Przypadek

Bezpłatny fragment - Przypadek

Powtórny


Proza współpczesna
Polski
Objętość:
28 str.

Prof. Dr. Romanowi Pollakowi poświęcam

Poznali się w pociągu. Zabrzeski wracał wtedy z pogrzebu zmarłej nagle narzeczonej, okryty świeżym kirem smutku, przesiąknięty jeszcze atmosferą domu żałoby. Zaczepiła go pierwsza pod jakimś błahym pozorem. Odpowiadał zrazu niechętnie, niemal opryskliwie, zajęty myślami o tamtej. Powoli jednak przezwyciężyła wspomnienia o zmarłej i pan Kazimierz zaczął zwracać na nią uwagę. Może instynktem kobiety wyczuła przy nim bliskość anioła śmierci? Podobno róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach…


Gdy wysiadała z wagonu u celu podróży, wyraził żal swój z powodu rychłego z nią rozstania. Wtedy naznaczyła mu pierwszą schadzkę w… pociągu.


— Za trzy dni — mówiła, żegnając go czarującym uśmiechem — wracam tym samym pociągiem do Czerska. Proszę być w oknie pociągu w Rudawie, gdzie będę wsiadała. Tylko niech mnie pan na tej stacji nie pozdrawia! Rozumie pan? Tak jak gdybyśmy się zupełnie nie znali. Proszę też być przygotowanym na to, że mogę wracać w towarzystwie; wtedy wsiadłabym do innego przedziału.


— Lecz w takim razie zachodzi obawa, że moglibyśmy się nigdy już więcej nie spotkać — zauważył Zabrzeski, którego zaczęła interesować ta kobieta. — Jeżeli pani będzie w towarzystwie przez cały czas trwania podróży…


Na twarzy pani Łunińskiej odbił się wyraz zadowolenia.


— A przecież panu coś na mnie zależy! Gdyby było inaczej, nie okazałby pan tej chwalebnej przezorności.


— Ależ naturalnie, że mi zależy, nawet bardzo, bardzo zależy — zapewnił gorąco.


— No dobrze już, dobrze — odparła, podając mu rękę na pożegnanie. — W takim razie zobaczylibyśmy się na pewno od dziś za dwa tygodnie.


— Ale gdzie?


— W pociągu — zawsze tylko w pociągu. 15 lutego pojadę znów z Czerska do Rudawy; pańską rzeczą już będzie w porę zjawić się w jednym z okien wagonu. Lecz sądzę, że zobaczymy się wcześniej; postaram się o to, by powracać sama. A zatem do miłego widzenia!


— Do widzenia! — odparł, podnosząc ku ustom jej rękę. — Do widzenia, śliczna pani! — dodał ciszej, wpatrując się zamyślony w jej rysy. — Więc w piątek?


— Tak — koło 9 rano.


I dotrzymała słowa. W trzy dni potem spotkali się znowu w pociągu osobowym, zdążającym z Będziszyna w stronę Czerska. Pani Stacha dostrzegła go zaraz w oknie jednego z wagonów na stacji w Rudawie i gdy tylko pociąg ruszył, znalazła się u jego boku zarumieniona cudownie, przytulna jak kotka i pełna oszałamiających uśmieszków.


Tak zawiązana znajomość miała powoli przerodzić się w stosunek zażyły, namiętny, w całym tego słowa znaczeniu un amore appassionato, w którym żądza przedziwnie splotła się z uwielbieniem.


Łunińska nie była kobietą wolną. Okoliczność ta dodawała jeszcze tej niezwykłej znajomości specjalnego uroku i pikanterii, lecz równocześnie kryła w sobie zarodki niebezpieczeństwa; musieli być ostrożni. Dlatego Stacha pod żadnym warunkiem nie chciała się zgodzić na schadzki poza obrębem czterech ścian przedziału; jedynie w pociągu, w samotnym, drogo przez kochanka opłaconym coupé czuła się bezpieczną. Widywali się dwa, niekiedy trzy razy w miesiącu zawsze na tej samej przestrzeni kolejowej między Czerskiem a Rudawą. W jaki sposób zdołała pani Łunińska upozorować przed mężem częstość swoich wyjazdów, pozostało do końca jej tajemnicą. Zapytywana o to, odpowiadała wymijająco. Więc nie nalegał.


Dla Zabrzeskiego stosunek z tą rasową, namiętną kobietą był źródłem coraz to nowszych, coraz zawrotniejszych upojeń. Od roku przeszło żył w stanie ciągłego podniecenia, w jakiejś słodkiej, purpurowej gorączce. Demonizm kochanki, jej wyrafinowanie i szatański niemal spryt w pokonywaniu przeszkód, jakie okoliczności rzucały im pod nogi, wzmagały w nim z dniem każdym nieprzeparty pociąg do Stachy, przejmując równocześnie podziwem i zachwytem bez granic. Ukradkowość schadzek na terenie niezwykłym, ten ciągły pośpiech, by zdążyć w porę, by się nie spóźnić ani na minutę, ta ustawiczna nerwica kolejowa miały urok niewysłowiony, który zanurzał całe jego jestestwo w jakiejś rozdrganej, pulsującej arteriami krwi czerwonej mgle, rozkołysywał duszę w rytm gorący, zapamiętały. Te wyczekiwania w słodkiej niepewności na dzień umówiony, te dłużące się w nieskończoność chwile tuż przed spotkaniem, te cudowne godziny, spędzane razem w szale zmysłów, w ekstazie uniesień… Zaprawdę, za rok jeden takiego szczęścia warto było oddać resztę życia…


Zabrzeski czuł, że miłość Stasi — to szczytowy punkt jego życia erotycznego, to jedna z tych najpiękniejszych awantur, które się nigdy już więcej nie powtórzą, bo są jedyne, rzadkie i wyjątkowe. Zapewne mógł jeszcze kiedyś spotkać na swej drodze niejedną kobietę, lecz to rozumiał, że żadna już nie odegra w jego życiu tej roli, co pani Łunińska. Cokolwiek łaskawa przyszłość miała mu przynieść, wiedział z góry, z niezachwianą pewnością, że najświetniejszą perłę już mu złożyła w ofierze. Był to zenit, po którym nie spodziewał się już żadnych niespodzianek. Dlatego pragnął przeciągnąć południe miłości w wieczyste trwanie, zatrzymać w miejscu nieubłagany bieg rzeczy i oddalić w perspektywę nieskończoności smutną chwilę zachodu.


Z rozkosznym drżeniem w sercu rozłamywał zawsze pieczęcie depesz, które co tygodnia przychodziły od kochanki i normowały mu życie. Tych parę słów: „Jadę w środę”, „Wracam czwartego” lub „Dopiero za 2 tygodnie”, pogrążało go w ekstazę szczęścia lub otchłań zgryzoty. Gdy nie widzieli się przez czas dłuższy z powodu nieprzewidzianej przeszkody w ostatniej chwili lub też wskutek tego, że Łuniński towarzyszył żonie w podróży, Zabrzeski wpadał w fatalny nastrój: zaraz opadały go niby wściekłe psy najczarniejsze przypuszczenia, najdziksze domysły i szarpały nielitościwie aż do najbliższej schadzki. Lecz wtedy ona umiała zawsze w dwójnasób wynagrodzić mu dnie rozłąki i ukoić rozszalałą z goryczy tęsknotę…


Najczęściej widywali się w środy. Kilkumiesięczne doświadczenie przekonało, że był to dzień najodpowiedniejszy. Już w wigilię schadzki chodził Zabrzeski rozgorączkowany i podniecony do ostatecznych granic; znajomych w dzień ten nie przyjmował, cały oddany przygotowaniom do wyjazdu nazajutrz, pochłonięty wyłączną myślą o ukochanej. Chociaż pociąg poranny z Będziszyna, miejsca jego stałego pobytu, odchodził dopiero o siódmej rano, był pan Kazimierz na stacji już o piątej i nerwowymi krokami przechadzał się tam i z powrotem po peronie. Trapiły go zawsze te same wątpliwości:


— A jeśli ona nie wsiądzie po drodze? A jeśli przyczepi się do niej jakaś natrętna znajoma z Rudawy i pojedzie z nią razem choćby do najbliższej stacji? To byłoby fatalne!…


Najbardziej jednak niepokoiła go ewentualna zmiana konduktorów.


Licho nie śpi — myślał nieraz, spoglądając w przestrzeń — a nuż Stogryn zawiedzie?


I z trwogą w chwili nadejścia pociągu przesuwał spojrzenie po tłumie ludzi, szukając twarzy znajomego funkcjonariusza uśmiechniętej na poły chytrze, na poły złośliwie. Lecz Stogryn, stary, szczwany wilk kolejowy, nigdy nie zawiódł. Ujęty hojnymi napiwkami, ułatwiał kochankom schadzki w iście mistrzowski sposób. Zawsze jakoś w jego „rejonie”, obejmującym trzy wozy, znalazła się ustronna „seperatka”, przeznaczona do wyłącznej dyspozycji Zabrzeskiego i jego przyjaciółki. Chytry człeczyna, nie chcąc budzić podejrzeń, nie od razu wpuszczał swego „klienta” do upatrzonego przedziału, lecz kazał mu czas jakiś kręcić się po korytarzu, dopóki „się nie uspokoi”. Dopiero po ruszeniu pociągu, gdy fala świeżo przybyłych „gości” rozlała się po wagonach i opróżniła kuluary, otwierał Stogryn zarezerwowane coupé i zamykał je za Zabrzeskim na cztery spusty. Usłużność swą posunął konduktor z czasem do tego stopnia, że na stacji w Rudawie lub Czersku, zależnie od tego, gdzie Łunińska wsiadała, sam wskazywał jej „właściwy” wagon i miejsce. Jednym słowem Stogryn w roli messagero dell’amore był niezrównany: otoczeni jego życzliwą opieką kochankowie oddawali się rozkoszom miłości z zupełną swobodą.


Jedynym ciemnym punktem na horyzoncie była krótkość czasu: mogli spędzać razem bez przerwy zaledwie 4 godziny; chociaż bowiem umyślnie wybierali zawsze pociąg osobowy, który wlókł się na tej przestrzeni w dość leniwym tempie, mimo to wystarczał ten krótki, zbyt krótki dla nich przeciąg czasu do pokonania przestrzeni między Rudawą a Czerskiem. Lecz właśnie ta urywkowość wrażeń, ten ciągły niedosyt upojeń, na jaki byli skazani, zaostrzał jeszcze bardziej wzajemną sympatię, podsycając ustawicznie niezaspokojony głód szczęścia.


W Czersku, o ile tura była powrotną, wysiadała Stacha, naturalnie sama, a p. Kazimierz jechał jeszcze o jedną stację dalej i tutaj dopiero opuszczał coupé d’amour, by po paru godzinach powrócić pospiesznym do Będziszyna. Zwykle w tydzień lub 10 dni potem, o ile nie nadszedł telegram odwołujący, jechał Zabrzeski do Tulczyna, pierwszego przystanku za Czerskiem, spędzał tu noc w jakimś hoteliku, a nazajutrz rano w drodze powrotnej spotykał w pociągu swoją jasnowłosą kochankę, która towarzyszyła mu aż do Rudawy.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.