E-book
14.7
drukowana A5
29.9
Próg

Bezpłatny fragment - Próg

Objętość:
72 str.
ISBN:
978-83-8104-258-1
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 29.9

PRÓG

Fabularna modlitwa


Dedykuję:


Prezydenckiej Parze Rzeczypospolitej,

Ks. infułatowi Romanowi Indrzejczykowi,

Andrzejowi Przewoźnikowi,

Stanisławowi Mikkemu

i Wszystkim Męczennikom zbrodni Smoleńskiej


“Straszna jest śmierć, chociaż nam daje życie wieczne”

(Św. Faustyna Kowalska, Dz. 321)


“Kto ukradł mi portfel i telefon komórkowy?!”

(cytat)


UWAGA: wizerunek oraz życiorys bohatera opowieści są fikcją literacką i w całości zostały wymyślone przez autora. Wszelka zbieżność z realnymi osobami jest PRZYPADKOWA.

I

1

Śmierci można łatwo nie zauważyć.


Jest bowiem kontynuacją życia.


Kiedyś On nie zauważył, jak zmarł duchowo.


Nie zauważył On także swej fizycznej śmierci. Pocisk termobaryczny, jak się okazało, umieszczony był pod jego fotelem. Dlatego On nic nie usłyszał, nic nie odczuł. Nie usłyszał dźwięku wybuchu, który go zabił, — prędkość śmierci przewyższa prędkość dźwięku. Nie słyszał też nieludzkich kobiecych krzyków, nie odczuł, jak jego własne ciało rozrywało się na kawałki. Nie widział, jak ciała jego sąsiadów z salonki TU154M rwie i rozrzuca krwawe bezkształtne szczątki szatańska moc rosyjskiej termobarycznej bomby. Śmierć była tak nagła i szybka, że nie pozwoliła Mu odczuć żadnego bólu. Tylko w ciągu krótkiej chwili zmienił Mu się widok przed oczyma — zwykły na jakiś dziwny… I tym bardziej dziwny, że po prostu kompletnie nieoczekiwany. To co On nagle zobaczył, przekraczało bowiem wszelkie granice Jego dotychczasowych nie budzących wątpliwości pojęć i przekonań. Był bowiem jak wielu innych normalnym nowoczesnym człowiekiem, pragmatykiem, pozytywistą, któremu obce są pojęcia takie jak idealizm i iluzje, nie wierzący w prezenty świętego Mikołaja i resztę średniowiecznych bredni.


Ku Jego ogromnemu zaskoczeniu, wszystko okazało się nie takie proste. Nie wspominając nawet o racjonalności…


Chociaż zaczynało się tak na zwykle…

2

..Oto Jego żona z jakichś powodów uważała inaczej


Zupełnie odwrotnie niż On: tuż po tym, jak się dowiedziała o tym locie, łez i krzyków nie brakowało:


— Zwariowałeś?! Gdzie ty masz głowę, głupcze?! Życie ci się znudziło, nie?!! Lecieć z Kaczorem!!!


On, jak zawsze, rozsądnie i racjonalnie argumentował. Im rozsądniej argumentował, tym szybciej jedna ze zwykłych histerii żony osiągała apogeum:


— Śmierć! Lub życie! Nic nie rozumiesz? — aż dotychczas?! Nie chodzi już o wasze nikczemne igrzyska, o waszą żałosną rzekomo europejską wspólnotę, której nie ma, nie będzie, i nigdy — słyszysz! — nigdy nie było!! Nie ma żadnych waszych tchórzliwych złudzeń, bajek — są życie i śmierć! I nic więcej, nic prócz nich, jełopie ty jeden!!!


Ciekawe że warszawski salon był niezmiennie zachwycony manierami i wyszukanym stylem życia jego żony (a co mówili za Twoimi plecami, no tego i czart nie wie). Lecz w domu arystokratyczne maniery takoż niezmiennie i dość szybko zmieniały się w zwykłą pogardę i wulgarność bazarowej handlary a styl nie odbiegał daleko od drobnej pychy i pożądliwości małomiasteczkowej Żydówki w licznych pokoleniach. Spędziwszy wiele lat z przekonanym euro-socjalistą o poważnym stażu, Jego żona strasznie (choć potajemnie) nienawidziła, podobnie jak byki, wszystkiego co czerwone — nie wykluczając stroju, bielizny i makijażu. Pewnego dnia On jednak nie wytrzymał i zapytał żonę wprost: po co ona już tyle lat z Nim żyje, jednocześnie tak nienawidząc wszystko, co dla Niego stanowi wartość i o czym jest szczerze przekonany. Odpowiedz zabrzmiała, ku Jego wielkiemu zdziwieniu, niemal beznamiętnie:


— Mama mówiła: żyj choćby z czartem, jeśli ten cię karmi. A tyś nawet nie czart, a Polak.

3

Równie skrycie zazdrościła ona innym Żydówkom, którym udało się mieć mężów Żydów — naturalnie, o grubych portfelach i ciepłych posadkach. W momencie gdy się poznali On już to wszystko posiadał, prócz — niestety dla niewiasty — żydowskiego pochodzenia. Tak, nienawiść i zazdrość Jego żony były zawsze skrzętnie skrywane, ale przez to emocje były nie mniej dominujące. Lecz przed Nim, żyjącym z nią tyle lat, już niestety od dawna nie było żadnych tajemnic. Poza tym Jego żona była posiadaczką pewnych niekwestionowanych jakości. O owych kiedyś w młodości, w wojsku, szeptem Mu opowiadał nocą Jego ziomal oraz sąsiad w koszarach Maciek, wielki znawca (jak zwykł o sobie mówić) kobiet, nie mówiąc już o dziewczętach:


— Parchówki!! Oto kogo j…ć i j…ć! Może być żydówa no tak straszna, jak wojna nuklearna, — ale za to w łóżku nie wiesz, kto kogo tu ma, niby ty ją, a w rzeczywistości niezawodnie ona ciebie!


I Maciek całkowicie miał rację, tym bardziej że — z serca tam, czy nie — dom ich wspólny ta Jego druga żona prowadziła w odróżnieniu od pierwszej po prostu wzorowo (różnym tam pokojówkom czy kucharkom nie ufała, również pieniędzy było szkoda mimo ich mnóstwa). A już co do zewnętrznej prezencji… I intuicję miała typowo narodową (a propos, kobieto-znawca Maciek nie pominął wówczas i tej ważnej cechy Żydówek). Bo też to prawda, intuicja ta naprawdę jest niezłą a nawet słynną, choćby z licznych utworów literackich. Ma rywalką tylko w intuicji romskiej.


…Tym razem również dziedziczna intuicja Jego żonę nie zawiodła.

4

On zawsze dobrze wiedział, co robił. Oraz co trzeba robić. Słowo „Katyń” brzmiało Mu jakoś dosadnie, nieprzyjemnie, jak słowo „sznur” w domu krewnych powieszonego. Podobnie jak Jego koledzy z partii, On był gorącym zwolennikiem cichego zapomnienia tego dosadnego, kiepskiego, obecnie zupełnie nieaktualnego — a nawet zagrażającego spokojnemu życiu dawnego historycznego — epizodu. On kompletnie nie mógł zrozumieć betonowych fanatyków, którzy stale i uparcie zarzucali sąsiadom ze Wschodu ludobójstwo, brak pokuty, złe zamiary na przyszłość i — czy nie maligna? — dążenie do nowego Katynia. Doświadczenie zaś i zdrowy rozsądek głoszą że spory z silnym nigdy nie mogą zakończyć się dobrze. A tamtych wschodnich sąsiadów On uważał za silnych mimo ich rzeczywistego stanu. Ów realny wyglądał coraz gorzej, — jak i ich znaki firmowe: podłość i agresywność.


Lecz co znaczy realność wobec poważnej analityki…


A więc, tym razem On zdecydował się polecieć. Mimo wszystko. Ano niech potem nie krzyczą znowu, że Jego partia olewa narodowe wartości. Polityka — no i już. Choć głowę delegacji On nie tylko nie lubił (delikatnie mówiąc), lecz i był dość aktywnym i pomysłowym uczestnikiem stałych i licznych nagonek na niego — tak otwartych, jak i (bliskie obcowanie z żoną nie poszło na marne) sprytnie ukrytych. Ale: trzeba — znaczy trzeba, cel tego wymaga,.


Przeto On poleciał. Mimo krzyków i spektakularnych, histerycznych scen urządzanych przez Jego żonę. Sąsiedzi, do których trzeba było lecieć, On, owszem, bał się. Lecz przekonania euro-optymisty, i — ostatecznie — wrażenia po wizycie w brukselskiej siedzibie NATO zrobiły swoje.


Fatalna decyzja


Podług miar ziemskich.

5

— Gdzie portfel i telefon komórkowy?!.


Jego pierwsze słowa na pograniczu wiary i jej braku.

6

Jak już wiadomo, On nie zauważył tej swojej fizyczne śmierci, podobnie jak wcześniejszej duchowej. Z tego powodu śmierć fizyczna była dla Niego jak zwykła zmiana pozycji ciała. Czyli: nagle On przestał… siedzieć. I zaczął stać. To było Jego pierwszym zaskoczeniem. A Jego pierwszym działaniem w tak nieoczekiwanych okolicznościach stało się sprawdzanie zawartości kieszeni czarnego garnituru od Van Cliffa. Tam nie było portfela z krokodylej skóry i komórkowego Vertu. W portfelu oprócz pewnego zdjęcia była spora suma w PLN i euro, trochę dolarów, nie licząc kart kredytowych oraz ceny samego portfela; telefon komórkowy do gatunku najtańszych również nie należał. Z tego powodu krzyknął oburzony :


— Kto ukradł mi portfel i telefon komórkowy?!


Elegancki pugilares od Brian Lichtenberg nie zasługiwał na skromną nazwę portfelu. Mimo to odpowiedzi na tak naturalne pytanie jednak nie usłyszał.


Wtedy On nareszcie zobaczył, gdzie stoi. I widząc, zapomniał o utraconych przedmiotach i kosztownościach. Nawet tymczasowo utracił dar mowy.

7

Przed Nim był ten sam domek, gdzie On przyszedł na świat. Na tej samej ulicy małego, głęboko prowincjonalnego miasteczka, która szła z góry do dołu, od autostrady do szpagatowej fabryki. Krzaki bzu, mały ogródek z gruszami i jabłoniami, drewniany stary płot, furtka zamykana na najprostszy zamek, tak znajomy gwóźdź, który wówczas, strasznie dawno przybił On sam…


To był domek Jego dziadka i babci.


Szok Jego nie trwał zresztą długo, bo kolejny okrzyk był już nie tyle wyrazem oburzenia, co zdziwienia, a raczej skrajnego zdumienia:


— Gdzie ja jestem?! gdzie samolot, Jezu?!!!


O pasażerach jakoś nie pomyślał.

8

W tym momencie usłyszał odpowiedź :


— ...No nareszcie…

9

Domek stał jak kiedyś, ubogi, stary, mały..Wydawał się jeszcze mniejszym, niż ten zapamiętany z dzieciństwa. Szare deski z mnóstwem otworków wydrążonych przez korniki, tania dachówka całkiem straciła kolor ze starości… Pociemniały ceglany komin… Niski ganek, na schodach którego tak lubiła siedzieć babcia…


…A teraz na babcinym ganku nie siedział, a stał jakiś dziwacznie ubrany facet. Szczególnie rzucał się w oczy brązowy góralski kapelusz z piórem. Szara kurtka z lat czterdziestych ubiegłego wieku do kapelusza zupełnie nie pasowała, podobnie jak wąskie dżinsy do ogromnych, żołnierskich z wyglądu butów z czerwonej skóry na grubej podeszwie.


— …Odtąd o to będą pytać codziennie.

10

Powiedziawszy to, facet spojrzał na Niego niemal wesoło.


— Tak, dokładnie jak ty. Tak i będą pytać: gdzie jesteśmy? gdzie samolot, Jezu?..


I przy tych słowach oczy dziwacznego faceta stały się nagle bardzo, nawet skrajnie smutne. Stojąc stosunkowo daleko, za płotem, On tego nie zobaczył, a odczuł. Bo od dawna był krótkowidzem, nosił okulary, lecz i w nich nie widział zbyt daleko. Nawet na tak małą odległość, która oddzielała Go od dziwaka na babcinym ganku…


— ...Na razie jeszcze nic nikomu nie ukradli. Wkrótce ukradną.


Po krótkim milczeniu facet zwrócił się do Niego już wprost:


— Posłuchaj… Dlaczego ty stoisz tam, za płotem? Ty przecież jesteś w domu. Chodź!


Facet mówił łagodnie, z wyraźnym, zupełnie niezrozumiałym współczuciem, swym dziwnym głosem nastolatka, tak odbiegającym od wyglądu ubogiego staruszka. Mimo to słowa dziwaka wzbudziły w Nim kolejną falę oburzenia:


— Przepraszam! Mój dom w Warszawie!

11

Facet na ganku uśmiechnął się ze smutkiem:


— W Warszawie? Jesteś pewien? Oto tyś tam gospodarzem: w Warszawie, na ulicy… numer… lokal…?


Jego zaskoczyło nawet nie to najbardziej, że jakiś wiejski starzyk zna Jego, wysokiego stołecznego urzędnika, dokładny warszawski adres:


— A któż tam jest gospodarzem pana zdaniem?!

12

Facet zaczął schodzić z ganku. Cztery schody, nie więcej, On wtedy przypomniał sobie tę liczbę.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 29.9