle sami czym prędzej wiali, z obawy, że to ona do nich przylgnie.

— No tak — mruknęła, bo odpowiedział jej coś na ostatnie pytanie i wyraźnie oczekiwał reakcji. — Obawiam się, że nie mam w lodówce nic do jedzenia.

— Jest tu w pobliżu sklep?

I tym sposobem został na śniadanie. Chyba trafił się masochista, Marlenie wydawało się bowiem, że zachowywała się dostatecznie nieprzyjemnie, by przepędzić w diabły każdego przeciętnego faceta.

Głośno rozważał, gdzie mógł zostawić samochód. Na otwarcie zakładu przyjechał swoim wypasionym SUV-em, zabrał nim Marlenę na Stary Rynek, gdzie wypili znacznie więcej, toteż nie zdecydował się ponownie wsiąść za kółko. Do niej przyjechali taksówką. Marlena słuchała go, popijając kefir. Pamiętała, która to była uliczka, ale nie próbowała go naprowadzać, gdyż musieliby wtedy poszukać innego tematu do rozmowy. Zresztą, bawił ją swoim zagubieniem.

Kiedy wreszcie ustalił, gdzie stoi samochód — o pomyłce przekona się na miejscu — zaczął jej opowiadać o synach, jak to eks utrudnia mu z nimi kontakt. Typowa gadka o dobrym, pokrzywdzonym tatuśku, w zamyśle służąca podbiciu kobiecego serca. Nie w Marleny przypadku. Zgasiła go szybko, niedługo potem w końcu sobie poszedł. Nie zostawił jej numeru telefonu, nie poprosił o namiary. Biorąc pod uwagę, z jakim talentem lokalizował własny samochód, miała podstawy liczyć, że nie odnajdzie jej mieszkania, choćby raptem zaczęło mu na tym szalenie zależeć.


Dzień wstał wietrzny, liście dębów przyozdabiały ażur siatki ogrodzeniowej. Stała przy oknie tarasowym, patrząc na to ulotne dzieło sztuki. Igor otarł się o jej nogi i miauknął prosząco, ale nie otworzyła mu drzwi. Nigdy nie otwierała. Tylko on jej został, nie odważyłaby się zaryzykować, że na dworze coś go dopadnie. Lis. Zdziczały pies, zagubiony, szukający pożywienia. Niekiedy widywała w okolicy psy, przeważnie wędrujące samotnie, co właściwie ją dziwiło, spodziewałaby się bowiem, że pozbawione opiekunów zwierzęta będą rozpaczliwie walczyć o przetrwanie, łącząc się w groźne watahy. Czyżby nie zdołały się wydostać z zamkniętych mieszkań, uwolnić z kojców, zerwać z łańcuchów? Jakkolwiek było, na razie nie zaobserwowała, żeby psy stwarzały zagrożenie. Dla niej, Igor to zupełnie inna bajka.

Na szczęście kot nie upierał się przy swoim ani nie odgrywał na niej za to uwięzienie. Zdawał się akceptować, że po prostu się o niego troszczy, pragnie zapewnić mu bezpieczeństwo, ponieważ nie wyobraża sobie poniesienia kolejnej straty. Niemniej tęsknie śledził wzrokiem taneczne obroty frunących ponad zaniedbanym trawnikiem liści, w marzeniach zapewne łapiąc je, jeden za drugim, wyłącznie po to, by dowieść swej sprawności, nim puści je z powrotem na wiatr.

Lubiła spacery w wietrzne dni, gdy gniewny szum drzew i stukot uderzających o siebie gałęzi zagłuszały wszelkie inne odgłosy. Albo raczej ich brak. W takie dni mogła udawać, że gdzieś tam latają samoloty, jeżdżą samochody, pokrzykują ludzie, ktoś używa piły spalinowej, karetka odzywa się zawodzącym sygnałem, a ona nic z tego nie słyszy, ponieważ uszy ma pełne muzyki wiatru. W takie dni zjawy nie poruszały się bezszelestnie, to byli zwykli ludzie, grzybiarze, a odgłosy ich kroków ginęły we wszechobecnym szumie.

Delektowała się wietrznym spacerem, coraz głębiej zapadając w iluzję, gdy raptem znów dostrzegła żółty błysk. Gwałtownie wezbrała w niej nadzieja, tego dnia sprawy toczyły się tak idealnie, że objawienie się chłopca doskonale by się wpisało w tę kolej rzeczy. Gdy jednak przystanęła, by lepiej się przyjrzeć, zobaczyła pooraną zmarszczkami twarz zjawy, wykrzywioną w nienawistnym grymasie. Po raz pierwszy poczuła się zagrożona, zapragnęła uciec, pędem, nie oglądając się za siebie. Zapanowała nad tym impulsem. Kto wie, czy zjawy na to właśnie nie czekały. Gdyby pobiegła, puściłyby się w pościg, jak sfora psów. Odeszła zwykłym tempem.

Najrozsądniej byłoby zrezygnować ze spacerów, ale nie umiała podjąć takiej decyzji. Tak niewiele pozostało jej rozrywek, że jeśli odmówiłaby sobie wychodzenia z domu, zabrakłoby jej sił na to, by dalej czekać.

Zjawa zaledwie na nią spojrzała, to nie musiało niczego oznaczać. Przypadek. A jeśli nawet w otoczeniu, wśród zjaw, zachodziły zmiany, nie równało się to stwierdzeniu, że ją zaatakują.

Przestraszyła się spojrzenia tamtej zjawy, przywykła bowiem do tego, że ją ignorują. Strach szybko minął. Usiłowała wzbudzić w sobie obawę przed potencjalnym atakiem, ale nie potrafiła opędzić się od myśli, że w ten sposób rozwiązałyby się jej problemy. Czekała na chłopca, tak, wyjaśniła sobie, że to najbardziej sensowne postępowanie, i aktualnie, gdy tyle już zainwestowała w oczekiwanie, nie umiała się zdobyć na nic innego. Gdyby dopadły ją zjawy, nie byłby to jej wybór. Owszem, dalsze chodzenie do lasu ten i ów określiłby nieostrożnością, podejmowaniem nieusprawiedliwionego ryzyka, jaką jednak miała gwarancję, że zjawy tak czy owak w końcu jej nie odkryją? Choćby odtąd tkwiła w zamknięciu, nie znaczyłoby to, że nic jej nie zagrozi. Skąd w ogóle myśl, że drzwi i ściany zdołałyby je zatrzymać? Wychodząc, poddając zjawy dyskretnej obserwacji, przynajmniej zdąży się przygotować, odnotuje moment, kiedy zagrożenie stanie się realne.

Liście wirowały jej wokół nóg, kiedy szła w stronę domu, niby już spokojna, a mimo to stęskniona za jego ciepłym bezpieczeństwem. Na drodze w oddali spostrzegła psa, zagrożenie potencjalnie o wiele większe niż zjawy, z którymi stykała się prawie że codziennie, aż do dziś kompletnie przez nie ignorowana. Skręciła w odbijającą od drogi wąską ścieżkę, na powrót zagłębiając się w las, sypiący na nią liśćmi i suchymi sosnowymi igłami, które w domu będzie mozolnie wyplatała z włosów.

— Igor! — zawołała po powrocie, bez skutku.

Kot nigdy nie wychodził jej na powitanie. Cokolwiek robił w danej chwili: spał, jadł, obserwował taniec liści za oknem, czytelnie dawał do zrozumienia, że jej powrót jest zbyt błahym zdarzeniem, by oderwać go od tej czynności.

Dlatego się nie zaniepokoiła. Z początku, kiedy omiotła wzrokiem połączony z kuchnią duży pokój i skonstatowała, że Igora nie ma nigdzie w zasięgu wzroku. Gdy wszakże obeszła cały dom i nadal nie natknęła się na kota, strach zdradziecko ścisnął jej płuca, zamieszał w głowie, aż musiała oprzeć się o ościeżnicę drzwi do sypialni, żeby nie upaść. Zjawy tu dotarły, zabrały Igora. Sam Igor był zjawą i dziś postanowił ją opuścić.

Jej wzrok padł na złożony koc na łóżku. Podeszła, zajrzała pod niego. Zwinięty w kłębek Igor nawet nie otworzył oczu, zastrzygł tylko uszami, na znak, że zakłóca mu się sen. Na powrót wygładziła koc. Patrząc z zewnątrz, trudno było się domyślić, że we wgłębieniu w kapie i pościeli ukrył się kot. Nietknięta powłoka rzeczywistości. Gdyby opadła na koc całym ciężarem, zdusiłaby Igora, pogruchotała mu kości. Zginąłby, nim by się zorientowała, co się stało, nim zdołałaby się podnieść.

Przez moment korciło ją, żeby tak postąpić. Szukała kota, nie znalazła, usiadła ciężko na łóżku, chcąc się zastanowić. Zduszony koci jęk i zostałaby sama, sama pośród zjaw. To, czego bała się najbardziej, stałoby się faktem, straciłaby Igora, a wówczas nie zostałoby już nic, co napełniałoby ją strachem. Cóż za ulga. Wolność. Nie przerażałaby jej dłużej wizja całkowitej samotności. Ani też Igora porzuconego w zamkniętym domu, powoli umierającego z głodu i pragnienia, podczas gdy zaledwie cienka okienna szyba dzieliła go od świata obfitującego w myszy i wodę.

Ale nie usiadła na kocu, oczywiście. Nie zdołałaby się przekonać, że to był przypadek — nigdy nie była dobra w oszukiwaniu samej siebie. Nalała sobie wody z kranu, jak co dzień zadziwiona, że ciągle może to zrobić.


Psy nie chciały go dziś słuchać, wołał, a one jakby same na spacer wyszły. Pomyślał, że to także wina starości. Niektórym wiek przydaje autorytetu, ale nie w jego przypadku, on tracił autorytet z każdym dniem. Syn nie potrzebował jego rad, córka dzwoniła ze Stanów głównie z obowiązku, regularnie, jakby sobie w kalendarzu zaznaczała zadania na dany dzień. Opowiadała o mężu i dzieciach, jego wnukach, które znał jedynie ze zdjęć, pytała, co u niego, ledwie jednak podejmował próbę wyjaśnienia jej, jak teraz wygląda jego życie, oznajmiała, że musi uciekać. Musiała uciekać. Cóż, przynajmniej dzwoniła.

Bolało, ale rozumiał, młodzi mają swoje sprawy. Natomiast gdy psy nie reagowały na jego wołanie, to go przybiło, poczuł się nic niewart. One jedne nie okazywały mu dotąd lekceważenia, nie dawały do zrozumienia, że jego czas się kończy.

Mówił sobie, że zwęszyły sarnę lub lisa, że zdarzają się takie dni w roku, kiedy zwierzakom jakby na mózg padło, a potem wszystko wraca do normy. Jutro zawoła i przyjdą.

— Nie zrobicie mi tego? — spytał, kiedy wrócili na posesję.

Zamerdały ogonami w oczekiwaniu na nagrodę.

— Nie. Niedobre psy. Nic nie dostaniecie.

Udawały, że nie rozumieją, ogony pracowały, inteligentne ślepia wlepiały się w niego natarczywie. W końcu Zyzi się znudziło, pogoniła za niesionym przez wiatr liściem.

Omiótł wzrokiem ogród. Nawiało liści, oj, i to sporo, z brzóz i dębów, ktoś by powiedział, że od początku jesieni niegrabione, tak trawnik zasłany. Ale dziś wiatr za porywisty, unicestwiałby jego pracę, podkreślając bezsilność, w każdym aspekcie życia.

Ryk samochodowego silnika, spojrzał z nadzieją, rozpoznawszy zdezelowanego czerwonego volkswagena listonosza, na razie pojazd stanął przy płocie pani sąsiadki, ale kto wie, czy za moment nie tu do niego. Listonosz zatrąbił, nie wysiadając, raz, drugi, po dłuższej chwili znowu. Pani sąsiadka nie miała dzwonka, no tak, choć do tej pory nie słyszał, by listonosz tak pod jej płotem. Ale pewno nie wiózł jeszcze dla niej przesyłek wymagających podpisu.

Drzwi się nie otworzyły, mimo że o tej porze pani sąsiadka powinna być w domu. Niepokój go ogarnął, bo choć pani sąsiadka znacznie od niego młodsza, nie dało się wykluczyć, że leży tam z zawałem. Albo złamaną nogą.

Czerwony volkswagen podjechał pod jego dom, więc zaraz odezwała się nadzieja, uwielbiał dostawać listy.

— ZPO dla sąsiadki — powiedział listonosz, wysiadając, ale tylko na tyle, żeby głowę wystawić ponad dach samochodu. — Nie wie pan, czy dawno jej nie ma? Bo w skrzynce są niewybrane przesyłki.

Pokręcił głową. Widział panią sąsiadkę zaledwie wczoraj, na spacerze, ukłonił się z daleka, ale go nie zauważyła, chyba się wystraszyła Burita, poszła inną drogą. Ale co będzie tłumaczył, pani sąsiadka pewno żadnych papierków za potwierdzeniem nie życzy odbierać, to i chowa się w domu, a nie zawał czy złamana noga. I zaraz pomyślał, że nadarzył się dobry powód, coby zagadać, listów pani sąsiadka nie wybrała. Sam codziennie sprawdzał skrzynkę, w razie jakby listonosz przyjechał, akurat kiedy on z psami. Czasem trafił się list, a jakże, albo kartka życzeniami, to na święta, Ewa z Zabrza pisała, Beatki koleżanka jeszcze, jakoś serca nie miał, żeby powiadomić, więc zawsze do nich obojga adresowała. Ale częściej tylko rachunek. Reklamowych gazetek na to odludzie nie przynosili, nie warto.

Listonosz odjechał, nim zdążył zamienić z nim trzy zdania o pogodzie, choć tak skorzystać, skoro korespondencji nie było. A do pani sąsiadki nie zajdzie, nie zagada, bo przecie dzwonka nie miała, a furtka pewno na klucz zamknięta. Na tym odludziu nawet on się zamykał, mimo że mężczyzna, i psy dwa duże. Latem wypatrywałby przez okno, poczekałby, aż pani sąsiadka do ogrodu, sam by wyszedł, rozmowę zagaił. Odwagi by starczyło? Coraz trudniej mu przychodziło zaczepiać obcych, wyczuwał ich niechęć, zatrzymywał ich w biegu, odrywał od ważnych spraw, mimo że nie miał nic ciekawego do powiedzenia.

Wszedł do domu, w chłód, bo ciągle się nie zdobył, żeby zapalić w piecu. Niby piec na groszek, łatwy w obsłudze, ale to schodzenie do kotłowni, raz na parę dni jednak trzeba, a schody strome, niewygodne. Adam radził zbiornik na gaz wstawić do ogrodu, ale jakie to nieestetyczne, no i miejsca by zajęło. Do tego koszty, bo choć Adam i Iza deklarowali, że się dołożą, jak przed laty do pieca na groszek, to przecie i tak marnowanie pieniędzy — ileż on jeszcze pożyje, jak długo mu nowy piec posłuży?

— Sama żeś mówiła, że gaz to fanaberia — powiedział gderliwie, jakby Beatka namawiała go do zmiany zdania, mimo że ona już na ten groszek się krzywiła wtedy. — Fanaberia i pieniądze w błoto. Wygodnictwo, do nowości pęd, nakręcany przez producentów. Najnowszy piec, ekocudo, takie-śmakie przełączniki, funkcje nie do opanowania, a za dwa lata powiedzą, że środowisko zatruwasz.

Uśmiechnął się, zadowolony z przemowy, tak stanowczej, pełnej werwy i składnej. Pogwizdując, poszedł wstawić wodę na herbatę. Na gaz, z butli przy kuchence, bo elektryczne czajniki prądu biorą, że głowa boli. A gdyby tak na herbatę panią sąsiadkę?

— Byś się zeźliła, że obce baby do domu sprowadzam — stwierdził z filuternym uśmieszkiem.

Oj, Beatka by się gniewała, zazdrosna była zawsze o niego, aż miło, że skarb taki, to pilnować trzeba. Raz czy dwa zdało mu się tego za dużo, palnął coś niepotrzebnie, no i się pokłócili, przykra sprawa, bo tak poza tym mieli bardzo udane pożycie.

Beatka by się gniewała za życia, gdyby pod jej nieobecność obce kobiety zapraszał, do jej domu, w jej filiżankach herbatą gościł. Ale czy teraz nadal? Zostawiła go przecie, nieładnie tak odejść, a nowych kontaktów zabraniać. No a Beatka jednak zawsze była sprawiedliwa.

Tylko że herbata z panią sąsiadką na pewno okazałaby się katastrofą. Plótłby trzy po trzy, pani sąsiadka jak na szpilkach. Niektóre pomysły lepiej zostawić niezrealizowane, dzięki temu zachowują swój urok.

Woda się zagotowała, zalał herbatę. Włączył telewizor, wiadomości, bo kiedy patrzył, jak źle się dzieje na świecie, od razu doceniał swój spokojny kąt, ciszę i wierne psy. O ich nieposłuszeństwie na niedawnym spacerze powoli udawało mu się zapomnieć.


Dzień zaczął się fatalnie, a potem było tylko gorzej. Adam jeszcze nie dojechał do firmy, kiedy ta pinda, Bożena, zadzwoniła z informacją, że niedawno przyjęty na produkcję chłopak wsadził łapę w maszynę. Dwa paluchy idiocie zmiażdżyło, co samo w sobie aż tak by nie martwiło Adama, tyle że nie był pewien, czy w papierach wszystko się zgadza. Młody podpisał, że odbył szkolenie BHP? A jeśli nawet podpisał, ale zezna, że go nie przeszkolono, czy nie zrobi się z tego większa afera? Tak to jest, kiedy trzeba zatrudniać niedorostków, bo fachowcom nie ma z czego płacić.

W zdenerwowaniu za późno wdepnął hamulec i wpakował się w tył kretynki, która zatrzymała się przed przejściem dla pieszych, chociaż baba z wózkiem miała do pasów nadal dobry metr. Nie walnął mocno, jego SUV wyszedł ze zdarzenia bez szwanku, ale debilka jechała małym gównem, cały tył zmiażdżony. Do tego nie zgodziła się wziąć pięciu setek, a potem nawet tysiąca, ciągle biadoląc, durna histeryczka, że to auto teściowej i naprawa musi iść z ubezpieczenia.

Stracił na idiotkę czterdzieści minut, a w firmie ta pinda, Bożena, wyraźnie mu nie uwierzyła. Zrobiła minę, że tak, tak, oczywiście, panie prezesie, bardzo współczuję, ale wiem przecież, że pana prezesa najzwyczajniej w świecie zbudziłam moim telefonem.

Na produkcji przestój, maszyna siadła, przypuszczalnie dlatego, że debil, który ją zatrzymywał, za gwałtownie coś powciskał. Sprawdzeni serwisanci, jak się okazało, byli akurat u klienta na drugim końcu miasta, na dłuższej robocie, a niesprawdzonych nie chciał brać, bo już kiedyś przerabiał popis niekompetencji. No więc obsuwa z produkcją, przy napiętych terminach, a z kolei za to, co zafakturowane, od trzech dużych kontrahentów ciągle nie wpływały pieniądze, choć jeden był prawie sześć miesięcy po terminie, a pozostali niewiele lepsi.

— Do skutku niech pan dzwoni się upominać! — wydarł się na Radka z handlowego, chociaż wiedział, że nie powinien, bo chłopak raz już się odgrażał, że zmieni pracę, a sprzedawać umiał jak mało kto.

Kiedy zaś pod koniec dnia Adam wylał kawę na kupiony niedawno garnitur, to aż się nim zagotowało, zwłaszcza że jajka sobie poparzył. Szedł do Bożeny, żeby coś z tym zrobiła, ale pomyślał, że przy dzisiejszym pechu zostałby pewnie źle odebrany. Dlatego minął jej biurko bez słowa, a ta też nic, tylko spojrzeniem go śledziła, idiotka.

Jako wisienkę na torcie odebrał telefon od doradcy leasingowego, że jego wniosek w sprawie nowej maszyny został odrzucony.

— Cztery maszyny u was brałem w leasingu! — wrzeszczał do mikrofonu. — Od siedmiu lat daję wam zarobić, a wy mi taki numer?!

— Proszę mi wierzyć, mnie także bardzo zależało, ale analityk…

— Mnie nie obchodzi pański pierdolony analityk! Dograłem zakup, wszystko, kurwa, gotowe, a pan mnie pod ścianą stawia?!

Odrobinę go poniosło, fakt, ale też naprawdę zostawił u skurczybyków tyle pieniędzy, że mieliby trochę przyzwoitości. No i, cóż, poczuł się minimalnie lepiej, kiedy sobie pokrzyczał.

W drodze powrotnej do domu pod wpływem impulsu skręcił tam, gdzie mieszkała ta dziewczyna… Marzena? Względnie nowe osiedle na obrzeżach przedwojennej dzielnicy, gdzie stare kamienice straszyły śladami po seriach z karabinów maszynowych.

Chwilę krążył, nim udało mu się je znaleźć. Zaparkował, wysiadł, rozejrzał się. Na pewno tutaj? Przyjechali w nocy, co więcej, był wtedy wstawiony, niemniej rano wychodził do sklepu, czekał chwilę na taksówkę, miał czas odnotować szczegóły. No dobrze, czyli tutaj czy nie tutaj?

Postanowił najpierw odnaleźć sklepik, w którym robił zakupy. Kasia, Dorotka, Basia, jakaś taka mało oryginalna nazwa. O, Zuzia. Zuzia? Front wyglądał znajomo, ale osiedlowe sklepiki wszystkie są do siebie podobne. Adam założył, że to ten właściwy, odtworzył drogę do klatki. Mniej więcej. Na pewno na prawo od sklepu, ale pierwsze, drugie czy trzecie drzwi? Znów — niczym się nie różniły, a im intensywniej próbował sobie przypomnieć tamten niedzielny poranek, tym bardziej czuł się skołowany. Numeru mieszkania też nie pamiętał, nawet wtedy, tak że gdyby akurat ktoś nie wychodził, ugrzęzłby pod blokiem Marzeny z siatami zakupów.

Do licha, na co mu to w ogóle? Tamtego ranka dziewczyna nie była szczególnie miła, wręcz jasno dawała do zrozumienia, że chce się go pozbyć. Nie wspomniała, żeby zadzwonił, cholera, nie dała mu nawet swojego numeru. Przeważnie kobiety się napraszały, zadzwoń, kiedy będziesz w okolicy, odezwij się czasem, moglibyśmy to powtórzyć. Niekiedy, owszem, korzystał. Miał więc w czym wybierać, zamiast sterczeć pod oknem dziewczyny, która przypuszczalnie nie chciała go więcej oglądać. Ale właśnie to czyniło ją atrakcyjną. Iwona była miła, ujęła go swoim ciepłem, wtedy, przed laty, przez co obecnie odrzucało go od miłych kobiet.

Mimo to uganianie się za jakąś tam Marzeną wyłącznie dlatego, że potraktowała go mało uprzejmie, raptem wydało mu się głupie. I śmieszne. Popatrzył na wymoczkowatego chłopaka, może studenta pierwszego roku, który spacerował nieco dalej z samotną różą w ręku. Żałosne. Adam wrócił do samochodu. Ale z jakiegoś niezrozumiałego dla siebie powodu nie odjeżdżał.

Po fatalnym dniu nie miał ochoty wracać do pustego mieszkania. Nie miał ochoty się upijać, nieistotne, samemu czy z pierwszym lepszym kumplem. Nie miał ochoty dzwonić na numery w swojej komórce, zapisane pod imionami, które nie zawsze potrafił skojarzyć z twarzą. Siedział więc w aucie, w bezpiecznej odległości od trzech klatek na prawo od sklepu. Marzena raczej nie zauważy jego samochodu, wielkiego wprawdzie, ale na tyle popularnego, by nie przyciągał wzroku.

Nie zastanawiał się na razie, co zrobi, kiedy ją zobaczy. Podejdzie i zagada? Odjedzie? Poczeka chwilę, żeby się przekonać, czy Marzena wychodzi na wieczór oraz, ewentualnie, z kim? Zgłębienie życia obcej kobiety uznał nagle za zabawny pomysł. Wybór obiektu badań nie był tak istotny; skoro Adam stał pod domem Marzeny, niech będzie ona, równie dobrze mogłoby paść na inną.

Obserwował wchodzących i wychodzących z bloku ludzi. Wyraz ich twarzy, kiedy rozmawiali, i ten, gdy szli zamyśleni. Albo niemyślący o niczym, chyba częściej. Nie przypominał sobie, kiedy po raz ostatni przyglądał się komuś ot, tak, bez konkretnego celu, lecz zarazem w skupieniu, całkowicie skoncentrowany na danej osobie.

Prawie ją przeoczył. Zapewne wysiadła z samochodu, ale tego momentu nie odnotował, nie dowiedział się zatem, czym jeździ. Szła energicznie, z miną nieco gniewną, jakby nadal przeżywała nieprzyjemną sytuację z pracy, przez co poczuł z nią swego rodzaju więź. Zatrzymała się przed wejściem na klatkę schodową — drugą, licząc od sklepu — i szperała w torebce w poszukiwaniu kluczy, coraz bardziej rozdrażniona. Wreszcie wyjęła zdobycz i zniknęła za drzwiami z mleczną szybą.

Nie odjeżdżał. Siedział w aucie, przy grającej cicho muzyce, i patrzył w okna drugiego piętra budynku, mimo że nie pamiętał, czy w jej mieszkaniu wychodziły na tę stronę. Czyli do niej nie zagadał. Jeszcze nic straconego, nie zakodował wprawdzie numeru mieszkania, ale miała drzwi antywłamaniowe, inne niż sąsiedzi, rozpoznałby je bez trudu. Poczekałby pod klatką, aż ktoś będzie wychodził. Wątpił jednak, czy by się ucieszyła z niezapowiedzianej wizyty.

Zamiast dręczyć się wizją zatrzaskiwanych mu przed nosem drzwi, wolał sobie wyobrażać, jak Marzena się rozbiera. Wróciła z pracy w garsonce, spódniczka sporo nad kolano ładnie eksponowała jej nogi, Adam pamiętał jednak, że w niedzielę wcisnęła się w dżinsy, teraz więc zapewne także przebierała się w bardziej swobodny strój. Obcisłe dżinsy, bluzka podkreślająca jędrność piersi, nie za dużych, w sam raz takich, żeby dobrze mieściły się w dłoni. Trochę za cienka na tę porę roku, ale kobiety tak mają, Iwona często marzła, byleby ładnie wyglądać.

Chociaż od pewnego czasu jej starania przestały przynosić efekty, nie wyglądała ładnie bez względu na to, jak wiele godzin spędzała na dobieraniu elementów garderoby i wdzięczeniu się przed lustrem w łazience. Roztyła się, biust jej obwisł, skóra utraciła świeżość. Prezentowała się gorzej niż większość jej koleżanek w tym samym wieku. Czy naprawdę tak trudno zrozumieć, że Adam zapragnął apetycznej, młodszej odmiany? Przecież nie zamierzał odchodzić.

Iwona jednak najwyraźniej tylko czekała na pretekst, żeby się od niego uwolnić. Powywlekała brudy, rozwód z jego winy, a później przyczaiła się na pół roku i czmychnęła do swojego kochasia w Bydgoszczy, z którym na pewno zdradzała Adama na długo przed tą sprawą z… no, imię wypadło mu z głowy. W każdym razie zdradzała go na sto procent, ale była sprytna, jak to baby, on jej ufał, nie przypuszczał, że mogłaby wykręcić mu taki numer, więc, naturalnie, nie kontrolował każdego jej kroku, a potem było za późno, załatwiła go na cacy. I gzi się z tym debilem, urzędniczyną od siedmiu boleści. Najbardziej go drażniło, kiedy chłopcy się entuzjazmowali, Bartek to, Bartek tamto. Kumpel najlepszy!

Wyszła. W obcisłych spodniach, ale nie dżinsach, jakichś pstrokatych, do tego kozaczki na płaskim obcasie i kurtka na tyle krótka, żeby było widać zgrabne biodra. Podeszła do oczekującej taksówki, którą spostrzegł dopiero teraz, wsiadła i zapewne tłumaczyła coś kierowcy, bo chwilę trwało, nim pojazd ruszył.

Jechać za nią? Najpierw uznał, że to głupie. Potem, że właściwie czemu nie, może wyniknie z tego dobra zabawa. Ale zgubił ją na drugich światłach, palant przed nim zatrzymał się, chociaż dopiero zapaliło się pomarańczowe, no i tyle. Kiedy wreszcie ruszył, taksówka dawno zniknęła.


Igor od dwóch dni nie jadł. Wcześniej wymiotował, niepogryzionymi kocimi chrupkami, czym się z początku nie przejęła, gdyż już dawno uznała, że ma kota-bulimika. Tylko że jej kot-bulimik nawet rzygając, nie tracił apetytu, teraz natomiast miska zupełnie przestała go interesować. Martwiła się, że to rak albo inna poważna choroba, której sama nijak nie zaradzi. Stary jeszcze nie był, koty dożywają dwudziestu lat, Igor niedawno skończył dziewięć.

Przymknęła oczy, porażona tą myślą. Dziewięć lat. Czyżby to była granica, nieprzekraczalna dla każdej zależnej od niej, przynależnej do niej istoty?

Zatem straci Igora. Ostatnia strata, w jej życiu nikt więcej się nie pojawi. Już nigdy za nikogo nie będzie odpowiedzialna.

Przeraziła ją ta wizja. Owszem, mówiła sobie, że nie odchodzi stąd wyłącznie dlatego, iż czeka na chłopca. W tym kontekście Igor stanowił obciążenie, troska o los kota ją ograniczała, z jego powodu niekiedy wręcz nie chciała, by chłopiec ją odnalazł, nie przed wiosną, kiedy będzie mogła wypuścić zwierzaka, licząc na to, że nauczy się radzić sobie w dziczy przed nastaniem kolejnej zimy. Jeśli zabraknie kota… Bez kota, bez troski o tę ostatnią zależną od niej istotę, straci jedyny rzeczowy argument za pozostaniem tutaj. Bo przecież nie wiedziała, jak to naprawdę wygląda po śmierci. Czy nie wystarczy jedna myśl, jedno silne pragnienie, żeby odnaleźć ukochaną osobę.

Igor był jej kotwicą. A teraz przestał jeść, co mogło oznaczać, że wkrótce stanie się zbyteczna, sama, zwlekająca bez sensu.

Pragnęła zatem, żeby Igor wydobrzał, przeżył — równie egoistycznie, jak kiedy życzyła sobie, żeby chłopiec był z nią tutaj, nadal żywy. W tym nowym, przerażającym świecie, utraciwszy wszystkich przyjaciół, całą rodzinę poza nią. Potrafiła sobie wyobrazić jego strach. Czy w ogóle miałby szansę dorosnąć? Chroniłaby go na miarę swych sił i możliwości, ale w gruncie rzeczy, odkąd zaszyła się tutaj, w tym pozornie bezpiecznym zakątku, nie miała pojęcia, jak kształtują się sprawy chociażby w najbliższym mieście. Kto wie, czy zagrożenie nie zbliżało się właśnie do jej płotu — banda zdziczałych ocaleńców, samotny zbir, któremu nowa, wyzwolona z wszelkich zasad rzeczywistość jawi się rajem na ziemi, czy choćby stado zdziczałych psów, szukających pożywienia, ale też roznoszących choroby.

Mało prawdopodobne, że zdołałaby zapewnić mu przetrwanie do chwili, aż stałby się samodzielny. A gdyby nawet dorósł, jaki los by go czekał? W istocie miał wielkie szczęście, że zginął tuż przed początkiem grozy. Gdyby kochała go naprawdę bezinteresownie, cieszyłaby się z tego. Pokrzepiała się, że nijak mu nie szkodzi takim myśleniem, tworzeniem obrazów wspólnego przetrwania, wątpliwego nawet w przypadku, gdyby nie zginął — bo czyż miała prawo zakładać, że odziedziczył po niej odporność?

Przyglądała się Igorowi, osowiałemu, zwiniętemu w żałosny kłębek na fotelu. Niby taki sam kłębek, jak kiedy kot spał, a jednak coś w układzie delikatnego ciałka sugerowało, że nie jest z nim najlepiej. A gdyby to chłopiec tak leżał, zwinięty w kłębek, cierpiący? Wahałaby się choć sekundę, czy podjąć wyprawę do miasta?

Tak, chyba mimo wszystko by się wahała. Ponieważ nawet dotarłszy bezpiecznie do apteki, nie wiedziałaby, co z niej wziąć na jego dolegliwość, a na to, że spotkałaby lekarza czy jakąkolwiek osobę dysponującą wiedzą medyczną i zarazem skorą do pomocy, szanse rysowałyby się mizernie. Prędzej groziłoby jej, że padnie ofiarą zdziczałej bandy, a chłopiec zostanie sam, bez szans na przetrwanie.

Kota dotyczyło to nawet bardziej. Zwierzaki same sobie radzą z drobnymi i większymi niedyspozycjami, jeśli natomiast choroba Igora była poważna, swoją wyprawą do miasta i tak by mu nie pomogła. Pozostawało czekać, mieć nadzieję. Nie modlić się, z tym dawno dała sobie spokój.

Pogłaskała nastroszone szare futro. Igor nie zareagował, ale to akurat u niego nie dziwiło.

— Wyzdrowiej — powiedziała cicho. — Chcę być komuś potrzebna.

W tym przypadku jej samolubna potrzeba współgrała z potrzebą Igora, kot nie chciał przecież umierać. Dlatego nie czuła się winna, że pragnie go zatrzymać. Niestety, cała jej pomoc sprowadzała się do zaklinania kota w myślach, żeby zdrowiał.

Tyle samo — zaledwie tyle — byłaby w stanie zrobić dla chłopca, gdyby zachorował w takich okolicznościach. Po raz kolejny powtórzyła sobie, że powinna się cieszyć, że go tutaj nie ma.


Marlenie dawno nie dokuczał taki moralny kac. Przespała się ze szwagrem, co z tego, że byłym, i na samą myśl o wizycie u siostry robiło jej się niedobrze. Elwira nigdy nie wspominała o Szymonie, teoretycznie więc Marlenie nie groziło, że zostanie zmuszona do kłamstwa, zresztą kłamstwo jako takie też nie było dla niej czymś wyjątkowym. Poza tym ci dwoje się rozwiedli, przespała się z wolnym facetem, co nie zdarzało jej się za często. Ostatnio ze dwa tygodnie temu, z tym palantem z imprezy służbowej, który z perspektywy czasu nie wydawał jej się na tyle przystojny, żeby pozwoliła takiemu postawić sobie drinka, a cóż dopiero lądowała z nim w łóżku, nawet po pijaku. W każdym razie, obiektywnie biorąc, trudno się było doszukać czegokolwiek zdrożnego w tym, że przespała się z Szymonem. Prawda?

Zwłaszcza że tego nie zaplanowała. Wpadła na niego przypadkiem w knajpie, gdzie szukał pocieszenia w kieliszku. Sam, więc natychmiast zrobiło jej się go żal. Pogadali, pozwierzali się sobie, a dalej sprawy potoczyły się same. Wyczuwała, że on nadal kocha Elwirę, i zapewne z tego powodu dopadł ją kac. Zdradziła siostrę. Mimo że Elwira dawno postawiła kreskę na byłym mężu.

Rezultat był taki, że w sobotę nie zmotywowała się, żeby pojechać do Elwiry. Dzwoniła, chcąc wyjaśnić, że coś jej wypadło, ale siostra tradycyjnie miała wyłączony telefon; chyba wykończyły ją wyrazy pseudo-współczucia, podszyte ulgą, że to nie dzwoniącemu przytrafiło się podobne nieszczęście. Nie dodzwoniła się, nie pojechała, no i dzisiaj, we wtorek, sumienie gryzło ją już na całego, mimo że w istocie nie wiedziała, czy siostra cieszy się z jej wizyt. Marlena przywoziła jej zakupy, owszem, ale zawsze z górką, więc Elwirze nie zabraknie jeszcze żadnego niezbędnego artykułu. A gdyby nawet, nie miała daleko do lokalnego sklepiku, piechotą dziesięciominutowy spacer, cóż to dla niej.

Uspokajające argumenty niewiele pomogły, po wyjściu z pracy Marlena pojechała do marketu i zapakowała bagażnik ulubionymi przysmakami Elwiry. Czy postępowała słusznie, wyręczając siostrę w podstawowych czynnościach? Powinna raczej popychać ją do działania. Wydawało jej się jednak, że Elwira skryła się we własnej roboty kokonie, gdzie czuła się dobrze, bezpiecznie, a przedwczesne wyrwanie z niego tylko jej zaszkodzi.

Zapewne Marlena powinna zasięgnąć profesjonalnej porady, ale obawiała się, że kiedy odwiedzi jednego czy drugiego typka w sprawie siostry, skończy się to rozgrzebywaniem jej własnego życia. Jakby nie było wystarczająco popaprane i bez tego.

Zadzwoniła jej komórka. Odebrała przez słuchawkę, wściekła na ten zbieg okoliczności.

— Jadę właśnie do Elwiry — rzuciła zamiast powitania.

Odpowiedziało jej milczenie na tyle długie, że podejrzewała już błąd w połączeniu — Szymonowi klawisz wcisnął się sam w kieszeni, słowa Marleny nieszkodliwie utknęły w fałdach materiału.

— Aha. No tak, zapomniałem — odezwał się wreszcie. Jakby mogła napomknąć mu o czymś, o czym nie wiedziała jeszcze trzy godziny temu. — To… pozdrów ją ode mnie.

— Jasne.

Jasne, że tego nie zrobi, miałaby sama poruszyć temat, którego pragnęła uniknąć? Pożegnali się szybko, miała nadzieję, że Szymon więcej się do niej nie odezwie, chyba że w sprawie dotyczącej Elwiry. Innej niż przekazanie idiotycznych pozdrowień, które tylko by biedaczkę przybiły.

Przez ten telefon Marlenie odechciało się wizyty u siostry. Skręciła na stację benzynową, zaparkowała przed budynkiem i weszła do środka kupić kawę. Parę minut, żeby spokojnie się zastanowić, jechać dalej czy zawracać. Część produktów w bagażniku powinna trafić do lodówki… ale przy panujących obecnie temperaturach nic im się nie stanie, musiała jedynie pamiętać, żeby jutro zaparkować w cieniu.

Wrzuciła torebkę na siedzenie od strony pasażera, oparła się łokciami o dach hondy i bezmyślnie zagapiła przed siebie, na sunące ulicą samochody. Zmieniając nieco pozycję, zauważyła zaparkowanego z boku, jeszcze nie całkiem na terenie stacji, czarnego SUV-a, którego kierowca zatrzymał się najwyraźniej po to, żeby spokojnie porozmawiać przez telefon. Czyżby w drogim cacku zepsuł się głośnomówiący? Albo siadł bluetooth w bez wątpienia nowiutkim, bajeranckim iphonie? Z ironicznym uśmieszkiem łyknęła kawy. Jechać czy nie jechać?

Było zimno. Do tego już szarówka, zanim Marlena dojedzie na to wygwizdowo, zrobi się noc. Błoto, dziury. Bez sensu. Jutro weźmie urlop na żądanie, spędzi z siostrą cały dzień, spróbuje ją gdzieś wyciągnąć. Do kina? Nie, prędzej na wystawę. Wróci do domu, sprawdzi w necie dostępne atrakcje i zorganizuje dla nich obu fantastyczny dzień.

Z kawą w ręku okrążyła samochód, zadowolona z planu.

Skoro zawracała, ze stacji musiała wyjechać w lewo, manewr w tym miejscu dozwolony, choć trudny do wykonania ze względu na spory popołudniowy ruch. Nie znosiła stać jak ten ciołek, nieomal słyszała kpiące komentarze samców ustawionych za nią w kolejce. Albo tych obserwujących jej manewry z oddali, jak gość w SUV-ie.

Dlatego kiedy tylko zrobiło się odrobinę luźniej, mocno depnęła pedał gazu. Tyle że niechcący ruszyła z dwójki, honda nie przyspieszyła tak, jak Marlena sobie założyła, a kierowca tira na jej docelowym pasie nie miał szans wyhamować.


Czwartek, a Adam się nie zjawił, nawet nie zadzwonił. Czekał na niego od szesnastej, jak zawsze, choć syn rzadko pokazywał się przed siedemnastą, przeważnie nawet później, bywało, że koło siódmej.

Kiedy minęła również siódma, wziął telefon do ręki, patrzył, gryzł się, dzwonić czy nie. A jeśli Adamowi coś się stało? Bardziej prawdopodobne, że zatrzymała go niespodziewana sprawa, na tyle nagła, że nie dał rady powiadomić, że nie przyjedzie. Odbierze telefon poirytowany, na służbowym spotkaniu, każdym słowem dając do zrozumienia, że staremu ojcu całkiem się we łbie pomieszało, robić aferę z niczego.

— Jak ty byś zadzwoniła, Beatko, bardziej by się hamował. I za podniesiony głos by potem przepraszał — pożalił się fotografii na komódce. — Ale no też kobiety trzeba szanować, a gdzie tu ja, stary dziadu. To i wiadomości podkręcę.

Pogłośnił telewizor, słuchał, jakie straszne rzeczy się dzieją na świecie, ba, niekiedy tuż za rogiem. Tu kogoś pobili, tam okradli, gdzie indziej znów zamordowali dziecko. Albo wyrzucili przez okno psa.

— Widzicie? — powiedział do swoich pokrak. — A wy nie chcecie się słuchać. Ładnie to tak, ludzi straszyć?

Na dzisiejszym spacerze dopadły w lesie grzybiarza, starszego pana, jak i on. Krążyły wokół niego z ujadaniem, pierwszy raz im się coś takiego zdarzyło, widocznie zły człowiek, bo czemu by tak akurat? No i się nasłuchał, że psy samopas. Pewno powinien na smyczy, zwłaszcza teraz, kiedy grzybiarzy wysypało, że gdzie by się nie odwrócić. Ale siły nie te, coby się z bestyjkami mocować, no i do tej pory nikogo nie zaczepiały. Nie licząc jednej pani, jeszcze latem, co to ją obskoczyły radośnie, jakby z kolei za dobrą duszę uznały, choć też mu wygarnęła, i to jak. Widocznie zwierzęta też czasem się pomylą.

— Sprawdzacie, jak daleko możecie się posunąć, już ja was znam. A widzicie, jak niektórym źle? — Wskazał telewizor, choć w tej chwili mówiono o rozwoju handlu internetowego. — Też przez okno wyrzucę, no, jak się nie będziecie słuchać.

Pogroził im palcem, zamerdały ogonami. Pewno, co im groźby starego piernika. Zresztą, dom parterowy, do ziemi nisko. Kręgosłup by sobie nadwerężył, żeby dźwignąć jedno czy drugie bydlątko, no, Zyzię, złocistą dziewczynę, to jeszcze, dwadzieścia parę kilo jej było, ale z Burita chłop na schwał, więc w krzyżu by mu strzeliło, a psy nawet by się nie zorientowały, że ukarane.

Patrzyły na niego, wykrzywiając pyski, jakby się śmiały, nie kpiąco, o nie, tak zwyczajnie, serdecznie. I czemu nie miałyby grzybiarza pogonić, jak to ich las, a ci z siatami, koszykami, intruzi. Sam za grzybami nie chodził, wolał się dróg trzymać, bo jakby się zgubił? Dawniej, z Beatką, to co innego, ale też ona dobre rzeczy wyczarowywała z zebranych grzybów, podczas gdy on, stary, raz na pięć dni coś upichcił, byle szybko i prosto, potem jadł po kawałku, po porcji, odgrzać i gotowe.

— I w terenie lepiej się rozeznawałaś — powiedział, kiwając głową, by zaraz dodać buńczucznie: — A pani sąsiadce kot zaginął, poszukać obiecałem.

Czekał na reakcję, bo gdyby Beatka tu była, na taką informację nie pozostałaby obojętna, oj, dałaby znać, co sądzi na temat jego rozmów z młodszymi, samotnymi kobietami. Bo rozmawiali! Co więcej, pani sąsiadka sama zagadnęła, uśmiechnęła się, przystanęła, najpierw niezobowiązująco, ale potem wspomniała o kocie i widział, że bardzo jej zależy. Prosiła go o przysługę!

Zamierzał szukać, choć z psami, wiadomo, trudno kota podejść. Ale może wytropią, na drzewo zapędzą, a wtedy on.

— Ona jak nasza Iza, tak na oko, jak córka czyli. Ja przecie pamiętam, jakeś się na Wicia zeźliła, kiedy się ożenił z tyle młodszą, choć przecie dom mu na nogi postawiła, a i jego samego, na stare lata zakład ciągle z wigorem prowadził.

Piętnaście lat różnicy było między nimi, Beatka wygrażała, że gdzie z taką młódką, że grzech w oczach Boga, bo to jak z córką rodzoną. I z Wiciem stosunki zerwali, jak się kto źle prowadził, Beatka umiała kategorycznie. A Wiciu był wdowiec, jak on sam, więc sytuacja podobna. No, ale wiadomo, on się żenić nie zamierza.

— Gdzieżby, Beatko, ja nie ten przecie. Kota zgubiła, w żółtej obróżce. Tomek chyba, to byś się też zeźliła, po ludzku bydlątko nazywać. Alem może źle zrozumiał, bo ona cichutko, pod nosem, strachliwie, że ledwo, ledwo. Byś jej nie polubiła, tak se myślę. Sobie myślę — poprawił się, bo Beatką to jego „se” tępiła, oj, miałby się z pyszna. — Ty to wolisz zdecydowane kobity, takim myszkom nigdy żeś nie ufała, że cicha woda, pamiętam. No, ale kota jej poszukam, obietnica złożona, to sobie nie myśl — zakończył butnie.

Pocmokał i poszedł wstawić wodę na herbatę. Dzięki rozmowie zapomniał przynajmniej, że Adam tak nieładnie nie przyjechał. Ale jeśli zjawi się jutro, skruszony, to może i dłużej zostanie, pogada. Chociaż piątek, czy aby po chłopców nie jedzie?

Zafrasował się, usiłując sobie przypomnieć, czy Adam mówił coś na ten temat. No, mówić to mówił, tak ogólnie, bo przecie co któryś weekend po nich jedzie, ale czy akurat ten najbliższy? Czas leciał tak szybko, dni się zlewały, a już zwłaszcza na emeryturze, że trudno rozeznać. Jedno co, to w weekend program inny w telewizji, no i w czwartki Adam przyjeżdżał, ale to nie zawsze.


Przez kilka dni Adam obsesyjnie szukał w sieci wiadomości na temat wypadku, widocznie jednak nic wielkiego się nie stało, bo nie natknął się na najmniejszą wzmiankę. Gdyby Marzena zginęła albo została poważnie ranna, napisałby o tym przynajmniej jakiś drugorzędny lokalny portal informacyjny, no tak czy nie?

Być może powinien zostać jako świadek, ale skoro wina leżała ewidentnie po stronie Marzeny, jego zeznania nijak by jej nie pomogły, a policja też ma ważniejsze sprawy niż przydawać sobie papierkowej roboty w oczywistych sytuacjach. Ponadto, gdyby jednak zapragnęli spisać, co Adam wie o wypadku, mogłoby paść pytanie o jego obecność na stacji benzynowej, jemu puściłyby nerwy, bo przecież śledził dziewczynę, dla zabawy, ale czy to wiele zmienia? A gdyby się jeszcze okazało, że Marzena go zauważyła, zdenerwowała się i dlatego wjechała pod tira… Nie, mądry człowiek nie pcha się przed szereg.

Odjechał wtedy po kilku minutach, kiedy mógł to zrobić, nie zwracając uwagi. Nie wysiadał z samochodu, zobaczyć z bliska, co się stało, tak więc pozostawało mu przeszukiwanie internetu. Sprawdzał nawet nekrologi, wszystko po to, żeby uspokoić sumienie. Jeśli Marzenie nie stało się nic poważnego, bez znaczenia, czy rozpoznała jego samochód. Patrzyła w jego stronę wtedy, na stacji, ale zasłonił się ręką z telefonem, w aucie było ciemno, dzieliła ich spora odległość. Jeżeli go jednak rozpoznała i opowie o nim policji…

Zestresował się sytuacją, w efekcie zaniedbał sprawy w pracy. Jednocześnie odczuwał dziwną pustkę, dokuczał mu nadmiar wolnego czasu, do niedawna pożytkowanego na wystawanie pod domem Marzeny. Korciło go, żeby znów tam pojechać, jeśli bowiem skończyło się dla niej na kilku zadrapaniach, na pewno nie zatrzymywali jej w szpitalu. Zobaczyłby ją, jak wychodzi do sklepu, i przestałby się zadręczać. Bał się jednak, że ktoś widział go na stacji i wspomniał policji o ciemnym SUV-ie, który odjechał wkrótce po wypadku, jakby chodziło o zlecone zabójstwo. Gdyby pojawił się pod domem Marzeny, a ten znajdowałby się pod obserwacją policji, dopiero by sobie nagrabił.

Niby wiedział, że ponosi go wyobraźnia, ale powtarzając to sobie regularnie, jedynie wpędzał się w większą obsesję. Bożena łypała na niego zza biurka jak na dziwnego zwierza; pewnie sądziła, kretynka, że tak się przejął kolejnym odrzuconym wnioskiem w sprawie leasingu maszyny. Choć właściwie powinien się tym przejąć, bardziej niż ledwie mu znaną Marzeną. Od tej maszyny zależała przyszłość firmy, bez dodatkowych zamówień nie staną z powrotem na nogi. Tymczasem potrafił myśleć wyłącznie o wypadku.

Wskutek tego o czwartkowej wizycie u ojca przypomniał sobie dopiero w sobotę, kiedy ojciec zadzwonił, dopytując się nieśmiało, jak to on, czy u Adama wszystko w porządku, i broń Boże nie sugerując, że ma do niego żal o brak wiadomości.

— Jakby było w porządku, to bym przyjechał — warknął Adam, rozdrażniony głównie wcześniejszym o dziesięć minut telefonem Iwony. — Użerałem się z bankami, gnoje nieużyte, powinni wszystkich pozamykać.

— Och, no tak, ale… nic bardzo poważnego? — W głosie ojca pobrzmiewała nuta paniki. — Bo tyle mówią, no wiesz, i różnie, że firmy, ale to nie z twojej branży, budowlanka głównie…

— Nic poważnego, ale straciłem czas i nerwy, tak że ostatnią rzeczą… Nie zdążyłem w czwartek, po prostu, w porządku? Dzisiaj wpadnę, pod wieczór.

Po kolejnych pięciu minutach uspokajania ojca Adam zdołał wreszcie zakończyć rozmowę, wściekły, że mu się wymknęła informacja o kłopotach w firmie. Na starość ojciec przyjmował każdą niepomyślną wiadomość tak, jakby obwieszczano mu rychły koniec świata. A gdy zaczął drążyć temat, bywało, że nie odpuszczał i przez godzinę. Cholera, wszystko przez Iwonę. Gdyby nie wyprowadziła Adama z równowagi, bardziej by kontrolował, jakie wyjaśnienie podaje ojcu.

Zapomniał, że obiecał być po chłopaków dziś w południe, a ta krowa poczekała do dwunastej trzydzieści, nim zadzwoniła z pytaniem, gdzie Adam się podziewa. Jakby nie mogła dyskretnie przypomnieć mu o sprawie wczoraj albo przynajmniej dziś przed dziesiątą, tak by jeszcze zdążył na czas. No i oberwało mu się od złych ojców, niedotrzymujących obietnic, niegodnych zaufania, mających w nosie własne dzieci. A kiedy powiedział, że zaraz wyjeżdża, odparła, żeby się nie fatygował, chłopcy sami zorganizowali sobie czas. Pewnie z tym jej cholernym gachem.

Zepsuła mu humor na resztę soboty, a obiecana wizyta u ojca przypuszczalnie tylko dodatkowo go zeźli. Powinien był powiedzieć, że przyjedzie w niedzielę, ale trudno, stało się, gdyby teraz przełożył odwiedziny, ojciec zaględziłby go na śmierć.

Pojechał, nawet wcześniej, niż zapowiedział, chcąc uciec przed obsesyjnymi rozmyślaniami o losach Marzeny.

Przed domem sąsiadki ojca parkował samochód, na co Adam zwrócił uwagę nawet nie dlatego, że od dawna nie widział, by ktokolwiek tu przyjeżdżał, ale ze względu na niczego sobie blondynę, która stała przed furtką, wyraźnie zagubiona. Zatrzymał SUV-a pod domem ojca, wysiadł i cofnął się te kilkanaście metrów do nieznajomej.

— W czymś pani pomóc?

— Och. Pan tu mieszka? Usiłuję się dostać do pani Elwiry Wrzeliskiej, ale furtka zamknięta, a dzwonka nie znalazłam. Trąbiłam, bez skutku. Nie wie pan może…?

— Ja nie, prędzej mój ojciec.

Rozszczekały się wypuszczone na dwór psy. Adam odwrócił się w stronę domu ojca i spostrzegł staruszka, drepczącego do furtki w ciepłej kurtce i grubej czapce. Znając jego tempo, zaczął się ubierać, kiedy blondyna zatrąbiła po raz pierwszy.

— Tylko niech ojciec psów nie wypuszcza! — zawołał, po czym zwrócił się znów do nieznajomej: — Słyszałem, że pani Elwira sporo spaceruje. Pewnie właśnie wyszła.

— Niedługo zacznie się robić ciemno — powiedziała z powątpiewaniem kobieta. — Przywiozłam zakupy. Marlena, jej siostra, miała wypadek, więc poprosiła mnie, żebym tu zajrzała. Ona będzie uziemiona w szpitalu jeszcze co najmniej przez tydzień, zresztą ma nogę w gipsie, więc i tak za wiele nie zdiała.

— Wypadek? W Poznaniu?

— Wjechała pod tira, ale na szczęście skończyło się na paru złamaniach. Najbardziej się przejęła siostrą, a Elwira nie włącza komórki, więc nawet nie mogła jej powiadomić. Obiecałam dostarczyć zakupy, nie chciałabym zawieść…

W międzyczasie doczłapał do nich ojciec. Usłyszał ostatnie zdanie i zaczął się dopytywać, o co chodzi, dzięki czemu Adam zyskał moment, żeby się zastanowić, czy to może być zbieg okoliczności, dwa podobne wypadki niedawno w Poznaniu. Marlena-Marzena. Jeszcze przed godziną dałby sobie rękę uciąć, że Marzena, ale Marlena brzmi podobnie, mógł źle usłyszeć, kiedy się zapoznawali.

— Pani zostawi u mnie, przekażę — zaproponował ojciec tym swoim służalczo-proszącym tonem, od którego Adama aż skręcało w żołądku. — I tak pani sąsiadce kota obiecałem poszukać. Pokwitowanie napiszę, jeśli pani życzy.

Pani pokwitowania nie życzyła, samą propozycję przyjęła jednak z wyraźną ulgą. Pewnie, komu uśmiechałoby się tracić pół soboty przed domem babska, które nie ma w zwyczaju włączać komórki.

Zostawiła namiary na siebie, gdyby coś jeszcze okazało się potrzebne, pożegnała się miło i tyle ją widzieli. Ojciec uczepił się karteczki z jej numerem telefonu, jakby chodziło o zwycięski kupon totolotka. Mamrotał przy tym coś o sąsiadce, jej kocie, swoich psach i obawach nie wiadomo właściwie o co. Przynajmniej temat pochłonął go na tyle, że domniemane kłopoty firmy syna zeszły na daleki plan.

A najważniejsze, że Adam wreszcie ustalił, iż Marzenie nie stało się nic poważnego. Niestety, mimo to nie przestał obsesyjnie o niej myśleć.


Osaczały ją. Spełniły się jej najgorsze obawy, zjawy podchodziły pod jej dom, krążyły wzdłuż płotu, szukając drogi wejścia, najwyraźniej jednak coś je powstrzymywało. Siatka nie powinna stanowić dla nich przeszkody, lecz mimo to nie przekraczały wyznaczonej przez nią granicy.

Obserwowała ich poczynania, stojąc w odległości kilku kroków od zasłoniętego firankami okna, w ciemnym wnętrzu — nie mogły jej widzieć. Coś jej mówiło, że gdyby ją zobaczyły, zintensyfikowałyby wysiłki i sforsowały płot. Choć w zasadzie sądziłaby, że po prostu wyczują jej obecność, czemu bowiem jakakolwiek zjawa miałaby pozostawać uzależniona od zmysłu wzroku? Jeśli nawet był to z ich strony podstęp, nie chciała popełnić błędu. Lepiej się przyczaić i nie robić nic, niż zwrócić na siebie uwagę lekkomyślnym posunięciem. Stała i patrzyła.

Jedną ze zjaw znała, parę dni temu zdobyła się wreszcie na odwagę i zamieniła z nią kilka zdań. Poprosiła, żeby poszukała chłopca, a przynajmniej w razie czego wskazała mu drogę. Ten ruch kosztował ją wiele wewnętrznych przygotowań, wiele obaw, które po fakcie okazały się mocno wyolbrzymione. Zjawa nie wykonała żadnego wrogiego gestu, chyba nawet — jeśli dobrze zrozumiała przekaz zwrotny — zobowiązała się do przeprowadzenia poszukiwań.

Wróciła wtedy do domu z nieśmiałym płomyczkiem nadziei, którego nie odważyła się podsycać, choć nie ośmieliła się też zdmuchnąć. Nie miała pojęcia, jak funkcjonują zjawy, czy ta konkretna nie zapomniała natychmiast o złożonej obietnicy. Większość widzianych przez nią dotąd zjaw snuła się po lesie bez celu, w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, obojętna na jej obecność. W odróżnieniu od pozostałych ta konkretna już kilka razy usiłowała nawiązać z nią kontakt, nienachalnie, coś tam zawołała, pomachała ręką, ukłoniła się z daleka, ale ona nie czuła się gotowa, przyspieszała kroku, skręcała w boczną ścieżkę.

Kiedy Igor znów zaczął jeść, poczuła przypływ energii, odwagi, no i zdecydowała się zagadnąć tę przyjazną zjawę, drobnego, zasuszonego staruszka. Wydawał się szczęśliwy, że wreszcie zwróciła na niego uwagę, porozmawiali, to znaczy mówiła i uzyskiwała odpowiedzi, ale prawie nic z nich nie rozumiała, nie wykluczała więc, że jej własny przekaz również uległ rozmyciu. Jakby zjawę oddzielała od niej przejrzysta ściana, powłoka, na razie nadal cienka, ale i tak zatrzymująca część słów, zniekształcająca pozostałe.

Dlatego właśnie nie obiecywała sobie zbyt wiele, ale jednak odczuwała dumę z własnej odwagi. Wtedy, po powrocie do domu. Teraz, gdy widziała, że staruszek przyprowadził pod jej płot inne zjawy, musiała zadać sobie pytanie, czy nie postąpiła nierozsądnie. W euforii, uradowana tym, że odzyskała Igora, naraziła kota i siebie na niebezpieczeństwo. Znów z egoistycznych pobudek. Bardzo egoistycznych, jeśli bowiem chłopiec odnalazłby do niej drogę przed zimą, praktycznie skazałaby Igora na śmierć. Objęła się ramionami, dygocząc. Jej lekkomyślność lada moment zostanie ukarana.

Chociaż zjawy ciągle pozostawały za płotem.

Spojrzała na Igora, śpiącego spokojnie na komodzie. Zwierzęta przeważnie wyczuwają niebezpieczeństwo, zatem chyba na razie nic im nie groziło. Zjawy nie przekroczą wyznaczonej przez płot granicy.

Powstrzymała się przed pogłaskaniem srebrzystego futra. Igor nie lubił, kiedy zakłócano mu sen. Z niechęcią przyjmował też czułości, którymi zasypywała go do przesady, odkąd odzyskał apetyt. Przypuszczalnie nie pamiętał już o swojej chorobie i irytowało go, że opiekunka zmieniła nawyki, częściej go głaskała, brała na ręce, zagadywała.

Znów popatrzyła przez okno. Wydało jej się, że zjawy się oddaliły. Zamknęła oczy, niepewna, czy nie pada ofiarą złudzenia, a kiedy otworzyła je ponownie, zjaw już nie było.


Marlena odkryła, że świat się zniekształcił, czym przejęła się o wiele mniej, niż przypuszczalnie powinna. Jeszcze niedawno leżała w szpitalnym łóżku, z dwiema innymi paniami w pokoju, z lekka otumaniona, obolała, unieruchomiona przez piekielnie wielki gips na nodze, rozmawiała niemrawo z Kaśką, tłumacząc jej, co ma kupić Elwirze, odbierała telefony od znajomych, a choć czuła się słaba, jakby nieco odizolowana od świata, zakładała, że winę za to ponosi w głównie szpitalne otoczenie. Wypiszą ją, a w domu prędko wróci do siebie, pod względem umysłowym, ciało będzie potrzebowało więcej czasu. A tu raptem znalazła się w dziwnym miejscu, kontury otaczających ją przedmiotów stały się rozmyte, było cicho i pusto, nie odnosiła jednak wrażenia, że śni. Zawędrowała w inną rzeczywistość, nie mniej realną niż ta znana jej od dziecka.

Nic się wokół nie poruszało, przez co każdy jej krok, każdy najdrobniejszy gest zdawał się drastycznym pogwałceniem zasad. Obawiała się, że za ten gwałt spotka ją kara, lecz nie potrafiła wytrwać w bezruchu. Postępowała do przodu dwa kroki i zamierała wystraszona, w poczuciu, że gdzieś tuż obok czai się drapieżnik, rekin wypatrujący szamocącej się w wodzie ofiary. Fala strachu mijała, Marlena znów ruszała przed siebie, zamierała ponownie.

Na skraju pola widzenia mignęła jej żółta kurtka, Marlena gwałtownie odwróciła się w tę stronę, zapominając o drapieżniku. Pusto. Mimo to pobiegła.

Biegła pośród rozmytych kształtów, niekiedy na coś wpadała, ale rzeczy opływały ją bezboleśnie. Otoczyły ją wytłumione dźwięki, urywki rozmów, piski nieznanej maszynerii, nie zatrzymywała się jednak, coraz silniej opętana potrzebą dogonienia chłopca w żółtej kurtce.

Żółty to popularny kolor, zachowywała się nierozsądnie, nie powinna obiecywać sobie po tym pościgu tak wiele, ale cóż, kiedy jej nogi najwyraźniej miały na ten temat własne zdanie, pracowały wytrwale, obojętne na głos rozsądku.

Wydało jej się, że ktoś ją woła, gdzieś daleko, jakby zza ściany, ale nie był to chłopięcy głos, więc biegła dalej, nawet nie zwolniła. Nie czuła zmęczenia, najmniejszego, oddychała miarowo, jak na leniwym spacerze, mimo że dawno tak nie pędziła. W oddali znów mignęło coś żółtego, przyspieszyła. Drobna postać, ciągle poza jej zasięgiem, bliska iluzji. Nieprawdziwa? Musiała się upewnić, determinacja narastała w niej miarowo.

— Przepraszam cię! — zawołała, słowa natychmiast wchłonięte przez pustkę. — Tomek! Zaczekaj! Przepraszam, że tak bardzo o tobie nie myślałam!

Jeżeli ją usłyszał, nijak tego nie zasygnalizował. Przy założeniu, że to w ogóle był on. Biegła i nawoływała. Ani śladu zadyszki. Droczył się z nią, ilekroć zaczynała myśleć, że się pomyliła, że pora odpuścić, żółty błysk na skraju pola widzenia nakazywał jej biec dalej.

Zatraciła się w tym biegu, zmęczenie nie miało nad nią władzy. Mogłaby tak biec w nieskończoność, gdyby nie to, że raptem zmieniło się otoczenie. Z cichego świata rozmytych kształtów trafiła w półmrok pełen szelestów. Widziane przez nią formy rozpływały się w powietrzu, gdy się do nich zbliżała. Szarość wchłaniała wszystkie kolory, tutaj Marlena nie miała szans dojrzeć żółtej kurtki. Przystanęła, wolno okręciła się wokół własnej osi.

Uzmysłowiła sobie, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje ani jak wrócić tam, skąd przybiegła.


Z początku, kiedy odjechali najpierw ta dziewczyna, a godzinę po niej Adam, po prostu wypatrywał pani sąsiadki przez okno, gdyby akurat ze spaceru. Ale czas płynął, za długo to trwało. Jeśli jej nie przeoczył, musiała być w domu, kiedy się do niej dobijali, ta koleżanka jej siostry i Adam. Była w domu, ale nie otwierała obcym, przezorna, niemniej jego znała, jemu powinna.

Zaczął wychodzić co pół godziny, mozolnie zakładając kurtkę i ciężkie ocieplane gumiaki, przechadzał się pod jej płotem, nawoływał. Za cicho, no tak, to dlatego, że w tej spokojnej okolicy krzyki zdawały się świętokradztwem. I pani sąsiadka by się wystraszyła, i zmieniła o nim zdanie, a skoro raz tak ładnie pogawędzili, chciałby to powtórzyć.

Przy tamtej okazji nie był pewien, na ile ona go kojarzy. Z jej mężem zdarzało się zamienić parę słów, kiedy tu latem zjeżdżali co któryś weekend, ale do niej co najwyżej zawołało się z dala na powitanie, w sklepiku by go pewno minęła bez rozpoznania. A jeśli w jej mniemaniu znali się tylko o tyle, że raz porozmawiali w lesie, nic dziwnego, że się bała, gdy pokrzykiwał jej pod płotem.

— Ale bo też jedzenie tak tu stać nie może. — Popatrzył na torby, karny szereg na kuchennej podłodze. — Zepsuje się, część przynajmniej, a do lodówki własnej. A gdyby przez płot przerzucić?

Dumał, kalkulował. Przeszedł do dużego pokoju, żeby spojrzeć na zdjęcie Beatki.

— Przez płot, myślisz?

Nie odpowiedziała.

— Tak, tak, wiem, byś zła była, ale ja przecie jeno dłoń pomocną. Pani sąsiadka samiuteńka, a tu dziewczyna odjechała przekonana. Obietnica przecie. Adam się kazał nie przejmować, ale co teraz młodzi, co im tam obietnice. To czyli przez płot.

Papierowe torby nie wytrzymałyby nocnej wilgoci, o wszystkich koniecznych manewrach nie wspominając, zaczął więc szperać w szufladzie w poszukiwaniu foliowych reklamówek. Namęczył się, żeby włożyć do nich wypchane zakupami torby, ale nie chciał przekładać produktów, bo pani sąsiadka jeszcze by pomyślała, że wścibski, a nawet, że to i owo zatrzymał dla siebie. Dlatego się męczył, manewrował nieporadnie, pełen obaw, że papier się rozedrze, produkty rozsypią. Zasapał się, spocił, znać, że już nie te lata.

I do tego psy. Kręciły się po kuchni, wtykały nosy do toreb, węsząc chciwie, nic sobie nie robiły, kiedy je odganiał. Nie słuchały się go, znowu. Odtrącały go, nie był im potrzebny, nikomu zresztą.

— Byś powiedziała, że sam jestem winien. Na co psy było brać. Brudzi, hałasuje, karmić trzeba. Na łańcuch, to jeszcze, ale nie do domu. Dla towarzystwa, kto widział, fanaberie na starość.

Beatka uważała, że zwierzęta powinny pełnić wyłącznie funkcję użytkową. Pies przy budzie pilnuje obejścia, michę postawić i na tym koniec, natomiast pies w domu, na prawach domownika, to się ludziom w głowach poprzewracało.

— Ale wy też pilnujecie, jakżeby nie — powiedział, a psy na moment wyjęły łby z toreb i popatrzyły na niego, merdając ogonami. — W domu nawet lepiej, hałasu w razie czego, a nikt mi was nie otruje.

Wiedział, że do Beatki takie argumenty to jak grochem. Spierać by się nie spierała, nie, ale na psa w domu nie byłoby zgody, basta.

Kiedy parę miesięcy po jej śmierci przygarniał zwierzaki, czuł się trochę tak, jakby robił Beatce na złość. Niecałe trzy miesiące minęły, no właśnie. Jeśli wiedziała, uznała jego postępek za zdradę. Ale nie odgrywała się, sprzęty się w domu nie psuły, nie bardziej niż zwykle, znaków żadnych dziwnych. A jednak sumienie gryzło.

Tylko że to Arturek zasugerował, że dziadzia nie powinien tak sam mieszkać, a pies i przyjaciel, i do spaceru zachęci, i obroni w razie czego. Jak wnusiowi odmówić racji? Mały mądrala. I jaki dumny był, że dziadzio rady posłuchał. Razem pojechali do schroniska, Arturek wybrał Zyzię, Krzyś Burita. Zyzia ze złotym włosem, w typie goldena, ale nie całkiem, widać, że się sporo innego domieszało. Burito kundel pełną gębą, biały w czarne łaty, wielkie psisko, aż trochę się bał, czy sobie poradzi, no, ale Krzysia zawieść?

Radości było, jak psy kąpali, jak im pojechali kupić legowiska, miski, smycze, obrożę. Adam pomagał, jeszcze się wtedy z Iwonką nie rozwiódł, ale chyba coś było na rzeczy, że też się nie zorientował. Bo kiedyś do niego we dwoje z chłopcami, a później już tylko Adam, że Iwonka spotkanie jakie, albo sprząta, do kosmetyczki idzie.

No, chłopcy pomogli psy urządzić, nawet potem częściej bywali, ale, jak to dzieci, znudzili się. Później rozwód i niedługo, jak Iwonka wyjechała, wywiozła chłopców te ponad sto kilometrów. A on został z psami.

Ale nic nie mówił. Że Iwonka wywiozła. Bo jednak czuł, że Adam bardziej winny, chociaż nie będzie przecie na własnego syna. Wolał nic nie mówić, nie pytać, nie komentować.

Z zakupami bezpiecznymi w mocnych reklamówkach ubrał się starannie, kurtka, szalik, czapka, wzuł gumowce. Podreptał do szopy po sznurek. Kolejno przeniósł reklamówki pod furtkę pani sąsiadki, opuścił nad nią na sznurku na brukowany podjazd, z okna powinna zobaczyć. Wyjdzie?

Zadowolony, po raz ostatni spojrzał na ciemny dom pani sąsiadki i poczłapał do siebie, obrażone psy z wyrzutem zamerdały ogonami na powitanie.

Przy zgaszonym świetle wyglądał przez okno, w głębi pokoju chodził telewizor, wielobarwne rozbłyski, żeby podejrzeń nie wzbudzić, bo jeśli zdarzało jej się zerknąć wieczorem na jego dom, przywykła do migotliwego blasku za szybą. U niej zawsze było ciemno, ale słyszał, że niektórzy tak zgodnie z naturą, z rytmem dnia, zegarem biologicznym, spać z zapadnięciem zmroku, wstawać o świcie. Podobno zdrowe.

Zdrowiej tak, niż rozmyślać w ciemnościach, co kiedyś mu się zdarzało, ale bez pożytku. Dlatego ten ciągle włączony telewizor, płynące z urządzenia dźwięki odbierają myślom prawo wstępu.

Dzisiaj myślał. Skryty w cieniu, patrzył na dobrze widoczne w blasku księżyca torby i rozmyślał o samotności, swojej i pani sąsiadki. Dla niej to był wybór, nie wyczekiwała na listy, wizyty, telefon tak jak on, przeciwnie, denerwowały ją, widział przecie. Skrzynka nieopróżniana, zamknięta furtka. On… Na pewien czas psy zapełniły mu dom, wystarczyły. Nowe obowiązki, nowe problemy, nawiązywanie porozumienia. Ostatni raz trzymał psa jako młody chłopak, zanim się wyprowadził od rodziców, żeby podjąć pracę w Poznaniu, gdzie wkrótce poznał Beatkę.

Nie wychodziła. Kontrolował czas, upłynęło półtorej godziny, a pani sąsiadka się nie pokazywała. W zimną noc jedzenie się nie zepsuje, ale mogą się do niego dobrać zwierzęta. Koty na przykład.

Właśnie, miał poszukać jej kota. Cieszył się z zadania, dzień po tamtej rozmowie na spacerze pilnie się rozglądał, obserwował psy, ale kota ani śladu. No i zapomniał. Stresował się, że Adam nie przyjechał, nie zadzwonił, z tego wszystkiego kot wywietrzał z głowy. Jutro nadrobi.

Teraz ważniejsze były zakupy. Denerwował się coraz bardziej. Obiecał, że przekaże, zrobił tak, jak mu się wydawało najrozsądniej, a tu najwyraźniej jedzenie się zmarnuje, pani sąsiadka pretensje zgłosi, tamta dziewczyna także.

Wstał, dreptał nerwowo w tę i z powrotem, raz po raz zerkając na reklamówki na podjeździe sąsiadki. Zabrać je stamtąd? Przecie jak kradzież.

— Byś powiedziała, że sam jestem winien. Pcham się, gdzie mnie nie proszą, kłopotu sobie robię. I jeszcze dla młodszej kobiety. Ale pomoc sąsiedzka? No, na jej miejscu też byś chciała.

Westchnął, niezdecydowany, zmagając się ze sobą, iść po reklamówki czy poczekać kolejną godzinę, albo całkiem o nich zapomnieć, do rana, może ich już nie będzie. Jeśli poczeka, całkiem noc się zrobi, a po nocy reklamówki zza płotu, to pani sąsiadka gotowa policję wezwać.

Ten stres metodycznie go wykańczał. Na szczęście kiedy znalazł się na skraju załamania, pani sąsiadka wyszła z domu. Brała torby ostrożnie, rozglądała się, jakby nie miała pojęcia, skąd się wzięły. Rozważał, czy wyjść, powiedzieć jej o tej dziewczynie, no i że siostra miała wypadek, bo jeśli pani sąsiadka do tej pory nie włączyła komórki. Ale nie przestraszy, krzykami po nocy? Nie lepiej poczekać, aż spotka panią sąsiadkę na spacerze?

Nim podjął decyzję, zniknęła. Ucieszył się, że problem sam się rozwiązał, z ulgą zasiadł przed telewizorem.


Gdyby ktoś zapytał Adama, co go podkusiło, nie umiałby wyjaśnić. Śledził ją na tyle długo, że stała mu się bliska i nie potrafił zwyczajnie o niej zapomnieć? Bo przecież nikogo by nie przekonał, że kierowała nim troska o kobietę, z którą spędził jedną noc. Marlena Gryficka.

Wiedział od blondyny, że leży na urazówce. Planował odegrać zdziwienie na jej widok, och, to my się znamy, bo tak się składa, że ojciec prosił, mieszka po sąsiedzku z Elwirą, bardzo się przejął, to już ten wiek. Ale kiedy o nią zapytał, bo numer pokoju wyleciał mu z pamięci, zamiast uprzejmie wskazać mu kierunek, pielęgniarka zaczęła dociekać, kim Adam jest i co go tu sprowadza. Zadziałał odruchowo, podał się za kuzyna. Przyjechał z Bydgoszczy, dopiero teraz znalazł chwilę. Obok siostry najbliższa rodzina, a ta siostra, Elwira, do szpitala się nie wybiera, źle na nią działają. Ujął to w paru zwięzłych zdaniach, żadnych tłumaczeń, jakby był w prawie, łaskawie godził się udzielić najważniejszych informacji, skoro taki wymóg, nic ponadto.

Przyszedł lekarz. Wynikły komplikacje. Facet sypał medycznymi terminami, które Adamowi nie mówiły nic, na tyle jednak długo obracał się w biznesie, żeby wyczuć, że oni tu w istocie nie wiedzą, co się stało, co się dzieje, jak Marlenie pomóc.

— Zapadła w śpiączkę? — spytał.

— Śpiączka to określenie medialne, proszę pana — odparł wyniośle lekarz, na nowo zasypał Adama niezrozumiałymi terminami, po czym oznajmił, że jego czas jest cenny i poszedł sobie.

Dopiero od pań w pokoju Marleny Adam dowiedział się, że nie obudziła się rano. Po prostu. Oddychała sama, EEG pokazało aktywność mózgu, gorączki nie miała, wszystkie funkcje życiowe w normie, odruchy fizjologiczne również w porządku, tylko nie dało się nawiązać z nią kontaktu.

— Panie, co tu się w południe działo — powiedziała konspiracyjnie starsza z dwóch kobiet. — Tłum medyków, a żaden mądry. Aż się człowiek zaczyna zastanawiać, czy jemu dobrze wszystko poskładali, wie pan.

— Nigdzie jej nie przewożą?

— Radzili, wie pan, ale na razie ponoć nie ma potrzeby. Jak na moje zdanie, o pieniądze, panie, się rozchodzi. Leków na nią prawie nie trzeba, leży i tyle, a za dniówkę ładnie kasują.

Na Marlenę tylko zerknął, wyglądała normalnie, to znaczy w życiu by jej nie rozpoznał — wynędzniała, zaniedbana, tłuste włosy — ale poza tym jakby spała. Wyszedł ze szpitala skołowany, niemniej zadowolony z siebie, bo coś tam jednak lekarzowi dał do zrozumienia, czyli zadbał o dziewczynę, będą się bali ją ot, tak, ukatrupić. Bo, na ile zrozumiał blondynę, Kaśkę, Marlena z bliskiej rodziny miała tylko tę siostrę, Elwirę, która o nią raczej nie zawalczy.

Dopiero kiedy wsiadł do samochodu, wróciły obawy, że ktoś widział go na miejscu wypadku, kiedy więc Marlena umrze, zapukają do niego, zapakują go do aresztu, firma upadnie. Po diabła wypytywał blondynę o szczegóły? Nie wiedziałby, gdzie Marlena leży, nie próbowałby jej szukać, spędziłby miłą niedzielę w przekonaniu, że sprawy idą ku dobremu.

Kupił na wieczór butelkę whisky, na odprężenie. Nalał sobie pierwszą miarkę i spojrzał na numer Kaśki, zapisany w komórce. No, ale nie spytał, czy jest wolna. A nuż potraktuje jego telefon jako ściśle związany z Marleną i jej siostrą, a od tego tematu bardzo chciał się w tej chwili odseparować. Chociaż niezła cizia, wszystko na swoim miejscu, we właściwych proporcjach.

Cóż, whisky będzie musiała mu wystarczyć. Pod pewnym względami to istotnie najlepsza możliwa żona.

Tego wieczoru, w miarę obniżania się poziomu trunku w butelce, poczynił wiele postanowień, które zasadniczo sprowadzały się do stwierdzenia, że odpuszcza sobie Marlenę. Całkowicie. Żadnych więcej wizyt w szpitalu, żadnych obsesyjnych myśli. Koniec. Nie jego sprawa.

Gratulował sobie rozsądku.

Kiedy jednak w poniedziałkowe popołudnie wyjechał z firmy, na pierwszym dużym skrzyżowaniu bez wahania skręcił w stronę szpitala. Skoro powiedziało się „A” i tak dalej. Cóż to byłby za kuzyn, gdyby w takiej sytuacji więcej się nie pojawił? Dopiero podejrzane, nieprawdaż?

Natknął się na tę samą pielęgniarkę, poznała go, zachęciła, żeby mówił do chorej, po czym ulotniła się prędko, nim zdołał pognębić ją o stan Marleny i rokowania. Nieważne, znów by niewiele zrozumiał.

Wszedł do pokoju, przywitał się uprzejmie z paniami, wysłuchał ich relacji. Najchętniej ograniczyłby się do krótkiego spojrzenia na Marlenę i poszedł sobie, ale nie chciał wzbudzać podejrzeń. Usiadł przy jej łóżku. Mówić do niej. Odchrząknął.

Po raz kolejny przyjrzał się jej szpitalnej wersji. Paskudna. Jakby się postarzała o dziesięć lat, ziemista cera, cienie pod oczami, zapadnięte policzki, włosy w strąkach, aż trudno uwierzyć, że nie tak dawno wpadła mu w oko na tyle, by zapragnął spędzić z nią noc. Upił się wtedy trochę, owszem, ale bez przesady. I co niby miał jej powiedzieć? Zapewnić ją, że wspaniale wygląda? Choć to przecież bez znaczenia, mógł jej streścić oglądany ostatnio film, i tak nic z tego do niej nie dotrze.

No dobrze, byle zacząć.

— Jak…? — spróbował, ale musiał ponownie odchrząknąć.

Zerknął na dwie pozostałe kobiety. Jedna udawała, że czyta, druga się nie krygowała, podsłuchiwała otwarcie. Cudnie.

— No i jak tam, Marlenko? — zagaił szeptem. Co za idiotyzm. — O zakupy dla Elwiry nie musisz się martwić, dotarły. Kasia zostawiła mojemu ojcu, on już będzie nad wszystkim czuwał. — Zaśmiał się, nieco zbyt tubalnie. — Aha, on po sąsiedzku mieszka, rozumiesz. — Zerknął na panie, przypominając sobie poniewczasie, że podał się za kuzyna Marleny. — Znasz go, kiedy się czegoś podejmie, obsesyjnie się wywiązuje. Dzisiaj, wyobraź sobie, trzy razy do mnie dzwonił i przy każdej okazji bezbłędnie trafiał na kryzys w robocie.

Rozgadał się, ani się spostrzegł, kiedy od tematu starego ojca i jego dziwactw przeszedł do zdawania Marlenie relacji z kłopotów finansowych w firmie. Raz po raz napominał sam siebie, żeby zniżyć głos, wścibskie babska tuż obok nie musiały poznawać sekretów jego przedsiębiorstwa.

Mówił i mówił, przeszkodził mu dopiero dzwonek komórki. Znowu ojciec. Wyciszył, oddzwoni później, niby że nie usłyszał — pilnował się, żeby nie odrzucać ojca, staruszek wyolbrzymiał takie sytuacje, w jego mniemaniu banalne odrzucenie rozmowy dzielił zaledwie maleńki kroczek od uwięzienia w domu starców.

Przy okazji odnotował, że siedzi przy łóżku Marleny już ponad godzinę. Niewiarygodne. Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio tak długo i szczerze rozmawiał z kobietą. Z Iwoną w ostatnich latach małżeństwa wcale nie dało się pogadać, naskakiwała na Adama, ledwie się odezwał, względnie, dla odmiany, milczała zaciekle, obrażona Bóg wie o co.

Wyszedł od Marleny pokrzepiony na duchu. W zasadzie był to idealny układ: miał się komu wygadać, cudowna sprawa, a przy okazji spełniał dobry uczynek, pomagając chorej w śpiączce powrócić między żywych. Na odchodnym nie obiecał jej, że znów się pojawi, w duchu powiedział sobie jednak, że będzie tu zaglądał, kiedy tylko znajdzie czas.


Tego dnia zjawa staruszka przyniosła jej kota. Małego, łaciatego kotka, który kichnął na wyciągniętych ku niej dłoniach. Czy miał to być rodzaj ofiary, śmierć darowała życiu żywą istotę? Na twarzy zjawy usłużność mieszała się z trwogą, jakby przyjęcie bądź odrzucenie daru miało kluczowe znaczenie. Dla przetrwania samej zjawy czy w szerszym znaczeniu? Czy też chodziło o wymianę pokojowych gestów i odmowa przyjęcia podarunku narazi ją na poważne kłopoty, a niepokój zjawy wynikał z tego, że przywiązała się do niej i życzyła jej jak najlepiej?

Wahała się, ale nie mogła zwlekać z decyzją zbyt długo. I jeszcze: był to ostatecznie żywy kotek, mały i bezbronny. Co by się z nim stało, gdyby odmówiła?

Wyciągnęła rękę po kota, starając się nie dotknąć przy tej okazji zjawy. W teorii jej palce powinny przeniknąć przez niematerialne ciało zjawy, ale skoro kotek nie spadał na ziemię, widocznie staruszek był zdolny przybrać częściowo materialną postać. Obawiała się trupiego chłodu powykręcanych reumatyzmem dłoni.

Chwyciła kociaka od góry, obejmując palcami drobne ciałko nieco poniżej pach. Najbezpieczniejsze dla samego zwierzaka byłoby złapanie go za skórę na karku, ale nigdy nie lubiła widoku kotów unoszonych w ten sposób — wyglądały jak nieżywe.

— Niemółtej kolószki — powiedziała zjawa. — Alożeten?

Pokiwała głową.

— Dziękuję. Zajmę się nim.

Przytuliła kotka, który cały drżał i wibrował, z zimna i dlatego, że zapalczywie mruczał. Wtulił się też od razu lodowatym nosem w jej szyję.

— Psygowały i wzion. Aleślinieten…

— Dziękuję — powtórzyła, wycofując się powoli.

Wydawało jej się, że zjawa opowiadała o psach, że uratowała przed nimi tego kota lub też że psy jej go przyniosły, równie dobrze jednak mogło chodzić o słowa zaklęcia w tajemnym języku. Znów ogarnął ją strach, udzieliło jej się drżenie kotka.

Cofała się z wysilonym uśmiechem, nie spuszczając oczu ze zjawy, na wypadek gdyby ta przypuściła nagły atak. Wreszcie dotarła do furtki. Jedną ręką przytrzymując kotka, drugą nerwowo szukała kluczy. A jeśli…? Znalazła. Kolejna chwila, żeby trafić w zamek — musiała odwrócić się plecami do zjawy.

I już była za furtką, spiesznie zamknęła ją za sobą na klucz. Usiłując nie okazywać paniki, podążyła do drzwi wejściowych.

Zjawa przez cały ten czas coś mamrotała, a potem pokrzykiwała, ciągle w tym niezrozumiałym języku, w którym jednak, przy uważnym wsłuchaniu się, udawało się wychwycić znajome słowo.

Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie z ulgą, zaraz jednak zerknęła niepewnie na lgnącego do niej kotka. Widziała niegdyś film, gdzie kot był może i zwykłym zwierzęciem, ale też przy okazji nosicielem krwiożerczego pasożyta. A ona wniosła go właśnie do domu. W nocy pasożyt wślizgnie się przez jej usta i pożre ją od środka.

Postawiła kotka na kaflach w dużym pokoju i zawołała Igora. Jeśli fuknie na intruza, będzie to potwierdzenie obecności złowrogiego pasożyta czy najzwyklejsza niechęć wobec konkurencji? Okazało się jednak, że z tym dylematem nie musi się mierzyć, ponieważ Igor tradycyjnie nie zareagował na wołanie.

Tymczasem maluch błyskawicznie odnalazł drogę do miski z suchą karmą i zaczął żywiołowo chrupać. Co o niczym nie przesądzało — mógł dokarmiać ukrytego w nim pasożyta. Przyglądała się stworzonku podejrzliwie. Trzy-, czteromiesięczna chudzina, biała w pręgowane łaty. Wyraźnie oswojona, a to, biorąc pod uwagę wiek zwierzaka, było co najmniej niepokojące. Kto miałby go oswoić?

Ostrożnie szturchnęła kota noskiem buta. Zmierzył ją zdegustowanym spojrzeniem i wrócił do jedzenia.

Zlokalizowała Igora w sypialni na komodzie i przyniosła do dużego pokoju, gdzie kociak kontynuował atak na miskę. Igor okazał całkowitą obojętność, jakby drugiego kota wcale tu nie było. Postawiony na podłodze, łypnął w stronę miski, dokładnie tak, jak miał w zwyczaju zerkać na jedzenie, kiedy w zasadzie nie był głodny, a co najwyżej kontrolował stan zapasów, po czym odwrócił się, zafalował ogonem i powędrował na swoje miejsce na sofie.

Odprowadziła go wzrokiem. Jeśli Igor nie widział kotka, czy znaczyło to, że maluch jest zjawą? Zjawą, której futerko głaskała, jak w przypadku samego Igora. Jaki z tego wniosek?

Potarła skronie. Raz po raz wracało podejrzenie, że sama była zjawą, od dawna, a po prostu się nie zorientowała. Nie odnosiła wrażenia, żeby cokolwiek się zmieniło, jeśli idzie o jej fizyczne potrzeby. Jadła, spała, chodziła do toalety. Czuła, że problem ją przerasta.

Jeśli kotek był zjawą, przynajmniej nie nosił w sobie krwiożerczego pasożyta. Ale czemu jadł? Co powinna z nim zrobić? Jakąkolwiek decyzję podejmie, nigdy nie zyska całkowitej pewności, że postąpiła słusznie. Zostawić go w domu, ryzykując, że to nie do końca kot? Wyrzucić za drzwi, choć to akurat niczego nie rozwiązywało? Zabić i spalić w kominku?

Zwierzak wyglądał niewinnie. Pospolity kociak. Smukła mordka. Bursztynowe oczy, łypiące na nią raz po raz, jakby kotek znał bieg jej myśli, ale nieszczególnie obawiał się konkluzji. Mimo to trzymał łapę na pulsie, by w razie czego zdążyć czmychnąć.

Przyglądała mu się, jak je. Zwykły jedzący kotek, nieznanej jeszcze płci. Zastanawiała się. Dawno nie myślała tak intensywnie i rozbolała ją od tego głowa. Gdyby zjawy chciały ją zniszczyć, zatrułyby jedzenie. Ostatnio dostarczyły jej zapasy, stały za furtką. To ją zaniepokoiło, sądziła dotąd, że linia płotu jest dla zjaw nieprzekraczalna, ale może po prostu przerzuciły torby górą. Skądś wiedziały, że zapasy w jej spiżarce przestały się odnawiać. Dotąd tak się działo, z tego powodu miewała trudności z określaniem upływu czasu — niczego nie ubywało. Niekiedy odnosiła wrażenie, że danego produktu, chociażby karmy dla kota, jest trochę mniej, ale nim zdążyła się zaniepokoić, zapas się odnawiał. Aż do niedawna. Z troską popatrywała na kurczące się zasoby, myśl o tym, że czeka ją wyprawa do miasta albo chociaż do najbliższego sklepu, coraz intensywniej dopraszała się jej uwagi. A potem te torby pod furtką, i radość pomieszana z obawą, że jedzenie okaże się zatrute.

Mimo to jadła dostarczone przez zjawy produkty. Dlaczego więc obawiała się jednego małego kotka?

Obejrzała się na Igora. Leżał na sofie, na pozór obojętny, ale od czasu do czasu łypał okiem w stronę miski. Chyba zatem widział intruza, tyle że chwilowo przyjął wobec niego strategię wrogiej obojętności.

Dopadła ją zazdrość. Kiedy minie pierwsza nieufność, nowy kot stanie się dla Igora towarzyszem, bratnią duszą w opustoszałym świecie. Odtąd zwierzaki będą miały siebie nawzajem, przez co ona poczuje się jeszcze bardziej samotna. Ale czy obawa przed samotnością dawała jej prawo do wyrzucenia przybysza za drzwi? Teraz, kiedy Igor nadal powitałby taki gest z zadowoleniem?

Kotek skończył chrupać i przeszedł do miski z wodą, przy której znowu spędził sporo czasu, chłepcząc zapamiętale. Następnie kolejno rozciągnął łapy, patrząc na nią, nim ruszył ku niej ze zniewalająco głośnym mruczeniem. Nie wyrzuci go, to oczywiste. Ani tym bardziej nie zabije.

Wzięła zwierzę na ręce. Panienka, na ile umiała rozpoznać płeć. Przez chwilę zastanawiała się nad imieniem, żeńskim, ale prędko uznała, że skoro Igor również jest kotką, nadając przybyszowi żeńskie imię wprowadziłaby zamieszanie.

— Będziesz Borys. Co ty na to?

Kotek wtulił się w nią z jeszcze głośniejszym mruczeniem, chyba więc nie zgłaszał obiekcji. W przeciwieństwie do Igora, który popatrywał z sofy z jawną wrogością. Przynajmniej nie ulegało dłużej wątpliwości, że Igor widzi nowego domownika.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.