E-book
14.7
drukowana A5
47.58
Prorok

Bezpłatny fragment - Prorok

Tom I

Objętość:
240 str.
ISBN:
978-83-8155-035-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 47.58

Prolog

— Agnes, przestań. Wiesz, że tego nie znoszę — zawołałem z nutą zmęczenia w głosie.

— Nie bądź takim sztywniakiem, Fen. Jest taka cudowna noc. Nie możemy jej zmarnować — odkrzyknęła Agnes spomiędzy drzew. — Chodź tu.

Z westchnieniem poczłapałem w kierunku, z którego dochodził jej głos.

Noc pachniała lasem po deszczu, który skropił ziemię w ciągu dnia. Rośliny chętnie przyjęły ten dar, odwdzięczając się cudownymi aromatami. Wziąłem głęboki oddech, napawając się tymi zapachami.

— Dlaczego się zatrzymałeś? — Agnes znajdowała się bliżej niż poprzednio.

— Zawiązałaś mi oczy. Pozwól mi przynajmniej innymi zmysłami nacieszyć się naszym domem.

— Miałeś mnie znaleźć — rzekła z wyrzutem, podchodząc bliżej.

— Odpoczywam — powiedziałem, stojąc nadal w miejscu.

Agnes ostrożnie pokonała dzielącą nas odległość i zatrzymała się tuż przede mną. Prychnęła tak, bym to usłyszał.

— Psujesz całą zabawę — rzuciła.

Stałem nieporuszony niczym posąg. Nawet najmniejszy mięsień nie drgnął, gdy Agnes stukała niecierpliwie kopytem. W końcu zauważyła, że w ogóle nie reaguję, i przestała wystukiwać jednostajny rytm.

— Wszystko w porządku? — zapytała.

Nic nie odpowiedziałem.

— To nie jest zabawne — w jej głosie brzmiał przestrach. — Przestań.

Z mojej strony nie doczekała się żadnej reakcji.

— Fen, proszę.

Nie widziałem, ale słyszałem, że łzy napływają jej do oczu.

Wykonałem szybki ruch i w następnej sekundzie znajdowała się w moich ramionach. Objąłem ja mocno, a ona wtuliła się w moją pierś. Łagodnie kołysałem się na boki, uspokajając ją przy tym. Pogłaskałem jej długie włosy opadające falami na plecy.

— Dzięki — delikatnie odsunęła się ode mnie, wycierając oczy wierzchem dłoni, a następnie uderzyła mnie w ramię.

— Ej, za co? — udałem oburzenie.

— Nastraszyłeś mnie. Tak nie można.

— A zawiązywać komuś oczy i wyprowadzać w środek lasu już tak? — Ściągnąłem opaskę.

— Sam się na to zgodziłeś.

„Jak miałem się nie zgodzić” — pomyślałem, uśmiechając się do niej czule.

Wyciągnąłem dłoń, by pogłaskać ją po policzku, ale odsunęła się nagle.

— Teraz to musisz mnie złapać. — Zniknęła wśród drzew.

— Znowu? — Nie ukrywając radości, skoczyłem za nią.

Biegliśmy przez las, a księżyc oświetlał naszą ścieżkę. Drzewa w półmroku przypominały żywe stworzenia zaciekawione naszą obecnością. Wyciągały długie gałęzie, by nas dotknąć i przekonać się, czy byliśmy prawdziwi. Nocni łowcy wychodzili ze swoich nor, by rozpocząć nowe polowanie. W pobliżu usłyszałem hukanie sowy, która przygotowywała się do łowów. Jej przyszłe ofiary miały się już na baczności. Moją drogę przeciął nietoperz zmierzający na własne polowanie.

Dla nas to był czas odpoczynku, chwilowe zapomnienie o codziennych problemach. Miały one wrócić z nastaniem poranka, ale do tego momentu nie myśleliśmy o nich.

— Gdzie jesteś? — zawołałem, gdy Agnes zniknęła mi z oczu.

— Ci… — uciszyła mnie, wyłaniając się zza drzew. — Ludzie są w pobliżu.

— To jakiś problem? — Zbliżyłem się do niej. — Wydawało mi się, że to nasza noc.

— Tak, ale… spójrz na nich. Są parą.

Wyjrzałem zza zarośli, by ujrzeć dwoje zataczających się nastolatków. Chłopak pozostawał jeszcze przy zdrowych zmysłach w przeciwieństwie do swojej towarzyszki, której nie potrafił uspokoić. Swoim fałszem straszyła wszystkie stworzenia w lesie i zakłócała piękno nocnej ciszy. Oboje wzbudzali moje obrzydzenie.

— Chodźmy stąd — zaproponowałem, odwracając się na kopycie.

— Zaczekaj — Agnes nie ruszyła się z miejsca. — Dawno nie widziałam ludzi z bliska. Zostańmy chwilę.

— Nie wiem, co w nich widzisz. Różnią się od nas tylko tym, że mają nogi.

— I kolorem futra.

— Agnes, to są ubrania. Tłumaczyłem ci to kiedyś.

— Wiem, wiem, ale pierwszy raz widzę coś takiego.

Chłopak miał na sobie jasne spodnie i koszulkę z nadrukiem, a dziewczyna kwiecistą sukienkę do kolan oraz jeden but z pary. Tańczyła w dziwny sposób, prawie upadając na trawę.

— Tak, wspaniale — wzdrygnąłem się z niesmakiem. — Wracajmy do domu.

— Dziwolągi — usłyszałem nagle głos dziewczyny.

Odwróciłem się w jej kierunku. Stała kilka kroków od nas i wskazywała palcem w naszym kierunku.

— Patrz, to te cudaki — krzyknęła do chłopaka, który znajdował się tuż obok niej. — Dziwaki-cudaki.

Poczułem wzbierający we mnie gniew. Sięgnąłem po łuk przewieszony przez plecy. Kiedy chciałem nałożyć strzałę na cięciwę, Agnes złapała mnie za ramię.

— Zostawmy ich — poprosiła.

Opuściłem łuk zgodnie z jej prośbą.

— Tym razem im odpuszczę — odrzekłem. — Tym razem — zaznaczyłem. — Wracajmy.

Przepuściłem Agnes przodem. Ledwo postąpiła jeden krok, gdy dziewczyna znów się odezwała.

— Jaki z niej dziwak. Spójrz na nią.

Oblicze mojej towarzyszki pokrył szkarłatny rumieniec prawie niewidoczny w półmroku.

— A widziałeś jej włosy?

— Lisa, proszę — starał się nad nią zapanować chłopak.

— Ale zobacz jaka zabawna. Prawie jak z cyrku — wykrzykiwała, nie zważając na jego słowa.

Agnes próbowała ukryć się w zaroślach. W końcu nie wytrzymała i uciekła od krzyków dziewczyny.

— Czemu zwiała? Nie zdążyłam jej zrobić zdjęcia.

Nic mnie już nie powstrzymywało przed następnym krokiem. Strzała szybko znalazła się na swoim miejscu, więc wypuściłem ją, uprzednio obierając właściwy cel. Dotarła do niej niczym błyskawica i zatrzymała się w ciele.

Dziewczyna złapała drzewiec, chcąc wyrwać go z piersi, ale ten ani drgnął. Prawie upadła, lecz chłopak ją podtrzymał. Nie zdążyła wyrzec ani jednego słowa, nim wyzionęła ducha zdziwiona tą sytuacją.

— Lisa, Lisa, nie odchodź, błagam. Nie możesz mi tego zrobić — chłopak wył z rozpaczy.

Wyszedłem zza drzew, by mógł mnie zobaczyć. W blasku księżyca przypominałem pewnie upiora. Stanąłem dęba, żeby dopełnić tego wizerunku.

— Niech to będzie dla ciebie ostrzeżeniem — mówiłem groźnie. — Jeśli kiedykolwiek zobaczę cię na naszej ziemi, nie ujdziesz zemście.

Odwróciłem się i zniknąłem w lesie. Spodziewałem się, że Sakko zrobi mi pogadankę na temat śmierci dziewczyny. Jednak miałem poczucie spełnionego obowiązku względem Agnes. Ludzie powinni się nauczyć, że nie będziemy ich traktować ulgowo.

Rozdział I

Nigdy nie spodziewałem się, że któregoś dnia opuszczę to miejsce i to w takim pośpiechu. Mieszkałem tutaj ponad dziesięć lat. Rzadko je opuszczałem i prawie się z nim zrosłem. Znałem jego każdy kąt, każdą drobinkę kurzu czy rysę na szybie. Nic nie było mi tu obce. Poznałem tutaj swojego przyjaciela, ludzi, którzy podzielali moje zainteresowania. Było to miejsce, gdzie mogłem poczuć się jak w domu. No właśnie — było.

Co takiego się zmieniło? Sam nie wiem. W jednej chwili widziałem znajome sobie twarze, a sekundę później — przestępców czyhających na moje życie. Uśmiech stał się złośliwym wykrzywieniem, troskliwe spojrzenie — kpiną, a dotknięcie — uderzeniem. Tylko dlaczego mój umysł to wszystko dodawał? Dlaczego przedstawiał rzeczywistość jak w krzywym zwierciadle, każąc mi uciekać jak najdalej od tego miejsca i tych ludzi?

Nie rozumiałem tego. Wiedziałem niewiele więcej, pakując wszystkie swoje rzeczy do podróżnej torby. Do tej pory leżała na dnie szafy nieużywana od lat. Wyciągnąłem ją zaledwie kwadrans wcześniej, rozpoczynając wyścig z czasem. Wrzucałem do niej kolejne rzeczy: ubrania, notatki, próbówki z moimi eksperymentami…

Zapomniałem wspomnieć, że byłem naukowcem i przez ostatnie lata zamieszkiwałem jeden z pokoi w prawym skrzydle budynku znajdującego się w ośrodku badawczym. Służył on mi i pozostałym za miejsce, gdzie mogliśmy w spokoju zajmować się swoimi badaniami. Praktycznie nie rozstawaliśmy się z pracą. Moją pierwszą myślą po przebudzeniu było to, co tym razem uda mi się stworzyć albo czy tym razem poniosę klęskę. Kładąc się spać, sprawdzałem swoje notatki i efekty pracy i zastanawiałem się, jakie mogę nanieść poprawki. Nawet sny dotyczyły moich doświadczeń.

Jednak to wszystko było mało istotne w tamtej chwili. Musiałem znaleźć jeszcze teczkę, w której zwykle przechowywałem próbówki. Mogła mi się przydać w podróży. Nigdy przecież nie wiadomo, co okaże się potrzebne w nieznanym.

Umysł poganiał mnie i prawie słyszałem, jak powtarza:

Szybciej, szybciej. Masz mało czasu.

Może to był początek jakiejś choroby psychicznej albo efekt uboczny mojej codziennej pracy. Wiedziałem, że miałem się spieszyć. Dlaczego? Tego ten głos nie raczył tłumaczyć. Kazał mi się jedynie spieszyć, jakby groziło mi niebezpieczeństwo.

„Tutaj jest bezpiecznie, to tam jest inaczej” — pomyślałem o świecie poza murami ośrodka.

Szybciej — poczułem kolejny rozkaz.

Ten dzień nie zapowiadał tego, że nagle zacznę wariować. Był zwykły, nie różnił się od innych. Wstałem, mając już w głowie nowe pomysły i plany na cały poranek. Nie zawracałem sobie głowy śniadaniem. W locie wziąłem jeden tost ze wspólnej kuchni, gdzie urzędowała nasza gospodyni — bez niej pewnie umarlibyśmy z głodu przez nasz poranny pośpiech. Skierowałem się do pomieszczenia, które dzieliłem głównie ze swoim przyjacielem. Czasami dołączali do nas inni, ale zazwyczaj pracowaliśmy we dwójkę.

Kiedy wszedłem do środka, pochylał się nad aparaturą. Co chwila zapisywał coś na jednej ze sterty kartek na stole, a potem wracał do mikroskopu. Wiedziałem, że nie lubił, gdy ktoś mu przeszkadzał, więc usiadłem przy swoim stanowisku i zająłem się pracą.

Dopiero po długim czasie po raz pierwszy tego dnia się do siebie odezwaliśmy.

— O, witaj Davidzie — wyglądał na zaskoczonego moją obecnością.

Zdarzało mi się rozmyślać nad tym, czy rzeczywiście zazwyczaj był aż tak zamyślony, że nie zauważał mnie przez kilka godzin, czy raczej udawał.

— Jak tam twoje badania? — zapytałem, wskazując na jego notatki.

— Nie najlepiej. — Uniósł okulary i potarł oczy. — Od tygodnia jestem w martwym punkcie i nie potrafię ruszyć w żadnym kierunku. Brakuje mi jednego elementu, żeby to skończyć.

— Mogę spojrzeć?

Niechętnie podał mi swoje notatki.

Przejrzałem je, próbując doszukać się błędu, ale go nie znalazłem.

— Wszystko wygląda w porządku. — Podniosłem na niego wzrok znad kartek.

Wtedy to poczułem. Widziałem mojego przyjaciela. Ta sama siwa czupryna z dużymi zakolami. Okrągła twarz niepokryta żadnym zarostem. Duży nos rzucający się w oczy. Jeszcze ten surowy wyraz twarzy, który w jednej chwili potrafił zmienić się w przyjacielski uśmiech. To wszystko było na swoim miejscu, a mimo to wydawał się inny.

— Coś nie tak? — spytał Edmund.

— Nie, chyba jestem zmęczony. — Przetarłem oczy.

— Kubek kawy postawi cię na nogi, chodź.

Udaliśmy się do kuchni, a ja ciągle miałem przeświadczenie, że coś było nie tak.

Szybciej, szybciej — odczucie wyrwało mnie z zamyślenia i zmusiło do dalszego działania. — Masz coraz mniej czasu. Oni za chwilę przyjdą. Spiesz się.

Otrząsnąłem się z jednego wspomnienia, ale pojawiło się kolejne.

To było w trakcie obiadu na stołówce. Od drobnych spraw w kuchni mieliśmy gospodynię, a od głównych posiłków — kucharzy. Nie pamiętam, czy ich dania były na miarę pięciogwiazdkowej restauracji, czy wiejskiego baru, ponieważ nie skupiałem się na ich smaku ani wyglądzie. To był dla mnie niepotrzebny przerywnik w pracy wymuszony przez mój organizm.

„Muszę wymyślić coś, żebym nie musiał jeść. Zbyt dużo czasu na to marnuję” — pomyślałem po raz nie wiadomo który. — „Gdyby dało się to połączyć ze snem, byłaby to świetna oszczędność czasu”.

Zabrałem swoją tacę z obiadem i poszedłem za Edmundem do naszego stałego stolika. Był już zajmowany przez Amelię, ale zaliczała się ona do grona znośnych osób. Lubiłem porównywać z nią wyniki naszych doświadczeń. Dzięki niej udało mi się wpaść kiedyś na rozwiązanie pewnego problemu, a głowiłem się nad nim dobry miesiąc.

Kobieta wyróżniała się w tłumie za sprawą swoich czerwonych włosów. Były niesymetryczne i sięgały maksymalnie do ramion. Nie nosiła biżuterii, bo za bardzo przeszkadzała jej przy wykonywaniu eksperymentów. Nie miała też brwi przez pewien wypadek — o którym było głośno w całym kraju — i dorysowywała je sobie ręcznie. Zawsze towarzyszyła jej powaga. Nigdy nie widziałem jej uśmiechniętej. Kąciki ust były nieruchome, nie unosiły się nawet delikatnie. Zza jej włosów wyłaniała się para odstających uszu. Lewe ukrywało charakterystyczny pieprzyk, który się za nim znajdował. Amelia nie należała do szczupłych osób. Nie przejmowała się swoją wagą i w przeciwieństwie do mnie przepadała za jedzeniem.

— Hej — przywitała nas oschłym tonem.

Zająłem miejsce obok niej, a Edmund naprzeciwko nas.

W chwili, gdy siadałem, poczułem chłód od strony kobiety. Spojrzałem na nią. Była zajęta swoją zupą i nie zwracała na mnie uwagi. To zimno zaczęło mnie przerażać, potarłem ramiona. Prawie widziałem obłoczki pary unoszące się z moich ust.

— Co z tobą? — Edmund zmarszczył brwi.

— Nie wiem — odparłem drżącym głosem.

Poczułem, że coś każe mi wyjść ze stołówki. Popatrzyłem na przyjaciela. Zniknął ten, którego znałem. Zamiast niego przyglądał się mi ktoś obcy, kto nie miał względem mnie dobrych zamiarów. Z oczu ziała mu czysta nienawiść, a usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu. W dłoni trzymał nóż, mierząc nim prosto w moje serce. Odwróciłem głowę w stronę Amelii. Z nią też się coś stało. Wyglądała blado. Czerwone włosy poszarzały, usta posiniały, a dłonie wyglądały na odrętwiałe.

Potrząsnąłem głową. Oboje wrócili na swoje miejsce.

— Chyba coś mu zaszkodziło. Powinniście u siebie przewietrzyć — Amelia skończyła swoją zupę i wstała po dokładkę.

— Nie czuję się najlepiej — przyznałem, kiedy poszła. — Nie dam rady dzisiaj nic więcej zrobić.

— To odpocznij — poradził Edmund. — Świat się nie zawali, jeśli weźmiesz sobie wolne popołudnie.

Nie byłem do tego przekonany. Jednak moje odczucia nasilały się i kazały mi czym prędzej wyjść. Rozmasowałem skronie i wstałem od stołu.

— Nie zapomnij o wieczornej konferencji — powiedział jeszcze, zanim opuściłem stołówkę.

Spiesz się — umysł znów zaczął swoją mantrę.

— A co niby robię? — syknąłem przez zęby, zapinając torbę.

Wszedłem na moment do łazienki, sprawdzając, czy wszystko zabrałem. Wystarczył mi rzut oka w lustro, by ujrzeć w nim nieznaną sobie twarz. Blada jak u upiora, który całe dnie ukrywał się przed słońcem. Ciemna, tłusta czupryna poprzecinana srebrnymi pasmami.

„Kiedy zacząłem się starzeć?” — spojrzałem na zmęczonego trzydziestoparolatka, który patrzył za mnie z drugiej strony tafli.

Potarłem dłonią podbródek. Pokrywał go krótki, twardy zarost. Zaniedbałem go, goląc się zwykle bez lustra i w pośpiechu.

„Powinienem go wyrównać przed wyjściem”.

Nie ma czasu — odczucie dało o sobie znać.

Z ciężkim westchnieniem gasiłem kolejne światła, po czym wyszedłem z pokoju.

Rozdział II

Wiosenny dzień. Ptaki śpiewają, słońce świeci, wszystko budzi się do życia. Tak… ale jakiego? Po co ta cała radość z kolejnego nudnego roku na tym świecie? Przecież niczym nie różnił się od poprzedniego, nie licząc tego, że byłam o rok starsza. Jednak co mi po tym? Znów trzysta sześćdziesiąt pięć dni niemających sensu. Tak samo mógłby być już koniec świata.

Niedbałym ruchem otarłam łzę, która pojawiła się w kąciku oka. Podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam nogi ramionami. Patrzyłam przez szybę na świat, siedząc na parapecie okna w swoim pokoju. Znajdował się on na piętrze, więc miałam całkiem niezły widok na domy moich sąsiadów. Starszy pan z naprzeciwka wyszedł po poranną gazetę. Podniósł wzrok i pomachał do mnie. Uniosłam dłoń w geście powitania. Wydawało mi się, że nawet się uśmiechnął, ale nie miałam pewności.

Obok niego mieszkało od niedawna młode małżeństwo. Wprowadzili się razem ze swoim owczarkiem niemieckim, który raz mnie staranował podczas spaceru. Nie przepadałam za nimi nie tylko przez ich psa. Byli radośni, jakby dostali najjaśniejszą gwiazdę z nieba. Moja zgasła trzy lata temu.

Przeniosłam wzrok na drugą stronę. Przed domem stała tabliczka z napisem: „Na sprzedaż”. Sąsiedzi mieli wyprowadzić się do innego miasta albo za granicę — nie słuchałam opowieści mamy. W każdym razie musieli się pozbyć zbędnego mieszkania. Było nawet już paru chętnych, więc mieli w czym wybierać.

Każdy z nich miał swoje życie, którym mógł kierować według własnego pomysłu. Nie miałam takiej możliwości. Byłam zmuszona przez prawo do posłuszeństwa rodzicom, a nie, przepraszam, posłuszeństwa mamie i ojczymowi.

Prychnęłam, mając przed oczami postać tego faceta. Smagła twarz, na której zwykle pojawiał się ten głupi uśmiech, który niby miał być serdeczny. Dla mnie to była czysta kpina. Ciemne, krótkie włosy i wąs pod nosem sprawiały, że czuł się niczym jakiś macho. Do tego dochodziła jeszcze umięśniona sylwetka. Uwielbiał się nią chwalić przy byle okazji. Doprowadzał mnie do szału każdą swoją cechą osobno i wszystkimi razem. Nie rozumiałam, co mama mogła w nim lubić.

Kolejna słona kropla wypłynęła z kącika oka. Zsunęła się po policzku, zatrzymała na brodzie, a po chwili spadła na dżinsy.

„Nie rozpłaczę się” — obiecałam sobie. — „Nie dziś. Nie teraz”.

Wzięłam głęboki oddech, wracając do widoków za oknem.

Nie dane mi było się nimi nacieszyć, bo usłyszałam wołanie mamy na śniadanie. Na szczęście bez ojczyma, który miał poranną zmianę w pracy.

Zeszłam z parapetu, opuściłam pokój i udałam się do kuchni. Mieściła się na parterze. Już na schodach poczułam przepyszne zapachy świadczące o moim ulubionym daniu. Na moich ustach pojawił się niecodzienny dla mnie uśmiech, z którym prawie przekroczyłam próg. Jednak zrzedła mi mina, kiedy zobaczyłam, kto już siedział przy stole.

Mniejsza kopia ojczyma piła kakao, a jego siostra zajadała się moimi naleśnikami jakby nigdy nic. Wyraz furii malujący się na mojej twarzy przerastał gniew każdej burzy piaskowej, jaką było mi dane widzieć i doświadczyć.

— Siadaj, Em — mama zaprosiła mnie do stołu. — Za chwilę podam ci śniadanie.

— Jestem Emily — poprawiłam ją.

Zajęłam miejsce jak najdalej od tamtej dwójki.

Will przerwał wylewanie na siebie zawartości szklanki i spojrzał na mnie oczami ojczyma. Niczym się od niego nie różnił oprócz wieku. Zakładałam, że za parę lat będzie tak samo wkurzający jak jego ojciec. Inaczej było z Clary. Dostała włosy mojej — a raczej naszej — mamy. Jednak geny ojczyma uchowały się w jej karnacji i oczach. Miała okrągłą twarz ze średnimi ustami i nosem, nieznacznie większymi od maminych.

Nie czekałam długo na naleśniki, a pochłonęłam je jeszcze szybciej, nie mając zamiaru spędzać ani chwili dłużej z potomkami znienawidzonego człowieka.

— O dziewiętnastej masz spotkanie — powiedziała mama, gdy podniosłam się z miejsca.

— Pamiętam. — Wywróciłam oczami.

— Phil może cię podwieźć.

— Przejdę się — rzuciłam przez ramię, będąc już na korytarzu.

Miałam zamiar wyjść, zanim wróci z pracy, i samotnie udać się na grupę wsparcia. Tych spotkań nienawidziłam jedynie odrobinę mniej niż ojczyma. Gdyby się na nich pojawiał, to w ogóle bym się tam nie pokazywała. Miały tylko jeden minus. Musiałam spędzać dwie godziny w towarzystwie osób, które użalały się nad niedobrym losem, który zabrał im najbliższych. Opowiadali o tym, jak było im ciężko i nie dają sobie rady. Najgorszy był pewien chłopak. Pojawił się parę tygodni po mnie. Był niewiele starszy. Zawsze miał zwichrzone, czarne włosy, jakby dopiero wstał z łóżka, którego pewnie i tak często nie opuszczał. Jego owalną twarz pokrywał tygodniowy zarost, podkreślając kwadratową szczękę. Byłby nawet przystojny ze swoją sportową sylwetką, gdyby nie chodził przygnębiony. Z tego co wiedziałam, stracił swoją dziewczynę i odtąd był właśnie taki.

Westchnęłam, myśląc, że znów będzie mi się przyglądał. Za każdym razem czułam, jakby porównywał mnie do niej. Pewnie przypominałam mu ją, co mi się nie podobało. Nie potrzebowałam jego zainteresowania, ale spokoju, na który nie mogłam liczyć we własnym domu.

Tutaj traktowano mnie, jakbym potrzebowała troski i czułości. Wolałam przygody, jakie przeżywałam z ojcem przed jego śmiercią. Nasze podróże nie miały końca i pewnie nadal by trwały, gdyby nie tamten wypadek.

„Nie będę płakać” — powtórzyłam, oddychając głęboko. Próbowałam powstrzymać napływające do oczu łzy.

Miałam ochotę zagrzebać się w kołdrze, wziąć książkę i spędzić resztę życia z dala od ludzi, a w szczególności od ojczyma, który chciał zastąpić mojego ojca. Niestety nie mogłam tak zrobić, ponieważ wieczorem musiałam wybrać się na spotkanie grupy wsparcia. Nie miałam na nie najmniejszej ochoty. Jednak do tego czasu zostało parę godzin. Postanowiłam spędzić je z niedokończoną lekturą.

Sięgnęłam po książkę leżącą na biurku. Rozłożyłam się wygodnie na łóżku. Założyłam na uszy słuchawki i włączyłam ulubioną playlistę. Przy dźwiękach muzyki i lekturze miałam spędzić cały swój dzień.

Rozdział III

Budynek, w którym mieściły się nasze laboratoria, przypominał ogromny labirynt. Łatwo było się w nim zgubić, jeśli nie przemierzało się korytarzy kilka razy w tygodniu przez wiele lat. Wcześniej miałem w głowie dokładny obraz rozmieszczenia wszystkich znajdujących się tam pomieszczeń. Jednak wszystko wyleciało mi z pamięci i nie rozpoznawałem żadnego zakrętu. Kluczyłem niczym szczur w labiryncie zdany jedynie na swój węch. Na mnie niestety nie czekał kawałek sera przy wyjściu.

„Mogłabyś być bardziej pomocna” — warknąłem w myślach do mojej intuicji. Tak postanowiłem nazwać to dziwne odczucie, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. — „Gdzie mam teraz iść?”.

Nagle poczułem się jak obwiązany liną, którą ktoś ciągnie. Nie spierając się z tym odczuciem, podążyłem prawym przejściem, by chwilę później odbić w lewo. Nie minęło nawet pół minuty, gdy znalazłem się na głównym korytarzu.

„Dzięki. Co dalej?”.

Kolejne wspomnienia zalały moje myśli. Po raz pierwszy od lat nad nimi nie panowałem. Zwykle potrafiłem odrzucić na bok to, co uważałem za bezużyteczne w danej chwili. Jednak mój umysł przestał działać tak, jak chciałem, i robił to po swojemu.

Przypomniałem sobie wydarzenie sprzed pół roku, kiedy po długich badaniach doszliśmy do pierwszych rezultatów. Przebywałem w laboratorium razem z Edmundem, Amelią i Lydie. Ta ostatnia miała czarne, kręcone włosy sięgające ramion. Swoim lodowatym spojrzeniem przeszywała wszystkich i wszystko na wylot. Poza tym wyglądała, jakby nigdy nie była zadowolona. Nie rozumiałem, jak Amelia potrafiła z nią wytrzymać. Z drugiej strony sama nie była zbyt przyjazną osobą, więc nic dziwnego, że odnajdywały wspólny język.

We czwórkę pracowaliśmy nad powierzonym nam zadaniem niemal dniem i nocą. Do tej pory wszystkie nasze próby wyodrębnienia potrzebnego genu spośród innych oraz odpowiednie zmodyfikowanie go były dla nas wprost niemożliwe. Pewnie takie by pozostały, gdyby Edmund któregoś dnia nie wpadł na pewien pomysł i pomimo braku zgody z naszej strony, nie urzeczywistnił go. Powiodło mu się i dzięki temu zrobiliśmy milowy krok w naszych badaniach.

— Co to jest? — Lidie wskazała na strzykawkę.

— Kto jak kto, ale ty raczej powinnaś to wiedzieć — rzucił Edmund.

Kobieta zmrużyła gniewnie oczy, jakby szykowała ciętą ripostę.

— Co wyodrębniłeś? — Zapobiegłem ich wymianie zdań i rękoczynom.

— Jeśli się nie pomyliłem — oczyścił zgięcie ręki — to poprawi mi to wzrok.

— Czekaj — Amelia uniosła się nieznacznie z krzesła. — Chcesz zostać królikiem doświadczalnym?

Edmund podniósł strzykawkę pod światło i przyjrzał się przeźroczystemu płynowi w środku. Miał on pomóc w szybszym rozprowadzeniu informacji w organizmie. Znajdował się tam również gen, nad którym pracował. Jako jedyny postanowił pracować na ptaku — nasza trójka skupiła się głównie na ssakach. Spędził sporo czasu na dotarciu do odpowiedniej tkanki, a jeszcze więcej na znalezieniu tego, czego szukał.

— Nie możemy już korzystać z pomocy innych. Zapomniałaś? Poza tym muszę sprawdzić, czy to zadziała.

— Ale na sobie? — nie była przekonana do tego pomysłu.

W dwóch krokach znalazł się tuż przed nią. Nie wydawała się tym ani zaskoczona, ani przestraszona.

— To — wskazał na swoje okulary — nie będzie mi dłużej potrzebne.

— Tylko pod warunkiem, że masz rację — zauważyła Lidie, krzyżując ręce na piersi. — Skąd pewność, że nie zginiesz?

— Dla nauki warto się poświęcić.

Przyłożył strzykawkę i zanim ktokolwiek z nas mu przerwał, z wprawą wstrzyknął sobie substancję do żył. Przymknął oczy i wziął głęboki oddech.

Przeraziłem się bardziej od dziewczyn. Jeden sus wystarczył, by stanąć obok przyjaciela, wyjąć mu z dłoni przedmiot i pomóc usiąść. Nie wiedziałem, co mogłem więcej zrobić.

— On żyje? — wyszeptała Amelia.

— Oczywiście, że tak — warknął do niej Edmund, otwierając oczy.

Zdałem sobie sprawę, że wstrzymywałem powietrze. Wypuściłem je z uczuciem ulgi.

Chyba nigdy wcześniej nie bałem się tak bardzo, jak w tamtym momencie.

— Nigdy więcej tego nie rób — westchnąłem cicho.

— I jak? — Lidie od razu przeszła do rzeczy. — Jest jakaś różnica?

Edmund rozejrzał się, jakby nie poznawał miejsca, w którym się znajdował. Ściągnął okulary, przetarł oczy i jeszcze raz spojrzał na każde z nas.

— Muszę załatwić nowe okulary — stwierdził.

— Widzisz lepiej? — zapytałem.

— Niewielka to różnica, ale te szkła są już bezużyteczne — rzucił je na blat stołu. — Idziemy po nowe.

Zapewne wstałby i poszedł do okulisty, gdyby nasze pytania nie kazały mu się zatrzymać i wpierw wszystko powiedzieć.

— Trzeba to dopracować — Lidie była zajęta przeglądaniem jego notatek. — Wiedziałeś, ile masz tu błędów? Gdybyś mi to wcześniej pokazał, już dawno skończylibyśmy pracę.

— Gdybyś więcej robiła, niż gadała, to wszystko byłoby gotowe wieki temu — odparował Edmund.

Nie pierwszy i nie ostatni raz musiałem ich powstrzymywać przed rozlewem krwi. Kiedy w końcu doszliśmy do chwilowego pojednania, pojawiła się kolejna sprawa. Mianowicie należało jak najszybciej kontynuować badania i dotrzeć do oczekiwanego przez nas i szefostwo efektu.

„To nie było takie proste” — pomyślałem, chowając się za rogiem przed dwójką naukowców. — „Dlaczego ich unikam?”.

Pospiesz się — odpowiedziała intuicja.

— Nad wyraz pomocna — mruknąłem pod nosem, wychodząc zza zakrętu.

„Mogłem trochę bardziej przyłożyć się do wzroku” — wytknąłem sobie, idąc przyciemnionym korytarzem.

Spiesz się.

— Przecież idę.

Dwa miesiące po tym, jak Edmund polepszył swój wzrok, Amelia przerzuciła się na gady i zaczęła bawić się w kameleona. Jednak w przeciwieństwie do zwierzęcia nie ograniczała się tylko do zmiany barwy. Nie, to byłoby za mało. Pracowała zawzięcie nad swoją nową umiejętnością i któregoś dnia postanowiła stać się moim klonem. Nigdy wcześniej tak mnie nie wkurzyła, jak wtedy udając mnie. Była niemal idealnym odbiciem drugiego człowieka. Miała jedynie trudność z pozbyciem się pieprzyka za lewym uchem. Cokolwiek robiła, zawsze pozostawał na swoim miejscu w niezmienionej formie.

— Kiedyś zniknie — mówiła raz za razem, ale do tej pory jej się to nie udało.

Nie tylko ona zdobyła nową umiejętność. Lydie skorzystała ze zręczności i sprawności pantery. Poza tym dopracowała jeszcze szybkość, przez co prawie biegła, idąc swoim zwykłym krokiem. Polubiła ten chód i zabrała się za geparda, żeby bardziej przyspieszyć.

Edmunda irytowało nie tylko to, że czasami bez powodu do nas wpadała i robiła zamęt w pomieszczeniu. Nie potrafił dociec, dlaczego jego pomysł się nie powiódł i pomimo kolejnych prób, wzrok pozostawał bez zmian.

— Może gen jeszcze nie przyjął się w pełni — starałem się go pocieszyć.

Obaj wiedzieliśmy, że to nieprawda, ale żaden nie mówił tego na głos.

— Dzięki — odparł, wracając do notatek.

Lewo — intuicja prawie zbiła mnie z nóg tym rozkazem.

— No już — syknąłem.

Dzień wcześniej sam dotarłem w końcu do odpowiedniego genu. Przedmiotem moich badań był wilk. Zainteresował mnie jego instynkt przetrwania i postanowiłem się w to zagłębić. Kiedy pozostali osiągnęli już efekty, ja byłem dopiero w połowie drogi. Jednak również osiągnąłem cel i wyodrębniłem gen, który chciałem.

— Na co ci to? — Amelia pochyliła się nad moją pracą. — Raczej nie mieliśmy zamiaru zostawić cię samego w lesie.

— Wiem, co robię — odparłem spokojnie, gdy kątem oka zobaczyłem moje odbicie. — Skończ.

Wróciła do swojej normalnej postaci, pokazując mi język.

Lydie w tym czasie starała się doprowadzić do szału Edmunda i w końcu się jej to udało.

— Wyjdź, ale to już — huknął, uderzając dłonią o stół.

Z chłodnym spojrzeniem i w żółwim tempie opuściła laboratorium.

— Jesteś gotowy? — przyjaciel pojawił się obok ze strzykawką.

Pokiwałem głową, podciągając rękaw, a on zajął się resztą.

W pierwszej chwili nie poczułem nic nadzwyczajnego. Lekkie ukłucie w zgięcie łokcia, wprowadzenie płynu i wyjęcie igły. Dwa wdechy później serce zaczęło mi szybciej bić, krew się zagrzała, a przed oczami pojawiły się mroczki. Przez krótką chwilę czułem, że stracę przytomność, ale wtedy wszystko się uspokoiło i wróciło do normy.

Edmund przyglądał mi się z wyraźną troską.

Zauważyłem, że zaciskałem ręce na podłokietnikach fotela i prawie je wyrwałem. Rozluźniłem dłonie. Czułem się inaczej, a jednocześnie jakby nic się nie zmieniło. Powiodłem wzrokiem po pomieszczeniu. Wszystko wyglądało tak samo jak wcześniej. Jedynie głowa trochę mnie bolała.

Roztarłem skronie.

— Wszystko w porządku? — usłyszałem pytanie przyjaciela.

— Coś się zmieniło? — dodała prędko Amelia.

— Tak, nie — ledwo wypowiedziałem te słowa, mając sucho w gardle. — Wody.

Przyjaciel od razu zareagował i podał mi butelkę, którą łapczywie opróżniłem.

— Ej, spokojnie — powiedziała Amelia. — Co z tobą?

— Nie wiem. — Otarłem usta wierzchem dłoni. — Chyba nic się nie zmieniło.

— Zmarnowałeś czas — dobiegł mnie lodowaty głos Lidie, która wtargnęła do środka. — Mówiłam, żebyś zajął się czymś innym.

— Może… — zacząłem, ale mi przerwała.

— Może lepiej weź się za coś pożytecznego — powiedziała i wyszła swoim szybkim krokiem.

— Niestety muszę się z nią zgodzić — odrzekł smutno Edmund. — Jeżeli to naprawdę nic nie dało, to poświęciłeś czas na coś, co nie miało sensu.

— I kto to mówi — prychnęła Amelia.

Nie mogłem zaprzeczyć, że po części mieli rację — przynajmniej w tamtej chwili — ale nie chciałem w to wierzyć.

„To miało sens” — pomyślałem, kiedy tamci się kłócili.

Skręć tutaj — intuicja była skupiona na prowadzeniu mnie przez labirynt, którego nie pamiętałem.

Posłusznie pokonałem ostatni zakręt, docierając do wyjścia z budynku.

„Teraz muszę znaleźć swój samochód” — pognałem na parking.

Rozdział IV

Obraz za szybą samochodu przesuwał się wolno, gdy staliśmy w korku, od którego nie było ucieczki. Długi sznur pojazdów ciągnął się daleko przed nami. Nie wiedziałem, co się wydarzyło, ale mogłem się już domyślać. Na tej drodze nierzadko spotykało się osoby niedbające o własne życie. Czasami zdążyły wyhamować i jedynie samochód na tym ucierpiał. Niestety nie każdemu się to udawało.

— Może włączę radio, co ty na to? — zaproponował brat zajmujący miejsce kierowcy.

Przeniosłem na niego wzrok.

Mimo że większość roku spędzał w akademiku, starał się jak najczęściej bywać w domu. Jako jedyny przynosił zawsze ze sobą odrobinę radości, której u nas brakowało. Podobno to przeze mnie mieszkanie wydawało się tak ponure, ale nie byłem pewny.

Adrien mógłby uchodzić za mojego brata bliźniaka. Te same rysy twarzy, kwadratowa szczęka pokryta zarostem, ciemne, zwichrzone włosy. Jednak on bardziej dbał o to, by wyglądać formalnie. Łączył to ze swoim ulubionym, sportowym stylem. Dlatego miał na sobie ciemne dżinsy oraz białą koszulę polo. Na tylnym siedzeniu leżała marynarka, ale było na nią za ciepło — tym bardziej w nagrzanym samochodzie z zepsutą klimatyzacją.

— Jak chcesz — odparłem, wracając do ciekawych widoków za oknem.

Zawahał się, lecz nie włączył radia. To był taki jakby nasz cotygodniowy rytuał, który miał rozpocząć trudną rozmowę o tym, co przechodziłem.

Adrien położył mi dłoń na ramieniu. Po chwili ją zabrał i podjechał trzy metry do przodu. Korek posuwał się ślimaczym tempem.

— Posłuchaj, nie możesz do końca życia sobie tego wypominać. To nie była twoja wina — powiedział.

Nie musiałem na niego patrzeć, by wiedzieć, jakie spojrzenie mi rzucał. Jak zwykle pełne troski i mówiące, że wszystko będzie w porządku.

— To ja ją zabrałem na imprezę — odparłem cicho.

Pamiętałem tę noc dokładnie. Razem z Lisą wybraliśmy się do znajomych z okazji urodzin jednego kumpla. Mieszkał niedaleko lasu, ale nie przejmowaliśmy się tym. Zapewniał nas, że jest bezpiecznie i nic się nie stanie. Może miałby rację, gdyby Lisa nie przeholowała z piwem. Sam również nie byłem abstynentem, lecz chciałem pamiętać imprezę. Dziewczyna wyciągnęła mnie na spacer. Mieliśmy oglądać gwiazdy. Jakimś sposobem nagle znaleźliśmy się w lesie.

Wzruszyłem się, przypominając sobie następny moment.

Wypowiedziała kilka słów za dużo i w następnej chwili umierała. Zmarła dosłownie w moich ramionach. To było ostrzeżenie, przez które miałem nigdy więcej nie wejść do lasu.

— To nie ty ją zabiłeś. — Brat podjechał następne pięć metrów. — To nie twoja wina.

— Moja, niepotrzebnie się tam wybraliśmy.

Adrien za każdym razem odnosił ten sam skutek. Nie miałem mu za złe, że to powtarzał, ale nie potrafiłem inaczej podejść do tej sprawy. Czułem się winny jej śmierci, mimo że to nie ja zadałem cios, przez który zginęła.

— Pośrednio ją zabiłem.

— Tony, nikt poza tobą nie uważa cię za winnego. Musisz to w końcu zrozumieć. Wiem, że to trudne, ale nie jesteś sam.

Nie, nie byłem. Miałem całą grupę ludzi z podobnymi problemami — niektórzy wydawali się w gorszym stanie psychicznym ode mnie — oraz jednego cudownie uzdrowionego. Czasami wydawało mi się, że nie zaznał on prawdziwej straty i starał się wyjaśnić nam coś, co sam nie do końca rozumiał.

Na spotkanie z tymi osobami właśnie zmierzałem.

— Może się przejdę — zaproponowałem, widząc, że znów stoimy w miejscu.

— Nie trzeba, mamy spory zapas czasu. Zdążymy.

Adrien oraz rodzice martwili się i woleli ciągle mnie mieć na oku. Mimo że byłem dorosły, czułem się jak dziecko. Cały dom zdawał się zabezpieczony, żebym „przypadkiem nie wpadł na głupi pomysł”, jak to mówił tata. Gdy brałem do ręki nawet tępy nóż, obgryzali paznokcie ze strachu. Rozluźniali się, dopiero kiedy odkładałem go na miejsce. Nie zauważali, że zdawałem sobie sprawę z tego, co robili. Dopóki dzięki temu, że wciąż mieli mnie na oku, byli spokojniejsi, nie wtrącałem się w to.

— Patrz, już jedziemy szybciej — powiedział pogodnie Adrien.

W ciszy pokiwałem głową.

Kilka minut później zatrzymał samochód na parkingu pod Domem Kultury, gdzie odbywały się spotkania. Budynek był niedawno odnawiany. Znikła szarość ścian zastąpiona przez beżowy kolor. Ozdobne kolumny stały się białe i przywodziły na myśl czasy antyczne. Cały jego wygląd nie ukazywał miejsca, w którym co tydzień ludzie rozmawiali o tym, jak stracili bliskich.

— Przyjadę później. Trzymaj się — brat odprowadził mnie wzrokiem aż do drzwi i dopiero wtedy odjechał.

Wszedłem do środka i przywitałem portiera. Skręciłem w prawo. W pomieszczeniu na końcu korytarza miało odbyć się spotkanie.

Było już kilka osób, które rozmawiały w małych grupkach. Zwykle trzymałem się na uboczu i tym razem postąpiłem tak samo. Zająłem to samo krzesło co ostatnio i odliczałem czas do rozpoczęcia spotkania.

Parę miejsc było wolnych, ale kolejne osoby już się schodziły. Przyszła między innymi Emily. Długowłosa blondynka o łagodnych rysach tak podobnych do Lisy. Miała też podobny, mały, zadarty nosek oraz wąskie usta, które nigdy się nie uśmiechnęły w mojej obecności. Ciemna koszulka z nadrukiem prawie na niej wisiała, jakby dostała ją po starszym bracie. Dżinsy były przetarte na kolanach według najnowszej mody, ale wątpiłem, że za nią podąża. Nie pasowała mi do osoby, która kupowała najnowsze ubranie, by dopasować się do reszty. Nie, Emily miała swój własny styl tak odmienny od Lisy.

„Jeszcze tylko pięć minut. Myśl o czymś innym” — upomniałem się w myślach.

Rozejrzałem się po sali. Rzadko przychodził ktoś nowy, ale tego dnia pojawili się bliźniacy, siostra i brat. Byli jakieś cztery, pięć lat młodsi ode mnie. Dziewczyna miała czarne loki otaczające jej twarz. Natomiast włosy chłopaka były nienaturalnie srebrne z kilkoma ciemnymi pasmami. Oboje wyglądali na pochodzących z zamożnej rodziny. Mógł to potwierdzać fakt osobistej niani, która mimo usilnych prób nie potrafiła nad nimi zapanować, drogich ubrań lub tego, że walczyli o najnowszy tablet. Niezbyt przejmowali się tym, że mogą zniszczyć przedmiot.

„Ciekawe, jak wyglądałyby nasze dzieci? Jak byśmy je wychowali?” — znów pomyślałem o Lisie. Rozmarzyłem się o naszej wspólnej przyszłości, która nigdy nie miała nastąpić.

Nie udało mi się powstrzymać wypływających z oczu łez.

Rozdział V

Teraz w prawo. Na skrzyżowaniu prosto. Uważaj na światła.

Intuicja stała się GPS-em od razu, gdy tylko wsiadłem i odpaliłem samochód. Brakowało mi jedynie na samym początku „bezpiecznej drogi” czy czegoś w tym stylu oraz celu podróży, którego nie mogłem sam wybrać. Został mi odgórnie narzucony.

„Dlaczego ja cię w ogóle słucham?” — pomyślałem. — „Przecież to może być początek schizofrenii albo innej choroby, a ja jak głupi podążam za nieznanym odczuciem”.

Miałeś skręcić. Zawróć — intuicja miała w nosie moje zdanie.

— Po co ja się w ogóle zajmowałem genetyką? — mruknąłem. — Nie mogłem pójść na weterynarię albo zostać kucharzem? Nie, musiałem zainteresować się genami, być pilnym uczniem i dostać się do laboratorium, a potem otrzymać to zadanie.

W prawo.

— No, już.

Wszystko zaczęło się w sumie od niewinnych eksperymentów z DNA. Mój oddział zajmował się szukaniem leku na coś tam. Testowaliśmy go na szczurach, żeby sprawdzić, czy ich to nie zabije. Skutek był inny, niż myśleliśmy. Zwierzęta przeżyły, ale trochę się zmieniły. Stały się otępiałe i zachowywały się jak maszyny. Jeden z kolegów postanowił przebadać szczura. Poszedł nawet o krok dalej i go pokroił. Pobrał próbki DNA, zauważył zmiany i w sumie od tego się zaczęło.

Nie tylko ja czytałem książki i pragnąłem zobaczyć smoka. Było to dosyć wymagające wyzwanie, ale nie niemożliwe. Poświęciliśmy mnóstwo czasu na łączeniu genów zwierząt. Pierwsze próby kończyły się bolesną śmiercią naszych stworzeń. Część umierała natychmiast. Dwa przeżyły prawie tydzień, zanim również zakończyły swój krótki żywot. Jednak w końcu odnieśliśmy sukces — jeśli można to tak nazwać.

Nasz smok nie wykluł się z jajka, ale to było mało istotne. Stworzyliśmy coś, czemu natura nie chciała dać życia. Zwierzak był mały, wzrostem przypominał dorosłego kundla. Był czarny przez upartość kolegi, według którego nie mógł mieć innego koloru. To był dobry wybór. Mroczne łuski wspaniale błyszczały w laboratorium. Długi ogon zakończony strzałką leniwie poruszał się na boki. Smok z zaciekawieniem rozglądał się po pomieszczeniu.

Stał się naszym „domowym” zwierzakiem. Karmiliśmy go surowym mięsem. Ta dieta w zupełności mu wystarczała, ale nie pogardził marchewką czy sałatą. Z łatwością przystosował się do panujących u nas warunków.

W ciągu miesiąca smok osiągnął wzrost konia, a po kolejnych tygodniach musiał przenieść się na zewnątrz, bo nie mieścił się na korytarzach. Dbaliśmy o niego jak o szczenię, zapominając o tym, że nim nie jest. Może gdybyśmy nie popełnili tego błędu, nasz zwierzak nie poleciałby w świat ani nie zniszczył pobliskiej wioski.

Stój, czerwone — przerwała mi rozmyślania intuicja.

Posłusznie zatrzymałem się, czekając na zmianę świateł.

Wracając, trudno było opanować smoka, który przestał poznawać swoich opiekunów. Z dnia na dzień z miłego zwierzątka przeobraził się w dziką bestię. Żadne działania z naszej strony nie wypaliły, więc chłopi wzięli sprawy w swoje ręce.

Strzelali do niego, próbowali złapać. Jednak nic nie zdawało egzaminu. Twarde łuski odbijały wszystko, a przed zasadzkami uciekał. Ktoś w końcu wpadł na stary pomysł z legendy i przygotował owcę z siarką. Nie uznałem tego za dobry pomysł, bo wiedziałem, że to go zabije, a przywiązałem się do smoka. Inni bardziej lub mniej chętnie poparli ten plan — szczególnie Amelia, której przypalił brwi. Jako jeden z niewielu miałem nadzieję, że się nie powiedzie.

Zwierzak nie był zbyt inteligentny i pożarł owcę bez zastanowienia. Kwadrans później leżał bez życia na świeżo zaoranym polu. Naukowcy, którzy nad nim pracowali, ukryli się w tłumie i przełykali gorzkie łzy porażki. Nikt nie odważył się podejść do truchła, ale zostaliśmy zmuszeni do zabrania go.

Jedź.

Automatycznie wrzuciłem bieg i ruszyłem.

Przez tydzień nosiłem żałobę po naszym smoku.

— Musisz się otrząsnąć — powiedział któregoś dnia Edmund. — Może popracujemy nad czymś nowym?

— Wiesz, że nie możemy już tworzyć żadnych zwierząt — odparłem.

Opierałem głowę na dłoni, bezmyślnie przeglądając swoje zapiski z tworzenia smoka. Były tam wszystkie ważne informacje potrzebne do stworzenia jego brata, ale szefostwo zakazało nam robienia takich rzeczy. Nie chcieliśmy kolejnej fali skarg ani zażaleń.

— Nie musimy od razu niczego takiego robić. Chodź. Widziałem, jak próbują opracować coś nowego — próbował mnie wyciągnąć z chandry.

Z ociąganiem podniosłem się z krzesła i poszedłem za nim do innego laboratorium. Nie mylił się. Nasi koledzy nadal badali DNA, ale ludzkie. Robili skrzętne notatki, co chwilę zerkali przez oko mikroskopu. Porównywali, zmieniali próbki, byli pochłonięci swoją pracą.

Zaintrygowany zbliżyłem się do najbliższego stanowiska i przejrzałem to, co zapisali.

— Co wy chcecie zrobić? — zapytałem zaniepokojony przeczytanymi notatkami.

— To tylko test, nie bulwersuj się tak — odparł jeden.

— To może być znaczący przełom w nauce — wtrącił drugi.

— Smok wam nie wystarczył? Nie pamiętacie, jak się chłopi za to wkurzyli? — spytałem.

— To był wypadek przy pracy. To — wskazał na próbkę — nie będzie tak sporych rozmiarów i zostanie w tym budynku. Przygotujemy im własne pokoje i tam sobie będą żyły.

— Im? Co wy planujecie? — Nie podobał mi się pomysł stworzenia nowej istoty, a co dopiero istot.

— Zobaczcie, jeśli chcecie pomóc. Sporo pracy z tym.

Edmund natychmiast się zgodził i próbował mnie zachęcić. Nie od razu na to przystałem. Perspektywa kolejnej ingerencji w naturę była mi nie w smak. Poza tym wciąż odczuwałem ból po stracie smoka. Potrzebowałem odpoczynku od tego typu spraw. Jednak chęć stworzenia nowej istoty przyciągnęła mnie do tego projektu. W końcu wyraziłem zgodę i wzięliśmy się do roboty. Tak jak kolega mówił, było wiele rzeczy do zrobienia i nie miałem nawet czasu, żeby wspominać smoka. Skupiałem się na eksperymencie, który znowu miał zmienić ekosystem i prawa w nim rządzące. Liczyłem tylko na to, że obejdzie się bez ofiar.

Na rondzie w lewo.

Zjechałem trzecim zjazdem. Czułem, że byłem niedaleko celu.

Zwolniłem, by trochę się rozejrzeć. Nie rozpoznawałem okolicy, w której się znajdowałem. Nigdy dotąd tam nie byłem. Nazwy ulic brzmiały znajomo, pewnie słyszałem o nich podczas rozmów.

Zastanawiałem się, dlaczego intuicja kazała mi jechać akurat tutaj. Nadal mówiła mi, gdzie skręcić, więc wykonywałem posłusznie jej instrukcje.

„I tak sam stąd nie wrócę” — podczas drogi nie zwracałem uwagi na mijane znaki ani nie zapamiętywałem trasy.

Kolejne tygodnie zajmowaliśmy się pracą nad nowym projektem. Było to w pewnym stopniu prostsze zadanie, ponieważ znaliśmy już podstawowe zasady, według których mieliśmy postępować.

Początkowo podchodziłem do tego z ogromną rezerwą, ale w końcu się wkręciłem i sam wychodziłem z inicjatywą. Wykorzystałem swoje notatki z pracy nad smokiem. Wracając do nich, żałowałem losu zwierzaka, do którego sami doprowadziliśmy przez swoją nieodpowiedzialność. Liczyłem na to, że tym razem nie dojdzie do czegoś podobnego. Nie wytrzymałbym tego. Byłby to dla mnie zbyt mocny cios, by kontynuować jakiekolwiek badania.

Już niedaleko — poczułem, że zbliżam się do celu i jeszcze bardziej rozglądałem się w poszukiwaniu nieznanego.

Po roku otrzymaliśmy pierwszy rezultat, który był daleki od ideału. Stworzenie nie dało rady przetrwać i zginęło następnego dnia. Jednak to był pierwszy sukces, po którym nastąpiły kolejne. Istoty przypominały karykatury dziecka i trochę nam zajęło nadanie im w miarę normalnych proporcji i kształtów. Resztę zrobiła za nas natura. Była to mozolna praca, ale się opłacała. Takim sposobem powstały ludy.

Jesteś na miejscu — prawie czułem radość mojej intuicji. — Tam jest parking.

Mój wzrok powędrował w odpowiednim kierunku i zauważyłem wolne miejsca. Zjechałem tam i zatrzymałem samochód obok grafitowego golfa.

Nie wysiadłbym, gdyby intuicja mnie do tego nie zmusiła.

Zamknąłem drzwi i włączyłem alarm. Spojrzałem na budynek, pod którym stałem. Był to Dom Kultury. Słyszałem o nim. Kiedyś miałem wybrać się do niego na koncert, ale coś mi wypadło i nie przybyłem.

Budynek był dosyć stary, co było widoczne w zabudowie. To nie był modernistyczny styl. Bardziej przypominał antyk i ówczesną architekturę. Gdyby nie kolory, mógłby uchodzić nawet za starożytną budowlę zamienioną w muzeum. Poza tym nie wyróżniał się niczym szczególnym.

Stałem tak na parkingu, wpatrując się w budynek.

— Dobra, no to co teraz? — spytałem, a odpowiedź otrzymałem po chwili.

Rozdział VI

— Oddawaj to. To moje.

— Nieprawda, bo moje.

„Jak zwykle się kłócą” — pomyślałam, zerkając w tylne lusterko.

Zaciekle walczyli o tablet, który dała im ciotka pomimo moich zakazów. Przez nią musiałam pilnować, by nie doszło do rękoczynów — co było możliwe przy tych bliźniakach.

Od roku opiekowałam się tą dwójką. Podobno wcześniej byli nawet ułożeni, ale to było, zanim się pojawiłam, czyli przed śmiercią ich rodziców. Było to przykre, że zginęli w dwudziestą rocznicę swojego ślubu. Miał to być wspaniały tygodniowy rejs po morzu, jednak zakończył się tragicznie i nikt nie wyszedł cało z katastrofy. Ciągle trwały spekulacje, czyja to była wina.

Po tym wydarzeniu Patrick i Nicole zostali oddani pod opiekę ciotki. Nie znała się ona na wychowywaniu dzieci, więc najęła opiekunkę, czyli mnie. Przed nimi nie miałam styczności z taką pracą, więc musiałam się wszystkiego uczyć od podstaw.

Mieli skończone piętnaście lat, ale zachowywali się, jakby byli rozpieszczonymi siedmiolatkami. Zapanowanie nad nimi było trudnym wyzwaniem, z którym musiałam się mierzyć każdego dnia. Wieczorami w swoim pokoju padałam wykończona na łóżko, nie mając na nic siły po całym dniu spędzonym w ich towarzystwie.

— Teraz moja kolej — wykłócał się Patrick.

— Nieprawda. Ty już grałeś. Teraz ja — krzyczała Nicole.

W ciągu tygodnia miałam niewiele czasu dla siebie, gdy przebywali w domu. Zwykle dopiero kiedy wychodzili do szkoły czy przyjaciół, mogłam odpocząć i zająć się własnymi sprawami. Do tego miały dojść kolejne dwie godziny wytchnienia, ponieważ ciotka stwierdziła, że grupa wsparcia może im pomóc pogodzić się ze śmiercią rodziców. Sama nie byłam przekonana do tego pomysłu, ale nie do mnie należała decyzja.

— Może to odłożycie? — zaproponowałam, ale nawet nie otrzymałam odpowiedzi.

Przyzwyczaiłam się do ignorowania przez nich, chociaż starałam się, by zdarzało się to jak najrzadziej.

Zatrzymałam gwałtownie samochód — nic za mną nie jechało, więc mogłam sobie na to pozwolić. Tablet trzymany przez bliźniaki uderzył o siedzenia z przodu.

— Ej, uważaj — odparła Nicole.

— Oddajcie to — wyciągnęłam dłoń po tablet.

Wiedziałam, że to nie będzie proste i raczej nie odniosę zwycięstwa — głównie przez ciotkę, która ich rozpieszczała, jak mogła — ale i tak spróbowałam.

— Nie ma mowy — odrzekł Patrick. — Dostaliśmy to.

— Tak i omal się o to nie pozabijaliście — byłam nieugięta.

Nie wygrałam tego starcia, ale doszliśmy do kompromisu, że nie będą się już kłócić. Nie trwało to dłużej niż pięć minut, gdy znów zaczęli wyrywać sobie urządzenie z rąk. Nie miałam już siły tego przerywać.

Pokręciłam smutno głową, mając nadzieję, że któregoś dnia się zmienią i dorosną.

„To raczej mało prawdopodobne” — westchnęłam w myślach, kierując się na parking pod Domem Kultury.

Bliźniaki niechętnie wyszły z samochodu. Wolały wrócić do rezydencji, gdzie miały mnóstwo swoich rzeczy, niż spędzać czas z innymi ludźmi, którzy tak jak oni stracili bliskich. Nadal nie rozumiałam, dlaczego ich ciotka sądziła, że to będzie dla nich dobre.

— Po co mamy tam iść? — marudziła Nicole. — Przecież nic nam nie jest.

— Właśnie — dodał Patrick. — Możemy wracać?

Chętnie zabrałabym ich z powrotem i pozwoliła im spędzić czas na grach, a sama obejrzała serial, ale wiedziałam, że to nie była najlepsza opcja. Poza tym miałam im dawać dobry przykład i mobilizować do działania, a nie do lenistwa.

— Nie, nie możemy. To tylko godzina czy dwie. Wytrzymacie tyle, a może nawet wam się spodoba.

— Wątpię — prychnęła dziewczyna.

— Przynajmniej raz podejdź do czegoś mniej pesymistycznie — zasugerowałam. — Przez to nastawienie nic nie będzie ci się wydawało ciekawe.

— Nieprawda. Powrót do domu jest nad wyraz interesujący.

Zerknęłam na zegarek. Miałam kwadrans, żeby przekonać ich do wejścia. To było za mało czasu, ale nie mogłam się poddać.

— Dobra, umówmy się tak: pójdziecie teraz, będziecie się dobrze zachowywać i wytrwacie do końca spotkania. Jeśli stwierdzicie, że to była strata czasu, to porozmawiamy o tym z waszą ciotką. Co wy na to?

Pewnie można było to rozegrać w zupełnie inny sposób, ale w tamtym czasie tylko to przyszło mi do głowy.

— Nie da się pominąć części z grupą wsparcia? — zapytał Patrick.

— Nie, więc jak?

Bliźniaki spojrzały po sobie porozumiewawczo. Zwykle nie oznaczało to niczego dobrego i musiałam mieć się na baczności. Zastanawiałam się czasami, czy telepatia nie jest przypadkiem prawdziwa. W ciągu krótkiej chwili i tylko nawiązując kontakt wzrokowy, potrafili uknuć różne plany, które źle się kończyły dla otoczenia.

— Pogadamy z ciocią? — upewniła się Nicole.

— Tak, we czwórkę to omówimy i zadecydujemy, co z tym zrobić — odpowiedziałam.

Krótkie spojrzenie na brata było jakby kolejną rozmową.

— W porządku, ale to biorę ze sobą. — Capnęła tablet i wbiegła po schodach.

— Ej — Patrick pognał za nią.

— Znowu — jęknęłam, wchodząc za nimi do środka.

Jakimś nieznanym mi sposobem znaleźliśmy się w odpowiedniej sali. Bliźniaki nadal toczyły zaciekły bój o urządzenie. Starałam się nad nimi zapanować, ale zbyt zajęte kłótnią nie chciały mnie słuchać.

Kątem oka zauważyłam, że przygląda nam się parę osób — w tym przygnębiony czarnowłosy chłopak. Po chwili odwrócił wzrok.

— Koniec. — Wyrwałam im tablet. — Wytrzymacie dwie godziny bez niego.

— A co będziemy przez ten czas robić? — Spojrzenie Nicole wyrażało więcej niż jej słowa.

— Na pewno nie będziecie się nudzić — odpowiedziałam i wyszłam, bo za parę minut miało rozpocząć się spotkanie.

Liczyłam na to, że przez ten czas rodzeństwo się nie pozabija ani nie wyrządzi żadnej krzywdy nikomu innemu.

~~~

Nie tylko mi nie podobało się, że nasza opiekunka zabrała tablet. Patrick również odprowadził ją wkurzonym wzrokiem. Może i często się kłóciliśmy, ale były sprawy, w których się zgadzaliśmy.

„Jak ona w ogóle śmiała to zrobić? Po powrocie pogadamy o tym z ciotką. Zobaczymy wtedy, czy nadal będzie taka cwana” — myślałam.

Nie miałam innego wyjścia, jak zostać na najnudniejszym spotkaniu, na jakim kiedykolwiek byłam. Nawet wykłady w szkole wydawały się ciekawe w porównaniu z tym, co miałam przeżyć. Tam przynajmniej mogłam skrycie używać telefonu i zajmować się bardziej interesującymi sprawami.

Rozejrzałam się po sali. Nie było tam ani jednej osoby w naszym wieku, ale najstarsza nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Większość się już znała, więc zakładałam, że nie pojawili się tu po raz pierwszy. Rozmawiali w niewielkich grupkach. Tylko kilka osób siedziało przygnębionych i pogrążonych we własnych myślach.

„Beznadzieja. Co my tu w ogóle robimy? Mogłabym teraz siedzieć w pokoju i pisać z Vi lub Tessą. Pewnie umówiły się już na wyjście jutro, o którym nic nie wiem. Kiedy to się skończy?” — narzekałam w myślach.

Poczułam na sobie czyjeś spojrzenie, spojrzałam w tym kierunku.

Na oko dwudziestoletni chłopak przyglądał nam się z wyraźnym smutkiem. Trwało to tylko krótką chwilę. Nie wyglądał za wesoło, ale nie bardzo mnie to obchodziło. Chciałam w końcu opuścić to miejsce, a spotkanie nadal się nie rozpoczynało, jakbyśmy na kogoś jeszcze czekali.

— Wydaje mi się, że możemy zaczynać — w środku okręgu stworzonego z krzeseł stanął chyba najstarszy w grupie chłopak.

Rozmowy ucichły i wszyscy zajęli miejsca — kilka i tak zostało wolnych. Po mojej lewej usiadła dziewczyna z różowymi włosami. Rozumiałam, że Patrick farbuje swoje na srebrny, ale różowy? Nie, to nawet moim zdaniem była lekka przesada.

— Widzę, że dołączyło do nas parę nowych osób, więc… — prowadzący przerwał w pół słowa, zauważając przybycie nowego człowieka.

Wszystkie oczy skierowały się w jego stronę. Sama również na niego spojrzałam.

Był starszy od wszystkich na sali, wysoki, szczupły. Miał czarne, siwiejące włosy. Poza tym wyglądał, jakby go coś goniło. Biorąc pod uwagę świat, w jakim żyliśmy, to nie było w tym nic dziwnego. Przecież nawet za rogiem mógł się czaić dziwny stwór.

— Dzień dobry — wyrzucił z siebie nieco przerażony.

Rozdział VII

Niepewnie wszedłem po schodach i przekroczyłem próg budynku. Z jednej strony intuicja podpowiadała mi, że to dobry pomysł i powinienem tam wejść. Z drugiej instynkt samozachowawczy kazał mi czym prędzej uciekać bez jakiegokolwiek powodu. Nietrudno było się zdecydować — ta pierwsza była bardziej przekonująca. Ponadto wiedziałem, że jeśli tym razem się tam nie znajdę, to jutro znów będę musiał pokonać całą trasę i kiedyś wejść do środka.

W budynku przywitał mnie pogodnym wyrazem twarzy portier. Wyglądał na uprzejmego i nawet ton jego głosu o tym świadczył.

— Dzień dobry. Pomóc panu? — zapytał.

— Ja… — Znów poczułem się jak na sznurze. — Pójdę tam — powiedziałem, wskazując drzwi na końcu korytarza.

— A, pan na spotkanie. — Zerknął na zegarek. — Chyba się pan nawet nie spóźni, dopiero się zaczyna.

„Jakie spotkanie? O co chodzi?” — przemknęło mi przez myśl, ale intuicja postanowiła ponownie mnie zignorować.

— Yyy… Tak, oczywiście. — Ruszyłem w odpowiednim kierunku.

Położyłem dłoń na klamce drzwi, chcąc jeszcze zrezygnować, lecz intuicja pchnęła mnie do przodu. Wpadłem do środka, przerywając w pół słowa chłopakowi stojącemu pośrodku kręgu krzeseł.

W ciągu sekundy znalazłem się w centrum uwagi, obserwowany przez około dwadzieścia osób. Perlisty pot pokrył moje czoło i prawie wyszedłem, ale poczułem uspokajającą falę, która pokonała pierwszy stres.

— Dzień dobry — powiedziałem jednym tchem, jakbym wcześniej przebiegł maraton.

— Witaj — stojący odzyskał mowę. — Wchodź, zapraszamy.

Przełknąłem ślinę i zamknąłem za sobą drzwi. Jednak nie zrobiłem ani jednego kroku. Nadal byłem głównym obiektem zainteresowania większości osób. W oczy rzuciło mi się dwoje dzieci, które były chyba rodzeństwem. Mieli bardzo podobne rysy twarzy jak bliźniaki.

Mają to, czego będziesz potrzebował — szepnęła tajemniczo intuicja. — Wiele zyskasz, gdy ich lepiej poznasz.

— Możesz usiąść obok Emily — powiedział chłopak, prawie zagłuszając tamte słowa.

Nie wiedziałem, która dziewczyna ma tak na imię, ale usiadłem na wskazanym miejscu. Emily nie wydawała się zadowolona z tego faktu. Uśmiechnąłem się do niej — a przynajmniej próbowałem — lecz odpowiedziała mi zimnym spojrzeniem.

Ona ci pomoże, gdy sam nie będziesz już sobie radził — wtrąciła intuicja. — Możesz na nią liczyć w najtrudniejszej sytuacji.

„O co ci chodzi? O czym ty mówisz?” — zapytałem, ale jak zwykle nie otrzymałem odpowiedzi.

— Jeszcze raz witam wszystkim na naszym dzisiejszym spotkaniu grupy wsparcia — rozpoczął chłopak. — Nie wszyscy się jeszcze znamy, więc warto byłoby się przedstawić. Ja nazywam się Paul. Jestem tutaj prawie od samego początku. Każdy z nas stracił kogoś bliskiego. W moim przypadku były to dzieci.

„Co ja tu robię? Przecież moi krewni żyją” — pomyślałem.

Chłopak opowiedział swoją historię. Okazało się, że był niecałe dziesięć lat młodszy ode mnie, ale wyglądał młodziej. Mieszkał nad morzem — dopiero później przeprowadził się razem z żoną bardziej w głąb lądu. Jego dzieci często bawiły się na plaży i nigdy nie widział w tym nic złego, aż do pewnego dnia.

— Nie było to jakieś wyjątkowe popołudnie — ciągnął Paul. — Bezchmurne niebo, spokojne morze. Nie spodziewałem się tego. Wydawało mi się, że żyliśmy z syrenami w zgodzie. Nigdy dotąd nie były względem nas agresywne. Mimo to wciągnęły swoim śpiewem nasze dzieci w otchłań morza. Nie udało nam się ich uratować. Nikt nie miał też odwagi szukać ciał. Razem z żoną wyprowadziliśmy się stamtąd. Nawet staramy się o nowe potomstwo, chociaż nadal wspominamy tamto.

Chłopak jeszcze coś mówił, ale przestałem słuchać.

„Syreny?” — moje myśli zalała fala wspomnień.

— To jak, pomożecie nam? — spytał kolega.

— Jasne — odparł natychmiast Edmund.

Wahałem się, czy to aby na pewno będzie dobre, jednak przyjaciel mnie namówił.

Badania trwały długi czas. Każdego dnia przychodziliśmy do laboratorium i przeprowadzaliśmy kolejne testy. Tak jak w przypadku smoka kilka pierwszych prób zakończyło się fiaskiem, ale porażki pożegnaliśmy pierwszym sukcesem.

— Wiedziałem, że nam się uda — kolega z radości zacierał ręce.

Przed nami stało połączenie człowieka i konia, które w mitologii nazywano centaurem. Stworzenie było młode. Zwierzęca część była jeszcze źrebakiem, a ludzka — dziesięcioletnim dzieckiem. Miało jasnobrązową sierść, takie same włosy. Patrzyło na nas nieco lękliwie swoimi niebieskimi oczami. Kuliło ramiona i zwiesiło ogon.

— Co to ma być? — krzyknąłem, strasząc centaura.

— Nie ma jeszcze imienia…

— Nie — przerwałem koledze. — Takie stworzenia nie istnieją. Co to ma być?

— To, że natura o nich nie pomyślała, nie znaczy, że my nie możemy ich stworzyć — odparł drugi. — Poza tym nie rozumiem cię, przecież wiedziałeś, co robimy.

„Nie sądziłem, że to się uda” — uświadomiłem sobie.

Nie zależało mi na tym, by osiągnąć sukces. Czas, który poświęcaliśmy na te badania, pozwolił mi się wyleczyć ze smutku po smoku. Tego potrzebowałem. Nie myślałem, że moi koledzy będą na tyle wytrwali, aby doprowadzić projekt do końca.

— Jak go nazwiemy? — spytał Edmund.

— Może Primus — odparł jeden z naukowców.

— Ty znowu z tą łaciną — inny kolega wyglądał na zirytowanego. — Niech będzie, nie jest złe.

Stworzenie wciąż było przerażone i wodziło wzrokiem po nas wszystkich.

Przykucnąłem, nie chcąc nad nim górować i wyciągnąłem w jego stronę zachęcająco dłoń.

— Witaj, Primusie — powiedziałem łagodnie.

Centaur cofnął się o krok.

— Nie mów, że chcesz się z nim zaprzyjaźnić — zdziwił się kolega.

— Czemu nie? — spytałem, odwracając się do niego.

— Nie opłaca się. Pamiętaj, że to tylko eksperyment.

Jednak ja wolałem myśleć inaczej. Może i my to stworzyliśmy, ale było to coś więcej niż jakaś zwykła istota. Jego połowę stanowił myślący człowiek i tak zamierzałem go traktować.

Ponownie wyciągnąłem rękę.

Stworzenie spojrzało na mnie. Z ociąganiem zbliżyło się i dotknęło mojej dłoni.

— Hej — powiedziałem spokojnie. — Nie bój się.

Centaur wykonał podobny ruch w moją stronę, więc delikatnie uścisnąłem jego rękę. Drgnął przestraszony, ale widząc, że nic złego się nie dzieje, rozluźnił się.

— Dobra, koniec tego marnowania czasu. — Naukowiec odciągnął ode mnie stworzenie i zagonił je do przygotowanej klatki.

Primus wyglądał na przygnębionego i przerażony stąpał po niewielkiej przestrzeni wydzielonej przez żelazne pręty.

— To nie jest konieczne. To dziecko — zauważyłem, próbując się przeciwstawić takiemu traktowaniu centaura.

— To stwór, a to jego miejsce — powiedział kolega, wskazując na klatkę. — Zawsze możesz wyjść. Poradzimy sobie z kolejnym stworzeniem.

Zacznij słuchać — intuicja była wyraźnie wkurzona za mój brak skupienia na chwili obecnej.

Powróciłem ze wspomnień w momencie, gdy głos zabrał czarnowłosy chłopak, który utkwił wzrok w ziemi. Przedstawił się jako Tony. Stracił dziewczynę podczas jednej z imprez, kiedy wybrali się do lasu. Lisa — tak miała na imię — powiedziała parę słów za dużo, czym rozdrażniła stado centaurów. Należały one do mściwych stworzeń i nie darowały nikomu żadnej obelgi. Jeden z nich strzelił, a strzała przebiła serce dziewczyny, która skonała w ramionach chłopaka. On przeżył. Centaury dały mu ostrzeżenie, żeby nigdy więcej nie wchodził do lasu.

Pod koniec historii Tony nie ukrywał łez, a siedząca obok dziewczyna podała mu chusteczki.

On ma zdolności, które okażą się przydatne — odparła intuicja. — Będziesz go potrzebował w ważnym momencie.

„Co to ma znaczyć?” — spytałem, lecz zamilkła.

Rozejrzałem się po osobach zebranych na sali. Mój wzrok usilnie zatrzymywał się jedynie na czworgu z nich. Przyjrzałem się im lepiej.

Zacząłem od chłopaka, który wycierał hałaśliwie nos. Tony przypominał mi ludzi w ciężkiej depresji i nieradzących sobie z podstawowymi, codziennymi czynnościami. Mogłem spokojnie zaliczyć go do grona osób, które cały dzień spędzają na rozpaczaniu po stracie kogoś bliskiego. Nie wydawało mi się, żeby miał jakąś pasję, którą by rozwijał.

„Jakie on może mieć umiejętności?” — powątpiewałem.

Gdy przyglądałem się chłopakowi, głos zabrało rodzeństwo. Byli to Nicole i Patrick, bliźniaki. Co do nich to intuicja niewiele się pomyliła — nie należeli do biednych. Śmiałem nawet sądzić, że ich majątek wystarczyłby na utrzymanie wszystkich rodzin w obrębie dużego miasta przez kilka lat. Jednak wątpiłem, żeby to zrobili.

„Chyba nie będę mógł na nich liczyć” — pomyślałem.

Bliźniacy stracili rodziców przez syreny, podczas rejsu. Sądzono, że jeden z marynarzy je czymś zdenerwował. Skutkiem była śmierć wszystkich pasażerów oraz załogi statku.

Dzieci nie wydawały się bynajmniej tym zasmucone. Wręcz przeciwnie, opowiedziały o tym ze spokojem, a myślami pewnie były przy swoich zabawkach, grach i gadżetach, które zostały w domu.

Z syrenami było ciekawie. Początkowo nie było ich w planach i zostały stworzone przez ciekawość naukowców. Razem z nimi powstały trytony, czyli ich męski odpowiednik. Nie byliśmy nastawieni na sukces, więc pierwsza syrena niestety nie przeżyła. Dopiero później przygotowaliśmy zbiornik wodny, w którym je umieściliśmy.

Pierwsza para została nazwana Nadi i Tres. Oboje posiadali własne, szklane więzienia znajdujące się obok siebie. Ona miała zielononiebieskie łuski oraz ciemnozielone włosy sięgające połowy pleców. Jej piersi zakrywała para perłowych muszli. Natomiast jego ogon lśnił srebrzyście, podobnie jak jego włosy. Nie różnili się zbytnio od stworzeń, które do tej pory oglądałem jedynie na obrazach. Tak jak Primus nie byli zadowoleni ze swojego losu, na jaki zostali skazani.

Słuchaj — upomniała mnie znów intuicja.

Przyszła kolej na Emily. Dziewczyna wyglądała na zbuntowaną nastolatkę, z którą lepiej nie zadzierać. Opowiedziała swoją historię niedbale, chcąc mieć to wszystko za sobą.

Miała ojca archeologa. Brał udział w badaniach nad nowo odkrytym grobowcem. Działo się to niedaleko miejsca, które za siedzibę obrał sobie sfinks. Kiedy zauważył ludzi, postanowił im trochę poprzeszkadzać. Archeolodzy początkowo nie zwracali na niego uwagi, dopóki zbytnio nie zakłócał ich pracy. Skończyło się to wymyśleniem przez niego zagadki, na którą musieli odpowiedzieć. Podobno została skierowana do konkretnego człowieka, ale nie było to pewne. W każdym razie za brak odpowiedzi czekała ich śmierć. Cała ekipa badawcza zginęła, a sfinks wrócił do swojego domu.

Sfinksy nie należały do małych — co było w sumie naszym celem. Chcieliśmy, by były jak najbardziej prawdziwe, dlatego swoim wzrostem dorównywały ciężarówce, zanim nas opuściły. Tak jak w mitach miały lwie ciało z ludzką głową. Gdy był to męski osobnik, otrzymywał również złocistą grzywę. Uwielbiały zagadki i chętnie je nam zadawały. Często głowiliśmy się nad nimi wiele tygodni, a czasami nie znajdowaliśmy odpowiedzi. Chętnie nam wyjaśniały to, czego nie rozumieliśmy, ale nigdy nikogo z nas nie skrzywdziły.

Emily panowała nad swoimi emocjami, ale wspomnienia ją poruszyły. Nie chciała dać tego po sobie poznać, lecz to zauważyłem. Wątpiłem, żeby potrafiła pomóc komuś, nie radząc sobie z własnymi problemami.

„Niepotrzebnie cię słuchałem” — rzuciłem do intuicji. Ta nawet nie zaprzeczyła.

W uszy uderzyła mnie nagła cisza. Dostrzegłem, że znów znajdowałem się w centrum uwagi. Nie rozumiałem, o co chodziło.

— Teraz twoja kolej — podpowiedział Paul.

„Co ja mam powiedzieć?”.

Zdenerwowanie odebrało mi mowę. Pewnie wyglądałem jak zaszczute zwierzę, które szuka drogi ucieczki.

— Ja… — zacząłem.

Przedstaw się — intuicja postanowiła być pomocna.

— Nazywam się David i… — Poczułem nagłą suchość w gardle.

Wszyscy w pomieszczeniu — poza Tonym wycierającym nos — patrzyli na mnie z zainteresowaniem lub pogardą. Chcieli usłyszeć moją historię, dowiedzieć się, kim byłem i jak znalazłem się na grupie. Jednak nie potrafiłem wydusić z siebie ani jednego składnego zdania.

— Spokojnie — przerwał mój niezrozumiały bełkot Paul. — Rozumiemy, że to ciężkie przeżycie i trudno ci się nim z nami podzielić. Opowiedz nam o tym, gdy będziesz miał na to siłę i ochotę.

— Dzięki. — Brzmiało to, jak pierwsze słowa tonącego po wyciągnięciu na ląd.

— Może chciałbyś powiedzieć chociaż, kogo straciłeś? — zapytał pogodnie Paul.

Nie kłam — zostałem upomniany, co zabrzmiało trochę jak groźba.

Nie musiałem się nawet zastanawiać, ponieważ to słowo samo cisnęło mi się na usta.

— Przyjaciela — odpowiedziałem.

Nie wiedziałem, czy miałem na myśli Edmunda, czy może któreś ze stworzeń, któremu daliśmy życie. Mogło chodzić również o smoka, ale nie byłem pewny.

Intuicja tego nie skomentowała, więc sądziłem, że dobrze postąpiłem.

Usłyszałem parę słów współczucia i przeszliśmy do kolejnej osoby, więc mogłem odetchnąć z ulgą. Jednak cztery pary oczu zdawały się mnie przewiercać na wskroś. Kiedy podniosłem na nich wzrok, zorientowałem się, że miałem rację. Cała czwórka bacznie mi się przyglądała, jakby domyślali się prawdy.

Zimny pot pojawił się na moim karku.

Ludzie nie przepadali za naukowcami — głównie przez nasze eksperymenty — dlatego wzbudzaliśmy powszechną nienawiść. Gdyby osoby obecne na sali wiedziały, że należę do tej grupy, raczej nie wyszedłbym stamtąd żywy. To był powód, dla którego cały nasz czas spędzaliśmy w laboratoriach i prawie w ogóle nie opuszczaliśmy budynku.

Popatrzyłem każdemu z nich w oczy. Jedynie Emily nie odwróciła wzroku i sam uciekłem spojrzeniem w kierunku Paula.

Nie wsłuchiwałem się w jego słowa, pogrążając się we własnych myślach.

„Wygląda na to, że to przez nich się tutaj znalazłem. Tylko w czym mają mi oni pomóc?”.

Rozdział VIII

David — czy jak mu tam — wydawał mi się dziwnie znajomy. Może gdzieś go wcześniej spotkałam, ale nie przypominał nikogo, kogo znałam. Poza tym wydawał się jakiś dziwny, jakby nie był stąd i do tego był za stary na tę grupę.

Gdy nasze spojrzenia się zetknęły, pierwszy odwrócił wzrok z wyraźnym lękiem.

„Czego on się boi?” — musiałam przyznać, że mnie to zaintrygowało.

Starałam się go rozgryźć, ale nie było to proste. Do końca spotkania nie odezwał się już ani jednym słowem. Nawet nie słuchał, co mnie zirytowało. Sama nie potrafiłam zwykle wyłączyć się na tę paplaninę, choć wielokrotnie próbowałam.

Kolejne osoby przybliżały nowym swoją historię. Słyszałam ją już nie raz, więc nie czułam potrzeby koncentrowania się na nich. Zamiast tego chciałam zrozumieć, skąd mogłam znać Davida. W myślach przejrzałam listę wszystkich znajomych oraz osoby, które spotykałam na przykład w sklepie. Do nikogo z nich nie pasował. Moje myśli krążyły teraz wokół telewizji.

„Nie wygląda na spikera” — pomyślałam.

Wiadomości, pogoda, seriale… nie potrafiłam go utożsamić z żadną postacią, co jeszcze bardziej mnie denerwowało. Jednak nie miałam zamiaru się poddać.

„Jeszcze połowa spotkania”.

Moje myśli nie potrafiły oderwać się od wrażenia, że powinnam go dobrze kojarzyć.

***

„David… David… gdzieś już to słyszałem” — pomyślałem.

To było pierwsze spotkanie grupy, gdy udało mi się przestać myśleć o Lisie. Usilnie próbowałem sobie przypomnieć, skąd znam tego człowieka, bo byłem pewny, że go kiedyś spotkałem. Może i był podobny do wielu innych ludzi, ale coś go wyróżniało, chociaż nie potrafiłem stwierdzić co.

Uciekłem wzrokiem, wpatrując się w ziemię przed sobą. Dostrzegłem kilka włosów i drobinek kurzu. Jednak moje myśli podążały innym torem. Pragnęły za wszelką cenę dojść do prawdy, której nie znałem, a przynajmniej tak mi się wydawało.

„Kim on jest?” — zapytałem sam siebie, próbując znowu skupić się na słowach Paula.

***

Wystarczyło mi tylko krótkie spojrzenie na brata, by wiedzieć, że myślał to, co ja. Ktoś kiedyś stwierdził, że komunikujemy się za pomocą telepatii. Niewiele się mylił, ale my nie potrzebowaliśmy myśli, oczy spełniały swoją funkcję doskonale.

David był interesującym człowiekiem. Może dlatego, że przyszedł na grupę wsparcia ludzi o co najmniej dziesięć lat młodszych od siebie. Od nas musiał być przynajmniej dwukrotnie starszy. Poza tym wyglądał na przerażonego.

„Może ucieka przed policją?” — moja wyobraźnia zaczęła pracować. — „Pewnie za chwilę tu wpadną”.

Zerknęłam na drzwi, ale te stały nieporuszone, więc musiałam zmienić swoją teorię. Mimo to David wyglądał jak uciekinier. W sumie mogła go gonić jedna z tych istot stworzonych przez naukowców.

„Idioci. Mogliby się zająć czymś pożytecznym” — prychnęłam.

Na chwilę przerwałam rozważania, słuchając słów Paula. Nawet ciekawie mówił, ale przy cioci miałam zamiar zaprzeczyć. Skąd mogłam wiedzieć, że za tydzień nie będzie już nudno?

Wróciłam do swoich rozmyślań, ale pomimo ogromnych chęci nie doszłam do żadnego konkretnego wniosku. Sądząc po minie Patricka, on również osiągnął podobny efekt.

***

Te dwie godziny minęły zbyt szybko jak dla mnie. Nawet się nie obejrzałam, a Paul kończył spotkanie i zbieraliśmy się do wyjścia.

Ciągle obserwowałam Davida. Ociągał się z opuszczeniem sali i wyszedł prawie na samym końcu, tuż przed prowadzącym. Na zewnątrz stał na uboczu, gdy inni się żegnali lub kończyli rozmowy.

Przestałam zwracać na niego uwagę, gdy podjechał Phil. Jak zwykle był na czas i nie mogłam liczyć na samotny powrót do domu okrężną drogą.

— Hej — przywitał mnie radośnie. — I jak po spotkaniu?

Nie miałam zbytniej ochoty na rozmowę i wróciłam wzrokiem do Davida. Również mi się przyglądał. Rzuciłam mu dosyć chłodne spojrzenie, które zwykle działało. Nie poskutkowało, więc najwyraźniej go nie dostrzegł.

— Kto to? — zapytał Phil, wędrując za moim wzrokiem.

— Nikt — okrążyłam samochód i zajęłam swoje miejsce.

Z kieszeni wyciągnęłam słuchawki i podłączyłam je do telefonu.

— Może tym razem pogadajmy? — zaproponował.

„O tym, jak niszczysz moje życie?” — pomyślałam, ale uległam i schowałam słuchawki.

Phil ruszył, ale odezwał się dopiero po minucie.

— Wiem, że jest ci ciężko.

„Znowu się zaczyna” — wywróciłam oczami.

— Pamiętaj, że możesz na nas liczyć. Na mnie i mamę.

„Dlaczego nie pójdziesz na pogawędkę ze sfinksami? Podobno brakuje im osób do rozmów”.

— Em, słuchasz mnie?

— Jestem Emily — poprawiłam go automatycznie. — Tak… rozumiem.

Nieszczególnie go to przekonało, ale nie drążył już tego tematu.

— Może opowiesz o spotkaniu?

— Nie wolno nam.

Była to prawda. Paul powtarzał to co jakiś czas — szczególnie przy nowych osobach. Chodziło o to, by każdy mógł swobodnie się wypowiadać i nie obawiać, że ktokolwiek spoza grupy się o czymś dowie. Podobało mi się to, bo dzięki temu był jeden temat mniej do rozmowy z ojczymem.

— A tak, pamiętam. A co porabiałaś przez cały dzień?

— Nic szczególnego.

Nasze rozmowy zwykle tak wyglądały. Nie było czemu się dziwić. On chciał pogadać, a ja nie miałam na to najmniejszej ochoty.

W końcu się poddał, więc założyłam słuchawki, włączyłam swoją ulubioną playlistę, zamknęłam oczy i tak dotrwałam do końca podróży.

***

Adrien czekał już na parkingu, gdy wychodziłem z Domu Kultury. Za mną szło jeszcze kilka osób, ale byłem zbyt pogrążony w myślach, by zwrócić na nie uwagę. Ciągle zastanawiałem się nad tym, skąd mogłem znać Davida.

„Może go po prostu zapytam?” — poszukałem go wzrokiem.

Stał przy schodach i wpatrywał się w Emily. Pewnym krokiem podszedłem do niego i trąciłem go w ramię. Drgnął gwałtownie i odwrócił się do mnie.

— Hej — powiedziałem, nie wiedząc, jak inaczej mógłbym zacząć.

— Hej — odparł.

— Jesteś nowy?

— No tak — odpowiedział powoli i ostrożnie.

— Nie znamy się może skądś?

Zamyślił się na moment, jakby szukał w pamięci mojej twarzy.

— Raczej nie — powiedział. — Może tylko z widzenia.

— Dałbym głowę, że się znamy.

Usłyszałem trąbienie zamartwiającego się brata, który wjeżdżał na parking.

— Muszę lecieć. Będziesz za tydzień?

Minęło parę sekund, zanim odpowiedział.

— Możliwe.

— W takim razie do zobaczenia — pożegnałem go i poszedłem w stronę samochodu.

— Z kim gadałeś? — zainteresował się Adrien, kiedy wszedłem do środka.

— To David, nowy — powiedziałem, po czym zapiąłem pas.

Brat wrzucił bieg i wyjechał z parkingu.

— Co z nim?

— Wiesz, że nie mogę o tym mówić.

Pokiwał głową.

— A jak z tobą?

— Nieźle.

Rzeczywiście czułem się lepiej niż dwie godziny wcześniej. Nie było idealnie, ale i tak dobrze. Przed oczami stanął mi obraz Lisy. Jednak spojrzałem na niego inaczej niż zwykle.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 47.58