pokora
próbuję wyłuskać
ze wstążki ciszy
ułamek
Twojego srebrzystego spojrzenia
nie znam słów
które odmawiałyby zmęczonej
bezosobowości przeszłych
wynaturzeń
dotknij skroni
mojego cienia
niewysłowionego opętania
zbędnych ciał
złuszcza się naskórek
ciemnozielonej farby
zdrapuję z niemej cieczy
resztkę mdłego pożegnania
komu podziękować
za bezpieczną samotność
za wrzące serce nieba
za zlodowaciałe ramiona słońc?
zanim łupiny powiek
przesiąkną znikomym obwinieniem jutra
zanim cicha noc rozłupie nam
pokorne czaszki
stań u wezgłowia bladej nocy
płynę wstecz
płynę
wstecz
między naroślami
między nowotworami
twoich martwych półsnów
brnę
poprzez hałdy marzeń
niecnie wykorzystane
przez przerysowanego Boga
życie nie robi
już
na mnie wrażenia
topię się pośród czerni
zdziczałego dotyku
miłość ma mnie
na wyłączność
podaj kawałek duszy
nim zaspokoi się
ostatnia rana
znów
śnię
o naszym pojednaniu
o naszym kwilącym oczekiwaniu
nim przepadnie
niewykonana łza
nakarm mnie
ciałem i krwią
jak opowiedzieć marzeniom
że śmierć się skończyła?
przewlekle
czekamy skuleni
pod ciężkostrawnym całunem
przewlekłej nocy
czekamy
na samotność
aż wyprze się
zakazanego prochu
spodziewamy przytułku
zaczajonego manuskryptu
intuicji
spodziewamy się życia
odważniejszego od śmierci
nie wypieraj się
czerstwych bochenków
łez
zaszczutych pomyłek
zjełczałych rozkoszy
przyjdź o poranku
zespolonych archipelagów
zostań
póki nie napoczniemy skazanego bytu
czułe są przystanki
naszych rozległych imaginacji
stalowa szarość
stoję
u wrót piekieł które zesłał
nasz obopólny złowieszczy wdech
kąpię się pośród westchnień
niewykorzystanych czułości
szczęście nie wywiera
na mnie wrażenia
czaję się
od okna do drzwi
od rynny
aż po deszcz
dreszcz konsumuje
nasze rozplenione przezroczyste ciała
ciąży mi twoje sumienie
niewykończony powiew
zarzekam się
na stalową szarość
naszych spójnych wieczerzy
modlę o haust uśmiechu
który daje złocistą noc
nie martw się
że Bóg jest niedaleko
od dawna niedosłyszy
i nie widzi
na lewe oko
wyłudzona nadzieja
pleni się
nasz zjednoczony zmysł
nad dachami dusz
czai zmyślony czas
zatrzymaj się
aby nie zapomnieć
o wyłudzonych zrywach nadziei
już nie boję się
twoich giętkich namaszczonych palców
niestworzonych workowatych słów
szaropióra przestrzeń
waruje u wezgłowia trumny
podniecony świt
znajduje ukojenie
w wieczornych łzach
ciężko zrozumieć
z której strony nadlecą
zgłodniałe nuty
zaśpiewasz do snu
mojej śmierci?
rozczarowany mrok
próbuje przedostać się
na lewą stronę
wypłyń na dno
trudno jest
doświadczyć ciszy
ciężko jest
zaprzyjaźnić się z nieznanym
naciera na mnie
jeszcze jeden nienapisany dzień
kolejny przypadkowy okrzyk
krztuszę się
złudzeniami
niewyrażonymi urojeniami
schowaj pod czarnym językiem
kropelkę świtu
okruch zmyślonej pomiętej rdzy
poszarpane odpadki wzruszeń
muskają koniuszki
naszego niedoświadczenia
wypłyń na dno
miej w zanadrzu
ostatni przypadek
zanim przystaniesz
u progu
przywitaj się z niedowidzącymi
godzinami sfer
z nieukojonymi kłamstwami
rtęć
szarość
naszych obowiązkowych
pożegnań
szarość
naturalnych snów
pociągniętych gęstym futrem
koegzystencji
cisza i człowiek
wierni zdradzie
wyważają drzwi
do pucułowatego zakamarka
gibkości cienia
obracam między miłością
a zignorowaną kalkulacją
paciorek zatęchłej śliny
oblicze
nieśmiałego zegara
odstrasza niewinność
złożonych racji
światło skumulowało się
w lewym kącie
niegodziwego chichotu
przyjdź z odsieczą
mojemu wierszowi
przybądź z truchłami
poległych w szumnej walce
gwiazd
gwiazdobranie
nie ma samotności
słodszej i kojącej
niż nasz obustronny gniew
nie ma czarnego brudnego ciała
oprócz skazanych na świt
białych dziewcząt
między wykorzystanymi snami
nie ma nic co stanowiłoby
podwiązkę czarnej gwiazdy
co lepkimi rzęsami
dotykałoby twardego brzucha
łowię duszę
wyciągam z przyległego życia
niczym z gęstej kleistej wody
mknącej w poprzek żył
jesteś świadkiem
mojej upadającej ściany
złudzenia przed tym
co odległe i delikatne
udaj się na gwiazdobranie
łzawych paciorków
im rzadziej
im rzadziej
cię widzę
tym bardziej czuję
im rzadziej
spotykam twoje sny
tym bardziej pragnę nocy
nie znam twojego ciała
obca jest dusza
iskrzy się śnieg
w kącikach twoich oczu
bliskich szaroniebieskim
kielichom migdałów
nie znam zwinności
twych cytrynowych palców
nie znam giętkości
przepalonych zmysłów
a jednak widzę cię
w nogach mego snu
rośnie we mnie intymność
której pokornie wskazuję okno
przybądź zanim skończy się
moje dzieciństwo
i niedokończona bajka
któż rozczesze nasze
skołtunione wargi?
któż wyjdzie naprzeciw
popiołom jutrzejszej
pigwy serca?
zapal światło
ciemno
ciemno wokół
ciemno pośród
moich niczyich myśli
porozrzucanych po skrzydłach jeziora
ciemne są
moje spopielone oczy
nadal zaniedbane
ciemny
język nieznający pieszczoty
i straconych uśmiechów
ciemne jest miejsce
tuż przy obojczyku
niegrzecznie pociągnięte czerwienią
ciemny
skrawek między piersiami
gdzie nie mieszka nikt
ciemny
brzuch utkany z kryształowych
archipelagów
złożonych zatok głodu
ciemny
zakamarek w którym chciałabym
napotkać wyłudzone pragnienia
przeterminowane wstęgi
zaginionych śmierci
zniewieściałe stopy lunatyka
wejdź proszę
do środka
i zapal światło
uległość czasu
wtuleni w płytki płaszcz nocy
w ciekłą wstęgę
jutrzejszego zbawienia
między połowicznymi łzami
plącze się złoże
ciemnego dialogu zdrożności serc
poczwórny jest wyrok
na czuwające skrzele ciszy
podchodzę do ciebie
na piętach
na zwojach ciężkostrawnych płuc
jest jeszcze ptak
kochający dno
podrzuconego wydźwięku
tajemnicy
papierowe struny jutra
płoną pod muśnięciem
twoich rzęs
zbliżam się
szerokimi krokami
za mną połyskuje tępa
czarno-biała tęcza
uległości czasu
skrawki dorosłości
ciemnozielone wybrzuszone wargi
twojego miernego oddalenia
płyną wbrew
próchnicy śniegów
balansuję na linii
między życiem a skargą
lecz złość
przyczynia się do wypatroszonej
nadziei
pozwól mi posmakować
rozpostartych warg
niemych modlitw
do zakazanego Boga
miłosierdzie nie zna spójności
głębin naszych strumieni
żył
przepełniona blaskiem śmierci
przyprawiam rany
łyżeczką soli
spójrz
na moje uskrzydlone trzewia
moje poszarpane
skrawki dorosłości
prosto od matki
obraca się w tobie
moje serce
sucha powleczona martwicą
planeta odległego pociągu
wszystkie posrebrzane
kłamstwa
stłoczyły się w lewym kącie
poduszki
zakotwiczony promień
karmi nas zsiadłym mlekiem
prosto od
matki
która jest przesłoną
dla dalszych cierni płuc
jestem skrytym pasmem
głodu
przesyconym złożonością
nadludzkich przypuszczeń
pragnę twojego chleba
pragnę wina lecz
wciąż dławi mnie pragnienie
szamocę się
w za ciasnym uśmiechu
w rozwodnionym wejrzeniu
ran które zadał mi
twój wytresowany
rzeźbiony w marmurze
wdech
czekam
czekam na ból
skojarzony z najwyższym szczytem
niedopowiedzenia
czekam na ból
słodki jak zetknięcie
dwóch kamiennych naskórków
czekam na ból
upodabniający się milczącym gwiazdom
bezdroża
czekam na ból
by ujarzmił moje poprute skrzydła
zastąpi
rozdrażnione skrawki
linii papilarnych
czekam na ból
czekam cierpliwie
u stóp wywyższenia
u rozkojarzonych ramion
zapomnianej śmierci
płyną krople lodu
odpadki po jutrzejszej melancholii
przypomnisz mi
nieobecność twoich
porozwlekanych ust?
zbiera mi się na uśmiech
milczący snop cienia
odlatuje poza kreskę
oka
wraz z twoim wielowiekowym
wyczekiwaniem
spijam popłuczyny
rzęsistego oddechu
nieodwołalności
skargi
zbiera mi się na uśmiech
gdy widzę twoje malinowe
powietrze
w mojej ciemni
mieszkają gorzkie zorze
których wyparło się niebo
dławię się sprężystością
niecnych prawd
przekabaconych sideł światła
niepokorność
cudzych zniszczeń
podrywa się do upadku
nie wadzi nam ostrzyżony
na pazia
schyłek ludzkości
u szyi wisi mi pęknięta
nitka śliny
krew czerstwieje
w potarganych żyłach
skąpana w ubogim cieniu
modlę się o własną spowiedź
nie toleruję życia
które odlicza tysiąclecia
do najbliższego przedwiośnia
zadurzona samotność
ściszone krzyki
karykaturalnego przedwiośnia
śmierć co sączy się
ze mnie
kropelka po kropelce
przeciwność snu
bawi się skradzionym ogniem
nieukończonego rozkazu
tułam poprzez
zaprzepaszczone połacie
gwiazd
oznaki przepełnionej przyszłości
krew miesza się
ze śliską skorupą
prawa istnienia
znam cię
na pamięć
kojarzę odłamki szkieł
zagrożonej znikomości
jest jeszcze cień
ukryty w kąciku
łzy
schowany pod duszną powierzchnią
czasu
kwitnie we mnie
groza ciepłej róży
rozrasta się pnącze
zadurzonej samotności
bezosobowe pociągi
nakazano mi
urodzić się przed czasem
nakazano mi
oddychać w odwrotną stronę
bezosobowe pociągi
spadają
pomiędzy czarne płatki
rumianków
noc znów poszukuje
mojej niewinności
widzę cienie
pod jej powiekami
wyruszam w przyszłość
w scalone pomruki
uschniętych półsnów
w twoim urojeniu
radość czerpie
moja niezasłużona dokładność
martwicy
wszystkie nienagannie
zapuszczone myśli
suną wzdłuż przemianowanej pogardy
poprzez pogniecione świstki
myśli
błagam o odrobinę dymu
o bezkształt
rozmyślnych nadziei
czarno-biała kropla
spijam rtęć
twojego niepoczętego wejrzenia
tłamsi mnie błogosławiony wiatr
nikły jak nieprzewidziany sen
nie każ mi żyć
wbrew czarno-białym
kroplom tęczy
nie zmuszaj
do świeżych podrygów perspektywy
zostań poetą
mówili
nic ci się nie stanie
grozili
pełznę dalej lunatykuję
pośród posrebrzanych podrygów
słońca
zakochaj się
w mojej samotności
odwzajemnij nadzieję
przyjrzyj szaroburym łzom
skazanym na dożywocie
nie pozwól moim powiekom
opaść
w nieznane
odrębna epoka
na próżno przywoływać
choćby do porządku
zmęczone powolne
karykaturalności
jak nóż
biegnący pod prąd
ciała i krwi
zastyga śpiew
samotny puls
błąka się od ściany
do śmierci
pogłaszcz
pod włos
moje zaniedbane powieki
podrap za uchem
zlituj się nad nadwagą
przyszłych zanieczyszczeń
nad pokiereszowaniem
światła
warg
oddalonych
o odrębną epokę
samotna krew
pękła
powielana blizna
znów płynie
mnogość gąszczy
niedokończone powinowactwo
na kolanach
błagam o czarną kromkę
wstydu
w poprzek gardła
tępą kość
czas wstawać do
życia
pokruszyła się
zielona nitka ściany
niedokładność jest wrzodem
na plecach duszy
nie troszcz się
o dojrzałość
czerstwość promieni
nie dbaj
o tętent pustego żołądka
nie obawiaj
samotnej krwi
żółte kości
szukałam
wśród siwizn jutra
skradzionej skórki
pomarańczy
słodkiego miąższu
cytrynowego
brzasku nocy
moje kieszonkowe słońce
zatraciło orientację
niebo stanęło
do góry
zębami
nie każ czekać
na sierocy błogostan
zliczać odpadków włosów
zgarniać łez
u źródła nieudanej kopii
jest boleśnie czarno
z rany wycieka chaos
niebiesko-czarne głosy
zakochały się
w obojętnym ogniu
gwiazd
rozdrapuję
żółte kości
nie szukaj
nie szukaj mnie
pośród zziębniętych kłów
płomieni
wśród ciał poległych
od ciosu samotności
przypatrz się
strumieniom warg
jak zwykle niedopasowanym
nie do twarzy ci
z niebem
płaszcz nocy
jest za ciasny
nadejdź nim rozpęta się
kolejny świt
wróć choć księżyc
spóźnił się na nocną zmianę
piegi galaktyk
odklejają się osuwają
między sklejone przepustką
ciężarne
dłonie
zdrapuję z podniebienia
obłe śliskie
tarcze snów
włochate klatki piersiowe
bezbożnych aniołów
prószą słowa
prószą słowa
niewysłowiony mechanizm
gnębi resztkę narowistego źródła
bezgłos sprzeciwia się
dialog urywa
na złość nienawiści
wierzę w sny
wszystkie z kradzionego raju
potężna jest wiara
w odmienną zamaskowaną
nieobecność
wyobrażenia o słownym piekle
przechodzą na kraniec
wstępu
poezja martwoty
wytacza się
między zielonymi płucami
spopielała zlizuje powietrze
zza niedokończonych urojeń
mrzonki to tylko przypadek
bez rozwiązania
wskaż kierunek
ku właściwym echom
przeterminowane skrawki
przepłynęłam
na skraj powietrza
zamyślony przestrach
tłumaczy się jałowymi łzami
chodźmy
w pękate słowo przeinaczenia
skrupulatność rodzi
umiłowanie do nienawiści
kolekcjonuję zmyślone odpadki
gwiazd
z której strony
ujrzę spienione źródło
gorszych niedopałków?
zjełczałe siły kolidują
z rozsmakowanymi w niedomówieniach
epilogach
plastikowe słońce
odkleiło się
od piegowatego policzka nieba
błąd przeinaczył
najważniejsze słowo
rozmokłe w niedokończeniu
kropla jednakowej myśli
stanie się jednością
przeterminowanych skrawków
stronniczość
zażegnane stracenia
pustka bez nawrotu
przymierzam niepomyślny skowyt
niepozorne potknięcie
za rogiem znikającej czerni
całość
jest niedopatrzeniem
zniszczeniem
na zawołanie
podobno muzyka ma smak
zdziczałego przemijania
dławią mnie ślady sumienia
zaniechany nieopatrznie niedopałek
spętana poszumem ciała
znikomość czarnych palców
doskwiera przeobrażonej fantazji
naucz mnie podziwu
dla stronniczego oblicza
naiwności
przedwcześnie urodzeni
przesycam
śmieszny oddech
pozostała
odrębność przetworzeń
ulotność autorytetów
odbija się czarnym echem
o dzwoniące zęby
wskaż obojętność
która ujawni
zatracone skradzione odznaki
skąd tyle zdziwienia
w spęczniałej płynnej rzeczywistości?
przemienienie to potwarz
dla rozkojarzonego pozoru
obecność
wymaga potężnego oddechu
dwustronnej ciekawości
pokaż mi drugą stronę
swego cudzołóstwa
wyjaśnione niedokończenie schowaj
w pudełku po sercu
dziś metamorfoza jest cnotą
przedwcześnie urodzonych
woda i krew
kaskada
przemyślanych przyrzeczeń
stos obietnic
bez potwierdzenia
dużo wolnej woli
na polach trzydziestoletniego dzieciństwa
kiełkują
porzucone przesilenia
kontakt bez znamion
bieżącego jutra
poczęstuj Boga
kawałkiem człowieczeństwa
przyobiecaj mięso bez kości
wodę zmienioną w krew
spieniona czerń światła
mieszka między
zbyt dużymi wargami
pączkom gwiazd brakuje
naturalnego złudzenia
noc
zatracona w poranku
może dać
przypadkowe przejaśnienie
resztka krwi
czekamy
na wspólne przejaskrawienie
liczymy
utraconą kobiecość
nikłych metafor
dogonimy dziwaczność
jeszcze jednego źródła
krynicy
zwierzęcej niedogodności
krnąbrność idei
prowadzi na początek stagnacji
znikoma rzeczowość
dokarmia resztkę krwi
odrębność
przenika tęczę
wskazana przez otępiały bezczas
znajomość pionków
nie ma prawa do bliskości
jeden martwy punkt
i imaginacja stanie się wspólnotą
dokąd wiodą przeinaczone skrupuły?
którędy do unicestwionych
obnażonych z gwiazd nawyków?
zakochany cień
przygodna prawda
oszukana pomarszczona
jak śliwka
w kompocie
bez prawa
do zwrotu bądź wymiany
czcigodny obłęd
niewola pokrzyżowanych wrażeń
zabrakło wierności
wynaturzonej pomyłce
czy wystarczy czuła mgiełka
złego pocałunku
aby przebrzmiał
głuchy przypływ?
zmrużone wargi horyzontu
płoszą bezimienny krzyż
przeczucie odrodzenia
rozpuszcza się
wyparowuje
przez szczelinę
w języku
zdejmij z obłoków
płód zaniechanego cienia
brakuje
zakochanego w swej niższości
przeczucia
zjawiska paranormalne
zmienność poważnych pozorów
wyzwala niepokorność
przeczulonych wyznań
rozpędzona pobieżność wiatru
złakniona wyolbrzymionych straceń
mlecznobiałe przeinaczenia
skłębione pod strychem
złowrogości kierunków
odnalazły wypełnione przesłanie
nie potrzebuję
przejaskrawionego poruszenia
by dopaść skazane
na przewinienie przysięgi
słona jest tutejsza wilgoć
utracona fantasmagoria
zapoczątkowała nieuchronne
prześwity witraży
przesłodzone opuszki
spijają nieprzewidziane resztki
by ulżyć wykroczeniom
trzeba rozpoznać pieszczotliwość
umownej słuszności
od niechcenia
zniszczone podgrodzia bezstronności
zażyłość skazana
na wyzwoloną porażkę
w twardym cieście znaczeń
napoczęta naiwność
chciałabym oddychać
niezauważalnie
prowadzi mnie ostateczny ślad
pokora przedzierzgnięta
przez kopułę niedopowiedzeń
obracam w drewnianych słowach
zniewieściałą formę
celowość wyróżnień
przebiega bezbłędnie
nie dostrzegam znikomości
między źródłem a wewnętrzną nocą
pustka przysiadła na krawędzi
promienia
zażegnane sekundy
rozproszone na krawędzi sprawiedliwości
kochają się
od niechcenia
wytwórnia
złączone
dwie krople wiatru
ślady po ogniu
na policzkach
umknęła miniona resztka
dezorientacji
zostawiając wrażenie
bez skrupułów
wytwórnia światła
stała się zażegnaną połówką wieczoru
chciałabym poznać problematyczność
przedwczesnego Boga
Jego skrępowanie
i mordercze niedopowiedzenie
podmienione iskry
współczesne i zachłannie uczciwe
łaskoczą czule pięty umysłu
skąd tyle uwydatnień
w niedokończonym świecie?
czuję w ustach
rozproszone ziarenko
języka
kropla ciała
nadgryziony słowotok
przebrnął na drugą stronę
światła
przeinaczenie nieznanych legend
syci płowy cień
cierń wiatru tkwi
w centrum
wszechświata
pustynia skojarzeń
pęka w szwach
nawarstwienie przemienienia koliduje
z siłą komplikacji
pokaż mi szczerbę w języku
wyleczymy krzepką naiwnością
pierwiosnek zatracenia
przerósł
najwyższą znikomość ciała
lepka klejąca się smuga ciszy
przywarła do podniebienia
by stać się ponurą uczciwością
skąd tyle duszy
w tak wynaturzonej
kropli ciała?
właściwa ostateczność
stańmy na granicy
przemyślanych rozkojarzeń
patrzmy jak giną
przerysowane ślady
poddałam się
zewnętrznym zawrotom
jądro czasu
omija skruszone chodniki zjawisk
udowodnię że przemożność
skamieniałych palców
nasiąka czułością
wybierzemy właściwą ostateczność
zjawiska paranormalne
występują tylko parami
wymykają się
przepełnionej ulotności
czy rozpoznamy Boga
w zielonych oczach nieba?
pokażemy nieprzejednaną skrupulatność
źle dobranych autorytetów?
zanim podniesie nas
przeciwstawna jałowość
rozpoznamy nienawistną ciszę
w naszych słowach
pozorność wysypiska
przeinaczenie zbuntowanej izolacji
zzieleniałe pękate
wyróżnienia wyznaczników
złożona małomówność
zastąpi rozszarpanego cudotwórcę
zza siekiery płuc
wyglądają odpadki przysłów
nakrapiana wysiłkiem skóra
przypomina skarlałą niedorzeczność zmyśleń
czy to stosowna nieskończoność
by wszcząć rozkojarzoną wojnę
o skrajny byt?
czy nienawiść w karłowatych urojeniach
porzuci zmyślone zatracenie?
może małomówność przypadków
wyważy zatrzaśnięte niedorzeczności?
po znikomości ostała się
malownicza pozorność wysypiska
plątanina
zziębnięta masa
rozległych połaci księżyca
katastrofa
przekreślona w połowie zdania
po grzbiecie przemyka
zgarbiona iskra
otoczmy kryształowym bezkształtem
zjednoczone podmuchy słońca
zrównajmy się
z wielokropkiem
dogońmy zmanierowane dosłowności
wiara uzupełniona
powolnym światłem pulsuje
w plątaninie bogobojności
zamknięta mieszanka bezdechów
z pozoru bezwładna
promieniuje jestestwem
skradzionego przypadku
zakopana w gmatwaninie
schorzeń liczę
na zwieńczenie zwierzchnictwa
mainstreamowy Bóg
przelało się znoszone piętno
przestarzałych wniosków
potoczyło zgiełkiem stado
wciąż szkarłatnych podmuchów
szczytu
przerzedzone wiosła
nadludzkich sumień zapadły się
na krawędzi
niepewna jest rola
mainstreamowego Boga
przepojone mlekiem chmury
pełzną przez strugi włosów
przystańmy u wezgłowia
koralowej północy
przyjrzyjmy zziębniętym zasługom
oczekiwania
krwawią źrenice
złocisty obrazek przemyka się
nad kolczastym drutem błyskawic
brakowało mi
słodko-słonego wykroczenia
czystość ma brunatny zapach
gnijącego pytajnika
ciepłe
ciepłe jest błoto ciągłości
ślady na skorupie wzniesienia
zdradzone zmyślone
ogarki ołówków
tylko stracone rano
wskrzesi wydmuszkę kości
zmyślona kolejność przemijania
może runąć na czoła tych którzy ssą
spaczone pędy słońca
dziś podano zimne
i zamaszyście lekkostrawne tłumy
zsiniałych gwiazdorów
za ciasne ciasto spojrzenia
pozostawi lśniący ślad
na sumieniu prażonej
niedzieli
poczekajmy
na gorliwą zawiłość
sennych odcieni
zastanówmy gdy wybije
przepełniona echem pustynia
zdziczałych planet
istnieje taka wiara
szabla grzechu
oślizgła kryształowa płachta
zróżnicowania
rozpętane nastroje
uszkodzonych win wdzierają się
między łopatki
umownej wrażliwości
wraz z kroplą
żółtawego powiewu tłoczą się
zmanierowane wyrzuty lamentów
przekaż złowróżbne opętanie
przepełnionej czary
ciesz się rozrostem
błahych wodorostów
istnieje taka wiara
zatłoczona gęstwina co boi się
przypadkowego zapoznania
chciałam poznać bliżej
zatracony kryształ krzyża
rozmokłe chodniki
pod ciężkimi stropami sandałów
być może
przepracowany wszechświat
spojrzy
w popękaną skorupę kałuży
czarna kawa
ocieram
z odłamków
krwistoczerwoną czerń źrenic
patrzę
jak pokorne ryby
wyłowione zza maski
najtrudniejszych epok
garbią się
w poprzek znikomej delty
zapamiętasz fioletowy oddech
uśmiechu
rozrzuconą we wszystkie strony
nienazwaną szczegółowość zastępów
przeżuwam łagodnie
wyschnięty pergamin języka
kiedy niezłomność stanie się
zasuszoną na pamiątkę
odznaką czterolistnej koniczyny
zasmuci nas
nieposkładana w melancholii
fioletowa skóra
czarnej jak krew
kawy
odpadki
pomylony okruch
szkarłatno-czarnej kryształowej
połaci fontanny
nagromadzony przejaw
zbędnych epok
kaktus wiary rozrosły
w szczere pola widm
zjełczałe odpadki śladów
skupiły się
w ciasny okrąg
podłej strawy
tłok
nacisk
rozkojarzonych pięści szeptów
przybrany w złote korony
straconych idei
nie pójdę
ku złożonej dualności przedświtów
płynie wiara
przetaczają się
wyślizgane paciorki
zniszczona podupadłość złudzeń
łasi się
do narowistych zdań
nie chcę czekać
na posrebrzane kosmyki
wplecione w czarne
warkocze komet
portret wiatru
jeden przesmyk
i bezkształt wypryśnie
wyolbrzymionym natarciem
lotnych szyb
kolejny zgrzyt
źle dobranego przędziwa
i możemy spijać
spłoszone owoce jemioły
pora byśmy zapomnieli
o rychłym porządku
płowych jak księżyc
zakończeń nerwowych
oto bije dzwon
chleba powszedniego
przebrzmiewa opowieść
straconego buntu
portret wiatru
ociekający
przeterminowaną jednością
zbędnych przyimków
tłoczy się na granicy
chleba i wina
spotkały się wyblakłe niewypały
zjednoczonych znamion
niedopałki
pokryte gęstą zżółkniętą zorzą
leśnego runa
nie mogę zobaczyć
zezwierzęcenie kropli
niedomkniętej
zaczepna kropka
w połowie
powierzchowność łaknień
opiera się półnagim uszom
zadrżała fioletowo-czarna kurtyna
śniegu
niedojrzałe widokówki
po paznokciami
porównaj do jawy
rosnącej na cierpkiej
od wielokropków
glebie
nie mogę zobaczyć zacieków
na łydkach
przeinaczonej strony oka
wezbrane południe
znaczy niedokończoną
poszatkowaną gałkę fikcji
uschła popruta tafla
pazur złości utkwił
w gęstym futrze żywopłotu
drzwi bez wyjścia
szkarłatna przerywana linia
brzozy
przekreślona
ze strachu
przełamana dwutorowość
pokoleń
przywarło do podniebienia
zgniłe pasmo
jesiennego listka
płonące odłamki
drążą nienaturalny korytarz
z drzwiami
bez wyjścia
oszukałam spazm
przejrzystość burzowych wrzeciądzy
rozprysnął nieskończony pryzmat
cytryny
połówka czarno-białego jabłka
brnie
przez zmechaconą taflę
poobiednie wyżyny straceń
malują na szaro
zasłonę pociągu
żałość obietnic
rozkleja się
na tępe niedopałki
porcelanowe
posklejana leśnymi wartościami
czarna kapsułka
w zażyłości nieznajomych planet
z przyzwyczajenia kwitnie
rzeka
rozkosznie na wznak
wbrew złożonej
przymiarce włosów
krztyna zranionego powietrza
zza ramy
tysiąclecia
poci się krągłymi rymami
zryw ciernistych zwałów
wynikły z odruchu
porcelanowego skrzyżowania
łupinka szklanego krzyża
na grzbiecie muru
brakujące kategorie
znamiona
po koronie cierniowej
jak kropla
rozkochana w kamieniu
przeminęło stado
przyjaznych nowotworów
skłócone warstwy
trzydziestoletniego dzieciństwa
niosą
w pękatych policzkach
odpryski piegów
słowotok apokalipsy
przetacza się
owładnięty założeniem
święty haust
w ramach odwagi
przynieś mi zakątek
schowany w rzadkim futrze
brakujących kategorii
bez wykrzyknika
wiekopomna pobudka
niedomkniętych autorytetów
pomnik
wyzutych pytajników
napięta do szpiku
podrobiona kość
soczysta nieścisłość
zaniechana
w ciężkostrawnych opuszkach
pora zapełnić ciasność wąwozów
głodnych przymiotników
zerwij
jak niewinną szybę
chudą przetrawioną skórę
namiętnie zmierzwioną
w rozmokniętej dobie
ścisłej samowoli
braku asocjacji
pobawmy się ładnie
bez wykrzyknika
stragany
rozwarstwiona kałuża
lustro pod poduszką
u wezgłowia jednostajna iskra
dławiąca sierść
zza powieki obumarłego
czas przyswoić
roztańczoną niedostępność
giętkiej oswojonej
intuicji
bezstronność straceń
wyzwoli zaginiony posąg
zdumionej swoją rolą latarni
wymuszony symbol
zerwany z równi pochyłej
Pan dokarmia lekkomyślne
stragany oczodołów
witraże
przeciążenie najbliższego kroku
rozrasta się przeczulonym popiołem
ciągłość znaczeń
rozległość podmiejskich piwnic
ocieka zdziczałym sokiem owocu
witam cię
z nienasyconym pojednaniem
straconych nieumyślnie ramion
zgasł ostatni podmuch
wydrążonej sennością ściany
u drzwi rozpostarł się las
zbyt narowistych rzęs
i podkutych koni
zabraknie ci
okrzesanego wyzwiska
co karmi schodzone niedoskonałości
leśnych witraży
***
pomieszanie
przezroczystych kutych w sumieniu
kadłubów
skrajnie zarysowany upór
bezmyślnie zwiędłej celowości
chciałabym zrozumieć
jak
rozwarstwia się pogłos
ginącej maski
czai się przyziemny słuch
bezlitosna miara
złego przewidzenia
zdeptane naprędce przejęzyczenie
toczy się przez rozrośnięte sumienia
czystych drzew
sycę się powierzchnią
niczyjego zegara
trafiłam bezmyślnie na za ciasny ślad
zgasłej metafory
kotwica
zachęcona purpurowym cieniem
ziemskiej wędrówki
nawołuję odosobnione wrzeciądze
człowieka
los przekształcił się
w przeterminowane znaki
na bogato zdobionym przeczuciu
brakuje mi źródlanej nienawiści
by trwała w koszyku
mojej nagiej powieki
wyjdźmy na pożegnanie
przekrwionej niewinności
zawsze czekałam
aż runie pierwsza w tym sezonie
kotwica grzechu
łatwowierność
zarumienione stada białych wron
na padlinie złej intencji
niedomknięte ucho
przeczulonego pogłosu
w kolejce czai się
zbesztane twórczym przysłowiem
zezwierzęcenie
Chryste naucz stąpać
po rozległym paśmie
stłumionym przerośniętą w Twe imię
właściwością
znoszony przypadek waruje
u wezgłowia
przytwierdzonej do drogowskazu
wstępnej prostoduszności
przykazanie
biegnę na wskroś
niedomknięte palce błagają
o odrobinę żyznego promienia
zielona winda opada
wraz z pierwszym w tym stuleciu
zżółkniętym deszczem
życzę ci sytej młodości
aby górnolotne duchy przekreśliły cię
niedomagającą granicą
zapadnięta w niedomaganie
błyszczę śliskim brzuchem
latającej ryby
nawet przykazanie jest zbyt
wiekuiste aby zedrzeć z czoła
ostateczną kroplę
***
skupisko zamrożonych
u podstawy tęcz
pogłos rozrasta się
na dnie delty słowotoku
skąpani w mięsie
styropianowego słońca
cicha w istnieniu
przedzierzgnięta drzazgą
zmierzwiona poduszka skały
chciałam zanurzyć się
w wojnie wzruszeń
ale poniosło mnie
bezdenne przejaskrawienie
lekkomyślna przepaść gryzie
w cierpkie idee
***
w oddaniu powszednim witrażom
jednolitego grzechu
gryziemy sumienie
jak nierozstrzygnięte ciało
wstąp na moment
do mojej modlitwy
zanurz się
w ciężkostrawnej jaźni
spienionymi włosami targa
narowisty oddech dekady
zanim ciepła łuna zwierząt
białych i niebezpiecznie czułych
nie pokryje siarczystą posoką
zwyrodniałych odruchów
przestarzali bogowie
wyrastają przestarzali bogowie
złaknieni przezroczystego źdźbła
niczyjej niewinności
kilka oswojonych nieprawości
rozkojarzonych archipelagów
ciężarne konstelacje
spopielały trójkąt słońca
przebity strzałą
przesolonego podmuchu
przerastają w imię
narzuconego dotyku
to jest zły dotyk
stwierdza prorok
wyższy od księdza o głowę
nieporuszone ego
zacieśnione tajemnice knajpianych ścian
z lekkiego przewidzenia
zwiędnięte kwiaty
wydrążonych z powagi obłoków
przyniesiesz przypadkowo naszkicowany
paproch zamrożonych sennych zębisk
ciężkie dłuto nieporuszonego ego
ogromna nieścisłość poruszonych strun
ukryj się w pękatej ścieżce
prężącej w stronę zamkniętego światła
pora naruszyć kwitnące od dwóch epok
zmienne szkliste przeinaczenie
śliskie od wyolbrzymionych rozkazów
co kwitną na wbrew wiośnie
popiół
wydrążona muszla pełna odtąd
niebiańskiego miąższu
jest kolebką podartych w popiół ust
gromka moc wyobrażeń
stuka do lustra drzwi
chciałabym ujrzeć poruszoną namiętnie
skałę przedmieścia ale została tylko
opętana róża wiatru
rozmoknięte przyłbice podążają
gęsiego ku czaszce wezgłowia nieba
ku milczącym poruszeniom
niechcianej partii szachów
zdejmij proch z zadartych groźnie powiek
przejrzyj się w ustach rozdygotanych gwiazd
pokaż na co stać pobudzone sumienie
***
zmniejszmy ten podział
posiekanych rozkosznie przeinaczeń
odmierzam krople śniegu
czekając na wierny powrót ojca
zaciśnięte głazy niczyich pomników
tłoczą się u wejścia do myśli
wskaż ziarno wzdęte pełnym przekonania
zalążkiem zasłoną na wilgotnym
od litości czole deszczu
pójdę jeśli droga wytryśnie spod stóp
jeszcze burza i tęcza będzie bękartem
światła i wody
duet serc
zrozum szelest
przemykającej ukradkiem wody
we włosach tkwią ukryte
spojrzenia sinic
przerysujmy bez wyrzutów świat
aby przebłysnął świeżym echem
nie bójmy się lasu co rozrósł się
u wezgłowia kleistej duszy
chciałabym zamknąć Cię
w ciasnym promieniu świtu ale
dzieli nas ślad bez imienia
przytłoczona blaskiem
spadających różnorodnością wiary
czekam od niechcenia
krzywo zarysowaną powłoką horyzontu
płytką koleiną duetu serc
głuchoniemy
przymierzam łaskawie
łupinę względności
zbyt ciasna nagana
przeświadczenia
tłumię rozpacz
porzuconych skorupek palców
jest tylko głuchoniema
skarga wiatru
pod poduszką czuję ziarno
przedwczesnej miniatury
przeznaczenia
śliska mąka da czerstwą odległość
naderwanej skroni
po miękkim ciepłym futrze
szczytu
ciągnie pomarszczony krzyk
jest cisza
a wraz z nią
nieposkładane płatki sumienia
na wierzchołkach włosów
***
zwyrodniałe poczucie grzechu
Drzewo Życia usycha
od nadmiaru światła
zagnana w obojętność
struga księżyca kończy się
u brzegu piersi matki
zamknięta w piedestale
słodkiego półmetku czekam
na ostatnią w tej dekadzie pokutę
nie chcę rodzić się
pod talerzem
stopy uśpionego Boga
kto rozliczy
z niedokończonych lawin krwi?
kto podaruje
sprzedaną nieopacznie krzywdę?
na Ciebie czekałam
aż oderwiesz się
od zmitygowanego upadku
niechcianej wstęgi słońca
niewłaściwa epoka
rozrośnięta
w przepracowaną sposobność
nakarmiona
bezkształtnym pacierzem
rozpięta
na pochmurnym krysztale krzyża
dotykam
od niechcenia
zgęstniałej powierzchni lasu
cierpkość myśli
czekająca na rozkwit
zimowych kwiatów
bujnej mowie brakuje zęba
zasłuchana w purpurę
zdeptanej niebem trawy
oddaję się żądzy nienarodzonych
na dnie warg wypoczywają
słodko-słone imaginacje
zaludniona wyspa
stoiska w archipelagami
pocztówka wysłana
pod niewłaściwą epokę
owoce piekła
niczyje paragrafy
zgarbionego wyobrażenia znikomości
bruzda
rozpostarta w imię jedności
liczy na nienaruszony powiew pustyni
piasek wgryza się w
niewierne streszczenie
powstań zanurz się
w udomowionym zwierciadle skrajności
skarżę się
na niewykończony mur alienacji
łowię brzuchate wyschnięte
skały ryb na spętane powinowactwo
jesteś moim nieuporządkowanym sumieniem
nieaktualnym biletem
na ciężarną sztukę
na złość nienawiści
zbieramy do koszyka gęstych ust
nienazwane owoce piekła
od krzyża do krzyża
chadzam
od krzyża do krzyża
czyszczę zatraconych w wierze
dostrzegam grzeszność
twoich przelęknionych złudzeń
mknę na przekór przełęczom
na złość pękatym
borom jasności
u wezgłowia wisi
opustoszały dzwon minionej epoki
wstań aby ziemia w górze
stała się przeszkodą
dla wniebowziętych przestępstw
pozostał tylko ostry ślad
beznamiętnego nieprzekonanego życiorysu
jeszcze kilka przepalonych powiek
i zobaczymy wreszcie nieprzejednane
biała noc
bezdenny proch
przekwitniętego posągu
Twojej rozumności
spłoszone wdzięki
balansują na skrzydłach
spienionego dłuta
biegnie w nas
trójpalczasty przymiotnik
niebo skruszone w gnieździe
Bożej czaszki
na zaginionej fali
przemyka wzdęta w zachwycie
niedorzeczność
zawiśnij nade mną
u krwistych wrót bezstronności
spijam pomału węzły
obojętnych chmur
jak niedokończony dzwon
dogmatu
nagromadzonego w lewym kąciku
nieposłusznego papieru
zanim znów się spełnię
w objęciach pozorów
pokora zliże ostatnią
w tym stuleciu białą noc
spójność
Markowi, mojemu Mistrzowi
wystrojeni
w rozłożystą jutrznię
czekamy
na spienioną w przeznaczeniu nić
u wezgłowia smętnych podziałów
powiewa nikły zamysł
dwuznaczności
sączą się w nas nieodgadnięte drzwi
popełniona iskra sekundnika
spoglądamy
na skupioną w cierpkość garść
śliskie od przeznaczenia chodniki
słone płatki martwych niezapominajek
łagodne dla mętnych wzniesień
popatrz wzrastają obietnice
przepojone cienką kroplą krzyku
ostatnie
Drogiemu Markowi