E-book
10.29
drukowana A5
34.29
PRL Moja Młodość

Bezpłatny fragment - PRL Moja Młodość

Wspomnienia


4.2
Objętość:
167 str.
ISBN:
978-83-8126-319-1
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 34.29

Dawno, dawno temu w podlaskiej wsi.

Wiatr ciskał grubymi kroplami deszczu o szyby a chwiejny płomień lampy naftowej powodując, że cienie na ścianach poruszały się dodawał wieczornej atmosferze niesamowitości.

Wędrowiec opowiadał o jakiejś Jasnej Górze. Opowiadał o cudach tam dziejących się. Że ludzie z całej Polski idą tam na piechotę bez nóg a wracają na własnych zdrowych nogach! Na dowód swoich niesamowitych opowieści pokazał figurkę Matki Boskiej we wnętrzu, której znajdowała się woda ze źródełka płynącego na owej jasnej górze.

Rodzice bardzo zapragnęli taka cudowną wodę posiąść, bo podobno wystarczy kropelkę dodać do normalnej wody i można taka wodą święcić zakątki całego obejścia gospodarskiego

Franciszek Cwalina

PRL Moja Młodość

Podobno mężczyzna powinien w swoim życiu zrobić trzy rzeczy. -Zbudować dom, zasadzić drzewo i mieć syna.

Do tego wyzwania dorzucam jeszcze /wyłącznie tylko wobec samego siebie/ kilka innych wyzwań:

— Pisać wiersze i książki.

Wiersze — bo wokół nas jest tyle piękna wciąż nie opisanego.

Książki — bo z każdą chwilą, każdy z nas, tworzy swoją własną historię którą warto utrwalić.

O czym jest ta książka?

O zwykłym chłopaku co postanowił wsiąść w odpowiedniej chwili do podstawionego pociągu i w czasie podróży, obserwować mijające, zmieniające się jak w kalejdoskopie — krajobrazy…

Jeżeli ktoś z czytelników powie, że to jest o nim; to jest w błędzie, wszak wszelkie podobieństwa osób i zdarzeń w tej książce są przypadkowe.

W Czarnobylu nastąpił wybuch i cisza. Tylko narastająca z godziny na godzinę plotka o jakiejś wielkiej katastrofie jądrowej, na terenach bratniego narodu, skutecznie mąciła błogi dobrobyt mojej, twojej ojczyzny.

Nad placem, priorytetowej, bo socjalistycznej, budowy szpitala w Łomży, świeciło owego dnia pięknie słoneczko. Wysoko na niebie wisiało sobie, i jak zwykle przygrzewało już dość dobrze o tej porze roku. Rozleniwieni trochę tym kwietniowym słońcem, a trochę szarą codziennością budowlańca, łaziliśmy za dupą kierownika żebrząc o nową parę rękawic, bo te z przed tygodnia rozpadły się i zostały z nich tylko strzępy. Co prawda te strzępy w jakimś tam stopniu chroniły ręce przed ostrymi kantami cegły i chropowatością pustaka, które tonami trzeba było przenosić z miejsca na miejsce, aby w końcu wylądowały na ścianie gdzie będą stanowiły jednolity blok co już na wieki mają w nim pozostać niewzruszenie…

Tak jak ten jedynie słuszny blok.

Niewątpliwie rozrywką owego dnia pracy było zdenerwowanie się Jasia Dupy, który z racji tego, że kilkanaście lat przesiedział w więzieniu miał prawo uważać się za CZŁOWIEKA. Na stopie koleżeńskiej był z nielicznymi na tej budowie i tylko ci mieli prawo tak się do niego zwracać: „Jasiu Dupa”. Ale gdy Jasiu zauważył na betonowej ścianie wznoszonego szpitala wygrawerowany odłamkiem czerwonej cegły wielki napis „JASIU DUPA”, wpadł on we wściekłość i swoją furię wyładował na pierwszym napotkanym budowlańcu, który rozgrzewał w wielkim kotle smołę niezbędną do wykonania izolacji na kolejnych fundamentach. Mimo swojej suchości ciała, Jasiu Dupa jednym ruchem powalił na ziemię, tuż przy palącym się ognisku i gotującej się smole, upatrzoną ofiarę. Nogą obutą w gumowy but umazany ludzkimi odchodami, a to z tej racji, że Jasiu akurat oprzątał pomieszczenia z zanieczyszczeń tam uskładanych przez wielki proletariat, co miast do bardaszki lecieć, wygodniej mu było spodnie zdjąć w zacisznym zakamarku pośród setek pomieszczeń wznoszonej budowli. Otóż wnerwiony Jasiu przycisnął głowę powalonego do gliniastej ziemi smolorza i nakazał aby ten błagał o litość, o darowanie życia. I nieszczęśnik skamlał o litość. Reszta skupiona wokół ogniska, w milczeniu przyglądała się zajściu czy ofiara będzie wrzucona do smoły.

O tak, to był ekscytujący dzień. A reszta, reszta to była szarzyzna.

Narastał we mnie bunt. Bunt przeciw porwanym, ochlapanym wapnem watówkom w, których wiatr poczyniał — w zależności od pór roku i niezapowiadanej na to miejsce pogodzie — dobrze. Wiatr nadwerężał moje biedne korzonki, podsycał rozwój rwy kulszowej, a w ogóle to drwił ze mnie kiedy tylko sobie zamarzył.

Narastał we mnie bunt przeciwko cwanemu majstrowi, który to poruszał się w robocie jak żółw ale wypłatę to miał największą. Bunt przeciwko temu, że trzeba uważać aby nie podpaść wspomnianemu Jasiowi bo to on był CZŁOWIEKIEM.

Zastanawiałem się co zrobić, aby się wyrwać z tego bagna budowlanego.

Czy do końca moich, czynnych zawodowo dni, miałem wznosić w ten sposób socjalistyczną ojczyznę?

Pewnego dnia podczas biadolenia nad własnym losem, mój budowlany kolega powiedział, że jego brat jest milicjantem i, że w zasadzie to nic ten brat nie robi. Czasem tylko motocyklem przejedzie się po wsiach.

A cóż to za robota?

No pewnie, cóż to za robota przejechać się z nudów motocyklem?!

Przyprawdziłem koledze. Kolega powiedział też, że i on by został milicjantem gdyby nie to, że trzeba uciskać biednych ludzi, wypisywać im mandaty.

— Milicjantem może zostać każdy.

Rzucił lekceważąco mój budowlany kolega Krzysiu.

Coś mi zaczęło świtać.

Po skończonej dniówce, jak co dnia, wlokłem się ulicami Łomży w stronę ulicy Wesołej, do mojego „domu” czyli hotelu robotniczego, w którym w raz z innymi dwoma reprezentantami inteligencji budowlanej miałem szczęście budować swoją przyszłość.

Wlokąc się przez jakiś czas obserwowałem patrol MO; młodzi chłopcy w nowiutkich mundurach. Wolnym krokiem szli przed siebie i wyglądało, że tak idą bez celu żadnego, wlokąc się tak samo jak i ja.

To jest ich praca? Czy nie lepsza to praca od tej na budowie?

To nie było moje pierwsze spotykanie z milicją. Ot chociażby przed kilkoma dniami kiedy to mój kolega hotelowy sprowadził do pokoju panienkę żądną przygód. Koledzy pobili się o nią. W amoku zalotów wyważyli do pokoju — w którym owa panienka się znajdowała — drzwi. Obsługa hotelu wezwała patrol. Przyjechali w długich płaszczach, z pałkami u boku. Jeden z nich zapytał mojego kolegę czy doszło do spółkowania z tą panią? Pani usłyszawszy pytanie, zaczęła się histerycznie śmiać, powtarzając przez spazmatyczny śmiech, że tak, ten pan Panie władzo chciał mnie zgwałcić! Kolega zaczerwieniony na gębie jak burak odparł, że nic nie było...Panowie w płaszczach dali wiarę mojemu koledze.

Zabrali panienkę. O jak się ona do nich lepiła. Oni ją odpychali, a ona lgnęła do milicjantów jak rzep do psiego ogona. Załadowali ją do UAZA, w śniegu umyli ręce i odjechali.

Albo przed kilkoma miesiącami kiedy to w ramach szukania dobrze płatnej roboty włóczyłem się po Polsce, i noc zastała mnie w budynku szumnie nazwanym dworcem PKP w Ostrołęce. Bez grosza, bez biletu ważnego, z kawałkiem suchej bułki w kieszeni. Zajechali UAZEM, zapytali się co ja tu robię. Powiedziałem, że czekam na pociąg. Kiedy poprosili o ważny bilet, nie mogłem im takowego biletu okazać. Jeden z nich zajechał mnie w mordę aż gwiazdy w oczach zamigotały i odjechali.

8

Albo 3 maja 1983 r w Gdańsku. Łaziłem po ulicach starówki. Patroli mundurowych gęsto, jeden za drugim. Zapytali się co robię, skąd jestem. O, z łomżyńskiego, podejrzana sprawa. Więc mnie do suki i na Komisariat. Na Komisariacie uzbierała się grupka zatrzymanych. Wśród nich wyróżniał się z rudą brodą który w kółko się kręcił i powtarzał, że tym razem to chyba się nie uda.

Puścili. Jak strzała udałem się na pobliski dworzec PKP i w pociąg, do domu!

Więcej do Gdańska prywatnie nie przyjechałem.

Takie to były moje kontakty z milicją.

Chociaż nie. Zapomniałem o jednym istotnym zdarzeniu. Gdzieś tak w połowie lat 70- tych, w porze rozwijającego się dobrobytu, który chyba już sięgnął najwyższej poprzeczki, moi rodzice po długich przymiarkach kupili używane radio. Takie duże, w drewnianej obudowie z zielonym oczkiem, które to oczko najpierw zaczynało świecić, a dopiero później po rozwiniętej antenie, spływał chyba z nieba, normalny ludzki głos.

A jednak z tym dobrobytem to prawda bo oto w moim domu też jest radio. Dość szybko się zorientowałem, że w takim radiu można słuchać Wolnej Europy. Nie wiem jak na to wpadłem. Pewnie to przez ciągłe kręcenie tym radiem mimo, że rodzice, a zwłaszcza ojciec, darli się, że popsuję ten ich epokowy nabytek co zapowiadał prognozę pogody na jutro. A przecież wystarczyło przed zachodem słońca popatrzeć na niebo.

Jak tylko wpadłem na trop rozgłośni która produkowała traktory, moja świadomość obróciła się o 360 stopni. Coś mnie podkusiło aby napisać list do jedynie słusznego źródła informacji, mianowicie do Polskiego Radia. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Napisałem do Fali ileś tam, bo chyba z roku na rok ta Fala wzrastała, że gdy byłem w lesie to podsłuchałem rozmowę kilkunastu mężczyzn, którzy rozprawiali o przewrocie w Polsce. List wysłałem z miejscowej poczty. Po jakimś czasie przychodzi wezwanie abym się razem z rodzicem wstawił do najbliższego Posterunku MO. Rodzice bardzo chcieli wiedzieć co ja takiego poważnego nabroiłem, że mnie wzywają. Bardzo byli zdziwieni ponieważ przez całe swoje dorosłe życie nie byli ciągani przez Milicję, a ja mając 11-naście lat już jestem ciągany. Pewnego zimowego dnia ojciec założył do sań konika i truchtem zmierzaliśmy do tego domu sprawiedliwości jedynie słusznej. Tam już czekali jacyś panowie ubrani dość dobrze, w garniturach i pod krawatami. Wypytywali się o wszystko, a najbardziej chcieli wiedzieć kto mnie namówił do napisania tego listu. Powiedziałem im prawdę, że sam te głupoty wymyśliłem. Jednocześnie wyraziłem skruchę i obiecałem, że już nigdy w życiu żadnych głupot nie napiszę. Zakomunikowali mi, że gdy zechcą to mnie nigdzie nie przyjmą do żadnej szkoły.

Po powrocie do domu rodzeństwo nazwało mnie partyzantem. W szkole pani też chciała wiedzieć po co mnie wzywali na milicję. Nie zaspokoiłem ciekawości mojej pani wychowawczyni, nie powiedziałem jej o liście uczniaka z podstawówki, który to list postawił na nogi centralne Służby Bezpieczeństwa

Teraz to już na prawdę wyznałem moje wszystkie kontakty z komunistyczną MO.

Kiedy postanowiłem wstąpić do gmachu WUSW w Łomży aby się zapytać o możliwość przyjęcia się do pracy w MO pomimo, że tak wiele razy przechodziłem koło tej okazałej budowli w Łomży, to podchodziłem do wejścia i się wracałem. Brakowało mi odwagi. Coś mnie blokowało co nie pozwalało znaleźć się po drugiej stronie szklanych drzwi. Ale w końcu się odważyłem, pokonałem blokadę i któregoś dnia wszedłem, i się zapytałem. I nikt mnie nie zjadł. Miła pani z uśmiechem na twarzy odpowiedziała, że owszem są przyjęcia, i wręczyła mi plik papierzysk do wypełnienia.

Zaczęło się.

Żegnajcie porwane drelichy, śmierdzące potem onuce.

Wręczone mi papierzyska zacząłem mozolnie wypełniać. Część rubryk które wymagały jasnego samookreślenia się, podczas wypełniania przyprawiały o szybsze bicie serca. Ale co tam. Zwróciłem wypełnioną dokumentację, która miała sprawić, że zacznę pracę w nowym fachu i spoczęła ona, w już mojej, teczce.

Po jakimś czasie udałem się do Białegostoku do psychologa. Podobno od jego decyzji zależy czy będę pracował, czy nie. O, jaka ta pani psycholog była przemądra. Pokazywała mi na kartkach papieru takie proste rysunki, nawet nie pokolorowane, i pytała się co one przedstawiają.

Jestem ze wsi i jak to? Mogłem nie wiedzieć jak wygląda jabłko, poduszka albo twarz pajaca? Chciałem wygarnąć co myślę o jej głupich pytaniach, ale się powstrzymałem i grzecznie odpowiadałem na wielce uczone pytania. Podziękowała mi za współpracę i powiedziała, że moje papiery odeśle do Łomży.

Pozostało mi nic nie robić tylko czekać. Komfortowa sytuacja. Lato, do pracy nie muszę chodzić. Wakacje.

Tak było przez pierwsze kilkanaście dni. Później oczekiwanie na odpowiedź wydłużało się niemiłosiernie. Już zacząłem powątpiewać w uczciwość pani psycholog.

Długi, wolny letni czas spędzałem na obijaniu się w rodzinnym domu. A to na łażeniu do pobliskiego lasu co szczelnie okrywał okoliczne pagórki. W lesie na licznych, tylko mi znanych słonecznych polanach, pełno poziomek. Cudowny ich smak — pełne lata, słońca — zżerałem ich garściami. Ale ile można jeść poziomki? No ile? Oprócz zjadania leśnych jagód, udawałem się na ojcowski zagon, a na nim tak ładnie żyta falują. Gdy popatrzysz z wierzchołka wzgórza, to widzisz jak w twoją stronę biegnie tysiące zielonych fal.

Zacząłem się już rozglądać za nową pracą. Za nowymi firmami wysyłającymi budowlańców do pracy za granicę. Wyczytałem w gazecie o takowej firmie w Poznaniu. Pojechałem w tym celu do Poznania. Ale gdy zatrudniony, w wybranej przeze mnie firmie, budowlaniec powiedział mi, że już pięć lat czeka na wyjazd do Libii, zrezygnowałem i wróciłam do domu. I znowu przejechane bez celu pieniądze. Ojciec zaczyna pomrukiwać, że nierób jestem, że rzuciłem porządną robotę jaka jest w/g niego robota murarza na państwowej budowie.

Chłop koło trzydziestki cholera, a w domu siedzi, roboty swojej nie ma. Trzeba go utrzymywać. Co? Z bratem masz zamiar wojować o kawałek swojej schedy?

Ma rację, pomyślałam.

W końcu przyjechali. Przywieźli wezwanie do WUSW w sprawie własnej. Nic nie mówiłem w domu, ale w moim wnętrzu nastąpiła zmiana o cały obrót zegara.

W kilka dni później szedłem, miedzami przez pola na skróty, cztery kilometry do przystanku PKS. Jakoś inaczej, jakby z odległej perspektywy, patrzyłem na mijany zagon ojca, zagony sąsiadów. Na zagonach dojrzałe żyto skoszone. Ustawione w dziesiątkach dochodziło do tego aby spełnić swoją powinność w stodole chłopa i w ostateczności zapachnieć na stole chlebem. Pagórki z, których gdy się na nie wchodziło, to widać było jak na dłoni całą wieś i jeszcze dalej. Las do, którego chodziło się na na cały dzień zbierać jagody, a w tym lesie rosły dzwonki alpejskie z dużymi błękitnymi kielichami. Do tych kielichów nakładało się jagody i się zjadało. Paprocie tak wielkie, że gdy deszcz padał to się w nich skrywało ale to i tak nic nie dało, i tak się zmokło.

Patrzyłem na to wszystko w drodze do autobusu i jakby podświadomie żegnałem się z tymi ukochanymi miejscami pośród, których wyrosłem i dzięki, którym widokom powstawały w moim wnętrzu wartości nieprzemijające, bogactwo duchowe.

W tym tak szacownym urzędzie, zaprowadzono mnie do gabinetu gdzie za wielkim stołem siedział pokaźnych rozmiarów pan w mundurze, z dwiema belkami i z gwiazdką na ramionach. Musiał on być ważny bo ten, który mnie do niego przyprowadził, zameldował się w sposób wyuczony. Ten “ważny” powiedział mi, że jest to praca ciężka i niebezpieczna. Ale pogratulował mi wyboru i zapytał się jeszcze czemu akurat w MO chcę pracować? Nie lubię tego rodzaju pytań. Odpowiedziałem, że gdzieś trzeba pracować.

O nie była to ideologicznie podbudowana odpowiedź. Z kłopotliwej sytuacji wyratował mnie telefon, który w tym momencie zatrajkotał i ten “ważny” zajął się telefonem, a ja dyskretnie zostałem wyprowadzony z gabinetu “Ważnego”.

Zostałem wysłany do RUSW. Tu znowu powitał mnie pan w mundurze z gwiazdkami na ramionach. Ten pan popatrzył na mnie takim jakimś miłosiernym wzrokiem i bardziej do siebie niż do mnie rzekł

— Towarzysz chce u nas pracować?

O, tak. Towarzysz chce pracować.

Powstał problem mojego aktualnego zdjęcia w mundurze, niezbędnego do legitymacji funkcjonariusza MO. Ale, że fotograf w Komendzie był na miejscu przeto problem zdjęcia rozwiązany został w trzy minuty — nałożono na mnie pożyczony mundur, krawat /koszulę miałem swoją w kolorze niebieskim/ i milicjant gotowy, fotka również.

Skierowany zostałem do kasy. Jako, że był to 3 listopad zainkasowałem pobory na cały miesiąc z góry. Trzykrotnie więcej niż wypłaty na budowie. O tak to rozumiem. Jeszcze miesiąca nie przepracowałem, a już mam pobory. Z kasą w kieszeni, w cywilnych ciuchach, wyszedłem z gmachu RUSW i mogłem /a przecież jechałem do nowego miejsca pracy/ dalej się włóczyć po kraju co uwielbiam. Mam dotrzeć do m — ści o, której nigdy w życiu nie słyszałem. Zabita dechami wieś? Co ja tam będę robił?.

Z RUSW na najbliższe krzyżówki Szepietowo — Ciechanowiec wywiózł mnie służbowym UAZ — em stary wąsaty, przepity bo z czerwonym nosem, weteran.

Czy o coś tego weterana zapytałem? Ależ tak. Zapytałem o to co by każdy w tej sytuacji zapytał.

— Jak to jest być milicjantem?

Stary wyjadacz patrząc przed siebie na pustą drogę, odpowiedział krótko

— Popracujesz to zobaczysz. Po czym w najmniej spodziewanym miejscu, na zupełnym odludziu rzekł;

— Tutaj wysiadaj, bo ja jadę do siebie. Zatrzymasz jakąś okazję i podjedziesz do Ciechanowca a stamtąd do siebie. Masz łeb i chuj to kombinuj. Powodzenia stary.

No cóż, stanąłem sam, pośród olszynowych zarośli, na drodze prowadzącej podobno do jakiegoś Ciechanowca. W oddali telepał się po nierównościach asfaltu UAZ. Poczułem się jakoś dziwnie. Znikający uaz zmierzał do znanego celu, może do domu gdzie jest ciepło, można się położyć na swoim łóżku, przymknąć oczy i podrzemać sobie. A ja? A ja sterczę w zupełnej niepewności. I co z tego, że z wypłatą w kieszeni? Co, te kępy olch przygarną mnie do siebie? dadzą mi bezpieczne schronienie? Stąd i pewnie pojawił się we mnie wisielczy nastrój.

Jakoś po kilkudziesięciu minutach na horyzoncie pojawił się pojazd. Zaiskrzyła nadzieja, że coś mnie wyrwie z tej samotni. Zacząłem machać ręką natrętnie, jakbym się obawiał, że kierowca zbliżającego się pojazdu może mnie nie zobaczyć, nie załapać o co mi biega. Poczułem, że moje wnętrze wypełnia się jakimś ciepłem widząc, że furgon zwalnia i się zatrzymuje.

— Jedzie może pan do Ciechanowca?

Kierowca odpowiedział twierdząco.

— Wsiadaj młody!

Wskoczyłem na cudownie wygodne, „wysiedziałe” przez setki użytkowników, siedzenie. Zamykając drzwi uważałem aby zbyt mocno nimi nie uderzyć ale nie poskutkowało, drzwi się nie zamknęły.

— Mocno, mocno! Jak u teściowej! Z tym gruchotem inaczej się nie da!

Przekrzykując silnik, zakomunikował mi kierowca. Rzeczywiście kiedy trzasnąłem drzwiami z całych sił, aż na przedniej półce papiery pospadały, drzwi pojazdu się zamknęły i pojazd ruszył.

W milczeniu obserwowałem mijane pola, wsie. Na łąkach wypasające się krowy.

Lubię podróżować i gdy gdzieś się pojawiam pierwszy raz, zawsze widziane przeze mnie miejsca urzekają swoim pięknem. Jak to jest, że to piękno dostrzegamy na początku, a później ono ginie zasypane zwykłymi, codziennymi problemami?

Tu pewnie koło dworca zechce pan wysiąść, bo ja jadę za miasto w kierunku Siemiatycz.
Zakomunikował mi kierowca jednocześnie usilnie patrząc mi na ręce. Może bał się, że nie zapłacę mu za kurs? Podałem do jego rąk dychę. Bilet pewnie mniej kosztuje, ale tam. Ważne, że w końcu dotarłem do jakiegoś środka lokomocji.

Udałem się na pobliski dworzec autobusowy. Długa wiata bez ścian. Co prawda na głowę nie padało ale po reszcie ciała wiało solidnie. W małym zadymionym pomieszczeniu zwanym poczekalnia dworca PKS -u kilka drewnianych ławek zazdrośnie było okupywane przez objuczone w torby kobiety i kilku mężczyzn w watówkach.

Odszukałem godzinę odjazdu mojego autobusu i wykupiłem bilet. Nie cierpię dymu tytoniowego więc żeby się nim nie krztusić, mimo zimna na dworze, opuściłem poczekalnię. Schroniłem się od wiatru za budką kiosku RUCH — u.


Po przejechaniu sosnowego lasu, kilku przystanków, zakrętów i drogowych łuków niebezpiecznych, autobus wjechał do jakiejś miejscowości. Zawrócił na kwadratowym, wyłożonym kocimi łbami ryneczku i kierowca obwieścił, że kończy trasę.

Wyszedłem z w miarę wygodnego pojazdu.

Wokół placu drewniane chałupy, ciasno jedna obok drugiej, jakby im miejsca brakowało, wskutek starości przysiadywały bliżej gruntu coraz

bardziej. Miejscowość wyglądała sennie. Może to dżdżysta listopadowa pogoda tak nastrajała. Od rynku w różne strony rozchodziło się kilka ulic też brukiem wyłożone, a od strony wschodniej nad miejscowością górował dach i wieża kościoła. Tuż, zaraz obok przystanku, bar gastronomiczny pod ścianą którego, nie zważając na wysiadających z autobusu ludzi, jakiś smakosz barowy oddawał z siebie nadmiar moczu, a po przeciwnej stronie, na w prost tegoż baru, przedszkole.

Przez chwilę się zastanawiałem w, którą stronę ruszyć by trafić do Posterunku MO, celu mojej podróży. Zapytałem o to zmierzającego w moją stronę chłopaka. Wskazał mi ręką gdzie mam się udać. Po przejściu kilkuset metrów w dół wskazaną ulicą, zauważyłem na ścianie kamienicy czerwoną tablicę informującą o tym, że w tym budynku mieści się Posterunek Milicji Obywatelskiej. Trochę z bijącym sercem wszedłem po krętych, drewnianych schodach na piętro budynku. Za obitymi blachą drzwiami puste pomieszczenie. Z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się tęgiej postury, łysiejący, z zaczesanymi do tyłu włosami, milicjant. Po zorientowaniu się w jakim celu przybyłem, trochę się zakłopotał. Bo jakże to nie miał się kłopotać kiedy to za kilkanaście minut kończy służbę, odjeżdża jego autobus, a tu przybywa ktoś kim trzeba się zająć bo sam nic sobie nie zaradzi. Po chwilowym namyśle powiedział, że przenocuję w Posterunku, a

jutro coś mi się poszuka do noclegu. Zostawił klucze od Posterunku i poszedł sobie z teczką w ręku.

Ja również wyszedłem zamykając przedtem drzwi na wszystkie zamki. Wyszedłem zwiedzić miejscowość w, której będę pracować.

Ciekawe jak długo ta moja nowa praca potrwa? Jak do tej pory to najdłużej przepracowałem rok /nie licząc wojska/, Przeważnie bywało tak, że po przyjęciu się do pracy, z chwilą pobrania z magazynu nowych roboczych ciuchów, szło się z tym na bazar i była świeża kasa.

W tym przypadku jako funkcjonariusz MO? No nie, w tej roli nie ma nudnych dni — robota tu rozrywkowa bez względu na to co by się działo. Rezygnować z takiej pracy? Absurd.

Kilka małych uliczek przy, których przykucnęło od pokoleń po kilka chałup. W tych chałupach rozgrywają się dziejowe w danych rodzinach wydarzenia: narodziny, śmierć, zdrady, kłótnie małżeńskie, choroby. Co w tak sennej wsi może mieć do roboty milicja?

Ulicą Brokowską /skąd ta nazwa — od bruku?/ wszedłem na Rynek wokół, którego prawie same drewniane domy. Z jednej strony do Rynku przylgnął park, w parku fontanna. Stanąłem na brzegu wysokiej skarpy — w dole sennie płynęły wody rzeki Bug. Od kiedy tu zakoczowały ludy — odtąd ich losy nierozerwalnie związane były z tą rzeką. I żywiła i zabijała.

Chciałem coś kupić na kolację. Jedyny sklep mięsny świecił pustakami, a wsparta o blat lady sklepowej tłusta pani sprzedawczyni na moje pytanie czy coś dostanę, nie odrywając oczu od krzyżówki odburknęła, że jutro mają coś rzucić.

Wracając w stronę posterunku, kilku przechodniów ukłoniło mi się i powiedziało dzień dobry panie władzo. Zaskoczyło to mnie zupełnie. Nikt mnie tu przecież nie zna, nikomu o moim przybyciu nie mówiłem. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że to ten chłopak którego pytałem o drogę na posterunek rozpowiedział we wsi, że na miejsce odchodzącego, przybył nowy, młody milicjant w stopniu porucznika.

Po powrocie do posterunku rozsiadłem się na krześle z nogami założonymi na blacie biurka. W tej pozycji można się bujać i na krzesełku. To nic, że w ten sposób szybko załatwiamy siedzenia zwłaszcza te ze sklejonymi nogami, ale w takiej pozycji świetnie się odpoczywa, rozmyśla, odpływa.

Przypomniały mi się lata służby wojskowej w Iwicznej, w Radiówku i w końcu prawie dwa lata w Juracie gdzie poranna zaprawa odbywała się na dzikiej plaży nad Zatoką Pucką, a podczas odpływów wód zatoki na odsłoniętych piaskach graliśmy w piłkę nożną. Nocne alarmy obwieszczane zazwyczaj za karę, kończyły się długim marszem plażą od strony morza, że niby idziemy odpierać desant nieprzyjaciela /Szwedów?/. Ech to były czasy.

Rozejrzałem się po kątach za czymś co by mi posłużyło za posłanie na nocleg. Krzesło z wybijanym oparciem posłużyło za poduszkę, dwie wiszące na ścianie panterki za kołderkę, i można było drzemać. Przez sen odczuwałem bóle kości w plecach, odczuwałem bóle mięśni w pośladkach, ale tam.

Jakoś przetłukłem się tą pierwszą noc.

Ludzie od razu biorą na języki. Wystawiają ocenę bez troski o to, czy ta ich ocena długo się utrzyma. Liczy się u nich pierwszy efekt. Później najwyżej będą się dziwić, że bardzo się zmienił. To chyba normalne. Temat do dyskusji musi być. Taki temat, co to w tak małej miejscowości potrafi oderwać jej mieszkańców od szarej rzeczywistości. Przedmiotem plotek, przekazywanych z ust do ust, nie może być jakiś tam chłop, chociaż i nim nie gardzą. Musi to być ktoś, co tutaj coś znaczy. O, taki milicjant, jest ciekawym obiektem do obserwacji. Więc uważaj funkcjonariuszu na siebie, bo patrzą, chytrym wzrokiem cię przenikają. Czasem ta chytrość i przebiegłość jest maskowana przemiłym uśmiechem. Iluzoryczny to uśmiech. To pułapka. Uśmiechający się do ciebie, będzie dopiero zadowolony, gdy tobie podwinie się noga. Wtedy tamci, między sobą powiedzą, że dobrze mu tak. Musisz być twardy, kiedy trzeba, bo część ludzi to potwory, wampiry — wyssą z ciebie wszystko co jest zdatne do wyssania i cię porzucą.

Kończyłem dopijanie porannej herbaty, przeżuwając ostatnie kęsy świeżego, nabytego w miejscowej piekarni, rogala. Pieczywo takie prosto z pieca, co po przełamaniu jeszcze paruje, jest w swoim smaku cudowne.

Rozległo się łomotanie do drzwi Posterunku. Otwierać, nie otwierać? Muszę? Otworzyłem. W drzwiach stanął mężczyzna i zaczął wykrzykiwać, żebym wziął pałę i szedł z nim bo zostawił otwarty bar a tam się leją! Zaraz, a skąd ja wezmę pałę? Swojej jeszcze nie mam! Nic, pobiegliśmy. Wchodzimy do baru a tam okładają się pięściami po łbach. Ten, który po mnie przybiegł, donośnym głosem krzyczy.

Poruczniku, temu trzeba zrobić kolegium, dość tego, nie 

daruję tym dziadom! Niechaj pan porucznik zapisze tego o, to jest Bogdan, a ten Heniek. Im trzeba wniochy do kolegium, ja stanę na świadka!
Okładający się pięściami spojrzeli na nas. Wysoki szczupły blondas z porwanym rękawem u kufajki krzyknął; 
— Uwaga ten nowy!

Po czym uczestnicy burdy bez słowa opuszczają wnętrze baru i gdzieś się ulatniają.
No, po awanturze. Wracam do Posterunku. Po kilkunastu minutach wchodzi gość i bez żadnego wstępu zaczyna mnie prosić abym nie robił kolegium, że to się więcej nie powtórzy. Patrzę ja na niego, a on klęka i przysięga, że to się nie powtórzy. Pytam ja się jego co się nie powtórzy? A on na to. 
No, porucznik wie, tam w barze. Niechaj porucznik będzie taki dobry, mam dzieci, żona jak się dowie to mnie z domu wyrzuci. Jestem miesiąc po ślubie, powiem coś porucznikowi na ucho.

Po ósmej zjawił się pan Komendant. Zapytał jak się spało, i zaczął wykręcać korbką czarnego aparatu, zamawiać rozmowy miejscowe Szukał dla mnie kwaterunku. W końcu ktoś się zgodził przyjąć pod swój dach młodego milicjanta.

Po pierwszej, już „na linii frontu”, dniówce w nowym fachu, ale jeszcze na luzaka wszak bez munduru, zabrałem torbę na ramię /cały mój dobytek/ i udałem się na moją kwaterę.

Drewniana chałupa, drewniana stodoła, drewniana szopa. W chałupie samotny wdowiec Stachu i wszechobecna w mieszkaniu woń nie wietrzonych od dawien dawna pomieszczeń.

Gospodarz — starszy pan co to wierzy jeszcze w swoją młodość — pierwsze co uczynił to przedstawił mi Kropkę, swoją ulubioną suczkę — rozkazując jej.

— Pokaż Kropka panu, co dziewczyny na wyspie robią?!

Kropka zamerdała przyciętym ogonkiem. Małymi, czarnymi jak guziki błyszczącymi ślepiami, chwilę popatrzyła na swojego pana jakby w swoim psim mózgu rozgryzała tego co nad nią, czy tym razem też musi wykonać jego polecenie i położyła się na grzbiecie wymachując wszystkimi łapkami na raz.

Stachu roześmiał się głośno, gardłowo, mówiąc.

— Szczwana bestia, więcej rozumie niż nie jeden obszczymurek. Pogłaskaj ją, to cię zapamięta i nie będzie na ciebie szczekać. Acha, mów mi Gachu moi koledzy tak do mnie się zwracają.

Wzrokowo oceniłem Gacha na kilkakrotnie starszego ode mnie i mam do niego się zwracać po imieniu...hm…

Po przespanej /w miarę wygodnie bo na łóżku z materacem na sprężynach/ nocy, budzę się i słyszę zza ściany mojego pokoju pijackie paplania. W lot połapałem o czym świadczą takie rozmowy. O tej porze? Szósta rano? Nic to, wchodzę do pomieszczenia kuchennego, a tam przy stole Gachu urzęduje sobie z kolesiami w najlepsze. Na stole butelka żytniówki z Peku, na trybunie ludu kawałki salcesonu. U Gacha gęba roześmiana od ucha do ucha, przedstawia mnie swoim kompanom od butelki jako nowego milicjanta mieszkającego właśnie u niego co zakomunikował, niejako z dumą dodając, że teraz jest najbezpieczniejszy bo ma własną ochronę. Kompani Gacha gruchnęli śmiechem, jeden z nich prawie krzycząc powiada, że to mnie trzeba będzie pilnować jak i pozostałym co przede mną byli a już ich nie ma.

Nalewają mi setę.

Panie władzo no to zdrowia, na zapoznanie aby władza mniejsze mandaty nam pisał.
Wypada odmówić? Biorę do rąk lepiącą się szklankę po musztardówce i zmuszając się łykam. Pochwalają mój sposób picia, że nie ciągnę jak to czynią niektórzy, tylko łykam. Mówią ze znawstwem, że to jest dobry sposób picia wódki, że jest ona niedobra i temu ją w mordę. Takie tam pijackie dyrdymały. Chcę już wychodzić, a oni powiadają, że na drugą nogę jeszcze, bo źle się będzie władzy chodzić.
Gachu wskazując na jednego z kompanów co na twarzy wyglądał jak nazbyt zasmażony kotlet mówi, żebym się zapoznał bo on ma córkę na wydaniu i ja krótko tu będę kawalerem. Kotletowi to się spodobało. Podając mi rękę szarmancko niemalże wyśpiewał. 
— Jestem zimny chirurg, inaczej rakarz jeśli nie wiesz. Zapraszam cię

mój synu do mojego domu!

Zakwaterowano mnie na pijackiej melinie? Marny mój żywot.

Zakołowało mi w łepetynie i ległem na powrót na swoim wygodnym wyrku, obserwując jak sufit nade mną wiruje z ukosa. Przekręciłem się na bok i całą zawartość alkoholu z dodatkami zwróciłem Gachowi między ścianą jego domu a łóżkiem na którym ległem.

Od dzieciństwa marzyłem o tym aby być nad prawdziwą rzeką. Koło mojego rodzinnego domu, podczas większych opadów deszczu, płynął strumyk przez łąki. Paplałem się w nim w wykopanych dołkach, ale gdy słońce dłużej przygrzewało strumyk zamieniał się w lepiastą maź i stawał się królestwem pijawek i kijanek które z czasem zamieniały się w małe skaczące żabki.

Marzenia się spełniają bo oto jestem nad wielką rzeką Bugiem. Nad rzeką o której uczono mnie, o której czytałem w podręcznikach geografii i historii.

Słoneczko niewiele nad horyzont się wzniosło, ale temperatura dodatnia i pora odpowiednia aby zejść po stromej skarpie, wydeptaną nogami mieszkańców tej wsi przez wieki ścieżką, co prosto z ulicy Brokowskiej, wijąc się niczym górska serpentyna prowadziła nad rzekę i się przejść w wolnym czasie, pozwiedzać nieznane okolice.

Rzeka leniwie płynęła od tysięcy lat w wiadomym jej kierunku. Dzień w dzień, niezawodnie. Pracowicie przenosiła tony piasku, tworzyła coraz to w nowym miejscu piaszczyste wysepki, zasiewała na nich roślinki, te zapuszczały szybko korzenie i tak powstawała kolejna wyspa z roślinnością wieloraką i już po kilku latach stawała się gotowa na przyjęcie gości — a to wróbelka, a to boberka, a to ciekawskiego człowieka co nadaje taki wysepkom nazwy, upatruje sobie co z niej zabrać dla siebie. Cudowny ten świat. I jak w tym świecie pełnym dziwów, rzeczy do końca niewyjaśnionych, ma się odnaleźć młody funkcjonariusz co z góry nazwany został towarzyszem? Do którego inny towarzysz zwraca się w formie mnogiej

— Gdzie towarzyszu idziecie, czemu was towarzyszu nie było, nie możecie tak towarzyszu postępować.

Co prawda dla towarzysza wszystko jest jasne, bo wyłożone przez przewodnią siłę narodu, co nieomylną się ogłasza i wiodącą w świecie, budującą dobrobyt dla całego narodu polskiego.

Ta rzeka tak niby obojętnie płynie sobie niewzruszenie i w nosie ma nowe ideologie. Kiedy chce to wylewa, kiedy chce to wysycha, kiedy chce to kogoś przygarnie do swojego tajemniczego dna na wieki i co jej towarzysz może uczynić?

A może! Może zabetonować jej brzegi, może ją wykorzystać w swoich celach zmierzających do rozkwitu socjalistycznego dobrobytu. Socjalistyczny intelekt jest genialny — samo wykorzystanie rzek do odprowadzania ścieków przemysłowych. Proszę pomyśleć jakie to oszczędności dla ojczyzny. Nie trzeba praktycznie żadnych inwestycji. Wystarczy kawał rury i brudy fabryczne poszły sobie. I tak bez końca. Zresztą naukowcy udowodnią, że rzeka oczyszcza się i ścieki przemysłowe nie stanowią dla rzek żadnego problemu.

Że chwilowe braki w sklepach? To nic. Kolejki coraz częstsze przed nimi, a to niechybnie oznacza poprawę sytuacji na rynku. To znaczy, że towar częściej dają do państwowych sklepów. Posłuchaj towarzyszu jedynie wiarygodnych źródeł informacji o twojej ojczyźnie — dziennika telewizyjnego, trybuny ludu i innych pomniejszych wydawnictw też wiarygodnych bo pobłogosławionych przez przewodnią siłę. W tych mediach polska się rozwija, ludzie w miastach pracują, na urlopach przyjeżdżają na wieś — do swoich korzeni i udają bogatych miastowych, z zadowoleniem opowiadają sąsiadom o awansie, o własnym co? Zadowolone gęby przed kamerami opowiadają o swoich życiowych osiągnięciach. I co ci na zachodzie trują, jątrzą. Po co im to?

W zakolu rzeki jakiś autochton, zupełnie nie świadom powyższego, że w nowoczesnym, socjalistycznym, wysokorozwiniętym społeczeństwie, nie wypada tego czynić — w pośpiechu wyciągał z wody sieć w okach której rzucało się kilka małych rybek.

Ot, w sam raz na kolację, na jednego.

Komendant / od tej chwili będę go zwał STARY/ oświadczył, że jest zadowolony, iż sam nie musi już pracować w tym posterunku. Wydał mi notatnik, długopis; mówiąc przy tym, że w notatniku tym mam zapisywać wszystko to co robię przez osiem godzin służby i, że taki notatnik to rzecz święta dla milicjanta. Na moje pytanie czemu tu niema służbowego samochodu odpowiedział, że nie ma wkładki na pojazdy służbowe, że jemu już mało zostało aby się parał jazdą samochodem i, że ja będę musiał taką wkładkę wyrobić ale wpierw muszę mieć prawo jazdy.

O przykro mi ale takowych nie posiadam. Pomocny milicjant się trafił, cholera jasna. Do brania kasy dobry.

Z opowieści mieszkańców się dowiedziałem, że mój poprzednik co odszedł przede mną, tak mocno pracował, że po służbie nie był w stanie wsiadać do autobusu i często drzemał na przystankowej ławce dochodząc w ten sposób do siebie. Dla dobra służby i jego też, pozwolono mu odejść do wygodniejszej pracy gdzie picie nie przeszkadza. Pośpieszyli też z opowieścią o losie byłego Komendanta MO który zaraz po wyzwoleniu /tym ostatnim rzecz jasna/ zakładał tutejszy Posterunek. Kazał się wozić karetą w dwa konie, a dzisiaj mieszka w dziko zajętej pożydowskiej chałupie i toczy boje z żoną i z synami o butelkę dynksu. Miałem już sposobność ujrzeć jego żonę z ponabijanymi ślepiami. Cwana kobieta, nie skarży się na swojego męża. Na moje pytanie co się stało odpowiada niezmiennie — Oj panie władzo, tak nieszczęśliwie drewka rąbałam, że jedno odskoczyło i trafiło mnie prosto w oczy. Oj nic, nic się nie stało.

Ma rację kobiecina.

Dotarło zgłoszenie o zaistniałej kradzieży motocykla w odległej o kilka kilometrów miejscowości. Najpierw stary kręcił się po swoich gabinetach i w kółko powtarzał:

— Bądź człowieku kurwa mądry, bądź człowieku kurwa mądry.

W końcu zamówił telefon i w rozmowie z jakimś mieszkańcem prosił tegoż o to, aby przyjechał swoim prywatnym samochodem, bo jest kradzież motocykla i trzeba się udać w teren, pochodzić po lesie, że podobno ma gdzieś być schowany. Jak się później okazało ten mieszkaniec ze swoim własnym samochodem to członek ORMO. Podobno są bardzo pomocni ci członkowie. Bo i tak to jest. Przyjechał człowiek, znaczy się ormowiec, i bez żadnego zbędnego narzekania, swoim samochodem m — ki Syrena zawiózł nas na miejsce zdarzenia. Mało tego, sam też brał udział w penetracji przyległych lasów. Łaziłem w swoich cywilnych pantoflach — mokasynach. Przemoczyłem je do cna. Oprócz mokrych, rozkładających się już liści, nic innego w lesie nie było. Motocykla również.

Pod koniec „dniówki” ormowiec przyniósł butelkę czystej. Ja, jako już legalny członek tej załogi, też załapałem się na jednego i byłem z tego wielce rad, że ormowiec /miejscowy szef/ powiedział do mojego starego, że ze mnie będą jeszcze ludzie.

Zaczęła mi się podobać taka „rozrywkowa” praca. Ale kiedy w dniu następnym otrzymałem pierwsze bojowe zadanie przyjęcia od poszkodowanego na protokół jego zeznań, znaczy się przesłuchać go /wielkie słowo/, i kiedy stary po zapoznaniu się z tym protokołem powiedział, że słucham tak jakby koza srała na bęben, o tak — tratata, posmutniałem i uświadomiłem sobie, że ten fach wymaga pracy. Nad sobą przede wszystkim.

Po kilku dniach pracy w cywilkach /sytuacja taka dla mnie była elegancka bo przez niewiedzę mieszkańcy tytułowali mnie panie poruczniku, mówili między sobą, że jakiś cywilny śledczy jest na posterunku, opinie takie mi pochlebiały/, udałem się do magazynów sąsiedniego RUSW i wróciłem autobusem objuczony tobołami w których znajdowały się nowiuteńkie mundury, i inne precjoza niezbędne do pełnienia służby. Nałożyłem na siebie mundurek a na pagonach pusto. Głupio było pokazywać się na ulicy. Ale to nie ja tak o sobie mówiłem. Z porucznika stałem się zwykłym szeregowym. Rzecz oczywista, miejscowym wcale to nie przeszkadzało. Nadal pierwsi mi się kłaniali na ulicy. Mało tego; mówili też, że w mundurze bardzo mi do twarzy i, że taki przystojny milicjant to raz dwa znajdzie sobie kobitkę.

Dzisiaj w pracy luzy. Ba, rzekłbym nawet, że to święto — zebranie członków gminnego PZPR — u. Swoje przybycie zapowiedział też najważniejszy członek bo gminny Sekretarz PZPR. Zebranie ma się odbyć w pomieszczeniu Posterunku. Stary już od rana /przybył jak nigdy wyperfumowany, w czystej i białej koszuli, a nawet spodnie nie były wypchane w kolanach tylko trzymały fason/ całą sprawę wziął w swoje ręce. Tak na prawdę to on jest tu najważniejszy bo po za tym, że jest również członkiem tej partii to jeszcze przed tygodniem polecił mi wystukiwać na maszynie do pisania zaproszenia do poszczególnych osób. Przeto siedziałem godzinami i wyszukując poszczególnych liter na klawiaturze, waliłem w nie palcami. Czcionki uderzały w papier, przebijały kilka jego warstw przełożonych kalką. W taki sposób wychodziły zaproszenia różnej jakości. Na pierwszej kartce poprzebijany papier, a na ostatniej rozmazane kalką litery, ale jak się dobrze wpatrzyć to można było wyczytać o co chodzi. Stary nic nie gadał na jakość wyprodukowanych przeze mnie zaproszeń tylko uroczyście bardzo je po podpisywał, i kazał mi po zaadresowaniu zanieść na pocztę co uczyniłem.

A dzisiaj wysłał mnie do właścicielki kamienicy aby pożyczyła kilka krzeseł bo tych posterunkowych może zabraknąć. A nie pasuje, aby członkowie tak szacownej wielce organizacji, stali na spracowanych nogach podczas tak ważnej, bo rocznej, narady. Też i szklanek pożyczyłem bo wypada mieć przygotowane aby w ostatniej chwili nie biegać i nie szukać, gdy goście zechcą czymś popić. Tak około dziewiątej wszedł, bardzo nieśmiało, pierwszy członek. Widać było od razu, że biedak ubrał się w najlepszy swój kościelny strój, nawet pantofle wypastował i paznokcie widać było, że przyciął. Gdy tylko wszedł zapytał się starego czy to długo potrwa, bo swojej żonie zełgał, że idzie do GS — u ważną sprawę załatwić. To bardzo zdenerwowało starego. Zaczął besztać biedaka, że ten się wstydzi partii. Krzyczał, że jak woli chodzić do kościoła to niechaj się wypisuje ale niech pamięta o tym, że tu, w tej gminie, władzę trzyma partia i on znaczy się mój stary. Chłop co kiedyś odważył się wstąpić do przewodniej siły narodu, poczerwieniał, opuścił głowę i cicho przeprosił starego.

Kiedy już w końcu, razem z Naczelnikiem Gminy, wszedł jakoś tak niewinnie Sekretarz Gminnego Komitetu PZPR stary na ich widok manifestując radość wybiegł na spotkanie ściskając ich dłonie.

W kilkanaście minut później rozpoczęło się ważne zebranie. Otworzył je mój stary krótko witając wszystkich towarzyszy i prosząc o zabranie głosu Sekretarza PZPR, gminnego rzecz jasna. Sekretarz również nie omieszkał podziękować przybyłym towarzyszom. W swoim wystąpieniu wspomniał o opiekuńczej roli całej partii, o jej dążeniach do budowy dobrobytu, a następnie nakreślił zadania dla swojego gminnego komitetu. Zaznaczył, że do realizacji tych zadań nie może być tylko on sam i Komendant Posterunku, lecz wszyscy tutejsi członkowie. Słychać było w głosie przemawiającego wyraźny nacisk na ostatnią część zdania. Niektórzy szarzy członkowie poopuszczali głowy i się gapili między własne nogi, czekając zapewne kiedy się zacznie nieoficjalna część zebrania. W dyskusji zabrało głos dwóch członków poruszając przy okazji problem dojazdów do ich wsi. Wszak z powodu nieutwardzonych dróg, w porze opadów deszczu lub w porze wiosennych roztopów, nie sposób po takich drogach jeździć. Sekretarz od razu, na miejscu, w obecności swoich członków, zobligował obecnego na zebraniu Naczelnika Gminy do podjęcia działań w kierunku poprawy nawierzchni dróg w miejscowościach w których to mieszkają członkowie partii. Naczelnik odpowiedział jak towarzysz towarzyszowi — Tak towarzyszu, ta sprawa będzie priorytetową w naszej gminie.

Dzięki zjazdowi miejscowych członków PZPR, jednocześnie w większości przypadków członków ORMO, podjęto uchwałę zorganizowania czynu społecznego w okresie wczesnowiosennym kiedy to chłopstwo w polu mało jeszcze ma roboty.

Rozpoczęła się część nieoficjalna. Towarzysze już zupełnie na luzie prowadzili między sobą dysputy na różne tematy, a ja zalewałem wrzątkiem kolejne szklanki z herbatą i roznosiłem je towarzyszom.

Nie wspomniałem jeszcze o tym, że w trakcie obrad partii wszedł do Posterunku interesant w jakiejś tam swojej zasranej sprawie, ale widząc tak ważne zebranie przeprosił i powiedział, że przyjdzie w innym dniu. Widać, ze doświadczony bardzo był on i wychowany dobrze. Wie, że są ważniejsze sprawy od jego problemów i nie nalegał aby go załatwić. To nic, że rowerem jechał kilkanaście kilometrów z odległej wsi aby zgłosić swój problem milicji. Przybędzie tu w innym dniu aby za bardzo nie przeszkadzać funkcjonariuszom jakby nie było państwowym przecież. A z nimi, wiadomo, trzeba delikatnie bo taki funkcjonariusz to może wszystko i lepiej jemu nie podpadać.

W sklepach pustki, pieniądz zaczyna tracić na wartości. Mówią o podwyżkach.

Postanowiłem nie trzymać gotówki w kieszeni, i aby nie tracić — zainwestowałem. Chyba dobrze uczyniłem. Bo cóż znaczą pieniądze bez możliwości nabycia za nie cokolwiek?

Tym zainwestowaniem było kupienie przeze mnie skrzynki wódki. Wiadomo, towar to niepsujący się, może postać długo w warunkach nie koniecznie wyszukanych. Akuratnie do warunków spartańskich panujących na mojej kwaterze odpowiedni.

Sam zakup, a raczej zanim do niego doszło, wymagał sporo zabiegu bo wpierw obiecałem pani najważniejszej bo tej co za ladą sterczy godzinami, że odpalę jej butelkę a kiedy na to przystała czekałem kilka dni na dostawę towaru. Kiedy w końcu przywieźli ziściło się moje marzenie zainwestowania. Tak jak obiecałem — odpaliłem, pani sklepowej pół litra mojego skarbu. Jak wspaniale pobrzękiwały pozostałe w skrzynce pełne butelki, gdy ją taszczyłem ze sklepu przez rynek do mojego miejsca zamieszkania. Od razu stałem się ważnym bo przechodnie których mijałem podziwiali mój zakup, a co niektórzy już chcieli się ze mną ugadywać i nagabywali czy mogą do mnie zawitać.

Postawiłem ja ten mój skarb w swoim wynajmowanym pokoju, i się napatrzeć na niego nie mogłem. Jednak jest w tym jakiś urok niepowtarzalny… Dumny byłem z tego, że tak mądrze zainwestowałem i taki wydatek zrobiłem. Zacząłem przeliczać ile to, dzięki mającej nastąpić podwyżce, zyskałem na tym zakupie. Ale na razie o żadnej podwyżce, oprócz plotek, nie było słychać.

Gdy miałem wolny dzień, przyszedł do mnie, sporo starszy po fachu, kolega. Tak smutnawo jakoś się nam rozmowa kleiła, bo kolega więcej patrzył na mój skarb niż słuchał mojej gadki.

Pomyślałem, że gdy jedną butelkę z tego skarbu uszczknę to wielkiej straty nie będzie, a czas upłynie nam w milszej atmosferze. Tak też uczyniłem.

Kolega widząc, że sięgam po butelkę od razu poweselał i już

normalnie zaczął się udzielać w przygotowaniach do mającej nastąpić wieczerzy.

Niby to żadne tam przygotowania do obalenia jednej butelki, ale zawsze to coś tam trzeba zorganizować.

Miałem jeszcze pewne wątpliwości czy dobrze czynię naruszając moją inwestycję mającą przynosić mi dochód. Ale gdy nalałem pierwsze szklanki i wznieśliśmy toast za samych siebie, /bo kogóż to więcej mieliśmy pozdrawiać/, moje wątpliwości co do słuszności poczynań prysły jak bańka mydlana. Byłem już nawet rad, że kolega mnie nawiedził i, że mam do kogo pysk otworzyć. Kolega z każdą wychyloną szklanką stawał się coraz to bardziej rozmowniejszy i milszy dla mnie — bo coraz to więcej pochwalnych opinii o mnie wyrażał. Już nawet wstyd mi było, że miałem, jeszcze przed chwilą, wątpliwości co do naruszenia mojego skarbu. Nim się obejrzeliśmy butelka była pusta, a nam dopiero zaczynało się ze sobą dobrze rozmawiać. Kolega już wiele lat w tej firmie przepracował, więc ja, jako młody, miałem czego słuchać i miałem od kogo się uczyć. Przez chwilę tak instynktownie popatrzyliśmy na stojący obok pojemnik z pełnymi butelkami. A co tam! Ruch ręką i już następna butelka idzie na stół.

Jak miło było posłuchać charakterystycznego trzasku ukręcanej nakrętki na butelce. Jak miły był bulgot nalewającego się do szklanki alkoholu. Kto z was kochani nie czynił tego, nie może sobie tego odgłosu wyobrazić. Skończyliśmy bardzo kulturalnie nasze miłe spotkanie, bo po dwóch półlitrówkach, czyli rachunek z tego prosty — po butelce na głowę.

Co prawda w pojemniku już dwa miejsca miały wakaty, ale cóż to znaczy wobec mojego dobrego samopoczucia.

Pośród okolicznych posterunków wieść się rozniosła, że w moim pokoju jest spory zapas do opróżnienia, to i co raz w moim pokoju zjawiał się nowy kolega po fachu. Niby to w jakiejś tam sprawie ale kończyło się zawsze na opróżnieniu co najmniej jednej buteleczki.

Również i mój stary nie omieszkał tego faktu wykorzystać. A jako, że był to w moim pokoju najważniejszy kolega, przeto brał on udział w ostatecznej likwidacji mojego skarbu. Awantura z tego wynikła spora, bo żona mojego starego, przyzwyczajona do punktualnych jego powrotów z pracy, zaniepokoiła się przedłużającą się nieobecnością męża, i postanowiła przybyć na miejsce, i wszcząć na własną rękę poszukiwania. Z trafieniem przez nią na moją kwaterę /melinę/ nie stanowiło żadnego problemu. Szczęście w nieszczęściu, że już byliśmy po zabiegu i nawet dobrze się stało, że było komu zabrać zwłoki mojego starego.

Tak to na dokonanej przeze mnie inwestycji dorobiłem się sporo, bo wiedziałem już jak postępować w przyszłości w podobnych sytuacjach. Koledzy przestali mnie nawiedzać, a i zapraszać do siebie też nie zapraszali. Czasem tylko dopytywali się czy nie dokonałem nowego zakupu.

W nocy silny wiatr pozsypywał świeży puch w różne, nie zawsze nam odpowiadające, miejsca. Zasypało drogi, podwórka.

Ubrałem się w długie, ocieplane buty, spodnie skutery i udałem się na służbę Po drodze oprócz notorycznego odpowiadania „Dzień dobry” nic ważnego nie zaistniało i do pracy dotarłem szczęśliwie.

Przyglądałem się jak śnieg delikatnie okrył pola, przyprószył dachy chałup i cichutko, bez oddechu, czeka. Niebo zasnute chmurami wygląda na smutne. Drzewa przybrały się w białe szaty. Niektóre z nich, pozaczepiały na poplątanych ramionach, puchowe ocieplacze. Spodziewały się tęgich mrozów? Ubrane na swój sposób drzemały o niczym nie myśląc. Chociaż one też miały problemy. Co zrobić wronie która w każdej chwili może osiąść na zmarzniętej, kruchej, gałązce?

Słomiane strzechy zabudowań, przystosowały się do otoczenia i tak jak wszystko wokół, tak i one, udawały, że niczym się nie interesują. Nic ich nie obchodzi. No, może za wyjątkiem dymu, co z komina się ulatnia i niby w górę się wznosi. Wznosi się w górę ale nigdy nie wiadomo czy aby na strzechę nie wylądował z tym swoim gorącym zapałem. Jednak dachy bały się tego dymu roznoszącego wieści z wnętrza chałup. Stare dachy, co już wiele widziały za swojego żywota, zmęczyły się ciągłym patrzeniem i już zaczęły przysiadać. Zupełnie jak stary gospodarz, co częściej przysiadując na progu, upatruje sobie miejsce na dłuższy spoczynek.

Ej rozkojarzyłem się. Nie umarła jeszcze we mnie dusza poety.

Ledwie w posterunku zwyczajem starego zaparzyłem kawę się a już na ulicy zatrzymują się sanie, chłop w kożuchu uwija się przy koniach, czepia je lejcem do płota i zmierza prosto do władzy, znaczy się do mnie.

W taki czas? Normalne zgłoszenie. Trzeba jechać w teren, na interwencję.

No to jedziemy.

Sanie sunęły pod wiatr, po zlodowaciałych, śnieżnych falach.

Śniegowe jęzory ciągnęły się kilometrami i wyglądały jak zaczarowane lustro białego oceanu. Żelaznymi okuciami płóz, cięły strzeliste, śnieżne jęzory gdzie popadło. Wzniecane szybkością pędzących koni, kryształki zlodowaciałego śniegu iskrzyły w słońcu, mieniąc się barwami przyjemnymi dla oka. Rumaki wypoczęte, poganiane batem, parły do przodu. Z impetem wpadały w śnieżne zaspy, niczym w barykady: rozwalały je w drobny pył, i pędziły dalej, nie zatrzymując się. Rozwartymi nozdrzami, pochłaniały wielkie ilości mroźnego powietrza. W swoim wnętrzu ogrzewały je i na powrót, w postaci kłębów pary, wydalały z siebie na tą mroźną otchłań.

Wiatr nawiewał okruchy śniegu. Gromadziły się one w fałdach odzienia, i powoli, dokładnie okrywały mundur, milimetr po milimetrze nawarstwiały się. Zaczynałem upodabniać się do śnieżnego stwora i wtapiałem się w ten zmowy krajobraz.

Od długiego siedzenia w niewygodnej pozycji, zdrętwiały nogi. Palce u nóg zaczynały marznąć. Aby je rozgrzać zacząłem nimi poruszać. Widząc, że nic to nie daje, zeskoczyłem z sań i naśladując właściciela zaprzęgu — który trzymając w dłoniach lejce biegł za nimi — również biegłem. Już po kilku minutach biegu poczułem jak fala ciepła ogarnia ciało. Rozlewa się po jego zakamarkach. Najpierw to było zmęczenie, a później przemieniało się to zmęczenie w ciepło. Organizm stawał się jedną masą ciepła które na koniec spłynęło do zmarzniętych palców u nóg. Na powrót wskoczyłem do sań. Jakoś bardziej radośnie spoglądałem na mijane krajobrazy — liczne pagórki porośnięte lasami. Na sosnowych gałęziach, potworzyły się przedziwne czapy śnieżne. Swoim ciężarem przyginały co mniejsze sosny ku ziemi. Sosny z cierpliwością godnej uwagi, znosiły ten ciężar, bez żadnego zniecierpliwienia. Wiedziały, że nadejdzie chwila, kiedy te ciężary stopnieją i spłyną po pagórkach w dolinę, tworząc rwące potoki co popłyną sobie w siną dal, aż do morza na wieczne spoczywanie.

Na horyzoncie czerniła się linia lasu.

Za linią czerniącego się lasu kilka domostw, w których od lat, z dala od przelotowych dróg, od dziejowych zawieruch, egzystują w zgodzie z naturą, z pokolenia na pokolenie — ludzie.

W zimę jedyny środek lokomocji, który tam dotrze to sanie.

Tak też jest i w tej chwili — przyjechał człowiek na posterunek. Konie wypasione, dobrze zadbane. Przyjechał po pana władzę, aby pan władza porozmawiał z jego synami którzy zamiast pomagać w domu w głowach mają fiu bździu. Może ci synowie już dość mają życia pośród lasów? Może ckni im się do miasta?

Czy taka rozmowa coś tu zmieni? Człowiek ma nadzieję, że słowo mundurowego przemówi jego synom do rozsądku.

Leśnym duktem konie stąpały już z wolna. Pewnie wiedziały, znając tyle razy pokonywaną drogę na pamięć, że zbliżają się do własnej zagrody. W zagrodzie sobie odpoczną w przytulnej stajni. Chrupną siana, owsa.

Weszliśmy do drewnianej chałupy. Zapachniało świeżymi pączkami. Chałupa wypełniona przyjaznym, wydobywającym się z pieca, ciepłem. To ciepło, niczym ze źródła, tryskało z pieca w którym spalały się wyschnięte szczapy. Spalały się płomieniem rwącym do komina, i dalej na otchłań mroźną.

Zrobiło mi się smutno. Pomyślałem, że dobrze jest mieć taki własny domek. Pośród zasp śnieżnych, a w nim tyle ciepła, że aż wylewa się to ciepło na otchłań mroźną.

Zbliżają się święta, a po nich prawdopodobnie mam już jechać, na prawie roczny kurs, do Szkoły MO w Słupsku. To prawie dwa miesiące jak pracuję w nowym fachu.

Sukces.

Coraz częściej pojawia się u mnie słowo “mój”, “moje”, „moja”. Inni mówią mój dom, mój syn, moje krowy, a ja mówię mój stary, moje wyniki, moja służba… dziwne. Otóż stary zamiast na ósmą zjawił się w służbie na dziewiątą. Wiadomo, zima.

Powyciągał z kieszeni spodni, zawinięte w trybunę ludu, kawałki salcesonu i gdy się upewnił, że widziałem ten salceson /przy różnych okazjach nadmieniał o swoich zdolnościach kulinarnych/, rzucił ni to do mnie ni to do siebie, że dzisiaj będzie miał w..uj roboty. Po tym fachowym stwierdzeniu zaczął wyciągać teczki, luźne kartki papieru, po przejrzeniu, których doszedł do wniosku, że niebawem skończy się rok. Mandatów jest mało i nie będzie co miał wpisać w swoich sprawozdaniach, wykazać się swoją pracą, że jest przydatny. Postanowił to podciągnąć i nakazał mi zabierać ze sobą bloczek mandatów, /nowy/ raportówkę na ramię, i na krzyżówki. Na piechotę i to już!

Jak tak za biurkami będziemy siedzieć, to pchły nas zagryzą!
Wykrzyczał swoje ulubione powiedzenie i zamknął się w pokoju.

Do krzyżówek dwa kilometry, ale cóż to dla młodego, wypoczętego chłopaka. Pryszcz.

Gruba warstwa ubitego śniegu, wskutek odwilży rozmiękła, i buty grzęzły w mazi, powoli nasiąkając wodą. Po wyciągnięciu buta na jego miejscu pojawiała się w dołkach brunatna ciecz. Spływała zda się dość sprawnie z butów bo te miały być wodoszczelnymi, ale wskutek ich długiego moczenia, zapewnienia gwaranta powoli ustępowały prawom fizyki. Wyczuwałem w palcach nóg pojawiającą się wilgoć. Jakoś się doczłapałem do wyznaczonego mi miejsca dokonywania kontroli drogowej. Wyszukałem kawałek asfaltu bez mazi śnieżnej, i czekałem na frajera co zgodzi się na miejscu, na zapłacenie mandatu karnego za brak czegoś tam w swoim ulubionym samochodzie. A to brak światła, a to braki w wyposażeniu obowiązkowym.

O, jaki ważny stałem na skrzyżowaniu dróg. To ode mnie zależało kogo zatrzymam, ile wymierzę kary grzywny. Poczułem się jak watażka w swoim rewirze. Ale pomimo, że drogi rozchodziły się w cztery strony świata, i zgodnie z wszelką logiką winne być ruchliwe — nic na horyzoncie się nie pojawiało. Pomimo, że czas upływał i już szarzeć poczynało — cisza jakaś głucha panowała. Tylko wiatr, mimo odwilży, stawał się coraz to dokuczliwszy, ziębił twarz, zsuwał mało przyczepną do łepetyny czapeczkę, uszy czerwienił, a wyniku żadnego.

Pochmurniałem tracąc już wiarę w mój pierwszy sukces. Ale to nic, stałem dalej, mając wciąż niezachwianą nadzieję, że w końcu upoluję i będę miał się czym pochwalić przed swoim przełożonym. W końcu, w krótkich odstępach czasu, nadjechało z różnych stron świata trzy pojazdy. Każdy z nich został za pomocą czerwonego lizaka zatrzymany, kierowcy poproszeni o dokumenty. Ale komu z tej trójki, ja biedny stójkowy,

miałem wypisać mandat? No komu?! Jednym jechał szef miejscowej ORMO. Sam się zatrzymał i zaproponował mnie podwiezienie do posterunku. Drugim jechał ksiądz mówiąc, że od chorego wraca /z satysfakcją mówiąc do mnie — Szczęść Boże/, a trzecim nadjechał Pan Naczelnik i był bardzo niezadowolony, że miejscowy milicjant śmiał go zatrzymać. Pan Naczelnik dziwił się, że ja tak sam w szczerym polu. Coś wymamrotał, że zaraz będzie miał spotkanie z moim starym.

Chwilę jeszcze postałem i ruszyłem w powrotną drogę na posterunek mając nadzieję, że mój szef już udał się do domu i nie będę słuchał jego wywodów, że jestem do niczego i, że on biedny sam jeden nie wydźwignie tego posterunku.

Nie odjechał. Ze zwieszoną na piersiach głową drzemał za biurkiem, śliniąc się obwicie. Sprzątaczka mocując się z choinką widząc, że wchodzę jakby sama do siebie rzekła; — Opłatek z naczelnikiem mieli. pijusy jedne, Boga za nic mają.

Pomogłem kobiecie w umocowaniu drzewka, w porozwieszaniu świecidełek. Ozdóbki połyskując wielobarwnymi kolorami, dyndały na niewidocznych w świerkowym igliwiu, nitkach,

No tak, święta już. Zaraz gruchnie w miejscowym kościele chóralne Wśród Nocnej Ciszy.

Ale jeszcze w miejscowych sklepach, zawsze buńczuczne a biedne tym razem panie, zawzięcie mazały klejem maleńkie karteczki na podstawie których każdy miejscowy mieszkaniec otrzymał swoją należną porcję mięsa, cukru, wędlin. Karteczki układały w przeznaczonych do tego celu zeszytach, zliczały je, katalogowały.

Porządek musi być w państwie tak wysoko cywilizowanym. Kandydującym do miana przodujących w świecie.

Pod koniec grudnia o szesnastej jest ciemno.

Z pracy wracałem w wisielczym nastroju. Wiadomo z jakiego powodu /dzień bez mandatu dniem straconym tak mawiają/.

Odwilż chyba się skończyła, bo już buty się nie zapadały w śnieżnej bryi. Za to trzeba było uważać aby się nie pośliznąć i nie wyrżnąć orła — w

mundurze to bardzo nie przystoi.

Przede mną dwa dni wolnego. Odwiedzę swój dom rodzinny. Bo gdzież to, na melinie spędzać święta?

Zastanawiałeś się nad tym, że gdy wsiadasz do autobusu to bezgranicznie zawierzasz panu kierowcy? Siedzę w jeszcze luźnym pojeździe /kilka osób/, i tak sobie myślę: — Jak to tak, bez żadnego upewnienia się czy bezpiecznie dotrzemy do zamierzanego celu oddajemy się w ręce nieznanemu człowiekowi?

Mieć taką wiarę bezgraniczną.

Albo czy myślałeś o tym, że życie to jest ciągłe wsiadanie w odpowiedni pociąg? Gdzie dotrzesz, zależy od tego w który, i kiedy się zdecydujesz wsiąść.

Sęk w tym, że tych pociągów w naszym życiu jest całe mnóstwo. Co chwila są podstawiane i wcale nie chcą na nas czekać. Czasem to trzeba w biegu do nich wskakiwać. A czy wiesz o tym, że w zasadzie tak na prawdę to wsiadamy do nich w ciemno? Zakrawa na paradoks; jadąc do Warszawy robimy dokładne rozpoznanie, mamy wcześniej nakreślone plany, a w naszym życiu nic w zasadzie nie robimy. Mówisz, że to nie prawda? A ja ci mówię, że to jednak prawda. Oddajesz się w ręce Pana Maszynisty i ślepo jemu zawierzasz. Tak ślepo, że nawet o tym nie myślisz. Ale co tam. Chociaż dla zabicia czasu.

No tak dwa dni wolnego, pełny luz bez patrzenia na wizerunek mojego starego.

Z radością wracam do znanych mi z dzieciństwa okolicznych pagórków, okrytych śnieżną powłoką. Drzemią sobie w najlepsze snem zimowym. Pies na mój widok radośnie ogonem merdał i jakaś radość w jego ślepiach się pojawiała.

Święta te najważniejsze bo roczne, tak mawiano w moich stronach. A kto najbardziej je przeżywa jak nie dzieciaki?

Gdzie byś ucha nie nadstawił, zewsząd dochodziły odgłosy uderzeń cepa. Z każdej stodoły, przez szpary w ścianach wyłaziło blade światełko naftowych latarek. To miejscowi gospodarze szykowali ziarno na mąkę. Wiadomo, roczne święta tuż, a i plany dla państwa trzeba oddać. Nocna grudniowa cisza słuchała tych uderzeń i była smutna. Te kłosy zbóż, które jeszcze w sierpniu, radośnie się wygrzewały w słońcu i nabierały złocistego koloru i które były ogarniane troszczącym się okiem gospodarzy co to mawiali, że święte są i z łaski Boga tak na polach falują i, że dać się zmarnować choćby jednemu z nich — to grzech, to lekceważenie Pana. Teraz ci sami zawzięcie walą pałami po tych kłosach. Popluwają w dłonie i narzekają, że tyle z tego korzyści co kot napłakał. Już nie chwalą Boga. Teraz chwalą swoje cepy, że mocne, że pasowne i dobrze biją.

Grudniowa cisza słuchała tych uderzeń, wzdrygała się przed chłopskimi przekleństwami. Gwiazdy po swojemu od dawien dawna, jednakowo mrugają. Jedynie księżyc zda się być poważny i cepy go nie interesują. On wie, że dziecię które się narodzi, czy to w dostatku, czy w biedzie i tak pójdzie swoją drogą, by na przekór utartym poglądom, budować lepszy świat.

W wigilię świąt Bożego Narodzenia, daremnie gwiazdy wypatrywać. Od rana niebo zasnuło się powłoką chmur i zaczęły opadać, wielkie płaty śniegu. Początkowo spadały powolutku, jakby się zastanawiały w którym miejscu wylądować i wyglądało na to, że to tylko poloty na mróz. Ale po kilkunastu minutach, płatki sypały jakby kto tam w górze pierzynę rozerwał i pierzem sypnął. Wielka to była inwazja białego puchu. Gromadnie, pokrywały stare brudy, poupychane w zakamarkach w śniegowe pryzmy. Od tej cicho spadającej bieli, tak jakoś świątecznie się zrobiło i w sercu i wokoło. Jak tu nie mówić o tym, że dziecię które ma się narodzić na ten świat, przynosi temu światu, radość niebiańską.

Jeszcze przed zaśnięciem, ojciec udał się do obory. Odwiedził konie, krowy. Rzucił na nie gospodarskim okiem. To dzięki tym zwierzakom, może on utrzymać swoją rodzinę, a w zamian

za ich ciężką pracę mają one opiekę i dach nad głową: zgodna koegzystencja zwierząt i ludzi. Zwierzęta żyją po to aby utrzymywać ludzi przy życiu, a nie po to aby były zjedzone przez ludzi.

Jest biednie, ciężko. Dopiero kilka lat po wojnie, ale już lepiej niż przed paroma laty, kiedy to nocami trzeba było pilnować ostatniej krowy mlecznej z narażeniem życia. Nocą już nie przychodzą i w imię jakiejś ideologii, nie kradną. Będzie lepiej, byle tylko zdrowie było i zgoda w rodzinie. Dzieci dorosną, też będą miały w życiu lepiej. Któryś z synów obejmie to gospodarstwo. Piękny majątek. Kawał ziemi w jednym miejscu. Gdzie nie spojrzysz, twoje. Tu ci kura nie wejdzie w szkodę sąsiadowi. Pagórki, te koło domu, zasadzi sosną i będzie kiedyś las na miejscu. Dolinę zasieje trawą i będzie siano dla krów. Czego więcej trzeba? To nie to co u innych — wszędzie daleko, krowy trzeba pędzić kilometrami. Tu wychodzisz z domu, z podwórka i jesteś na swoim jak okiem sięgnąć. Jedziesz na pole drogą własną, przez własny majątek. To jest właśnie skarb największy, nieprzemijający. Bogactwo materialne, dokładniej pieniądze, dziś są jutro ich nie ma i znowu są, a tak położone gospodarstwo będzie ci służyć zawsze — z pokolenia na pokolenie, o ile będziesz je miłował. Musowo tą ziemię pokochać bardziej od własnego ciała. Twoje ciało może być zaniedbane, brudne, odarte, ale twój majątek musi być zadbany, w poszanowaniu. To poszanowanie przejawia się w sposobie uprawy ziemi, w zasiewaniu, w zbiorze tego, co na tej ziemi urosło. To wszystko ma ci dawać radość, pomimo własnego zmęczenia i braku poszanowania przez innych. To nic, że chwilowo jest ciężko i wyżyć trudno Ale ty ziemi po swoich ojcach nie marnuj, bo to jest twój wielopokoleniowy zakład pracy, z historią i z tradycją. Ty też budujesz historię tego zakładu pracy. Czy chcesz zapisać się w tej historii twojego rodu jako ten, który doprowadził do ruiny i do zmarnotrawienia tego, na co pracowały całe pokolenia? To wszystko decyduje o tym, że zawód twój który uprawiasz, jest najbardziej męski, ludzki, uczciwy i najbliższy Bogu, bo najbliższy naturze.

Gorliwość do pracy na roli, móc przekazać swoim następcom. Oto jeden z najważniejszych zadań ojca. Przekazać swój dorobek synowi nie jest problemem. Problemem jest, aby razem z tym dorobkiem, została przekazana spadkobiercy miłość do tego co on od swoich rodziców otrzymuje.

Ale to już chyba trzeba wcześniej dokonywać w umyśle tego, który ma przejmować po nas pałeczkę.

W pierwszy dzień świąt, niebo od rana się czerwieniło. Jeszcze słońce inne krainy oświetlało, a tu już obwieszczało, że za chwilę również zawita.

Stąpałeś po, co dopiero przegarniętych na podwórku, ścieżkach. Zmrożony śnieg skrzeczał pod butami. Jakby lamentował nad swoim losem. Nie dość, że jest jemu zimno, to jeszcze depczą po nim.

Spojrzałeś na wschód, na równinę, na pagórki porośnięte młodymi zagajnikami, okrytymi wczorajszym, puszystym śniegiem. Świat wydał się, a może jest on na prawdę taki, piękny. Przez tą nieskazitelnie białą powłokę zdawał się czysty, a wszelkie zło na tym świecie było chyba w ten dzień zamrożone i nie mogło ono nikomu krzywdy uczynić.

W izbie, pachnącej wypranymi zasłonami i białym nowym obrusem, na stole już stało gotowe świąteczne śniadanie. Dzieciaki rozbudzone, kręciły się wokół stołu gotowe zasiąść do niego w każdej chwili. Czekały tylko na pozwolenie matki. Jedyną przeszkodą ku temu, była przedłużająca się nieobecność ojca. Co prawda mamusia tłumaczyła im, że ojciec dzisiaj szczególnie starannie obrządza dobytek, ponieważ w ten sposób chce wyciągnąć od krów, koni, co mówiły w noc wigilijną o swoim gospodarzu.

Usprawiedliwienie ojca sensowne, ale to nie satysfakcjonowało dzieci i niecierpliwiły się coraz bardziej, kiedy w końcu zasiądą przy świątecznym stole. Przecież na taką atrakcję czekały już od świąt Wielkiej Nocy. Wtedy też był świąteczny stół, ale nie tak czarodziejski jak na święta Bożego Narodzenia. Mamusia tłumaczyła, że ważniejsza od świątecznego śniadania była wczorajsza wieczerza wigilijna, ale dzieciaki nie chciały w to wierzyć. Jak to? Wczorajsze postne potrawy, mają być ważniejsze i lepsze od dzisiejszego śniadania na którym jest kiełbasa, szynka i inne mięsne przysmaki?

Kiedy już słońce nieco wzniosło się nad horyzont, a mróz zelżał, dzieciaki powyciągały z zakamarków ojcowskich zabudowań sanki, narty przeróżnych własnych konstrukcji i udały się na pobliską górę. Tam urządzały zawody kto dalej zjedzie. Próbowały różnych sposobów na pobicie rekordu. Jedne zjeżdżały z rozbiegiem, inne w trakcie zjeżdżania, żeby dalej być od innych, popychały się, co z kolei było powodem do sprzeczek, że tak nie można, że taki zjazd się nie liczy. Dyskusje narastające na tym tle, stawały się tak gorące, że mróz przy tej temperaturze sprzeczek, nie miał żadnych szans i dzieciaki na buziach porobiły się czerwone a z pod czapek zaczynał spływać pot. To nic, że w butach śnieg się rozpuszczał a końcówki nogawek spodni stawały się sztywne od mrozu. Rywalizacja z kolegami sąsiadów, po każdym kolejnym zjeździe, stawała się coraz to bardziej zaciekła. Żadna ze stron nie dawała za przegraną. Bo jak to kończyć zawody w momencie dla siebie najmniej korzystnym? Nie wypada. Przecież kolejny zjazd mógł być bardziej udany.

Już słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu, czerwone zapowiadało kolejny mroźny dzień, a nasi mali bohaterowie nadal walczyli między sobą. Zapewne jeszcze długo trwały by, świąteczny gwar i zjazdy, ale zniecierpliwione głosy matek, stawały się coraz bardziej nakazujące i dzieciaki rad nie rad, powoli zaczęły schodzić z góry i wracać do swoich domów. Przed tym jednak umówiły się na następny świąteczny dzień, przyrzekając sobie, że jutro, jego, tamtego, sanki dalej pojadą.

Przerwa świąteczna się skończyła szybko, i ci starsi zarzucali na swoje skromne barki kanciaste tornistry i gęsiego, maszerowali do szkoły. Przodem szedł najstarszy zostawiając za sobą ślady młodszemu od siebie, a na końcu człapał najmłodszy który co prawda miał już przed sobą pierwsze ślady na sypkim, głębokim śniegu, ale cóż to za ścieżka kiedy i tak śnieg w buty się nasypywał a nogi się zapadały. Ale dzięki temu młody organizm się rozgrzewał i tęgi mróz w chwili kiedy słońce właśnie wstawało nie był straszny.

W szkole pan woźny już ponapalał w kaflowych piecach i można było, zanim się zaczęły lekcje, stanąć przy rozgrzanym piecu i się ogrzewać.

Dorośli powiadają, że dzieciaki szkolne spędzają czas w beztrosce i zazdroszczą im, jak to mówią, legackiego życia. A to wcale nie prawda. Pamiętam ile to kłopotów miewało się na co dzień. Mieliśmy poważniejsze zmartwienia niż dorośli. Dorosłym wystarczyło się najeść do syta aby mieć siłę do roboty w polu i dni im mijały.

W naszych ptasich główkach rozgrywały się ważne potyczki, które miały bronić honoru ojcowskiego kota, domu.

Chociaż miewało się łeb nadęty jak balon, ale rodzice, krewni, mawiali: ach ty ładna mordko.

Nie lubiłem takiego określenia. Widocznie mieli w tym czasie dobry nastrój, może komornika udało się im oszukać, a może w jakiś tam sposób zdobyli parę złotych i byli zadowoleni, że mają za co kupić chleb. Zapewne mawiali w takiej sytuacji — w dupie bieda. Właśnie przy takich okazjach mawiali ach ty ładna mordko i głaskali po głowie, a mieli po czym ciągać łapą.

Nie lubiłem takiego określenia. Wolałem jak mówiono do mnie ach ty duży łbie. Wiedziałem, że mówią prawdziwie.

Takie szczere określenia padały często, bo powodu do złego humoru dorosłym, nie brakowało. Ale to nie mój świat.

My szkolniacy mieliśmy własne kłopoty, plany i trzeba było je realizować, sprytnie obmyślać nowe kłamstwa by nie być gorszym od kolegi, od dziewczyny tej z kończ wsi, której rodzice często nosili z poczty do domu wielkie paczki z jakiejś tam amerki. Na tych paczkach to było tak napisane, że rozczytać nie można było nawet i po skończeniu kilku lat szkoły. Z tą dziewczyną to nikt nie chciał rywalizować. Ona i tak była najmądrzejsza i najlepiej ubrana. My to my, ale nawet nauczyciel zostawiał ją w spokoju, a nawet udawał, że ją lubi — zwracał się do niej po imieniu. Raz to napisała temu nauczycielowi w dzienniku, że więcej nic nie dostanie od jej mamusi. Nauczyciel udał, że napisu nie zauważył i dalej prowadził lekcję.

Oj trzeba mieć cierpliwość, gdy się jest dorosłym.

Któregoś dnia ławkowy kolega powiedział, że koń mojego ojca dostaje zadyszki i staje w drodze, żeby nabrać sił. To nie była prawda! On stawał z przyzwyczajenia bo był bardzo mądry a zadyszki to nie miał. Prawdą było, że był leniwy. Miał rację. Dopiero jak ojciec wymierzył porcje batów, postanawiał ciągnąć dalej. Taka była prawda o koniu mojego ojca, a tym samym o moim koniu. Stwierdzenie, że on dostaje zadyszki, to było znieważenie jego godności, potwarz.

Przez długie dni rozszyfrowywałem kolegę, badałem jego słabe miejsca, przysłuchiwałem się plotkom dorosłych na temat jego rodziców i kompletowałem prawdę o nim. Wszystko po to, by móc się zrewanżować i przestać być obiektem kąśliwych żartów i drwin. Wybrałem najstosowniejszą chwilę i oto cała klasa dowiedziała się, że jego ojciec zbiera i sprzedaje butelki, bo nie ma za co kupić chleba. Odniosłem wrażenie, ze ugodziłem kolegę w najczulsze miejsce. Chyba to była

prawda, bo przez długie miesiące do mnie się nie odzywał.

Lecz moje kontruderzenie nie zostało pochwycone przez resztę klasy, dzieciaki się nie śmiały z tego. Milczały.

Czyżby i ich rodzice też dorabiali zbieraniem powyrzucanych butelek?

Kolegę miałem z głowy ale o to nowe kłopoty się pojawiają, tez ważne bo z takimi kłopotami nie można było się bawić z kolegami. Koledzy wymawiali mi niezaradność, stukali się w czoło i mawiali, że oni to już dawno skończyli by z tą sprawą. A co to za sprawa była? Nie pamiętam, ale musiała to być sprawa skoro po jej załatwieniu zdobyłem uznanie klasy. Tylko pani wychowawczyni tłumaczyła, że tak nie można i dopytywała się, kto mnie do tego namówił. Ojciec złapał mnie za frak, położył na kolanie i grzmocił po tyłku i tylko słyszałem głoś matki: — cholero nie bij mnie

dzieciaka bo go wystraszysz. Ale ja się nie wystraszyłem. Wyrwałem się ojcu i uciekłem do pobliskiego lasu, a rodzice, na prawdę wystraszeni, chodzili i mnie szukali krzycząc głośno, abym słyszał ich zapewnienia, że

nie będą już na mnie krzyczeć, nie mówiąc o biciu.

Ta sprawa też przeminęła i nie była sprawą i zdawało się, że teraz będzie wszystko w porządku. Ale gdzie tam. Przychodziły wciąż nowe problemy a stare tak pomału odchodziły i następowało ich spiętrzenie. Wtedy zdawało się człowiekowi, że świat jest pokićkany i to tak dokładnie, że aż robiło się smutno. W takich sytuacjach, najlepiej na lekcji, wystarczyło pogapić się w okno aby zapomnieć o trapiących problemach.

Za oknem roztaczał się widok na zaorywane pole. Mówią, że twój ojciec orze pole, a widać jak na dłoni, że to koń ciągnie pług, a ojciec doczepiony do pługa, tylko za nim chodzi i pogania konia. Jak ci dorośli rozmijają się z prawdą. Weźmy na ten przykład dzisiejszą lekcję polaka. Pani nakazała otworzyć książkę na końcu tam gdzie są takie ładne obrazki. Wskazała nam jeden z nich i zapytała nas co na nim widzimy? A widać było jakąś pokraczną maszynę i konia ciągnącego pług, a za pługiem szedł przygarbiony chłop. Przygarbiony ale w kapeluszu. To chyba biedy nie miał? Nasza pani która miała prawo uważać się za najmądrzejszą w klasie, powiedziała że to zaćmienie konia. A to co nazwaliśmy pokraczną maszyną, to traktor i że on, ten traktor, przemieni nasze życie z biedy — w dobrobyt. Mało tego. Dodała że wkrótce ta maszyna się pojawi i też nastąpi zaćmienie konia. Aż ten zupełnie zniknie a będzie wszech obecna maszyna, taka jak na obrazku. Klasa struchlała, zapanowała cisza. Ze łzami w oczach myśleliśmy, że nasz koń zniknie. A jak zniknie to wiadomo, że nie będziemy go mieć, sama pani tak przecież powiedziała a pani wie co mówi. Ale jak pani dodała, że wtedy żyto się nie zmieści w ojcowskich stodołach a mąka będzie przez cały rok, na okrągło, klasa na powrót pojaśniała. Gęby poczęły się śmiać bo widzieliśmy oczami wyobraźni jak nasze mamy, uśmiechnięte, stawiają na stoły kluski na mleku, pachnące pączki, wyciągają z pieca gorące chleby…

Lecz to były tylko marzenia a realność realnością. Dlatego dźwięk dzwonka natychmiast zmazywał namalowany przez panią od polskiego obraz przyszłego dobrobytu. Wybiegaliśmy z krzykiem na korytarz. Na korytarzu urządzaliśmy gonitwy, zabawy a część z nas zajmowała swoje kąty i rozmyślała kiedy będą mogli rzucić te szkołę w diabły i chodzić

wytrwale za pługiem jak ojciec, by nie dopuścić do wtargnięcia na nasz zagon tej strasznej maszyny pożerającej konie.

Następną lekcją były rachunki a my dalej rozmyślaliśmy o najnowszej

wiadomości. W końcu doszliśmy do wniosku, że jak najszybciej o tym trzeba powiadomić rodziców, niechaj coś robią żeby nie dopuścić do najgorszego. My rozmyślaliśmy a nauczyciel tłumaczył jak trzeba odejmować a jak dodawać żeby wyszło to co ma wyjść. Pod koniec lekcji domagał się abyśmy powtarzali to co on nam mówił. A my ani w ząb. Jaki on był wściekły. Pienił się, targał nas za uszy, a my tylko zaciskaliśmy zęby, gapiliśmy się w okno i żadnego słowa z nas wydusić nie zdołał. Później się wyja- śniło dlaczego to pan od rachunków, był taki zły. Nie brak znajomości lekcji ale przebiegłość kota, była powodem złego humoru. Tak, to kot okazał się sprytniejszy od pana co na nas krzyczał. To kot

zabrał, przygotowaną wcześniej przez pana kanapkę i ją zjadł.

Jak postanowiliśmy na rachunkach, tak zrobiliśmy. Najpierw całą klasą przybiegliśmy do najlepszego naszym zdaniem gospodarza. Później każdy z osobna pytał się swojego rodzica czy to prawda i czy można temu jakoś zaradzić? Ale rodzice tylko coś pomrukiwali i nic nie powiedzieli co by nas uspokoiło. Przez jakiś czas chodziliśmy zamyśleni, ale po kilkunastu dniach na nasze twarze

na powrót powrócił, zda się beztroski uśmiech. Ale to był pozór, bo tajemnicza maszyna wciąż była przedmiotem rozmyślań. A ile to udręki mieli przez tą maszynę rodzice?

W końcu doszliśmy do wniosku, że jeżeli ta maszyna potrafi zapewnić zboże przez cały rok, aż do nowego, a to by znaczyło że przednówka już nie będzie, no to niechaj przychodzi na nasze pola i niechaj zabiera tego leniwego konia. Zaczęliśmy marzyć o tym by ją ujrzeć na własne oczy, móc ją dotknąć, obejść na około i pochwalić się rodzicom że już ją widzieliśmy. Pytaliśmy naszą panią kiedy nastąpi zaćmienie naszego konia? Pani chwilę pomyślała po czym powiedziała że zaćmienie to tak szybko nie nastąpi ale wkrótce ją zobaczymy. Nie mieliśmy już problemów i nie sprzeczaliśmy się czyj kot jest tłuściejszy a czekaliśmy kiedy ją zobaczymy. I o to dziwna rzecz się stała. Przestaliśmy się martwić że ona

zabiera, pożera.

To był ciepły, wiosenny dzień. Szkoła opustoszała. Cała jej dziatwa, razem z nauczycielami, poszła na pobliską górę po której kołysała się, dymiła, była hałaśliwa że przy niej nie sposób było pogadać i siedział w niej człowiek!

Gospodarz zaorywanego zagonu chodził za nią i przyglądał się czy równo ziemię odkłada…

To co zobaczyliśmy było naszym pierwszym wydarzeniem naszego krótkiego jeszcze życia. Byliśmy wdzięczni naszej pani za to że pozwoliła nam iść i popatrzeć. Podejrzewam że i nauczycielka była ciekawa tegoż co i my.

Na drugi dzień zasypywaliśmy panią od polaka, pytaniami. Lecz nie wiele zyskaliśmy odpowiedzi. Okazało się że wcale nie jest taka mądra na jaką wyglądała. Zniecierpliwiona nie kończącymi się dociekaniami, nakazała nam opisywać wczorajsze spotkanie z nowym. Zaznaczyła że oczekuje przede wszystkim naszych oczekiwań od tego nowego. Jaka ona ciekawa,

Pisaliśmy z zapałem i w tajemnicy przed kolegą z następnej ławki. A jakie mieliśmy oczekiwania od tej maszyny! Chyba do tej pory nasze oczekiwania się nie spełniły. Za nasze wypracowania oczekiwaliśmy dobrej oceny. Pani powiedziała że mamy bujną wyobraźnię i wyszła z klasy. Obraziła się? Chyba nie, bo i za co? Może wyszła za swoją potrzebą? Trochę się dziwiłem ojcu że na nim ta maszyna żadnego wrażenia nie zrobiła. Dalej dreptał za leniwym koniem i od czasu do czasu poganiał go batem. Wieczorem narzekał że się nałaził, bilą go nogi i mawiał że taki chłopak to już może wyręczyć ojca w pracach polowych a nie tylko bąki zbijać. Wtedy pytałem się czemu maszyny nie przyprowadzi na swoje pole? Ona szybko zrobi to co trzeba zrobić i po co łazić za koniem? Ojciec nic nie odpowiadał, tylko dalej brał się za następną robotę. Jedynie matka przyznawała mi rację i mówiła ze gdyby to ona rządziła to by wszystkiego ręcznie nie robiła. Na tym wygasła sprawa maszyny.

Życie dalej toczyło się powoli, pachniało szarzyzną. Zupełnie jak ojcowski koń: szło leniwie przed siebie. Znów każdy chwalił się swoim kotem, mówiliśmy o tym że u tego to był ten tamten. Cieszyła nas

wiadomość że jutro nie będzie pana od matematyki, trochę się martwiliśmy brakiem odrobionej lekcji. Też i przestaliśmy oczekiwać kiedy nastąpi zaćmienie konia. Wdrapywaliśmy się na pobliską górę ale nie po to żeby wyglądać czy dobrobyt nadciąga. My szkolniacy, mieliśmy własny, swojski dobrobyt i było nam z nim dobrze.

No i po świątecznej przerwie. Trzeba wracać do munduru, do służby.

Razem z moim służbowym kolegą chodziliśmy po miejscowych sklepach i sprawdzaliśmy czy są powystawiane ceny na towarach, czy panie sprzedawczynie mają czepki na głowach, czy w białych fartuchach, czy paznokcie chociaż czyste są u ich rąk. Pełna kultura, kurcze pieczone. Ale my są ważni teraz panowie. Panie w sklepach tak mile się do nas odnoszą, że aż miło posłuchać. Mamy obiecane, że będziemy mieć co lepsze artykuły spożywcze zostawiane pod ladą specjalnie dla nas. Tylko żeby stary się o tym nie dowiedział… A co do starego, to się normalnie zaczyna nas czepiać. Ot chociażby wczoraj. Pozostawił po sobie zaświnione biurko, a dzisiaj po przybyciu z domu, z gębą do nas, że to nasza robota. A paszoł ty stalinowcu!

Pojechał do RUSW na odprawę. Zostaliśmy sami na włościach. Kolega wpadł na świetny pomysł aby staremu umilić służbę. Ma ci on, znaczy się stary, swoją własną szafę. Taka drewniana dwudrzwiowa, na podręczne rzeczy, zamykaną na sławetną zatrzaskową kłódeczkę. Koleżka mój jest zdolnym i takową kłódeczkę potrafi otworzyć agrafką. Tak też zrobił. Otwieramy my starego szafę, a w niej zachomikowane różne rzeczy: papier toaletowy, środki do mycia, cukier, kawa, sól… Soli w sklepach to nie brakuje ale stała się ona w naszych rękach główną atrakcją niniejszej rozrywki. W związku z tym, że jest ona miałka i bielusieńka i w cukrze nie będzie jej widać, nasypaliśmy tej miałkiej soli do cukiernicy starego w której trzymał sobie cukier do słodzenia kawy. Proporcje pół na pół, starannie wymieszaliśmy i kulturalnie postawiliśmy na swoim miejscu, zatrzaskując kłódeczkę na szafie. Stary po odprawie już nie wrócił do służby. Ale w dniu następnym stawił się w świetnym humorze. Niby do nas oczko, jakiś kawał z którego mieliśmy się śmiać… Widząc, że się z jego świetnego kawału nie śmiejemy szczerze powiedział, że nie znamy się na dowcipach i zamknął się w swoim gabinecie aby zaparzyć, tak jak robią to światowi ludzie, poranną kawę. Nam polecił zająć się z braku pożyteczniejszego zajęcia układaniem starych papierzysk. Siedzimy i

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 34.29