E-book
19.11
drukowana A5
33.3
Róża z Irlandii

Bezpłatny fragment - Róża z Irlandii


Objętość:
96 str.
ISBN:
978-83-8104-534-6
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 33.3

Rozdział pierwszy

Ciężkie, ołowiane chmury wiły się jak złowieszcze węże nad drewnianym domem. Błyskawice lśniły na niebie, rozcinając ciszę głośnymi piorunami i lizały czubki drzew, strasząc tutejsze zwierzęta. Ptaki z przestrachem wzlatywały nad polami, szukając dla siebie bezpiecznego zakątka, zanosząc się przy tym dzikim lamentem. Drzewa uginały się pod naporem silnego wiatru, który ciężko wyginał ich gałęzie ku ziemi.

Staw lśnił złowieszczo, marszcząc swoją gładką taflę i łypiąc złym okiem na mały, drewniany dom stojący niewzruszenie wśród wichury i deszczu, który siekał z nieba, niby chcąc orzeźwić zeschniętą od gorąca ziemię. Liście z furkotem tańczyły agresywnie w powietrzu, uderzając o szyby, w których lśniło żółte, ciepłe światło lampy.

W balkonowym oknie stanęła kobieta o cerze bladej jak porcelana. Jej włosy przypominały roztopioną miedź i lśniły jak grzywa pięknego, pełnokrwistego konia ze złotymi refleksami. Rysy miała delikatne jak płatki róż. Nie miała na twarzy śladu makijażu. Wypielęgnowanymi dłońmi obejmowała filiżankę, popijając spokojnie gorącą herbatę.

Miała na swym licu wyraz czystego zachwytu, który malował na jej wargach delikatny uśmiech. Uniosła dłoń i ułożyła ją na szkle, jakby chcąc przyłączyć się do szaleńczego tanga liści targanych przed wiatr. W środku domku było przytulnie, kominek z czerwonych cegieł zdobił środek salonu, gdzie otulona blaskiem ognia na stole lśniła odznaka.

Sara O’Riley odwróciła się od chaotycznego krajobrazu za oknem i odstawiła herbatę na stolik z wiśniowego drewna. Kanapa obita kremową skórą obsypana była wieloma kolorowymi jaśkami, które zapraszały do odpoczynku, jednak, choć chętnie poddałaby się i położyła, zapadając w sen, to za chwilę musiała wyjść na dwór, poddać się żywiołom i jakimś cudem dojechać do pracy.

Dywan z wyszywanymi, misternymi wzorami zagłuszył jej kroki, gdy w grubych skarpetach przemierzyła całą szerokość salonu i zatrzymała się w jadalni tylko po to, by zabrać komórkę ze stoliczka obok lustra. Wyświetlacz jaśniał i oznajmiał, że Sara ma dwa nieodebrane połączenia. Skrzywiła się, rzucając ukradkowe spojrzenie na szalejącą na dworze burzę. Narzuciła na ramiona skórzaną kurtkę i modląc się, by nie przemoknąć, otworzyła drzwi.

Deszcz ostrymi jak igiełki kroplami uderzył ją w twarz, gdy chciała przecisnąć się do swojego szarego bmw Hamann Tycoon, który jak dzielny rumak czekał na nią na mokrej trawie. Zacisnęła zęby i pobiegła do samochodu, z ulgą siadając na miękkim, szarym siedzeniu. Materiał mile pieścił jej plecy, kiedy wiązała mokre loki w koński ogon na karku.

Wyjechała z podwórza, wykręcając delikatnie kierownicą i wrzucając bieg. Może droga nie była najlepsza, ale za to pusta. Zaletą mieszkania za miastem było to, że jadąc do pracy, mogła trzy czwarte drogi odbyć spokojnie bez obawy o korki na drogach. Spojrzała na niebo i widząc, że przestało lać, odetchnęła z ulgą. Gdyby jeszcze trochę zmoczyła włosy, miałaby strzechę na głowie.

Skręciła w stronę biura komendanta, manewrując, aby dotrzeć tam jak najszybciej. Gdy komórka jej się rozdzwoniła, właśnie parkowała obok wozów policyjnych. Wbiegła szybko do budynku i ruszyła schodami w stronę wydziału podpaleń, ignorując trajkoczącą obok Jacqueline Durand, która trzymając stos papierów, nadawała Sarze nad uchem jak katarynka od momentu, gdy policjantka weszła do środka.

Jack Merci, wysoki blondyn o szczenięcych oczach, podniósł się ze swojego stanowiska, trzymając w zębach pączka obtoczonego w różowym lukrze. Ruszył za nią, próbując dotrzymać jej kroku.

— Cholera, O’Riley! Szef pieklił się, że nie może się do ciebie dodzwonić!

— Wiem. Spadaj, Merci. Muszę wiedzieć, gdzie on teraz jest.

— Pojechał na Empire State Building, jakiś debil podłożył tam ogień pod ten luksusowy butik z bielizną… No… — Machał dłonią w powietrzu, bezskutecznie próbując przypomnieć sobie nazwę sklepu.

— Da Vinci — mruknęła, przeczesując swoje biurko w poszukiwaniu paralizatora; nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć.

— Kupujesz tam bieliznę? — zapytał żartobliwie z uniesioną brwią.

Prychnęła w odpowiedzi.

— Wiesz, może zajmij się swoimi sprawami, a ja pojadę zobaczyć ten spalony budynek. Poza tym, jak dobrze pamiętam, to masz na głowię dużo papierkowej roboty.

— Niby od kiedy? — zapytał całkowicie zaskoczony.

Wzięła stos dokumentów ze swojego biurka i przeniosła je do jego stanowiska. Z impetem upuściła je na blat. Otworzył szeroko oczy i usta w niemym szoku.

— Od tej właśnie chwili masz pełno roboty. Zajmij się tym, amigo. Na odchodnym rzuciła w jego kierunku krzywy uśmiech.

— Zaczekaj! Sara, do jasnej cholery…

Wybiegła z powrotem na chodnik i wsiadła do swojego samochodu. Nie zawracając sobie głowy zapinaniem pasów, ruszyła szybko w kierunku Manhattanu.

Wieżowiec o wysokości ponad trzystu metrów, wybudowany w stylu art déco i wznoszący się ponad budynkami miasta był zasłonięty częściowo słupem brunatnego dymu. Zerknęła na chmury, których kolor był niemal identyczny. Skręciła na parking w miejscu, gdzie powinien stać „Da Vinci”: ekskluzywny butik z bielizną damską, którą sprowadzano zza granicy. Stworzone były z najdelikatniejszych i najdroższych materiałów, dzięki temu niektóre zestawy kosztowały tyle samo, co miesięczny rachunek za zużycie prądu w mieszkaniu o wymiarach trzydziestu metrów kwadratowych.

Wysiadła, już po chwili odszukując wzrokiem szmaragdowych oczu swojego szefa. Stał wyprostowany z papierosem w dłoni i rozmawiał z jednym ze strażaków, którzy nadal gasili resztki ognia. Jego pomarszczona twarz nosiła ślady czasu, a słyszany z odległości kilku kroków głos zachrypnął przez lata od dużej ilości tytoniu.

— Komendancie. — Kiwnęła mu głową, biorąc od młodszego strażnika akta sprawy.

W teczce znajdowało się już zdjęcie budynku przed i po pożarze. Musiała przyznać, że choć nie stać ją było na ich drogą i ekskluzywną bieliznę, to zdecydowanie wolała poprzedni wygląd sklepu.

— O’Riley! Jednak ruszyłaś swój szanowny tyłek i zaszczyciłaś nas swoją obecnością — mruknął wkurzony Jonathan Menson i obrzucił ją zimnym spojrzeniem swoich niebieskich oczu.

— Przybyłam najszybciej jak się dało. Co tym razem mamy na tapecie? — zapytała, aby odwrócić jego uwagę.

Komendant zaciągnął się dymem z papierosa i po minucie milczenia pokręcił głową.

— Dziwna sprawa, jak Boga kocham. Sklep wybuchł około piętnastej, czyli gdzieś godzinę temu. Żadnych śladów, jakichkolwiek świadków, którzy widzieliby kogoś podejrzanego i tym samym… żadnych podejrzanych.

Zmarszczyła brwi, przyglądając się kilkorgu ludziom, którzy węszyli wokół miejsca zbrodni. Nie znała nikogo z nich i stała się podejrzliwa. Nie przypominali cywilów, którzy zazwyczaj gromadzili się wokół miejsc zbrodni niczym sępy wokół padliny, tak samo jak i dziennikarze wraz z fotografami.

— Kim oni są? — zapytała, wskazując nieznajomych.

Szef wyrzucił papierosa na mokry asfalt.

— Agenci z północnej części miasta. Wziąłem od nich kilku specjalistów, żeby sprawdzili wszystko dokładnie.

— No jasne — mruknęła, obserwując ich uważnie.

Odwróciła się i zaczęła rozmawiać z jednym ze strażaków, chcąc się czegoś dowiedzieć.

James Moon obserwował ją od kilku minut. Jego ciemnoorzechowe oczy ślizgały się po jej sylwetce, a na jego twarzy o wyraźnych rysach dało się zauważyć wyraźne skupienie. Wiatr targał jego czarnymi włosami, ciemna koszula przemoczona do suchej nitki przykleiła się do umięśnionego brzucha. Uśmiechnął się pogardliwie, patrząc na Sarę. Nie wyobrażał sobie, że Jonathan, u którego miał wielkie pokłady szacunku i wiedział, że w swoich czasach był jednym z najlepszych policjantów w mieście, wpuści kiedykolwiek na miejsce zbrodni cywila i do tego jeszcze kobietę. To było rażące pogwałcenie zasad.

Ruszył się z miejsca. Jego kroki były leniwe, ale sprężyste zarazem, jak u drapieżnej pumy. Jonathan obrzucił go obojętnym spojrzeniem, mimo że wiedział, iż jest jednym z najlepszych specjalistów od podpaleń w Nowym Jorku na liście, tuż za Sarą, czego oczywiście nie powiedziałby na głos, by mężczyzna nie miał do niego pretensji.

James ominął go i skierował się prosto w stronę kobiety. Komendant ciekawy rozwoju wydarzeń postanowił obserwować ich kątem oka, by wkroczyć dopiero wtedy, gdy zaczną się kłócić. Po minie Jamesa podejrzewał, że zanosiło się na niezłą jatkę.

— Przepraszam… — Chłodny głos Jamesa sprawił, że młody policjant wycofał się ukradkiem, a Sara odwróciła się prosto w stronę policjanta. — Na miejscu zbrodni mogą przebywać tylko policjanci, strażacy oraz przesłuchiwani świadkowie.

Jego głos był twardy i trzymał instynktownie na dystans. W szmaragdowych oczach Sary mignął gniew, ale nadal opanowana uśmiechnęła się do niego z przesadną słodyczą.

— A może, zanim ta rozmowa osiągnie swą kulminację… — Powoli położyła mu dłonie na szyi i z satysfakcją zobaczyła, że oczy pociemniały mu z oburzenia i zaskoczenia zarazem. — …najpierw pójdziesz do lekarza?

Niespodziewanie kopnęła go w krocze i odsunęła się, patrząc z satysfakcją jak wije się z bólu. Przypominał jej teraz wściekłego węgorza elektrycznego, któremu ktoś nastąpił na ogon.

— Ty cholerna… — Niemal na nią naskoczył i była w pełni gotowa na konfrontację, ale szef wepchał się między nich z surową miną.

— Detektywie Moon, więcej szacunku dla detektyw O’Riley — powiedział lodowato tonem porucznika w wojsku, silnym i stanowczym głosem, w którym słychać było wyraźną naganę.

Mężczyzna zmrużył oczy, zmieniając je niemal w szparki.

— To ma być policjantka?

— Mało ci było? Mogę poprawić tamtego kopniaka — rzuciła w jego stronę agresywnym tonem wściekłego kota.

— Tym razem tak łatwo by ci nie poszło, kocurku — powiedział z wyzwaniem James.

Podeszła do niego tak blisko, że niemal stykali się nosami.

— Z dupkami zawsze łatwo idzie — syknęła cicho.

— Spokój! — wrzasnął komendant, zupełnie jakby ganił dwójkę małych dzieci całkowicie nieczułych na łagodniejsze metody.

Sara i James odsunęli się od siebie powoli i z uporem, jakby nadal w każdej chwili byli gotowi skoczyć sobie do gardeł. Wiatr zawiał tak mocno, że niemal zgięła się w pół. Obserwowała mężczyznę, mając rozwiane miedziane loki chłostające ramiona, które przypominały teraz nastroszoną grzywę lwa. James musiał przyznać, że budziła respekt, sądząc po młodszych policjantach, którzy niemal stąpali wokół niej na palcach, zwłaszcza teraz po ich ostrej wymianie zdań. Ta kobieta była piękna, silna i sądząc po błysku w oczach, bardzo inteligenta.

Musiał przyznać sam przed sobą, że niewiele kobiet, które znał i które miały możliwość poszczycić się choćby połową urody Sary, mogły także pochwalić się rozumem. Większość gderała ciągle i bez przerwy, ale na żaden konkretny temat.

Wsadził rękę do kieszeni, by powstrzymać odruch, aby rozmasować sobie krocze. Sara miała niezłego kopa — czuł się niemal tak, jakby dostał kilofem. Skrzywił się i zapalił papierosa. Jego twarz ponownie zniekształcił grymas, gdy szef dosyć mocno klepnął go w ramię.

— A to, za co? — zapytał oburzony.

Jonathan obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.

— Chciałeś wygonić ją z miejsca zbrodni? Czy ty oszalałeś, James? Dobrze wiesz, że gdyby była cywilem, sam bym ją stąd wykopał. Wątpisz w mój rozsądek?

James pokręcił głową przecząco. Musiał przyznać komendantowi rację. Jonathan Menson znany był z tego, że starannie pilnował swojej roboty i nie pozwoliłby, by ktoś przeszkadzał w śledztwie, choćby tylko kręcąc się obok policjantów na miejscu zbrodni.

— Zarozumiałe babsko — mruknął James, obserwując Sarę z daleka.

— Może i czasami jest porywcza, ale dobra z niej glina. Póki obydwoje pracujecie nad tą sprawą, to może jakoś się dogadacie? Nie chcę żadnych bójek, zwłaszcza z nią i tobą w roli głównej — powiedział Jonathan, wysuwając do przodu swoją ostro zarysowaną szczękę.

— Kobieta powinna stać z boku i obserwować, a nie angażować się w takie sprawy. Tylko będzie mi przeszkadzać — rzucił James niemal marudnym tonem.

Szef zignorował tę nieco szowinistyczną uwagę i zerknął na Sarę, która właśnie rozmawiała ze swoim kuzynem Elliotem, policyjnym fotografem, który przybył właśnie na miejsce zbrodni.

— Dzięki niej wpakowaliśmy do więzienia sporo gagatków. Patrz i ucz się, bo jeszcze złapie cię za rogi i to niezbyt delikatnie — mruknął przez ramię komendant i poszedł w stronę swojego wozu.

Sara podniosła wzrok na Elliota i niemal zaśmiała się na widok jego miny. Uśmiechał się przebiegle, wbijając błękitne oczy w spalony budynek, jakby był on niezwykle cenną sztabką złota.

— Daj spokój, robisz to od sześciu lat, a zachowujesz się, jakbyś dopiero zaczynał!

— Tak, nie da się zaprzeczyć, że spędziłem w tej robocie kilka ładnych lat. I nadal mnie to ekscytuje — powiedział, ściskając w rękach aparat fotograficzny.

Mówiła mu już, że z jego cerą, rysami i sylwetką powinien zostać modelem, ale stwierdził, że zawsze wolał być po drugiej stronie obiektywu.

— Dobra, zrób kilka ujęć w środku i na zewnątrz. Chcę odbitki na jutro. Zostaw je u mnie na biurku.

— Jasne, pani detektyw. — Zasalutował jej żartobliwie.

Elliot miał w sobie wiele energii, od kiedy rok po ślubie żona urodziła mu zdrowego synka. Sara widziała go i niemal zazdrościła kuzynowi takiej rodziny, jaką stworzył wraz z Mirandą — Polką, którą poznał trzy lata temu — dla Davida, rocznego bobasa o nieziemskiej niemal urodzie.

Skręciła do swojego samochodu, żeby wyjąć ze schowka telefon, który wsadziła tam pośpiesznie podczas jazdy z komisariatu na miejsce zbrodni. Gdy tylko popatrzyła na siedzenie pasażera, po plecach przeszedł jej zimny dreszcz.

Piękna i w jakiś sposób niepokojąca, zimna, a jednak gorąca i niezwykłego wykonania leżała na szarym materiale…

Szklana róża.

Rozdział drugi

Przełknęła ślinę i popatrzyła na kwiat z dziwnym uczuciem bolesnego ściskania w żołądku. Przecież zostawiła zamknięte drzwi, a na pewno pamiętałaby, gdyby kładła na siedzenie i gdyby w ogóle posiadała tak piękną i zapewne drogą rzecz.

Wzięła różę pewnie w palce i patrząc, czy nikt jej nie widzi, obejrzała dokładnie błyszczące, wypolerowane szkło. Nawet te nikłe promyki słońca dzielnie prześlizgujące się przez ołowiane chmury wywoływały w róży tęczowe błyski. Odłożyła i schowała ją w schowku. Lepiej było nie pokazywać jej nikomu, póki nie dowie się, czy to przypadkiem nie żaden dowcip.

Wróciła pod budynek, jednocześnie wybierając na komórce numer Jacqueline Durand, sekretarki w biurze komendanta. Tamta odebrała już po drugim sygnale, witając Sarę przez słuchawkę z francuskim akcentem.

— Witam, panienko.

— Potrzebuję listy dostawców, którzy mieli dostęp do magazynu w sklepie „Da Vinci” oraz adresy wszystkich pracowników, którzy aktualnie pracują lub pracowali w tym butiku w przeciągu ostatnich miesięcy — rzuciła kobieta szybko.

— Oczywiście, zdobędę to jeszcze na dzisiaj — powiedziała dziewczyna po drugiej stronie słuchawki, szeleszcząc w tle jakimiś papierami.

— Dzięki. Zostaw je na moim biurku — rzuciła i rozłączyła się.

Miała jeszcze trochę roboty i starając się nie myśleć o szklanej róży, skierowała się w stronę stojącego nieco dalej komendanta.


Kawa smakowała tak samo ohydnie jak pączki, ale Sara przemogła wstręt i słuchając swojego pustego żołądka, zatopiła zęby w słodkim lukrze. Wiedziała, że nie naje się tą słodkością, ale cóż… nie miała wyboru i musiała przeżyć jeszcze cztery godziny na względnym głodzie.

Przejrzała papiery leżące na blacie, kiedy James oparł na nim dłoń o smukłych palcach pianisty. Spojrzała na niego przelotnie, przeszukując stosy dokumentów i szkice raportów, które musiała dokończyć.

— Bo jeszcze się przemęczysz — mruknął ironicznie i niemal uśmiechnął się zwycięsko na widok gniewu malującego się w jej oczach, nadającego im barwę zielonej, soczystej trawy.

— Spieprzaj, Moon. Mam robotę.

— Właśnie widzę. Niestety, będę musiał uniemożliwić ci kontynuowanie tej jakże żmudnej pracy — powiedział zadowolony z siebie.

Doprowadzając ją tym tonem niemal do szału, pochylił się nad biurkiem, zrównując się z nią i sprawiając, że ich oczy znalazły się na tym samym poziomie.

— A czemuż miałbyś narażać swój nos na wyjątkowo bolesne skrzywienie przegrody? — zapytała słodko, patrząc na niego nieruchomo.

Uniósł wysoko brew.

— Aż tak szybka nie jesteś.

— Jesteś pewien, dupku? — zapytała, wstając powoli ze swojego miejsca.

Zlustrował ją uważnym wzrokiem i wyciągnął przed siebie papiery, które dotychczas trzymał w dłoni. Spojrzała na nie podejrzliwie.

— To adresy pracowników „Da Vinci” o które prosiłaś sekretarkę komendanta. Powiedzmy, że byłem ciekaw twojego toku myślenia i przejrzałem je jako pierwszy.

— To standardowa procedura: porozmawiać z nimi i wycisnąć wszystkie informacje, które mogą pomóc w wykryciu podpalacza.

— Jestem pod wrażeniem. Kto by pomyślał, że kobieta twojej urody ma mózg większy od orzeszka ziemnego? — rzucił, udając zdziwionego.

Najwyraźniej wprawianie ją w stan agresji było dla niego czystą przyjemnością. Nie dała mu tej satysfakcji i po prostu bez słowa zaczęła przeglądać adresy i zdjęcia.

Maszerując w stronę drukarki, gdzie miała zamiar skserować akta, napotkała wzrok Tima Adamsona. W jego wodnistych, fałszywych oczach ujrzała wściekłość i niemal instynktownie spięła wszystkie mięśnie. Tim był jej zmorą dnia codziennego: od początku jej pracy na komisariacie próbował zabrać ją na randkę, ale jakoś nie widziała w nim odpowiedniego partnera dla siebie choćby na krótką rozmowę, a co dopiero na randkę. Poza tym, Adamson chrzanił wszystkie śledztwa, za co nie była mu wdzięczna, tak samo jak reszta funkcjonariuszy, więc w końcu szef przydzielił go do roli „biurkowego” detektywa, które zadaniem było zajmowaniem się papierami komendanta, porządkowanie archiwów oraz cała nudna robota, którą zazwyczaj zajmowali się aplikanci. Tim uważał, że to wszystko stało się z jej winy. To było dla niego typowe, aby zwalać własne niepowodzenia na innych.

Zignorowała go i spokojnie zeskanowała potrzebne dokumenty. Z chęcią zwaliłaby całe zło świata na gości takich jak Tim, ale wiedziała, że równie dobrze człowiek znany wśród innych jako uczynny i dobry mógł kiedyś uderzyć żonę, skatować dziecko, a nawet kogoś zabić… To zdarzało się codziennie. Właśnie dlatego wybrała wydział podpaleń. Tutaj nie musiała patrzeć na ludzi, którzy musieli dokonać identyfikacji zwłok w kostnicy, mając pełną świadomość, że to ktoś, kto niedawno był dla nich bliską osobą, dzieckiem, mężem lub żoną, przyjacielem… Tutaj musiała tylko łapać podpalaczy, którzy szkodzili miastu.

Wróciła do swojego biurka i mimowolnie zerknęła na swoją torbę, gdzie bezpiecznie spoczywała w najgłębszej kieszeni szklana róża. Nie myślała o niej aż do tego momentu. Co się za tym kryło? Może ktoś chciał ją ostrzec, a może przestraszyć? Zdecydowanym ruchem kopnęła torebkę pod biurko, nie zważając na to, czy stłucze ten podejrzany kwiat i wróciła do papierkowej roboty. Jednak minutę potem ponownie zjawił się James, wprawiając ją tym w stan niebezpiecznie podobny do furii. Czy on ją śledził?

— Nie możesz za mną chodzić jak zagubiony szczeniaczek — mruknęła pod nosem, wpatrując się uważnie w jeden z dokumentów.

Oparł się o biurko tak samo jak wcześniej. Wyczuwała w jego ruchach taką samą pewność siebie jak tą, którą sama emanowała na co dzień i mimowolnie powstrzymała uśmiech wypływający na twarz. Byli jak dwa wulkany: zbyt bliski kontakt mógł doprowadzić do niebezpiecznej eksplozji, jak wtedy na parkingu, kiedy wziął ją za zwykłego cywila spacerującego po terenie odgrodzonym żółtą, policyjną taśmą.

Uniosła głowę, kiedy zrozumiała, że od minuty milczał. Najwidoczniej czekał, aż ona podniesie na niego swój wzrok.

— Komendant kazał mi razem z tobą przesłuchać pracowników sklepu. Pomyślałem, że to świetna okazja, abyś się czegoś nauczyła o prawdziwej pracy śledczej.

— Jasne, mój guru — prychnęła pogardliwie i podpisała raport.

Zerknął na jej twarz i westchnął pod nosem.

— Mogę to zrobić za ciebie, a ty siedź sobie i pisz te swoje raporty…

— O nie, nie ma mowy — miała w głosie pełno złości, a on niemal gwizdnął na widok ostrych błysków w jej oku.

— Poczekam na ciebie w samochodzie.

— Jedziemy moim wozem — powiedziała stanowczo, nie odwracając wzroku od papierów. — Dodatkowo, ja prowadzę.

Stanął w pół kroku i odwrócił się w jej kierunku. Był zdegustowany.

— Mój jest lepszy. Poza tym, nie pozwolę, żebyś kierowała…

Nuciła coś cicho, grzebiąc w szufladzie. Wyglądało na to, że ostentacyjnie ignorowała jego marudzenie.

— Jak sobie chcesz — rzucił na odchodnym i wyszedł z posterunku.


Wyszło na to, że obydwoje pojechali osobnymi wozami. Najwidoczniej byli zbyt uparci, aby dogadać się nawet w tak prostej sprawie.

Po przesłuchaniu kilku osób z listy zaczęli wątpić, czy dowiedzą się od kogokolwiek z nich czegoś przydatnego. Zaparkowali przed starym budynkiem z czerwonej cegły, gdzie mieli odwiedzić teraz Samuela Reshtona. Ze zdjęcia w dokumencie patrzył na Sarę uśmiechnięty, dwudziestoletni chłopak z włosami koloru czekolady i oczami w barwie węgla.

Czasami bolało ją to, że najczęściej właśnie takie osoby: młode, pełne życia i wydające się złotymi obywatelami popełniają zbrodnie warte dożywocia. Miała nadzieję, że tym razem sprawa nie przybierze takiego obrotu.

Wysiadła z samochodu i poczekała na Jamesa. Podjechał na parking chwilę po niej. Rzucił jej poważne spojrzenie. Przez te dwie godziny, kiedy jeździli do kolejnych osób, oboje starali się panować nad wszelkimi emocjami, w tym wzajemnej niechęci.

Weszli po schodach. Stare drewno zdawało się kruche, jakby za chwilę miało nie wytrzymać ich ciężaru. Sara zerknęła na numer mieszkania i zapukała. Odpowiedziała jej zupełna cisza.

— Może wyszedł? — rzucił James z rękoma w kieszeniach.

Niezadowolona Sara spróbowała ponownie, a potem oparła się o drzwi z rezygnacją.

— Był ostatni na liście. Zawsze można spróbować jutro.

Zeszła na dół po schodach i poszła do swojego samochodu. James stanął za nią skrzywiony.

— Do teraz czuję twojego kopniaka. Jeszcze raz mnie tak załatwisz, a połamię ci twoje wymanikiurowane paznokietki.

Uniosła brew i bez komentarza otworzyła drzwi swojego bmw, ale zaraz szybko je zamknęła. Kolejna szklana róża. James na widok jej nagle pobladłej miny zmarszczył brwi.

— Co jest?

Odwróciła się do niego, jednocześnie wydymając wargi i opierając się plecami o drzwi samochodu.

— Zabierz mnie na kolację — powiedziała niespodziewanie, zaskakując zarówno siebie, jak i Jamesa.

Zdziwiony policjant rozejrzał się dookoła, jakby zaraz z ukrycia miała wyskoczyć prezenterka telewizyjna z kamerą i okrzykiem „Mamy cię!”, ale nic takiego się nie stało.

— Weźmiesz mnie na kolację? — zapytała tym razem, obserwując jego zszokowaną twarz.

Musiał przyznać, że to była wyjątkowo kusząca propozycja. Jednak, skąd ta nagła zmiana? Od momentu, kiedy spotkali się na miejscu zbrodni, raczej nie pałali do siebie sympatią.

— Nie żebym nagle cię polubiła, po prostu jestem głodna i mam dosyć policyjnej kawy chlupoczącej mi w pustym żołądku — rzuciła, jakby czytając mu w myślach, a jednocześnie krzywiąc się z odrazą na myśl o braku porządnego posiłku przez cały dzień.

Spojrzeli sobie w oczy i poczuli, jakby w powietrzu przeszła iskra. Mimowolnie spięła się na to uczucie. Zobaczyła w jego oczach to samo wahanie i odetchnęła, że nie jest w tym sama.

— Okej. I zgadnę, że to ja stawiam — powiedział, udając urażonego.

Uniosła brew na te słowa i zarzuciła żartobliwe swoimi rudymi lokami, jednocześnie posyłając mu zadziorny uśmiech.

— Ktoś w końcu musi.

Zamknęła drzwi samochodu i zostawiając myśli o szklanej róży na później, odetchnęła i pojechała tuż za Jamesem.

Rozdział trzeci

Siadając za biurkiem w pustym komisariacie, Sara niemal skręcała się w środku, bo chęć wybiegnięcia z biura z krzykiem zdawała się bardzo kusząca. Ostrożnie wyjęła z torby drugą różę, aby dokładnie ją obejrzeć. Jej piękno wywołało u niej niemal okrzyk zachwytu, ale i pisk strachu.

Szkło miało tym razem odcień błękitu, tak delikatny, że niemal przezroczysty. Płatki były leciutko skłonione na zewnątrz, kiedy u pierwszej kwiat okazał się złożonym pączkiem, ledwie rozwiniętym. Ten wyrób i delikatność materiału zachwyciły ją, ale równocześnie przestraszyły. Nie żeby była tchórzem, nie mogła nim być: w końcu sześć lat w policji nie spędziła kuląc się nad raportami.

Zimno i piękno szklanej róży było jak delikatny, chłodny poranek nad morzem, kiedy świeża bryza owiewa twarz i schładza piasek. Jednak miała dziwne przeczucie, że nie powinna traktować normalnie tego, że ktoś podrzuca jej drogocenne, tak misternie wykonane róże bez żadnego liścika czy wiadomości.

Westchnęła i przeczesała włosy palcami, zbierając się do wyjścia. Wsadziła do torby różę oraz resztę papierów, które musiała dokończyć w domu. Ciągle się zastanawiała nad kolacją z Jamesem; oczekiwanie było wręcz irytujące. Wywoływał on w niej zarówno złość, jak i uczucia, których nie potrafiła nawet nazwać. Pokręciła głową na boki.

Był przystojny, tajemniczy i intrygował ją, ale przecież pracowali razem. Miała żelazną zasadę, że nie należy mieszać pracy z życiem osobistym. Źle by się to skończyło. Jej praca miała to do siebie, że narażała osoby z jej bliskiego otoczenia na niebezpieczeństwo. Prawda, James także był policjantem, ale myśl, że ktoś ją śledzi…

Zatrzymała się gwałtownie. Śledzi? Skąd jej to nagle przyszło do głowy? Ale… przecież to musiała być prawda. Osoba, która podrzucała jej róże, musiała coś o niej wiedzieć i poza tym, pewnie dorobiła sobie klucz do jej samochodu, inaczej nie mogłaby włożyć do niego tamtych kwiatów.

Z zastanowieniem zmarszczyła brwi i wyjrzała przez okno. Już chciała wyjść na dwór, gdy na pustej ulicy oświetlonej tylko słabym światłem latarni mignęła jej jakaś postać. Może jej się wydawało, ale przysięgłaby, że była zakapturzona. W powietrzu mignął błysk stali noża.

Próbując nie wpaść w panikę, chwyciła w dłoń pistolet i wyciągnęła go z kabury. Wyjrzała przez okno tak, by postać jej nie zauważyła, a potem szybko wybiegła na ulicę.

Było pusto. Odetchnęła i odgarnęła kosmyk z czoła, ale nie straciła czujności, póki nie usiadła za kierownicą. Chwyciła mocno kluczyki i zapaliła silnik, a potem włączyła się w ruch na drodze w głównej części miasta. Marzyła, aby szybko znaleźć się w domu, zamknąć wszystkie okna i zamek oraz zakopać się w miękkiej pościeli.

Chrzanić robotę papierkową.


Siedząc przy trzaskającym kominku, Sara przeklinała się za to, że poczucie obowiązku kazało jej jednak konsekwentnie dokończyć raporty. Miała sińce pod oczami i słaniała się na nogach. Kofeina, którą piła od rana bez przerwy, szybko przestawała działać.

Światło ognia przypominało jej pożary, w których uczestniczyła. Czasami musiała wchodzić w sam środek żywiołu, by złapać odpowiedzialnego za podłożenie płomieni. Pamiętała doskonale ten żar i języki gorąca liżące ubranie, które w każdej chwili mogło boleśnie przykleić się do skóry.

Nie miała żadnych blizn. Policjanci z jej wydziału i lekarze, którzy podawali jej tlen po każdej takiej akcji uważali to za niezwykłe szczęście. Ona była zdania, że to doświadczenie ratowało ją z opresji już od sześciu lat.

Rodzina sprzeciwiała się jej zawodowi. Oczywiście nie kazali jej otwarcie jej rzucić, po prostu wyrażali swoją dezaprobatę przy każdej nadarzającej się okazji. Czy to matka, ojciec albo dalsi kuzyni, nie wliczając Elliota, który pracuje razem z nią, wszyscy zachowywali się, jakby była kruchą kobietką, która nie potrafi sobie poradzić w niebezpiecznej pracy. Prychnęła ze znaną sobie energią, pomimo ogromnego zmęczenia.

Spojrzała na stół, gdzie walały się raporty, dokumenty i przeróżne kartki. Przetarła twarz i postanowiła dokończyć resztę jutro. Już i tak wykonała połowę roboty. Gdy pakowała wszystko do jednej teczki, ktoś zapukał do drzwi. Zaskoczona chwilę siedziała w tej samej pozycji, w której pracowała przez ostatnią godzinę, przypominając sobie zakapturzoną postać przed komisariatem. Dopiero minutę później podeszła do wizjera.

— Otwórz, O’Riley!

Słysząc głos Jamesa, niemal miała ochotę odetchnąć z ulgi, ale i jęknąć pod nosem. Była niemal dwudziesta trzecia, a ona padała na twarz. Czemu akurat teraz ten facet musiał złożyć jej wizytę?

— Już, już! — mruknęła zirytowana, gdy ponownie zaczął walić natarczywie w jej drzwi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 19.11
drukowana A5
za 33.3