E-book
14.7
Przygody podmiotu

Bezpłatny fragment - Przygody podmiotu


Objętość:
55 str.
ISBN:
978-83-65236-80-7

Pamięci mojego dziadka Józefa, którego nie zdążyłem poznać. Podobno miał spore poczucie humoru, co wydaje się wiele wyjaśniać.

Zamiast wstępu

Niektóre z zamieszczonych tu tekstów zmieniłem w stosunku do ich poprzedniej wersji. Można je łatwo rozpoznać po tym, że zostały oznaczone gwiazdką. Nowy tekst pt. „Piramida” dla odmiany oznaczyłem wykrzyknikiem. Pisanie przez kilka lat „Przygód podmiotu” było jednym z tych doświadczeń, jakich trudno się spodziewać, zanim nie nastąpią. „Przygody…” nie powstałyby bez przyjaciół i znajomych, którzy zostali w nich częściowo sportretowani. Dziękuję tym, którzy byli tego świadomi i przekazywali mi uwagi na temat cyklu, a także tym, którzy nie domyślili się, że bez pytania zaangażowałem ich w coś tak podejrzanego.

B.G.

XXVI II MMXVI, Lublin

Ważki

Patrząc na polanę, można było odnieść wrażenie, że lato dysponuje spektakularnie długim okresem ważności, którego z przyzwyczajenia nikt nawet nie sprawdza (co jest główną przyczyną późniejszych rozczarowań). Do tej grupy należała i nasza trójka. Sądziliśmy, że w tym wypadku nigdy nie zostaną wyświetlone napisy końcowe. Wybraliśmy się tu, szukając odmiany od codziennego rytmu ulic i układu kamiennych brył, w których — z niewiadomych powodów — gromadzili się ludzie i samochody.

Gdy tylko wkroczyliśmy w zieleń, naprzeciw wyleciały nam ważki, niby reprezentując — niewidoczną jeszcze z naszej perspektywy — rzekę. Znalezienie miejsca na piknik pod tą naturalną eskortą nie było zbyt proste. Nie mogliśmy zbytnio zbaczać z wydeptanej ścieżki. Oczywiście nie słyszeliśmy żadnych zmian w torze lotu, manewr zawsze odbywał się bezgłośnie, ale gdy wybieraliśmy zakazany kierunek, owady natychmiast zastępowały nam drogę, popisując się przy okazji lotem wiszącym. Na ich korzyść świadczyło trzysta milionów lat tradycji, więc musieliśmy ustąpić.

W końcu udało nam się znaleźć miejsce, do którego żadna ze stron nie zgłaszała zastrzeżeń. Rozbiliśmy się (jak gdyby nigdy nic) i z czasem chitynowy nadzór został odwołany. Wyjęliśmy więc kanapki, notes i piłkę. Już jednak wiedzieliśmy, że nie jesteśmy u siebie. I być może w tym wszystkim chodziło tylko o wywołanie tego poczucia. W moim przypadku dochodziło jeszcze wspomnienie faktu, że grałem kiedyś w zespole z ważką w nazwie. Była to bardzo zła muzyka. To wystarczyło, żebym poczuł się winny.

Ślub

Zaproszenia się nie spodziewałem, ale być może w świecie istniała jakaś tajemna równowaga i właśnie rekompensowano mi wszystkie te ceremonie, na których nikt nie chciał mnie widzieć. Tymczasem pociąg wjeżdżał w puste rejony. Oczywiście, jeśli nie liczyć budynków, które jakby nie mogąc się zdecydować, zastygały w formie pośredniej pomiędzy domkiem mieszkalnym a siedzibą małego przedsiębiorstwa. Wszystko zdawało się tu czekać na jakieś decydujące słowo. Nawet gołębie, które chybotały się na linii wysokiego napięcia.

Miałem wrażenie, że to ostatnie w niewytłumaczalny sposób udziela się również mnie. Z tego względu obracałem w myślach nazwę miejscowości, ale ona (podobnie jak cały skład) drgała konwulsyjnie i w efekcie niczego nie wywnioskowałem. Kolejne podejście spełzło na niczym, bo tym razem słowo zjeżyło się jak kot, w obawie przed moją ciekawością. Źródło tej ogólnej nerwowości pozostawało niejasne, a przecież nie dojechałem jeszcze na miejsce. Czego się spodziewać na samym ślubie, skoro byłem zupełnie sam? Zabrakło mi czasu, żeby dobrze się nad tym zastanowić.

Lokalne niebo ujawniło się; szare i nieokreślone. Na jego tle biegłem teraz przez place i ulice miasteczka, zwodzony przez mieszkańców topograficznie nieprecyzyjnymi wskazówkami. Wieża kościelna to pojawiała się na ułamek sekundy, to nikła w gąszczu słupów elektrycznych. Zwątpiłem w to, że będę na czas. I właśnie wtedy dostrzegłem murowane ogrodzenie, chroniące w swym obrębie odświętnie ubranych ludzi. Wpatrywali się w dwie, czarno-białe figurki przy ołtarzu, które recytowały krótką formułę. Używając jej jak pieczątki, podstemplowały właśnie nowy stan rzeczy. Stało się.


**


Ktoś, dawny znajomy, moknął jako czarna postać w niespodziewanym deszczu. Zauważyłem tę scenę w ostatnim momencie, z perspektywy tylnego siedzenia. Samochód szybko się oddalał, więc nie mogłem odgadnąć, czy rozmyta twarz wyrażała żal, że się nie zatrzymaliśmy, czy tylko zwykłe zaskoczenie spowodowane nagłym załamaniem pogody. Pomyślałem, że powinienem coś zrobić, ale było już za późno. Ociekająca wodą figurka właśnie zniknęła za najbliższym zakrętem.

Jasne, że sytuacja w środku też była do pewnego stopnia niewygodna: wracać z ludźmi, których słabo się zna, a do tego spostrzec, że stosunki pomiędzy nimi są mocno napięte. Obawiałem się, że pojazd rozleci się od ich sprzecznych oczekiwań. Każde z nich patrzyło w inną stronę, uznając za dobry wybór te zjazdy z autostrady, których nie dało się pogodzić. Z tego powodu byłem zmuszony podtrzymywać rozmowę, która — mimo znacznych wysiłków — rwała się jak kawałek przesiąkniętego wodą papieru. Rozluźniłem się trochę, gdy wymienialiśmy niezobowiązujące uwagi na temat uroczystości a za oknami miejska zabudowa dawała o sobie znać coraz częściej.

Ja jednak uporczywie myślałem o ludziach-figurkach zebranych przed kościołem. Była to dość spora kolekcja, ale każdy z gości został wykonany z dbałością o detal, w skali jeden do jednego, choć w dość ograniczonej palecie kolorów. Film drogi za szybą osiągnął napisy końcowe; dojechaliśmy na miejsce. Spojrzałem na współtowarzyszy podróży i zrozumiałem swój błąd. Oni też stanowili część tej potężnej plamy barwnej. Nie należało jej lekceważyć. Pod żadnym pozorem.

Wybrzeże

*


Ze wzgórza można było dojrzeć kolejne małe wzniesienie, a na nim otoczoną drzewami wieżę zegarową; widoczek jak z opakowania sera pleśniowego. Po chwili napawania się czymś tak niespodziewanym, swoistą „propozycją podania” (tyle że krajobrazu, a nie potrawy) dostrzegłem coś, co subtelnie przesłaniało tę scenę: kilka pionowych linii z metalowym cholerstwem wirującym u góry. To wiatraki, wysunięte w niebo na potężnych białych masztach.

Ustawione blisko siebie przypominają owadzie odnóża przebierające na oślep. W trzydziestostopniowym upale chitynowy pancerzyk skwierczałby tylko, więc to zrozumiałe, że z niego zrezygnowano. Jednak skojarzenie z insektem narzucało się jedynie z daleka. W miarę posuwania się naprzód, naraz można było zobaczyć tylko pojedyncze maszty, nigdy zaś wszystkie osiem.

Każdy z nich z bliska okazywał się niczym innym, jak tylko maszyną tnącą, której ostrze — zwłaszcza, gdy patrzyło się nań z ukosa — mogło odłamać się od masztu i spadając w dół dokonać czegoś iście rewolucyjnego: ściąć głowę mnie-obserwatora. Czy muszę dodawać, że zawsze obawiałem się właśnie obydwu tych rzeczy: wysokich budowli i społecznych rozruchów?


**


Stąd widać już było linię sosen, którą poprzedzały łąki, pola i małe działki z poustawianymi na nich prostopadłościanami. Te ostatnie okazywały się otoczonymi blaszanym garniturem przyczepami kempingowymi, albo budami zbitymi z nierównych desek. Mijałem je w milczeniu, i tak nikt nie wychodził na zewnątrz. Przeczytałem gdzieś, że mieszkańcy państw nadbałtyckich mają powody, żeby zamykać się w sobie. Nie wiedziałem jednak, że aż w takim stopniu.

Wędrówka trwała już ponad czterdzieści minut. Gdy tylko minąłem linię drzew, zrozumiałem, że się pomyliłem. Byli tutaj. „A więc nie są aż tak zamknięci, czasem wychodzą.” — pomyślałem. Najwyraźniej pilnowali błyszczącej tafli wody, rozstawieni na plaży w najprzeróżniejszych pozach. Jedni siedzieli w bezruchu, inni zaś kładąc się na piasku dawali znać, że łatwo nie ustąpią.

Nie wiedziałem czy wypocznę, choć widok wody w trudnych do oszacowania ilościach jakoś uspokajał. Właściwie nie było na co narzekać. Drzewka na tyłach kołysały się harmonijnie, ktoś właśnie wbiegł na falochron, o który rozbijały się kolejne, mocne spiętrzenia. Przechadzałem się po plaży, gdy coś innego niż piasek dało o sobie znać pod stopami. Spojrzałem. Nic niepokojącego. Meduzy schły sobie w morderczym słońcu.


***


Czasami trasę przemierzałem rowerem i wtedy krajobraz przyspieszał. Na pustej polnej drodze rozpędzałem się do tego stopnia, że parawan plażowy wychylał się z plecaka — i niejako w moim imieniu — wygrażał wiatrakom. Śmigła, nic sobie z tego nie robiąc, zagarniały dalej powietrze, gwiżdżąc na taką krytykę, inwestując w prąd. Dopiero w nocy, gdy obserwowałem je z kuchennego tarasu, sprawiały wrażenie czegoś niemal biernego, migającego na czerwono tylko po to, żeby ostrzec pilotów. Nie wierzyłem jednak w ich deklarowane, technologiczne przeznaczenie.


— Zejdziesz na dół? — spytałem z nad kubka.


— Nie, jeszcze jestem niegotowa. — poinformował mnie śmiejący się głos.


Przyjąłem odroczenie do wiadomości. Zauważyłem, że kobiety nie bały się wiatraków, mijały je na drodze bez lęku. Może powinienem raczej powiedzieć: postacie kobiece, bo zawsze był w nich jakiś aspekt, o którym nie wiedziałem. Coś zawsze pozostawało poza zasięgiem wzroku. Myśląc o tej małej tajemnicy dotarłem do sedna. Maszty tnąc powietrze szukały idealnego kroju, dobierały linie i punkty zbiegu. Potem wystarczyło obserwować jak w świecie pojawiają się subtelne istoty, które od zawsze (bez żadnego wyraźnego powodu) zmierzają do morza.


****


Niby nadmorski kurort, ale nawet tutaj, co rusz natykałem się na jakieś ograniczenia. A to danie rybne, które figuruje w menu, ale nie można go zamówić, a to ogrodzenie i trzeba iść naokoło, a to nieczynna ekspozycja (kielichy u konserwatora) i towarzyszący mi kobiecy głos: „Urlop to też praca!”.

Ryneczek był niewielki, ale z fontanną sugerującą elementarne orzeźwienie. Na pocztówkach można go było zobaczyć ujęty z różnych perspektyw, żeby można było się czym pochwalić. Milczące niewiasty, niby wrośnięte w materię kamienic, wyglądały na zadowolone, nieprzejęte własnym brzemieniem. Natomiast ludzie skupili się wokół tafli. Niektórzy wrzucali monety, inni obmywali twarze.

Byli też tacy, którzy tak jak ja chcieli tylko zajrzeć do wewnątrz. A co można było tam znaleźć? Nic, poza zdeformowanymi twarzami turystów, ukaranych za zbyt chciwe wpatrywanie się w monety. Z elewacji jednego z budynków podobnie odkształcona maska śmiała się bezgłośnie.

Aloes

Na wysoko ściętym pniu, przed budynkiem stacji kolejowej, ktoś umieścił aloes w niewielkiej doniczce, niby coś bardzo cennego. Pomyślałem, że to nowa kampania wizerunkowa. Kolej od dawna kojarząca się z czymś ociężałym, najwyraźniej postawiła na organiczne, a dokładniej na rośliny, w nadziei, że zieleń przesłoni nieco tę krępującą marketingowo okoliczność.

Właśnie wracałem z upału ukrytego pod nazwą trzystutysięcznego miasta. Megafon wydał z siebie niezrozumiały pomruk. Przechodząc w wymuszonym pośpiechu przez tory, myślałem o znajomych, którzy w kwestii pożytków płynących z eksponowania roślin doniczkowych zajmowali najróżniejsze stanowiska: „Gdybyś gdzieś za granicą zobaczył paprotkę, to poczułbyś się jak w domu.” — słyszałem, „Sukulenty są świetne!” — mówił ktoś inny.

Nie wiedziałem, czy to aloes zwyczajny, ościsty, pstry a może i uzbrojony? Tej ostatniej ewentualności obawiałem się najbardziej, ale łacińskie nazwy splatały się w bezsensowny ciąg, niczego nie wyjaśniając. Nie walczyłem z przyrodą, ale to wywyższenie budziło niepokój. Chlorofil koroną stworzenia? Może i tak, ale jak oddać cześć fotosyntezie?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.