E-book
5.88
drukowana A5
28.93
drukowana A5
Kolorowa
49.78
Przygody ze św. o. Pio

Bezpłatny fragment - Przygody ze św. o. Pio

w granicach Adwentu Świąt Bożego Narodzenia


5
Objętość:
65 str.
ISBN:
978-83-8126-807-3
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 28.93
drukowana A5
Kolorowa
za 49.78

Słowo wstępne

Opisane przygody mieszczą się w granicach Adwentu Świąt Bożego Narodzenia. Na wstępie pozwolę sobie przekroczyć dolną granicę i cofnąć nieco w czasie — 2010 roku. Wówczas w problemach natury duchowej modliłam się dwukrotnie nowenną pompejańską tzw. nowenną nie do odparcia, o której dowiedziałam się wówczas z miesięcznika „Cuda i Łaski Boże”. Pierwszą odprawiłam nieco niedbale, co wynikało z rozproszeń w czasie modlitwy. Zdałam sobie sprawę, że może nie być wysłuchana. Nie poddałam się i odprawiłam drugie 54-dniowe nabożeństwo odmawiając codziennie ze czcią, na kolanach cztery części różańca. Nie od razu otrzymałam to, o co prosiłam w dosłownym tego słowa znaczeniu. Liczne łaski spływały powoli z upływem czasu i nawet nie kojarzyłam ich z odprawieniem nowenny.

Zaledwie sześć sierpniowych dni 2011 roku wpłynęło na dalsze koleje mego losu. 6—11 sierpnia to stały termin Diecezjalnej Pieszej Pielgrzymki na Jasną Górę. Ostatnia, trzecia z rzędu pielgrzymka, podczas której zgubiłam portfel i wszystkie dokumenty ze ślubną obrączką na czele, okazała się szczególną łaską. Nie mając nawet świadomości iż jestem tak „ogołocona”, zdjęłam z nóg sandały i około pięciu kilometrów przeszłam na boso. Czułam się ku memu zdumieniu bardzo swobodnie, nie odczuwając żadnego ciężaru. Ból pleców, który mnie wcześniej przeszywał, całkowicie ustąpił. Dopiero na kolejnym postoju zorientowałam się, że części mego „bagażu” jestem pozbawiona. Wszystko bezpowrotnie przepadło i nikt z pątników nie znalazł mej zguby. Czy rzeczywiście wszystko utraciłam? Wszak byłam odziana w bardzo cenną, aczkolwiek skromną „szatę” — Zielony Szkaplerz Niepokalanego Serca Maryi (uzdrawiający). Mało tego! U stóp Jasnej Góry moja 11-letnia córka znalazła — ku pocieszeniu nas obojga — piękny srebrny krzyżyk wysadzony kryształkami różowego kwarcu. Może ktoś miał większego pecha od nas! Kapłan uśmiechając się uspakajał, że od tej chwili jest już naszą własnością. Nagle mnie oświeciło! Zdałam sobie sprawę, że kto chce podążać za Chrystusem, musi wpierw wszystko utracić. Pocieszyła mnie ta myśl, która znienacka pojawiła się w moim sercu. Chociaż wszystkie zgubione dokumenty nie trudno „odzyskać” tzn. wyrobić nowe, w moim sercu pozostała jakaś niepokojąca pustka. Jak się pozbyć tego dyskomfortu i czym go wypełnić? To pytanie nurtowało mnie dosyć długo — około ośmiu miesięcy. Los tak chciał, że 26 marca 2012 roku wybrałam się do nieco oddalonego kościoła p.w. Znalezienia Krzyża Świętego. Ten dzień był okazją do uroczystego podjęcia dzieła Duchowej Adopcji Dziecka Poczętego. Proboszcz krótko przedstawił obowiązki, które spoczywają na adoptujących zagrożone życie i zachęcił, aby oprócz dziesiątki różańca podjąć dodatkowe umartwienie np. piątkowego postu o chlebie i wodzie. Bez zastanowienia skorzystałam z tej oferty — nie było nawet czasu na dłuższe zastanawianie się. To był początek nowej przygody, którą podzieliłam się dosyć szczegółowo w książce pt: „Boża Miłość jak rzeka” opisującej pół wieku mojego życia.

Adwent — 2012 r.

W słowie wstępnym wspomniałam o dziele duchowej adopcji zagrożonego życia, które mnie wiele nauczyło. Ciągle zadaję sobie pytanie, kto komu uratował wówczas życie? To adoptowane dziecko ratowało po części także moją duszę. Chcąc rozpoczęte dzieło jak najlepiej doprowadzić do końca, postanowiłam przeżyć Adwent 2012 roku w wyjątkowy sposób. Tylko jak? Odpowiedź znalazłam na stronie internetowej księgarni wysyłkowej SERAFIN. Wpadła mi w oko mała książeczka pt: „Adwent z Ojcem Pio”. Coś niecoś o tym Świętym wiedziałam, bo posiadałam w biblioteczce modlitewnik, który kiedyś otrzymałam od pewnego kapłana. Nie tylko posiadałam, ale też często z niego korzystałam. Uznałam, że Adwent przeżyty ze św. Stygmatykiem może być rzeczywiście wyjątkowy. Kupiłam więc ową broszurę, która zdążyła na czas dotrzeć na mój adres. Byłam zachwycona takim przeżywaniem radosnego okresu. Jednak z broszury to głównie ja sama czerpałam korzyści. Dla dziecka adoptowanego musiałam przygotować coś innego — koronkę do Dzieciątka Jezus. Moje serce wypełniła nadzieja już po kilku dniach odmawiania wczesnym porankiem owej koronki. Niestety raz mi się przysnęło i nie odmówiłam owej modlitwy. Minął dzień, a nocą miałam sen. Przyśniło mi się bardzo dobrze odżywione maleństwo, lecz z obrażoną minką. Przekonałam się więc, że koronka do Dzieciątka Jezus jest mu bardzo potrzebna, a może jeszcze bardziej — jego matce. Trwałam odtąd wiernie na modlitwie do Dzieciątka Jezus, kończąc ją w Wigilię. W ten wyjątkowy i oczekiwany dzień, przeczytałam również ostatnie słowa z broszury „Adwent z Ojcem Pio”. Z ręką na sercu przyznaję, że po Świętach Bożego Narodzenia poczułam się o wiele dojrzalej i mogłam postąpić jakby krok do przodu… planując kolejną duchową adopcję.

Wielki Post 2013 r. —          "Warcząca lodówka"

Niewiele czasu dzieli Boże Narodzenie od kolejnego okresu roku liturgicznego — Wielkiego Postu. Wspominając przeżycia adwentowe u boku św. Kapucyna, w księgarni wysyłkowej SERAFIN zaopatrzyłam się w podobny modlitewnik, pomagający dobrze przeżyć Wielki Post. Przy okazji zamówiłam „Głos Ojca Pio” — byłam ciekawa, co kryje się w tym dwumiesięczniku. Nie dosyć tego! Katalog „Weltbild” także miał propozycję nie do odrzucenia — albumowe wydanie pt: „Droga Krzyżowa z Ojcem Pio” za jedyne dziesięć złotych. Wpierw na mój adres zawitała przesyłka z „Głosem Ojca Pio” wraz z dołączonym gratis — ściennym kalendarzem. W każdym pokoju wisiały już kalendarze, więc ten zawiesiłam w kuchni na boku lodówki. Przypominając sobie niedawno przeżyty Adwent oraz postanowienie, w środę popielcową zaadoptowałam kolejne zagrożone życie. Od 13 lutego 2013 roku syciłam się słowami św. o. Pio z zamówionej broszury i modliłam się także za poczęte dziecko i jego matkę. Było mi z tym dobrze. Niestety po kilku dniach spokój serca został zakłócony. Wczesnym rankiem zbudził mnie głośny warkot i to nie z zewnątrz, lecz rozlegający się w czterech ścianach domu. Zlękłam się bardzo i przestraszona zbiegłam po schodach na parter. Głos warczącego „traktora” dochodził z kuchni. Od razu skojarzyłam, że coś nie tak z lodówką. Oczy moje spoczęły wpierw na kalendarzu z uśmiechniętym wizerunkiem św. o. Pio. Mnie wcale nie było w tym momencie do śmiechu! Po chwili zastanowienia, zadałam sobie pytanie — a może to św. Ojciec Pio tak warczy… może coś nie podoba Mu się w mojej lodówce? Z lektur wiedziałam się, że św. Stygmatyk bardzo się umartwiał i ostrzegał przed nadmierną troską o jutro, o to co się będzie jadło. Około południa listonosz wręczył mi przesyłkę z albumem. Pomimo porannego problemu z warczącym urządzeniem, które już od paru godzin było wyłączone z prądu, mój humor nieco się poprawił. Odpakowałam przesyłkę, lecz do albumu nie zajrzałam… odłożyłam na półkę. Dopiero po odmówionej koronce do Bożego Miłosierdzia, otworzyłam stronę albumu i przystąpiłam do odprawienia Męki Pańskiej z Ojcem Pio. Podczas czytania rozważań do VI stacji, włos zjeżył się na mej głowie. Przeczytałam słowa Alessandrio Pronzato na temat św. Kapucyna cyt: ”(…) Jeśli chce sprowadzić na dobrą drogę kogoś pogubionego, nie używa z pewnością pieszczot, ale chwyta go bezlitośnie w szpony, warczy na niego, ośmieliłbym się powiedzieć, że chwyta go zębami za kostkę i już nie puszcza zdobyczy (…) Nie waha się wbijać paznokci w sumienie, jeśli trzeba wyrwać z niego uparte skłonności do złego (…)”. To wystarczy! Nie miałam najmniejszej wątpliwości, że Jego warczący głos odnosił się bezpośrednio do mnie. Zdałam sobie sprawę, że przyczyna rzeczywiście tkwi w lodówce. Co prawda, już od kilku lat „całkowicie” zerwałam z „cudownym” modelem żywienia i wyspowiadałam się z tego. To oderwanie było tylko pozorne! Pozostały złe przyzwyczajenia. Nadal często marnowałam żywność, uznając niektóre „odpadki” za niejadalne czy wręcz niezdrowe. I to najwidoczniej bardzo nie podobało się Świętemu, a tym samym — Panu Bogu! Warkot lodówki i jakby rozlegające się jeszcze echo w przeczytanych słowach do VI stacji, na szczęście do głębi mną wstrząsnęły. Lodówka, mimo swej krótkiej dwuletniej eksploatacji, nie nadawała się do naprawy. Trzeba było kupić nowe urządzenie, lecz nie przyłożyłam do tego swego palca. Zdałam się zupełnie na wybór dokonany przez męża. Nowy sprzęt zobaczyłam dopiero, gdy dostawca przyjechał pod nasz dom. Okazało się, że nowa lodówka, mimo tych samych rozmiarów, jest wewnątrz o wiele ciaśniejsza. Tym samym trzeba było bardziej ograniczać zakupy! Pozostałe dni Wielkiego Postu ze Stygmatykiem z Pietrelciny upływały wśród wzlotów i upadków. Jego nadzwyczaj skromne słowa zamieszczone w broszurce, potrafiły pobudzić sumienie. Z drugiej strony były pokrzepieniem dla duszy… balsamem miłości. Z całego serca dziękowałam św. o. Pio, że dopomógł mi zerwać z grzesznym i obrzydliwym w oczach Bożych nawykiem marnowania Bożych darów. Szatana nie tak łatwo pokonać! Jego jad potrafi głęboko wnikać i aby się go pozbyć, trzeba zetrzeć wszelkie, nieraz bardzo tłuste plamy. Dla spokoju duszy spaliłam książkę kucharską, z której kiedyś nagminnie korzystałam „lecząc” swoje ciało. Zdaniem autora owej książki, który był także twórcą zalecanej diety, nie można było się głodzić ani pościć. To głównie dzięki swej pierwszej duchowej adopcji przekonałam się, że postem można się prawdziwie nasycić. Tego roku, w intencji adoptowanego dziecka, nie pościłam w piątki o chlebie i wodzie. Takim wyrzeczeniem wzbudzałam zbyt wiele sensacji w gronie bliskich osób. Nie obeszło się bez komentarzy, nieraz bardzo uszczypliwych. Tym razem wyrzeczeniem była rezygnacja z wszelkich słodyczy. O dziwo, gdy inni delektowali się łakociami, ja także odczułam swego rodzaju słodycz… Nie na podniebieniu… lecz w sercu! Dzięki mocy głosu św. o. Pio, który usłyszałam na własne uszy znów poczułam się dojrzalej i lepiej przeżyłam Święta Zmartwychwstania Pańskiego, po których wypadało odprawić „Drogę Światła z Ojcem Pio”.

Pielgrzymka do Sandomierza — maj 2013 r.

U boku św. o. Pio trwałam na swej trudnej drodze nawrócenia i pracy nad sobą. Swą grzeszną przeszłość i jej konsekwencje opisałam w książce „W cieniu serca św. M. Kolbe”. Z racji dosyć chwiejnej psychiki, starałam się czerpać siły z pielgrzymowania — nie tylko pieszego. Przeglądałam na bieżąco ogłoszenia z pobliskich parafii, które kilka razy w roku organizowały autokarowe pielgrzymki. Doczekałam się! Miałam okazję pojechać na trzydniową pielgrzymkę do Sandomierza, a przy okazji poznać pątników z parafii mojego taty. Prawdę mówiąc z pielgrzymki nie byłam w pełni zadowolona, ponieważ przypominała raczej wycieczkę historyczną. Miałam serdecznie dosyć zwiedzania zabytków historycznych, podczas gdy sakralnych odwiedziliśmy niewiele i to przez krótką chwilę. Na szczęście nocleg spędziliśmy u sióstr zakonnych, gdzie była możliwość korzystania z kaplicy. Gdyby nie to miejsce, wróciłabym z pielgrzymki w pełni niezadowolona tym bardziej, że nie była ona tania. Już wczesnym porankiem nogi niosły mnie do kaplicy przed ogromny Krzyż. Od wizerunku Pana Jezusa trudno było oderwać wzrok — tak był piękny Jego wizerunek. W wieczór poprzedzający wyjazd w drogę powrotną, żarliwie się tam modliłam, prosząc szczególnie o wstawiennictwo św. o. Pio i bł. J. Pawła II. Prosiłam Ich, aby następnego dnia w Krakowskich Łagiewnikach, Pan Jezus zechciał mnie przywitać otwartymi ramionami. Opuściwszy Sandomierz potrwało nieco zanim pielgrzymka dotarła do Krakowa. Niewiele już pamiętam, lecz przypominam sobie, iż na postoju w Tarnobrzegu ks. Dominikanin wręczył każdemu pątnikowi po obrazku z Matką Bożą Dzikowską. W pięknym z zewnątrz kościele był akurat ślub, a więc z odwiedzenia wnętrza — przysłowiowe „nici”. Następny postój zaplanowano przy zamku rycerskim, który mieliśmy zwiedzić. Słysząc o tym, moje myśli przemieniły się w modlitwę, aby ominęło nas zwiedzanie tego nieszczęsnego zamku. Miałam ku temu powód. Oprowadzenie z przewodnikiem pochłonęłoby na pewno niemało czasu, a przez to ukróciłby się pobyt w Łagiewnikach. Dotarliśmy na miejsce postoju. Na dziedzińcu zamku trzeba było poczekać aż wyjdzie grupa zwiedzająca ów zabytek. Na szczęście nagle zaczęło dosyć solidnie lać deszczem, a ja przypomniałam sobie słowa pielgrzymkowej piosenki -„Miłosierdzie pada i pada i pada…". W takich warunkach wszystkim, z księdzem na czele, odechciało się czekania. Z radością zajęłam swoje miejsce w autokarze i zauważyłam podobną radość na twarzy pozostałych uczestników pielgrzymki. Przed godziną 15 byliśmy w Krakowie obok Centrum Jana Pawła II. Wszyscy skierowali się wpierw do dużego namiotu, w którym sprzedawano dewocjonalia i literaturę. Skusiłam się na małe zakupy. Od razu sięgnęłam po modlitewnik do bł. J. Pawła II pt: „Z okna niebieskiego”. Mój wzrok spoczął także na plastikowym obrazku z Janem Pawłem II, na którym w owalnym, małym okienku tkwił trójwymiarowy wizerunek Pana Jezusa Miłosiernego. Przechyliłam nieco obrazek i w okienku pojawił się… św. o. Pio. Dla mnie był to czytelny znak! To tak, jakby Ojciec Pio puścił do mnie „oczko”. Od razu przypomniałam sobie modlitwę przed Krzyżem w sandomierskiej kaplicy. Dokupiłam jeszcze parę drobiazgów dla córki… i kolejnej radości doświadczyłam płacąc rachunek — 33 zł. Na kwitku oprócz kwoty widniał napis „Nie lękajcie się!”, a nawet data (26.05.2013) i dokładny czas, w którym rachunek został wystawiony — godzina trzecia po południu. W jednej chwili prysnęły wszelkie wątpliwości i z nową nadzieją poczułam się prawdziwie Bożym dzieckiem. Oczywiście tak cennego rachunku nie wyrzuciłam, lecz po powrocie do domu wkleiłam do modlitewnika „Z okna niebieskiego”.

Tymczasowa Parafia — 2013/2016 r.

Festyn Parafialny — sierpień 2013 r.

Los tak chciał, że w trzy miesiące po wielkopostnym doświadczeniu, nasza rodzina wyprowadziła się do miejscowości oddalonej o dwanaście kilometrów, gdzie nasza córka wybrała sobie gimnazjum. Zamieszkaliśmy u mojego taty, przez co bardzo zżyłam się z tamtejszą parafią. Nawet nie spodziewałam się, że św. o. Pio i tutaj mnie zaskoczy — tym razem w zupełnie innych okolicznościach. Każdego roku w ostatnią sobotę sierpnia odbywał się tzw. Festyn Parafialny, czyli jednym słowem — zabawa na całego. Chociaż zabawy nie są moją domeną, skusiłam się na chrześcijańską imprezę pod gołym niebem na dziedzińcu kościoła. Nie brakowało seniorów i całych rodzin, a także licznie przybyłych gości. Niestety, tego dnia pogoda nie była zbyt łaskawa. Zachmurzyło się i zaczął kropić deszcz, który „zaprosił” mnie do wnętrza kościoła. Po koronce do Bożego Miłosierdzia, pomodliłam się koronką do Najświętszego Serca Jezusowego, którą odmawiał zawsze św. o. Pio. Prosiłam o pogodę, aby deszcz nie zakłócił poważnie tej imprezy. Gdy wyszłam na zewnątrz, zebrani na dziedzińcu goście nie korzystali już z parasoli. Usiadłam na ławce obok córki i męża, a tu… prawdziwa niespodzianka! Oto córka przed chwilą na loterii fantowej wylosowała mały, metalowy obrazek na podstawce z wizerunkiem św. o. Pio. Wręczyła mi ów podarek i była bardzo zdziwiona, że tak gorąco Go przyjęłam, obdarzając serdecznym pocałunkiem. Czas upływał na muzyce i tańcach, a ja z rodziną postanowiliśmy udać się już do domu. Ledwo zdążyliśmy! Po około dziesięciu minutach znów zaczął padać deszcz. Przed wieczorną modlitwą jeszcze raz spojrzałam radośnie na obrazek i ustawiłam w domowym ołtarzyku.

Dla córki rozpoczął się nowy rozdział w życiu — nauka w szkole gimnazjalnej. Mnie także czekało coś nowego! Oto niebawem doszły mnie słuchy, że w nieco odległym kościele są odprawiane każdego 23 dnia miesiąca nabożeństwa do św. o. Pio. Z wielką chęcią nadkładałam sobie nieco drogi, aby uczestniczyć w nabożeństwie, które gromadziło wielu parafian, kuracjuszy, przybyłych gości oraz Grup Modlitwy Ojca Pio. To była także okazja, by spotkać się z koleżanką z pobliskiej miejscowości. Z racji, że przyjeżdżała samochodem, zabierała mnie z powrotem aż pod dom. Po pewnym czasie kościelny zauważył, że regularnie uczestniczymy w nabożeństwach i odtąd co dwa miesiące otrzymywałyśmy z jego rąk „Głos Ojca Pio”. Czym jest głos św. Stygmatyka przekonałam się już znacznie wcześniej na własnych uszach, więc tym chętniej przyjęłam znany mi dwumiesięcznik.

Festyn Parafialny — sierpień 2014 r.

Rok szkolny minął… i nawet kolejne wakacje zbliżały się ku końcowi, uwieńczone jak poprzednio — Festynem Parafialnym. Jak się okazało, w ostatnią sobotę sierpnia, św. o. Pio i tym razem chciał się zabawić! Przypominając sobie ubiegłoroczne zdarzenie, około godziny 15 wstąpiłam do kościoła. Gdy na zewnątrz trwała na dobre zabawa, ja pozostałam tam znacznie dłużej niż w ubiegłym roku. Po koronce do Bożego Miłosierdzia odprawiłam Drogę Krzyżową ze św. o. Pio i nawet nie zauważyłam kiedy kościelny dla bezpieczeństwa zamknął główne i boczne wejście świątyni. Miałam jedyną możliwość wyjścia na zewnątrz poprzez zakrystię, skąd wyprowadził mnie kościelny. Wyjściowe drzwi zakrystii znajdowały się akurat całkiem blisko małej estrady, na której rozpoczął występ dziecięco-młodzieżowy zespół „Równica”. Śpiew i radosne tańce rozpromieniły twarze zebranych gości, a szczególnie tych, którzy w tłumie nie mieli zasłoniętego pola widzenia. Wszyscy gromkimi brawami nagradzali występ zespołu, a ja tym silniej klaskałam w dłonie, aby po części wynagrodzić także św. o. Pio za tak wspaniałe miejsce — jakby lożę! Najbardziej zdziwiony był mój mąż i córka, gdy do nich powróciłam na odległą ławkę. Oni byli przekonani, że z kościoła udałam się na pobliski cmentarz, gdzie spoczywa moja matka. To był nasz ostatni pobyt na festynie. Myślę, że Ojciec Pio nie miał mi tego za złe. Nawet córka stwierdziła, iż wyrosła już z loterii i zabawy. To przecież tylko jeden dzień przemijającej uciechy!

Duchowa Adopcja Dziecka Poczętego — 23.09.2014 r.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.88
drukowana A5
za 28.93
drukowana A5
Kolorowa
za 49.78