E-book
14.7
drukowana A5
37.92
Powódź

Bezpłatny fragment - Powódź

i inne opowiadania


Objętość:
150 str.
ISBN:
978-83-8104-717-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.92

Gołębie Pana Antoniego

Pan Antoni wypchnął wózek z żoną na podjazd przed domem. Podwórko wybrukowane różową kostką, zalane było słońcem i wszystko zapowiadało pogodną, szczęśliwą sobotę. Minęło zaledwie 3 godziny, od kiedy usłyszał piskliwe, świdrujące …iiiii…, jakim żona go ostatnio budziła, a oto już uporał się ze wszystkim. Wandzia siedziała w wózku czysta, uczesana, pachnąca i najedzona. No, może z tym ostatnim nie było najlepiej, ale poza tym — nic dodać, nic ująć. Wystrojona w białą, odświętną bluzkę, mogła przyjmować imieninowe wizyty. Co prawda, pan Antoni nie spodziewał się nikogo przed wczesnym popołudniem. Wiadomo — sobota, więc dzieci będą chciały dłużej pospać.

Zatrzymał wózek koło ławki pod gruszą, gdzie siadywało się zawsze w pogodne dni.

— Posiedź sobie trochę tutaj, ja zajrzę tam, do gołębnika… — mówiąc to, pan Antoni przybrał bezwiednie zażenowaną minę, choć przecież wiedział, że żona go nie rozumie.

Zarówno sam gołębnik — druciana klatka, przykryta od deszczu spadzistym, drewnianym dachem, jak i znajdujące się wewnątrz ptaki były całkiem świeżym nabytkiem. Para gołębi, siedząca bez ruchu w pewnej od siebie odległości, wydała się panu Antoniemu nieswoja. W istocie, niewiele ubyło z karmidełka doborowej mieszanki, a i woda wyglądała jakby żaden ptak nie zanurzył w niej dzioba.

Od chwili, kiedy gołębie pojawiły się na jego podwórku, pan Antoni nosił w sercu pewien plan. Pragnął wykonać dla swoich ptaków karmnik, jaki widział w telewizyjnym programie przyrodniczym: ptak siadał na dźwigni, dzięki temu otwierała się śluza i porcja pokarmu pochyłą rynienką sypała się do miski. Kto wie, może i jego gołębie nauczą się korzystać z takiego samoobsługowego karmnika? Lecz widok nietkniętego pokarmu oddalił twe rojenia. Pan Antoni otworzył maleńkie drzwiczki gołębnika i ostrożnie wyciągnął bliżej siedzącego ptaka. W jego ręku gołąb momentalnie ożył. Czuło się jak ptak napina mięśnie, jak próbuje rozprostować skrzydła, gotów do lotu, jeśli tylko nadarzy się okazja. Pan Antoni trochę mocniej zacisnął palce.

— Powoli, powoli… Najpierw musicie się przyzwyczaić… — Chuchnął na maleńką główkę gołębia, po czym palcami wolnej ręki przygładził piórka. — Musisz jeść, pić… Musisz być silny… wtedy pomyślimy o lataniu — pan Antoni uniósł ptaka na wysokość oczu. Był to dwuletni samczyk, po czempionach, sam już zaliczył dwa konkursy w tym roku. I chociaż pan Antoni nie do końca rozumiał, o co chodzi z tymi konkursami, to jednak tyle wiedział, że ptak rokuje jak najlepsze nadzieje.

— I jak by cię tu nazwać? Siwek?… Eeee...to dobre dla konia…

Teraz przyszła kolej na ente już oględziny obrączki na ptasiej nodze. Mieszanina liter i cyfr też była zagadką. RP — to zapewne Rzeczpospolita Polska, 1997 to musi być rok wyklucia, ale pozostałe? Trzeba będzie zapytać tego Herberta Kapusty. Może jutro spotkają się znowu pod kościołem? Zeszłej niedzieli pan Antoni po raz pierwszy od wielu miesięcy zdecydował się zawieść żonę na popołudniową mszę. Dla pewności nie wszedł nie tylko do kościoła, ale nawet na kościelny dziedziniec. Przycupnęli sobie tuż za murem. W razie czego, gdyby Wanda zaczęła wydawać swoje dzikie okrzyki, albo gdyby znienacka brzydko zapachniała, można było spokojnie się oddalić. Ale nic takiego się nie stało. Wanda, odurzona słońcem i świeżym powietrzem, przespała całe nabożeństwo z głową opadniętą na jedno ramię.

Podniósłszy się z klęczek po podniesieniu, pan Antoni uchwycił czyjeś uważne spojrzenie. W tej dzielnicy nie znali prawie nikogo, więc trochę go to zaniepokoiło. Tyle się teraz słyszy o bandyckich napadach, zauważy jeden z drugim, że jesteś, człowieku, bezbronny, to w biały dzień, przed kościołem… Nie czekając wiec na sakramentalne: "...idźcie w pokoju Chrystusa…”, pan Antoni ruszył z wózkiem w stronę domu. Ledwie jednak minęli mur, otaczający kościół kiedy ktoś z tyłu zawołał:

— Dzień dobry, panie profesorze!

Pan Antoni, już bliski paniki, nie od razu pojął o co chodzi. A nieznajomy najwyraźniej odwoływał się do czasów sprzed… ilu?… trzydziestu chyba laty, kiedy to on, Antoni, dorabiał sobie jako wykładowca w technikum wieczorowym.

— Pan profesor z matką do kościoła?…

— To jest moja żona, nie matka.

— Eee… no, tak… Czas nikogo nie oszczędza… A taka była szykowna z pani profesorowej kobieta!…

— Żona ma Alzheimera — pośpieszył z wyjaśnieniem pan Antoni. — Choruje tak już od wielu lat, a ostatnio bardzo się pogorszyło… Ale… pan znał moją żonę?

— No przecież przyszła kiedyś po pana… w nocy… Nie pamięta pan, profesorze?

Pan Antoni doznał olśnienia — przecież stoi przed nim jego dawny uczeń, górnik i kandydat na sztygara, Herbert Kapusta we własnej osobie. Przypomniał sobie również ten dzień, a raczej noc, gdy Wanda rzeczywiście przyszła po niego do wieczorowej szkoły. Tego dnia oddał klasie poprawioną kartkówkę, 90% to były niedostateczne. W sali zapadła cisza, widział tylko żylaste ręce oparte na ławkach, ciężkie spojrzenia, jakąś grdykę latającą od przełykanej śliny. W tej ciszy zaczął nowy wykład, pisał przy tym dużo na tablicy i starał się nie odwracać przodem do słuchaczy. W przerwie na korytarzu zawisła gęściejsza niż zwykle chmura dymu od wypalanych nerwowo papierosów. Kiedy wrócił za katedrę, podszedł do niego tenże Herbert Kapusta w towarzystwie dwóch czy trzech kolegów.

„Panie profesorze, chcieliśmy prosić, no… żeby… czy nie można, żeby pan nie wpisywał tych dwój do dziennika… Dużo jest u nas takich co im przez to wyjdzie pała na koniec roku…”

Znowu zobaczył wielkie, sękate, niedomyte łapska, drżące teraz ze strachu. A przecież byli to poważni ludzie, ojcowie rodzin, wielu starszych od niego.

„Dobrze” — zgodził się szybko. — Ale zostaniemy dziś trochę dłużej i jeszcze raz wam wytłumaczę ten dział”.

— Jak myśmy pana wtedy nienawidzili! Już było grubo po północy, a pan wcale nie zamierzał kończyć! A przecież wielu z nas miało iść na poranną zmianę… I wtedy przyszła po pana żona. Taka była ładna, blondyneczka, no, po prostu anioł, który przyszedł nas wybawić! Byliśmy pewni, że pan zaraz nas zwolni. Ale pan posadził żonę w pierwszej ławce i jeszcze przez pół godziny tłukł nam do łbów o pierwiastkach.

Pan Antoni uśmiechnął się na to wspomnienie.

— No, co? ma pan do mnie ciągle o to żal?

— Nie, no jakże to?… Opłaciło się. Dzisiaj jeszcze umiem matematykę wnukom wytłumaczyć.

Po tamtej nocy pan Antoni zbliżył się nieco z Herbertem Kapustą. W każdym razie rozmawiali kilka razy na różne tematy, również o gołębiach. Górnik szybko „rozpracował” tę skrywaną namiętność profesora matematyki.

Pan Antoni był tutaj obcy. Miał 18 lat, kiedy w wyniku wojennych perypetii zamieszkał w mieście wraz z rodzicami i rodzeństwem. Przybyli tu z terenów rozległej, z lekka pagórkowatej zieleni. Od razu znienawidził rzeczywistość górniczego miasta, ciasnotę dusznych ulic. Nienawidził czarnego pyłu osiadającego wszędzie, a z drugiej strony — nie znosił białych kolan kobiet, pucujących bezustannie szyby w smutnych kamienicach.

Początkowo nie miał tu prawie nic do roboty. Całymi dniami biegał po mieście, walcząc co chwila z przykrym wrażeniem, że zaraz uderzy czołem w ścianę domu po drugiej stronie ulicy. Daremnie szukał otwartej przestrzeni.

Drażniła go też mowa miejscowych — niby zrozumiała, a jednak całkiem obca, gdy tak gardłowali między sobą, powłócząc nogami po szychcie.

I tylko jedno godziło wtedy pana Antoniego ze światem: sobotnie oblatywanie gołębi. Śledząc lot wypuszczonych na swobodę ptaków mógł zadrzeć głowę tak wysoko, że tracił z oczu dachy kamienic, kopalniane szyby, a nawet kominy fabryk.

Mógł sobie wyobrazić, że wystarczy spojrzeć tylko odrobinę niżej, a zobaczy się kępę drzew na Wzgórzu Trzech Krzyży i taflę jeziora pod spodem, że wszystko jest jak dawniej — śledzi po prostu lot ptaków tam, u siebie!

Potem był pierwszy rok na politechnice i ucisk w gardle, gdy pytał: „Czy mogę panią prosić?” na studenckim balu. Dziewczyna była śliczna, onieśmielająca swoim blaskiem. Cały czas utrzymywała między nimi pełen rezerwy dystans, pozwoliła się jednak odprowadzić do domu. Pod bramą zapytał: — „Jak pani na imię?” — „Wanda”. I to było wszystko, co zapamiętał z ich pierwszego spaceru. Patrzył na jej gładką cerę, delikatne ręce, na elegancję popielatej sukienki, widział jak się porusza, jak z lekkim skinieniem głowy mówi mu „dobranoc” i zdawał sobie sprawę, że to zuchwalstwo sięgać po księżniczkę. Właściwie nie mógł się nadziwić za każdym razem, gdy — z wahaniem, ale jednak — godziła się na kolejne spotkania.

Za trzecim, czy czwartym razem został zaproszony do domu. Matka Wandy, „wrześniowa” wdowa po pułkowniku, była piękną kobietą, pachnącą zagadkowymi perfumami. Widząc jego, Antoniego skrępowanie, uśmiechała się zachęcająco. Usiedli we trójkę do stołu. Po chwili przyszedł ktoś — rotmistrz Kowalski, przyjaciel domu. Zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest nie na swoim miejscu i co chwilę walczył z chęcią natychmiastowej ucieczki. „Proszę nam coś opowiedzieć o sobie” — to zdanie pułkownikowej ostatecznie przygwoździło go do krzesła. Opowiadał, z trudem dobierając słowa, a pułkownikowa i rotmistrz od czasu do czasu wymieniali spojrzenia. Wanda zdawała się całkowicie pochłonięta rozkładaniem serwetki na kolanach, daremnie prosił ją spojrzeniem o ratunek. Wiedział aż nadto dobrze, że zdaje tu swego rodzaju egzamin. W pewnym momencie przyłapał spojrzenie pułkownikowej utkwione w kieliszku, który trzymał w ręce. Nie, nie w kieliszku, w jego ręce właśnie. Brud za paznokciami! W jego rodzinie nikt się tym specjalnie nie przejmował, ale tutaj… Resztę obiadu przesiedział z udręką w sercu. Jeszcze tylko pocałować pułkownikową w rękę na pożegnanie i będzie po wszystkim. — „Miło było pana poznać, panie Antku. Bo chyba mogę tak do pana mówić?” — To było znowu jak fajerwerk szczęścia. — „Wandzia i ja będziemy pana z radością gościć w naszym domu. Prawda córeczko?” Wanda skinęła głową z lekkim uśmiechem.

Wracał do domu pijany ze szczęścia. Bywał tam jeszcze wielokrotnie. Upierścieniona dłoń pułkownikowej nakładała mu ciasto na talerzyk, rotmistrz pogwizdując, rozdawał karty, aby później w odpowiedniej chwili sięgnąć po butelkę koniaku i przyjrzawszy się najpierw trunkowi pod światło, nalać odrobinę do pękatych kieliszków.

Mimo to sprawy z Wandą słabo posuwały się do przodu. Dziewczyna zatoczyła wokół siebie jakiś magiczny krąg, którego w żaden sposób nie można było przekroczyć, a równocześnie nie pozbawiała go nadziei. Czuł się jak zdobywca, ilekroć udało mu się musnąć ustami jej włosy na pożegnanie.

Dopiero po wielu latach zrozumiał, że w tej grze to on był zwierzyną, myśliwymi zaś tamci, zwłaszcza pułkownikowa i rotmistrz Kowalski. Pewnego razu matka Wandy, będąc świadkiem rozmowy młodych, wykrzyknęła zdumiona: — „Więc wy ciągle jesteście na pan-pani? Ależ Wandziu, jak tak można?…” — „Łatwo temu zaradzić!” — Rotmistrz znacząco przymrużył oko i pstryknął palcami w szkło butelki z nalewką. Zażenowanej Wandzie nie pozostało nic innego, jak zaproponować bruderszaft. Wypili, a kiedy przyszło do rytualnego pocałunku, poczuł nagle przypływ tak gwałtownego pożądania, że wydało mu się to niemal jakąś niestosownością wobec tej dziewczyny.

Jeszcze tego wieczoru, w mrocznym przedpokoju, w zaduchu wiszących tu płaszczy poprosił Wandę o rękę. Jak gdyby tylko w ten sposób można było zmazać jego „winę”. Oczekiwanie, że rzuci mu się na szyję z radosnym „tak” było jak czekanie na cud, który, rzecz jasna, się nie zdarzył. Nie zgodziła się, ale też, swoim zwyczajem, nie odebrała Antoniemu nadziei. Minęło jeszcze kilka miesięcy, zanim pozwoliła mu iść z bukietem do mamy.

Został przyjęty bez większych ceregieli. („Cieszę się, że Wanda będzie miała w panu oparcie w tych ciężkich czasach… Podobnie jak pańska rodzina, my też, panie Antku, jesteśmy rozbitkami, powinniśmy się wspierać…”).

Przypomniał sobie ranek, dzień ślubu. Dosłownie pękał z dumy, strojąc się przed lustrem w pożyczony garnitur. Oto on, syn skromnego rzemieślnika, jako pierwszy w rodzinie zrobił maturę, rozpoczął studia, a teraz — zdobył taką dziewczynę! Ojciec pomagał mu wiązać krawat, nie wypuszczając papierosa z ust. Od czasu do czasu, przymrużywszy oczy, rzucał jakąś ironiczną uwagę, lecz Antoni dobrze wiedział, że ojciec również jest z niego dumny, a żartem usiłuje tylko zamaskować pełne niedowierzania wzruszenie. W wynajętej dorożce, w otoczeniu rodziny, Antoni przeżywał jeszcze chwile katuszy: a może tamci po prostu zakpili sobie z niego? Lecz nie, oto ona, Wanda, cała w bieli, jego dziewicza narzeczona, już czeka.

Wkrótce potem doszło do drugiego ślubu: cicho i niemal ukradkiem pobrali się rotmistrz Kowalski i pułkownikowa. W parę tygodni później oboje przedostali się na Zachód przez zieloną granicę. Stało się to niemal w ostatniej chwili przed falą aresztowań, która zagarnęła wielu kolegów rotmistrza z przedwojennej armii. Obiecywana przez teściową pomoc długo nie nadchodziła, tak że Antoni szybko musiał podjąć pracę i przenieść się na zaoczne studia. Rychło wyrugowano ich z mieszkania, które dotąd zajmowała pułkownikowa. Z dwoma walizkami i płaczącą Wandą w ósmym miesiącu ciąży wylądowali w maleńkim pokoiku w hotelu robotniczym.

Mimo to długo jeszcze utrzymywało się w Antonim to rozpierające poczucie dumy. Każdego ranka budził się kompletnie szczęśliwy, chociaż poprzedniego dnia miał zwykle aż nadto okazji żeby się przekonać jak bardzo nie pasuje do wyobrażeń swojej młodej żony. Wiele tych upokorzeń, których zaznał od Wandy, przyjmował jako coś oczywistego, co mu się należało jako człowiekowi „bez wychowania”, który potrafi zasnąć w teatrze podczas „Hamleta”, albo na przyjęciu wyjeść cały zapas czekoladowych ciasteczek. Tak, był prostakiem, parweniuszem, co to tylko dzięki dziwnemu splotowi okoliczności ośmielił się sięgnąć po księżniczkę i — o zgrozo! — dostał ją.

Trzeba przyznać, że Wanda „wychowywała” go w białych rękawiczkach. „Ty chamie, słoma ci z butów wystaje, znowu zachowałeś się jak nieokrzesane bydlę…” — nie, to było nie do pomyślenia. Wanda cierpiała, a on był przyczyną tego cierpienia. Zbolała mina, migrena, łzy, wreszcie — ataki duszności, to był jej, jakże skuteczny arsenał. Kiedy zamykała się w zaciemnionym pokoju, natychmiast biegł do niej aby klęcząc przy tapczanie pokajać się najszczerzej za grzechy, których, bywało, do końca nie rozumiał. Przez długie lata robił to dla niej, swojej dziewiczej narzeczonej. Starał się ze wszystkich sił, żeby była zadowolona. Potem robił to już tylko dla świętego spokoju, żeby oszczędzić sobie dalszych upokorzeń. Z czasem dość dobrze nauczył się poruszać tak jak ona sobie tego życzyła, odgadywać jej pragnienia. Opanował role inżyniera, męża kobiety z klasą, ojca ich wspaniałych dzieci w stopniu wystarczającym.

Wobec dzieci Wanda stosowała ten sam, łagodny terror. Z tą tylko różnicą, że one, mimo wszystko, korzystały z większej wolności. To rozumiało się samo przez się, że dzieci należą jednak do świata, a mąż — wyłącznie do niej. „Mama znowu przybiera pozy umierającego łabędzia” — zauważyła kiedyś ich rezolutna córka, Zuzanna. Ile miała wtedy lat, 12, 13? Syknął wówczas zgorszony, lecz później często przychodziło mu na myśl to porównanie, na które sam nigdy by się nie odważył, nawet w myślach. Gdy dzieci podrosły, coraz częściej musiał spełniać rolę bufora, o który rozbijała się pierwsza fala niezadowolenia. Bólu z powodu złych manier dzieci, ich nieczułości, niepojętej obcości. Musiał więc nauczyć się również mediacji, a właściwie — „naganiania” dzieci do przeprosin i hołdów.

A przecież był w ich życiu okres kiedy na chwilę wszystko nabrało właściwych proporcji. Wanda zachowywała się wtedy jak oddana, kochająca żona, pełna podziwu dla swojego posiwiałego przez te wszystkie lata mężczyzny. Wszelkie żale, histerie, niespełniona nadzieje gdzieś się rozwiały. Idąc u boku Herberta Kapusty, pan Antoni uświadomił sobie, że zaczęło się to właśnie wtedy, tamtej nocy w szkole wieczorowej dla pracujących.

Rzeczywiście zdarzyło się tak jak to zapamiętał dawny uczeń — tuż po północy żona, zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością pana Antoniego, przyszła po niego do szkoły. Weszła tak po prostu na salę pełną półprzytomnych ze zmęczenia mężczyzn i z uśmiechem na ustach przypomniała profesorowi która godzina. Lecz pan Antoni zdawał się ją zaledwie dostrzegać. Głosem nie znoszącym sprzeciwu poprosił żeby usiadła. „Jeszcze nie skończyliśmy. Bądź tak dobra i zaczekaj chwilę” — powiedział, po czym przez pół godziny jeszcze miotał się między tablicą a katedrą, tłumacząc osłupiałym słuchaczom tajniki pierwiastkowania.

Pchając teraz wózek ze zdemenciałą żoną, pan Antoni zapytywał sam siebie jak to było możliwe, że tak się jej wtedy, jeden jedyny raz, przeciwstawił. Zrobił to zupełnie bezwiednie, a ona, również bezwiednie, podporządkowała się jego woli. Wracali potem do domu przez puste, uśpione ulice. On opowiadał jej o czymś, żywo gestykulując. Ona zerkała na niego od czasu do czasu i nie było to jej zwykłe, taksujące spojrzenie. Parę razy roześmiała się i wzorem nastolatek — wzięła go za rękę. Ścisnął mocniej jej dłoń i przyrzekł sobie, że już jej nie wypuści. Zaraz, czy to nie w czasie tej właśnie, krótkiej nocy został poczęty ich najmłodszy, Zdzichu?

Ten dziwny, pełen szczęścia stan, kiedy Wanda śpiewała przy codziennym sprzątaniu i ani raz nie rozbolała jej głowa, trwał jakieś dwa czy trzy miesiące. W ich kamienicy mieszkało w tamtym czasie kilka górniczych rodzin. W podwórzu stało parę gołębników, w tym jeden pusty od czasu śmierci właściciela. Przyjacielskie rozmowy z Herbertem Kapustą przypomniały panu Antoniemu jego młodzieńczą fascynację. Herbert, nieco starszy od profesora, szybko zrozumiał jak można sprawić mu przyjemność. Skrzyknął się z innymi jeszcze kolegami z wieczorowej szkoły i zaproponowali matematykowi po parze dobranych gołębi. Pan Antoni bronił się jak lew, wietrząc w całej sprawie łapówkę. „Porozmawiamy po rozdaniu świadectw!” — opędzał się. Ale nie było żadnej specjalnej rozmowy — w ostatni dzień nauki przynieśli po prostu klatkę z czterema parami gołębi. „To zamiast kwiatków” — stwierdzili rzeczowo i już ich nie było. Pan Antoni wracał do domu w radosnym nastroju. Snuł plany: czym będzie karmił gołębie, jak je nazwie, jak zarazi syna miłością do ptaków, jak sobie będą razem przy nich chodzić, opowiadać… Rozmowa z wdową po właścicielu pustego gołębnika była jedynie formalnością. („Oczywiście, panie inżynierze, stary bardzo pana szanował, ucieszyłby się…”). Dobry nastrój ostatnich tygodni jeszcze się wzmocnił. Bo też co to będzie za frajda kiedy już podchowa swoje gołębie i będą śledzić lot ptaków…

Takie wyobrażenia kołysały go do snu a następnego dnia w fabryce nie mógł się doczekać trzeciej. Toteż widok otwartych drzwiczek i pustego gołębnika powalił go z nóg.

— Hultaje!… Łobuzy!… Że też rodzice!… — dosłownie dusił się ze złości.

— Panie inżynierze, panie inżynierze!… — dogoniła go wdowa po górniku. — To nie dzieciaki, to żona pana wygoniła gołąbki, widziałam…

Sam nie wiedział jakim sposobem dotarł po schodach do mieszkania. Wanda, jak zwykle, cmoknęła go w policzek na powitanie. — Już podaję, umyj tylko ręce!

Poszedł za nią do kuchni, chowając zaciśnięte pięści w kieszeniach spodni. Po raz pierwszy był gotów ją uderzyć.

— Dlaczego… — wycharczał — gołębie… Zwabione tym dziwnym dźwiękiem wydobywającym się z jego gardła, do kuchni zajrzały dzieci.

— Ależ Tosiu! Gołębnik to dobre dla górnika! No nie, naprawdę!, inżynierowi to w żaden sposób nie uchodzi!… Dzieci, siadamy do stołu!

Nie, nie mógł jej uderzyć. Była jego księżniczką, matką jego dzieci, i przecież — znowu była w ciąży. Nie mógł nawet zmusić swego głosu do krzyku: — Żądam, żebyś na przyszłość!… Zamiast tego opadł na swoje stałe miejsce przy stole, na którym parowała już waza z zupą. Unikał wzroku dzieci, które spoglądały na niego z jakąś nową, nieznaną ciekawością. Coś się skończyło, w jednej chwili stracił swoją niedawno zdobytą pozycję w tym domu.

Nie odzyskał jej już nigdy więcej. Zdobył kierownicze stanowisko w swojej fabryce, wybudował dom na przedmieściu (co prawda — głównie dzięki spadkowi po teściach), wykształcił dzieci, lecz wszystko to ani na jotę nie zmieniło ich wzajemnych z Wandą stosunków. Dopiero jej choroba przyniosła radykalną odmianę.

Pan Antoni uświadomił sobie, że wciąż idzie obok spotkanego po latach Herberta Kapusty, który uruchomił całą tę lawinę wspomnień. Tymczasem tamten cały czas coś opowiadał, zdaje się, o sobie.

— … już dwa lata minęło! Ale cóż, żyje się dalej… Ja jestem taki emeryt jak z tej piosenki za naszej młodości: „…fajeczka — gołąbeczek, ławeczka — ogródeczek…” Nie narzekam… A właśnie, jak tam gołąbki, hoduje pan jeszcze, profesorze? Nie? Tamte, cośmy je panu podarowali, wszystkie do nas wróciły. Co się stało?

— Dzieci zaglądały do gołębnika pod moją nieobecność i nie zamknęły drzwiczek…

— No, ale trzeba było przyjść, odebrać… myśmy czekali.

— Chciałem, ale zaraz na drugi dzień musiałem wyjechać w delegację, a potem mieliśmy wykupione wczasy w FWP… i tak jakoś się złożyło — pan Antoni łgał jak z nut.

— Jak pan chce, panie profesorze, to mogę parkę ofiarować. Wiem jak pan lubi gołąbki, a teraz będą dla pana jak znalazł. No co? Umowa stoi?

Wziął adres i już w dwa dni później przed domem pana Antoniego pojawiła się biała toyota corolla.

— Takim teraz jeżdżę — objaśnił Herbert Kapusta, widząc zainteresowanie gospodarza. — A pan, profesorze? — rozejrzał się po podwórku w poszukiwaniu samochodu.

— A ja mam taki pojazd! — roześmiał się pan Antoni, poklepując inwalidzki wózek żony.

Herbertowi towarzyszył szesnastoletni na oko chłopak, wnuk, jak się szybko wyjaśniło. Wyrośnięty i niezgrabny, przypominał panu Antoniemu samego siebie sprzed lat, kiedy to gburowatością pokrywało się paraliżującą nieśmiałość.

Oprócz obiecanych ptaków przywieźli ze sobą również drucianą klatkę na gołębnik. Zaraz też zamontowali ją we wskazanym przez pana Antoniego miejscu w kącie podwórka.

Chłopakowi najwyraźniej żal było rozstawać się z gołębiami, ale cóż — dziadek kazał i nie było nic do gadania. Stara, dobra szkoła, pan Antoni w duchu podziwiał swojego byłego ucznia.

Cała ta sprawa z nowymi gołębiami miała dla pana Antoniego dziwny, dawno już zapomniany smak owocu zakazanego. Ilekroć zbliżał się do gołębnika, tyle razy spoglądał zawstydzony na żonę. A przecież Wanda niewiele już rozumiała z tego świata i na pewno nie mogła mu niczego zabronić.

Tak się złożyło, że mimo wybudowanie obszernego domu, na starość pozostali w nim sami. Dzieci urządziły się gdzieś indziej. Średni Piotrek zamieszkał w ogóle w innym regionie kraju. Zuzanna i Zdzichu ze swoimi mieszkali wprawdzie niedaleko, ale przyjeżdżali coraz rzadziej. Wertując stare czasopisma dla hodowców, pozostawione przez Herberta Kapustę, pan Antoni roił sobie po cichu, że teraz wszystko się zmieni. Miał nadzieję zarazić wnuki swoją miłością do ptaków. Dzieci Piotra i Zuzanny nie wchodziły już raczej w grę — były „za stare”, zajęte szkołą, randkami i komputerem. Lecz sześcioletni Krzyś, syn Zdzicha, zdawał się rokować wielkie nadzieje. Pan Antoni już sobie wyobrażał jak podnosi małego do góry aby mógł zobaczyć wnętrze gołębnika, jak opowiada mu o ptasich obyczajach, jak wspólnie cieszą się z pierwszych, złożonych w gnieździe jajek, jak potem… Pan Antoni bezwiednie podniósł rękę do góry takim gestem kiedy się chce pogłaskać dziecko po głowie. Na co dzień starał się o tym nie myśleć, lecz brak kontaktu z wnukami przyprawiał go czasem o fizyczne niemal doznania. — Zupełnie jak ssanie w żołądku — pomyślał, wspominając równocześnie niedawną wizytę starego i młodego Kapusty.

Lecz teraz nareszcie wszystko się miało odmienić. Najlepszą okazją do ułożenia stosunków na nowo wydawały się właśnie imieniny żony i wizyta dzieci z wnukami. Był pewien, że Zuzanna, Zdzisiu i Piotrek pamiętają o tych imieninach, nie na darmo przecież przez cale lata pilnował, aby w tym dniu uczcili matkę z całym, należnym ceremoniałem. W lodówce czekał już kupiony wczoraj tort i chłodziło się wino.

Żona poruszyła się niespokojnie, więc pan Antoni odłożył gołębia do klatki i wrócił spiesznie do wózka. Godziny wlokły się w nieskończoność. Po południu zachmurzyło się trochę, więc wrócili do domu. Cisza aż dzwoniła w uszach lecz nie włączył nawet telewizora. Od czasu do czasu wyglądał tylko przez okno — może już nadjeżdżają?

Wiedział, że Wanda musi być głodna, ale odwlekał jak mógł jej karmienie. Była to bowiem cała, pogarszająca się z dnia na dzień gehenna. Żona palce miała już tak wychudzone, że obrączka zsunęła jej się z palca i z brzękiem upadła na podłogę. Podnosząc ją przypomniał sobie gołębie, które również nie chciały jeść.

W końcu założył chorej ogromny, ceratowy fartuch pod szyję, sięgnął po łyżeczkę i wtedy rozdzwonił się telefon. Najpierw Piotr: — Nie, nie jedziemy. Samochód trochę szwankuje, strach wybierać się tak daleko… Ale pamiętamy, pamiętamy! Jak tam z mamą, wciąż bez zmian? No cóż, ucałuj ją od nas wszystkich. Trzymaj się, tato!

Potem Zuzanna: — Przepraszam cię, tatusiu, ale nie możemy… Mam niespodziewany dyżur w szpitalu. Poza tym — dzieci kują do egzaminów. Jak tam mama? Czy te proszki, które dałam, są skuteczne? (Chodziło o tabletki nasenne, dzięki którym Wanda, a co za tym idzie, również pan Antoni, mogli przespać całą noc). Złóż jej nasze najserdeczniejsze… W przyszłym tygodniu postaram się do was wpaść. Pa!

Na końcu Zdzisiu: — Posłuchajcie co Krzyś chciał powiedzieć! — w słuchawce rozległ się dziecinny, solenny głosik: — Du-żo szczęś-cia i sło-dy-czy dro-giej bab-ci Krzy-siu ży-czy… Było to tak sztuczne i wyreżyserowane, że panu Antoniemu dreszcz zgrozy przeszedł po plecach, choć przecież przed laty sam był autorem takich sytuacji.

— Dlaczego po prostu nie przyjedziecie?

— Eeee… to cala wyprawa, trudno nam tak…

— Naprawdę nie możecie przyjechać na imieniny matki?!

— Wybacz tato… Mama i tak nic z tego nie rozumie… A powiem ci szczerze — dzieci się jej po prostu boją!

— Nie powinniście…

— Co, co „nie powinniśmy”? — Pan Antoni chciał powiedzieć, że nie powinni wychowywać dzieci w przekonaniu, że wszystko na tym świecie idzie gładko, ładnie i przyjemnie. Że trzeba pokazać dzieciom również starość, brzydotę i cierpienie, ale zanim to w myślach sformułował, już ugryzł się w język. Odłożył słuchawkę na widełki tak powoli jakby ważyła kilka kilogramów. Potem podgrzał na gazie papkę z bułki i mleka i przystąpił wreszcie do karmienia żony.

Przed wieczorem wypogodziło się trochę i znowu wyprowadził wózek z Wandą do ogródka. Długo patrzył na siedzącą w gołębniku, osowiałą parę ptaków. W końcu podszedł, otworzył drzwiczki i wygarnął z wnętrza obydwa gołębie. Chwilę trzymał je jeszcze w dłoniach, czując oszalałe bicie ptasich serc. Potem podrzucił je do góry i — zadarłszy wysoko głowę — patrzył jak znikają za dachami sąsiednich domów.

— Stało się tak jak chciałaś — powiedział w stronę siedzącej bez ruchu żony. — Już mnie nie interesują.

Joanna

Podjąwszy postanowienie, Joanna z niecierpliwością czekała aż wszyscy wyjdą z domu i zostawią ją samą. Poranna krzątanina zdawała się nie mieć końca i kiedy Agata, dosłownie zza drzwi wróciła jeszcze po jakiś zapomniany drobiazg, jej matka o mało nie krzyknęła ze zniecierpliwienia. Zacisnęła pięści tak mocno, że aż zbielały jej kostki. W popłochu wetknęła ręce w kieszenie szlafroka, jakby bojąc się, że ją zdradzą. Wychodząc wreszcie, Agata rzuciła matce krótkie spojrzenie.

— Dobrze się czujesz? — To zainteresowanie córki było dość niezwykłe i w innych okolicznościach na pewno przyprawiło by ją o zdumienie. Ale teraz chodziło tylko o to aby pozbyć się dziewczyny z domu, więc Joanna uśmiechnęła się pogodnie.

— Nic mi nie jest… A ty idź już wreszcie bo się spóźnisz do szkoły!

Kiedy za Agatą zamknęły się ostatecznie drzwi, oparła się o nie zmęczona jak bokser po walce. Po nieprzespanej nocy kręciło jej się w głowie. Mimochodem zerknęła w bok do lustra i zarejestrowała swoje żałosne odbicie: nieświeży szlafrok, rozczochrane włosy, podkrążone oczy. Ten widok sprawił jej jakąś przewrotną, mściwą satysfakcję. Coś jakby: „oto patrzcie jak wygląda zdradzana żona, która ma za sobą dziewiętnaście lat małżeństwa i potworną Noc Prawdy!” Teraz prosto do apteczki w łazience. Jak to było w tym filmie z MM? „Najlepszym przyjacielem dziewczyny są brylanty.” Najlepszym przyjacielem czterdziestoletniej baby są tabletki. Żeby po nie sięgnąć musiała wejść na sedes. Marek, wieszając półki w łazience nie wziął pod uwagę jej wzrostu, tak jak często w ostatnich latach nie brał jej osoby pod uwagę w swoich rachubach.

Usiadłszy na klapie Joanna zrobiła błyskawiczny remanent. Nie było tego wiele –zaledwie kilka tabletek relanium niewiadomego pochodzenia. Kryzys finansowy dotknął również ich apteczkę — Joanna dopiero teraz zauważyła jak bardzo skurczyła się jej zawartość. Cholerne pieniądze! Gdyby nie one, w dalszym ciągu o niczym by nie wiedziała! Oparła głową na pralce. O Boże, jak to było dobrze! Ten nieciekawy, niepiękny, pełen niedomówień, ale jednak — spokój.

A może wszystko to jej się przyśniło? Nie, jednak nie. Wymacana w kieszeni szlafroka, zmięta karteczka okazała się koszmarną rzeczywistością. Rozprostowała ją na pralce, wygładziła załamania i po raz kolejny przeczytała: ”Dobrze, postaram się przyjechać. Ale nie mogę zostać do soboty, teściowa przyjeżdża. Nie wychodź po mnie. Całuję cię tak jak lubisz. B.” I bez tego „B” Joanna nieomylnie rozpoznała autorkę. Basia była ich dobrą znajomą, nieomal przyjaciółką, jedyną naprawdę życzliwą osobą w całym otoczeniu. Teraz okazuje się, że raczej „życzliwą”. A przecież z Barbarą i jej mężem spotykali się od lat. Nie były to częste wizyty, ale Joanna bardzo je lubiła. Lubiła Basi żywiołowość, gadulstwo a nawet odrobinę rubaszne poczucie humoru, które wprowadzały tyle ożywienia do ich aż nazbyt spokojnego domu! Nawet Agata opuszczała wtedy na chwilę jaskinię swojego pokoju i zdawała się słuchać tamtej z przyjemnością.

Mąż Barbary miał zupełnie inne usposobienie. Zamknięty w sobie i mrukliwy, siadywał zwykle w rogu kanapy i zdawał się pełnić rolę jedynie pozoranta. Jego prawdziwą namiętnością byłą działka i Joanna miała wrażenie, że podczas tych wspólnych wieczorów myśli tylko o jednym: jakby się tu wyrwać od tego nudnego towarzystwa żeby coś podlać, skopać albo przeplewić na grządkach. Próbowała nieraz wyciągnąć go na rozmowę, zwłaszcza kiedy ich małżonkowie wychodzili z papierosami na balkon, skąd raz po raz dochodził perlisty śmiech Barbary. Ale na niewiele się to zdawało — mąż przyjaciółki pozostawał wciąż daleki i nieodgadniony. Czy domyślał się co łączy tamtych dwoje? Czy w swoim milczeniu był bardziej przenikliwy niż ona, Joanna, ciesząca się jak dziecko z sympatii kochanki swojego męża? Swoją drogą — ciekawe jak długo t o trwało? Przewracając się z boku na bok w trakcie bezsennej nocy Joanna tysiące razy analizowała ich znajomość i nijak nie mogła odnaleźć punktu zero. Żadnej poszlaki, żadnego zaczepienia. Chociaż teraz, gdy przypominała sobie niektóre, na pozór niewinne gesty albo spojrzenia tamtych dwojga, ich śmiechy albo nagłe zamilknięcia, maskowane zaraz potokiem gadulstwa, to musiała sobie uświadomić swoją tępotę. Nie umiała, a może nie chciała właściwie zinterpretować tego wszystkiego. A oni — czy czerpali jakąś satysfakcję z faktu, że obok siedzą oszukiwani, niczego nieświadomi małżonkowie? Pewnie nie. Prawdopodobnie cieszyli się tylko tą chwilą kiedy mogą być oficjalnie tak blisko siebie. „O Boże! — westchnęła Joanna — ja już myślę tak jakbym próbowała ich usprawiedliwić!”

A jak znajdowali sposób aby wymienić między sobą takie karteczki? To akurat łatwo było sobie wyobrazić. Marek i Basia pracowali w jednej firmie, co prawda na odległych stanowiskach, ale zawsze można było stworzyć jakiś pretekst. Może mieli jakieś umówione hasło zapowiadające korespondencję. „Panie Marku, szef prosi żeby pan przeanalizował te akta”. Pan Marek rozwiązywał tasiemki teczki i leżący na wierzchu list dyskretnie chował do kieszeni, aby go później w stosownej chwili odczytać i zaraz zniszczyć. Tylko dlaczego, dlaczego nie zniszczył tego tutaj świstka? Wyjaśnienie przyszło Joannie równie łatwo — ktoś zaskoczył Marka podczas lektury, więc jak gdyby nigdy nic, włożył karteczkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Potem nawał zajęć, zapomnienie… Tym sposobem ona, przetrząsając wieczorem mężowskie kieszenie w poszukiwaniu drobnych na jutrzejszą drożdżówkę dla Agaty, natrafiła na ten kawałek papieru. Drobne również się znalazły — zaniosła je do pokoju córki a potem w kuchni rozwinęła kartkę. Mąż już spał, położył się wcześniej przed planowanym na jutro służbowym wyjazdem do filii, którą ich zakład miał w nieodległym mieście. Tak, teraz Joanna przypomniała sobie, że początkowo ta podróż miała trwać aż do soboty wieczorem. Ale wczoraj Marek oznajmił nagle, że jednak nie, że będzie mógł wrócić dzień wcześniej…

Przeczytawszy liścik Joanna w pierwszej chwili miała ochotę wpaść do pokoju z krzykiem, zerwać ze śpiącego kołdrę, wczepić się paznokciami w jego piżamę na piersi! Lecz dookoła panowała taka cisza… Miasteczko już przed godziną udało się na spoczynek. A tu, w ich domu słychać było tylko spokojne pochrapywania niczego nieświadomego mężczyzny. Nawet Agata już zasypiała przed chwilą. Wydało się Joannie, że nie ma prawa zniszczyć tej ciszy, a właściwie — że nie ma na to siły. Położyła się więc pokornie jak co dzień u boku męża, sam na sam ze swoją nową wiedzą.

Rano Marek wstawał bardzo wcześnie.. Udawała, że śpi obserwując go równocześnie spod uchylonych powiek. Widziała jak krząta się w półmroku, łowiła zapach wody po goleniu, a potem świeżo parzonej kawy. Nie wstała, wzorem troskliwych żon aby zrobić mężowi kanapki ale też powstrzymała się od awantury. Co by to dało? Zresztą — już podjęła postanowienie.

Wstała i wtedy wzrok jej padł na upuszczoną przez męża żyletkę. Podniosła ją ostrożnie, dwoma palcami, tak jak się chwyta motyla uwięzionego pomiędzy szybami. Przyłożyła ostrze do nadgarstka i dotyk zimnego metalu przeszedł ją dreszczem. Wiedziała jak to należy zrobić: jedno, zdecydowane posunięcie z góry na dół! Zamiast tego przejechała ostrożnie po skórze. Biały ślad zadrapania po chwili dopiero wypełnił się krwią, która potem leniwą kroplą spłynęła do palców. Widok tej jednej jedynej kropli był porażający — Joanna rzuciła precz żyletkę i teraz dopiero zaczęła płakać. Jej rozpaczliwy, pełen żalu nad sobą szloch trwał dobrą chwilę. Zupełnie zapomniała przy tym, że po rurach głos niesie się aż do najwyższych pięter.

Jednak płacz ulżył jej trochę. Wyszła z łazienki silniejsza i zdecydowana.

Nie miała pieniędzy, ostatni banknot trzeba było zostawić Agacie. Położyła go na stole w kuchni, na potem zostawiając sobie napisania kilku słów wyjaśnienia.

Teraz kasetka z pierścionkami. Nie było tego wiele: złoty sygnecik, mężowska, rzekomo za ciasna obrączka. Przez chwile ważyła w dłoni komunijny łańcuszek Agaty, lecz odłożyła go na miejsce. Ze złością ściągnęła natomiast swoją obrączkę z palca i razem z tamtą Marka oraz pierścionkiem włożyła do kieszeni płaszcza. Ubrała się staranniej niż zwykle, nienawykłą, drżącą ręką zaczęła nawet malować zaczerwienione z niewyspania oczy. Wtem zadzwonił telefon. O Boże, to pewnie z pracy! Prędzej, jeszcze gotowi są tu przyjść! Bez namysłu wyszarpnęła wtyczkę z gniazdka. Jeszcze tylko szminka (czerwona jak tamta kropla krwi) i bez tchu wybiegła z domu.


***


Ocknęła się gdzieś w połowie drogi do Zakopanego, zdumiona tym, że w ogóle usnęła. Zdumiewająca była też postać, która ją nawiedziła w tym krótkim śnie: jej dawny chłopak, pierwsza studencka miłość. Prawda, to z nim przecież w Zakopanem…

„Co ja tu robię, skąd się wzięłam w tym autobusie?” Cała prawda szybko powróciła do niej falą goryczy.

Równocześnie czuła jakąś szelmowską radość, że oto nie musi już iść do znienawidzonej pracy, skąd zwykle wracała sztywna ze zmęczenia niczym kawałek drewna. Niewiele kłamała mówiąc lekarzowi: „Mam problemy w pracy… Wie pan jak to bywa — ludzie czyhają na cudzy błąd, patrzą sobie na ręce. Podglądanie, donosy… a na zewnątrz — uśmiech… Zupełnie nie mogę przez to spać, a przecież muszę być stale na topie! Więc gdyby pan doktor zechciał…” Zechciał. Równie łatwo poszło u złotnika: pieniądze na stół, nie ważne, że tylko połowa wartości. Starczy! Wychodząc stamtąd o mało nie krzyknęła — tuż przed witryną przesunęła się sylwetka męża Barbary. Joanna cofnęła się ze zgrozą. Potem jeszcze apteka i przemykanie się chyłkiem w kierunku dworca, tak aby uniknąć nielicznych na szczęście o tej porze znajomych.

Wysiadłszy w Zakopanem, bezwiednie skierowała się w zapamiętanym sprzed laty kierunku. Ten chłopiec, jakże mu było? no, niemożliwe żebym zapomniała...acha! Jacek! No więc ten Jacek zamówił wcześniej nocleg w prywatnej kwaterze. Z wojewódzkiego miasta, gdzie studiowali, trzeba było jechać pociągiem całą noc. Joanna była nieludzko zmęczona. Paski plecaka boleśnie wbijały jej się w nienawykłe do dźwigania ramiona, a każde, najmniejsze włókienko jej ciała domagało się spoczynku.

Mimo to, a może właśnie dlatego Joanna z cudowna wyrazistością spostrzegała biały, świeżo spadły puch, pokrywający wszystko. Szli w jakimś niezwykłym, elegijnym nastroju, w porannej ciszy śnieg skrzypiał im pod butami. Było tak, jakby hałaśliwe, zabłocone miasto stawało się tylko złym wspomnieniem.

Stanęli wreszcie przed drewnianą chatą, gaździna od progu obrzuciła ich nieufnym spojrzeniem. — Ale zapłacić trzeba z góry! — zawyrokowała i już mogli spocząć w przeznaczonej dla siebie izbie.

Jacek zdjął z niej plecak a potem kurtkę. Jego ręce pod swetrem były przejmująco ciepłe. Ale kiedy pomógł jej uwolnić się z kolejnych części ubrania, zadrżała z chłodu. Położyli się więc na jedynym w izbie łóżku i było to tak naturalne jak fakt, że po nocy następuje dzień. Unikając wzrokiem jego nagości spojrzała w okno na zębatkę Tatr, odwróconą jak w kalejdoskopie. Potem znowu patrzyła na Jacka choć wydawało jej się, że ze wstydu spłonie. On tym czasem delikatnie pogłaskał czerwone pręgi na jej plecach i przyniosło to niespodziewane ukojenie. Pod jego dłońmi, pod pocałunkami narastało w niej stopniowo coś, coś czego wcześniej nie potrafiłaby nawet przyśnić. Wydawało jej się, że to szczęście nie do zniesienia musi za chwilę eksplodować jakimś szaleństwem. Zdumiał ją przy tym wyraz oczu chłopca pociemniałych, oślepłych. Wyrwało jej się jedno a potem następne spazmatyczne westchnienie, nad którym nie umiała wcale zapanować. Wtedy Jacek delikatnym lecz stanowczym gestem rozłożył szeroko jej kolana.

— Tak będzie mniej bolało…

I za nim na dobre zdążyła się przestraszyć już straszliwy ból rozdarł jej wnętrzności. Pojawił się i natychmiast wymazał wszystkie szczęśliwe doznania sprzed chwili. Kiedy znowu otworzyła oczy, Jacek leżał tuż obok i nabożnie całował jej palce.

Nie mogli już tego w Zakopanem powtórzyć: kończyły się pieniądze, zaczynała sesja egzaminacyjna. W drodze powrotnej pokłócili się o jakiś drobiazg i na dworcu w mieście wysiedli każde osobno. Joanna pamiętała pełne udręki tygodnie oczekiwania na jakiś znak, gdy każde wspomnienie tamtej wyprawy przyprawiało ją o dreszcz pożądania. W końcu, przełamując dumę, zdecydowała się zadzwonić na stancję Jacka.

— Jak to, pani nie wie? — dziwił się głos w słuchawce. — Jacek oblał sesję poprawkową i wrócił do rodziców. Już tutaj nie mieszka…

Nigdy już, nigdy nie miało się zdarzyć w życiu Joanny nic podobnego. Małżeństwo… ech!…

Tymczasem dotarła na miejsce. Po drewnianej chacie nie było już ani śladu, stała za to koszmarna bloko-chałupa na podmurówce z otoczaków i z tłuczonymi lusterkami naokoło okien. Ale z drzwi wyszła ta sama gaździna, nic nie zmieniona przez te 21 lat, z tym samym, badawczym spojrzeniem.

— Przyjechałam w delegację — Joanna po raz kolejny przybrała dzisiaj swój promienny uśmiech — ale uciekł mi ostatni autobus. Czy mogę liczyć na nocleg?

Z jej pokoju nie było widoku na góry, jedynie na zrudziały, listopadowy trawnik, gdzie zapomniany, gipsowy krasnal wciąż szczerzył zęby w uśmiechu. Joanna resztką sił opadła na krzesło. Teraz, kiedy była już u celu ogarnęły ją nagle senność i zobojętnienie. Przypomniała jej się córka i to, że w końcu zapomniała do niej napisać choćby kilku słów. „Co z nią będzie? Nic dla niej nie mam…” Niewiele ostatnio rozmawiały ze sobą. Po przyjściu ze szkoły Agata chowała się w swoim pokoju, podczas kiedy Joanna krążyła w szlafroku po mieszkaniu niby senna zjawa. Jakoś parę tygodni temu usłyszała płacz zza drzwi córki. — Agatko, czy coś się stało? — położyła rękę na klamce. Ścichło jak nożem uciął.. — Nic mi nie jest mamo…

Odeszła stamtąd bezszelestnie. W gruncie rzeczy nie potrafiła małej pocieszyć bo znała przyczyny płaczu: pryszczata cera, nadwaga, okulary. Brak pieniędzy na drogie kosmetyki i markowe ciuchy. Osamotnienie, nieumiejętność nawiązywania kontaktów. A do tego boleśnie odbierana niesprawiedliwość, że Bozia obdarzyła ją takimi samymi pragnieniami jak ładniejsze koleżanki.

Z trudem podniosła się z krzesła aby w zamykanym już kiosku kupić sześćdziesięciokartkowy zeszyt w kratkę.


***


Rankiem następnego dnia lekarz z pogotowia badał nieprzytomną lokatorkę gaździny. Ta nie odstępowała go na krok.

— Od początku mi się nie podobała. Tak bez żadnego bagażu…

— Ciiii… — lekarz przyłożył stetoskop do serca chorej. Po chwili dał znać aby przyniesiono nosze.

— Na szczęście zawiał halny! Pukam, wołam: — „Proszę pani, okno trzeba zamknąć!”. Ale gdzie tam! Coś tylko tak posapuje w środku. Więc w końcu wchodzę… miała mi się szyba stłuc? A tu…

Jak się nazywa ta pani?

— Nie pytałam… Może tu w torebce coś znajdziecie. To są wszystkie biduli rzeczy… O, jeszcze ten zeszyt, też jej!


***


Późnym wieczorem ordynator zajrzał na oddział reanimacji.

— Co siostra tam studiuje? — zagadnął pielęgniarkę siedzącą pod migającym monitorem.

Zaskoczona dziewczyna opuściła na kolana kolorowy, szkolny zeszyt.

— To… ta pani pisała, na chwilę przed… — wyjąkała speszona.

— To siostra nie wie, że nie wolno grzebać w prywatnych rzeczach pacjentów? — przybrał surową minę.

— Ale my przecież nawet nie wiemy jak się ona nazywa!.. Myślałam… Ale to jest piękne! Niech pan sam zobaczy…

Lekarz wziął zeszyt do ręki. „Kochana córeczko! — przeczytał. — Nigdy nie wychodź za mąż bez miłości!…” Minęła dłuższa chwila podczas gdy przewracał kartki.

— No, rzeczywiście — odezwał się w końcu. — To bardzo utalentowana osoba…

Wyjdzie z tego?

Nie wiem… Zależy jak dużo czasu zajęło jej pisanie…


***


Około dwa lata później Joanna wyjechał na wieczór autorski do odległego miasta. Towarzyszyła jej Agata. W pokoju hotelowym, gdzie się zatrzymały, nagle ktoś zapukał do drzwi. Dziewczyna odłożyła szczotkę, którą właśnie czesała długie włosy matki i poszła otworzyć.

— Telegram! — usłyszała Joanna spod lustra. — Proszę pokwitować!

Po chwili rozległ się przeraźliwy krzyk Agaty.

- Mamo, mamo! Twoją historię chcą przerobić na scenariusz filmowy!

Czekając na burzę

Usłyszawszy chrapliwe, urywane szczekanie psa, pani Helena od razu domyśliła się kto przyszedł. I rzeczywiście, wyszedłszy na ganek ujrzała Hankę czekającą za płotem. Tupaj szarpał łańcuch, ujadał półgębkiem, błyskając groźnie kłami, równocześnie merdał jednak wesoło ogonem. Najwyraźniej walczyło w nim poczucie obowiązku z sympatią dla Hani. Pani Helena wprowadziła dziewczynę do ogródka.

— Leśniczy prosił mnie do mycia okien…

— Taak...ale prawdę mówiąc, spodziewałam się ciebie wczoraj.

— Tak?...musiał sobie chyba pan leśniczy zapomnieć… Dopiero dziś rano mi powiedział.

Przed samymi drzwiami Hanka zatrzymała się jeszcze aby poczochrać rudy łeb Tupaja. Polizał ją za to po ręce- teraz mógł już sobie pozwolić na taką poufałość.

Znalazłszy się w kuchni, dziewczyna bezceremonialnie przyjrzała się zakurzonym szybom.

— No, rzeczywiście — zawyrokowała — najwyższy czas je myć! Panią Helenę ubawiła ta szczerość.

— Masz rację. Ale wiesz przecież, że ja sama nie dam rady… Usiądź Haniu na chwilę! — A widząc zażenowaną minę dziewczyny, dodała pospiesznie: — Co tam, okna nie zając! Piłaś już dzisiaj kawę? Bo ja właśnie miałam sobie zrobić — Mówiąc to już stawiała przed Hanką talerzyk z ciastem, rozkładała łyżeczki i szklanki.

— O, ciasto z jagodami! Spodziewacie się państwo gości? — W pierwszej chwili Hania chciała zapytać czy to syn leśniczych przyjechał z dalekiej Ameryki, ale w porę ugryzła się w język. Wiedziała, że to bolesna w tym domu sprawa.

— Już mamy gościa.- odpowiedziała leśniczyna. — Przyjechał bratanek mojego męża. Całe lata go nie widzieliśmy.

Pani Helena usiadła naprzeciwko Hani i z przyjemnością patrzyła jak dziewczyna zatapia białe zęby w kawałku ciasta.

— Mmmmm....Pycha! — w jej oczach pojawiły się wesołe iskierki. „Puszczalska...latawica…” — pani Helena przypomniała sobie zgorszone szepty kobiet z wioski — „wywłoka…” Te same epitety powtarzali mężczyźni, pijąc piwo pod dębem koło sklepu, kiedy Hanka przechodziła obok z siatką pełną chleba. Ale w ustach mężczyzn te słowa przybierały niechcący nutę czułości i podziwu. Brudni, zarośnięci, nie potrafili inaczej wyrazić tego czegoś co podchodziło im do gardła na widok Hani. Aż raz przyjechał do wioski kierownik Ośrodka Wczasowego z przeciwnego brzegu jeziora. Przygnany nieprzepartą potrzebą złagodzenia kaca, nabył w sklepie trzy butelki piwa i, przeniósłszy się w cień dębu, od razu jedną duszkiem opróżnił. Elegancki i gładki, z kucykiem związanym pomarańczową frotką z tyłu głowy, wyglądał wśród tubylców niemal jak przybysz z Marsa. Jednak znali go tutaj z podobnych okazji, a on, z zawodową zręcznością, potrafił się porozumieć z każdym.

Zmyślnym breloczkiem — otwieraczem podważył już był kapsel od następnej butelki, kiedy na ścieżce do sklepu pojawiła się Hanka.

— Cześć, Haneczko! — wyciągnął butelkę w jej kierunku, jakby przepijając.

— Dzień dobry, panie kierowniku! — pozdrowiła go ze swym promiennym, jednakowym dla wszystkich uśmiechem. Zawinęła spódniczką i znikła zaraz w mrocznej czeluści sklepiku. Patrząc w ślad za nią, kierownik przechylił wzniesioną butelkę do ust, upił łyk, po czym, wytarłszy usta wierzchem dłoni, mruknął niby do siebie: — Mistrzyni orgazmu!… Pod dębem gruchnęło śmiechem, aż kobiety wystawiły ciekawie głowy ze sklepu. Odtąd tak właśnie Hankę nazywano w męskiej społeczności, ale o tym pani Helena nie mogła wiedzieć. Teraz patrzyła jak siedząca naprzeciw dziewczyna pije kawę małymi łykami, trzymając szklankę w spierzchniętej dłoni. „Może ona i jest taka jak o niej mówią, ale ja ją lubię” — myślała.

Sympatyczne było w Hani głównie to, że nigdy nie odmówiła przysługi. Czy chodziło o przypilnowanie dziecka, czy o pomoc przy żniwach, czy o umycie okien, Hanka wszystko potrafiła i wydawało się, że wszystko robi z jednakową przyjemnością. Była prosta i niezawodna jak nóż do krojenia chleba. W czasie kiedy inne dziewczyny z wioski, niewątpliwie „porządne” i „szanujące się”, z kluchowatą bezradnością narzekały na ciężkie czasy, żyjąc na koszt rodziców, Hanka, mimo, że „bez szkół”, radziła sobie znakomicie. W lecie nie było prawie dnia żeby ktoś ze wsi, z Ośrodka Wczasowego albo — z leśnictwa wreszcie — nie potrzebował jej do pomocy. Jednego tylko nie chciała, i to pomimo usilnych perswazji: wiązać się z jakimś zajęciem na stałe. „Bo ja strasznie nie lubię robić codziennie to samo” — tłumaczyła. I rumieniła się trochę jeśli słyszący to mężczyźni mrugali do siebie porozumiewawczo.

— Nie wiedziałam, że pan leśniczy ma brata — zdziwiła się teraz, przełknąwszy kolejny kęs ciasta.

— Miał, moje dziecko, miał. Ach, prawda, ty nie możesz go pamiętać. Ile to lat?… Już chyba piętnaście jak nie żyje. Kiedy umarł, Robert, jego syn miał ze sześć lat. Od tej pory wychowywała go matka. Biedny dzieciak!

— Nie lubi pani bratowej? — domyśliła się Hania.

Pani Helena machnęła pulchna ręką jak gdyby odpędzając się od uprzykrzonej muchy.

— Rzeczywiście, nie przypadłyśmy sobie do gustu. Czy możesz sobie wyobrazić, że przez tych piętnaście lat ona prawie nie utrzymywała z nami kontaktu? Ot, najwyżej zdawkowe życzenia świąteczne na Boże Narodzenie. Ani nas nigdy nie zapraszała ani nie odpowiadała na zaproszenia. Bała się naszego zgubnego wpływu na jedynaka czy co? Mąż tam czasem jeździł do nich, ale zawsze po powrocie mówił, że czuje się w domu bratowej jak persona non…, no, wiesz, jak nieproszony gość. Aż tu proszę! nagle po tylu latach pani Ewelina przypomniała nas sobie i przysłała list! Pisze, że zajęła się teraz prywatnym biznesem i że musi w związku z tym wyjechać na kilka miesięcy do Włoch. I czy nie zaprosilibyśmy w tym czasie Roberta do siebie. Ucieszyliśmy się, że wreszcie do nas przyjedzie, a w dodatku — bez mamy!

Pani Helena uśmiechnęła się z goryczą i zamilkła na chwilę. Poprawiła nasturcje stojące w wazoniku, wygładziła machinalnie zmarszczki na obrusie i w momencie, kiedy Hanka doszła do wniosku, że to już pewnie koniec rozmowy, odezwała się znowu:

— Nigdy nie zrozumiem jak Antek, mój szwagier, mógł tak dać się opętać tej kobiecie. Taki przystojny, wesoły chłopak… Wiesz, oni przecież z moim mężem wyrośli w tym domu — ich ojciec też tu był leśniczym. Byli bardzo ze sobą zżyci, uzupełniali się nawzajem. Mój Boże, jak tu kiedyś było wesoło! Oni dwaj byli duszą każdego towarzystwa. Potem, kiedy pojawiła się piękna Ewelina, wszystko jak nożem uciął.

— Ładna była?

— Tak, chyba tak. A przy tym do perfekcji „zrobiona”. Wiesz, co mam na myśli: makijaż, manicure, każdy włos na swoim miejscu. Z każdej fałdy jej sukienki wyzierało przekonanie, że jest najpiękniejsza, najwspanialsza i w ogóle — jedynie słuszna… Pamiętam, kiedy urodził się mały Robert, pojechaliśmy na chrzciny…

Hanka oparła głowę na ręce, przygotowując się do dłuższej opowieści.

— Mąż był proszony na ojca chrzestnego. To była wspaniała uroczystość. Po prostu wspa–nia-ła! Wszystko, od koronkowego becika małego po kieliszki na stole, lśniło blaskiem najwyższej jakości. I w tym wszystkim śliczna pani Ewelina, bezustannie dyrygująca biednym Antkiem. Boże, jak ona nim pomiatała! Zrób to, zrób tamto… przynieś, podaj, zanieś… Potrafiła przy wszystkich gościach zbesztać go za źle wytarte szklanki i natychmiast, „ale to natychmiast!”, je poprawić. Szwagier mało co z nami rozmawiał, zupełnie jakbyśmy trafili na obce przyjęcie. Uśmiechał się serdecznie do wszystkich, ale zauważyłam, że kiedy nie było akurat nic do roboty, zastygał w pełnym napięcia oczekiwaniu… Uciekliśmy stamtąd najbliższym pociągiem. Jak wyglądało ich dalsze życie możemy się tylko domyślać. Ona decydowała tam o wszystkim. Czyż taka wspaniała osoba nie miała do tego prawa? Antek bardzo chciał pracować naukowo na uczelni, ale nawet to mu zabrała. Wymogła, żeby się przeniósł do przemysłu, bo zarobki tam lepsze… Raz tylko przyjechali do nas, szwagier z małym Robertem, na wakacje. Bez żony Antek trochę się u nas rozkrochmalił. Nie zwierzał się, ale tak między słówkami zrozumiałam, że mu nielekko w tym związku. Z końcem lata wyjechał, a jesienią…, jesienią zginął w wypadku samochodowym. Na milicji powiedzieli potem mojemu mężowi, że podejrzewają samobójstwo…

Pani Helena umilkła na chwilę, wystraszona swoją szczerością. Nigdy dotąd nikomu o tym nie opowiadała.

— To był deszczowy dzień — podjęła jednak opowieść — śliska droga. Ale kierowca ciężarówki zeznał, że widoczność na prostym odcinku drogi była dobra. I że Antek, widząc jadącego z przeciwka Stara, jakby specjalnie zjechał na lewy pas, żeby się z nim zderzyć…

Hanka patrzyła przez chwilę na opuszczoną, szpakowatą głowę leśniczyny.

— No, a ten Robert, gdzie on teraz jest? — zapytała, żeby przerwać ciszę.

— Śpi na górze. — Pani Helena podniosła oczy i uśmiechnęła się po staremu. — Przyjechał wczoraj wieczorem i jak padł do łóżka po kolacji, tak jeszcze nie może się obudzić. Z tego, co mówił, zrozumiałam, że zdał jakiś bardzo trudny egzamin na tej swojej politechnice.

— A jaki on jest? Czy podobny do kuzyna, znaczy się do pana Jurka?

„A więc jednak rozmowa zeszła w końcu na Jurka” — pomyślała pani Helena, wstając od stołu.

- Nie, właściwie nie. Bardzo mało. — odpowiedziała Hani i zabrała się za mycie szklanek.

Zrozumiawszy, że pani Helena straciła ochotę na dalszą pogawędkę, Hanka podniosła się również i poszła w kierunku składziku za kuchnią, gdzie schowane były szczotki, wiadra i proszki. Leśniczyna tymczasem, skończywszy swoją robotę, wytarła dokładnie ręce i odwiesiła fartuszek. Nacierając dłonie gliceryną, myślała o synu. To prawda, Robert mało go przypomina. A jednak, kiedy wczoraj wieczorem zobaczyła przez szybki ganku tę długą, szczupłą sylwetkę, serce zabiło jej jak szalone. Mimo, że przecież byli uprzedzeni o dacie przyjazdu Roberta. Jurek… Przypomniała sobie ten wieczór, kiedy przyjechał z miasta i oświadczył, że chce wyjechać z kraju. Siedział przy stole, tam gdzie dzisiaj Haneczka, a ona, matka naprzeciwko.

„Wyjechać? — to było jak cios obuchem w głowę… — Dlaczego, synu, po co? Masz przecież rozpoczętą pracę habilitacyjną z tej swojej dendrologii. Chcesz to wszystko rzucić?”

Wzruszył ramionami.

„Myślisz mamo, że komuś to potrzebne?” — Wstał i zaczął przemierzać kuchnię wielkimi krokami. — „Zrozum — odezwał się znowu — tutaj jest za ciasno! Ja tu nic nie mogę zrobić, ja się tu duszę!” — Usiadł na powrót i patrzył na jej twarz. — „Gdybyś wiedziała, co się dzieje, jakie są wredne układy, układziki… Ludzie… Zresztą, po co ja ci to wszystko mówię?… Ty jesteś taką idealistką, masz tu własny, uporządkowany świat. Nie chcę ci tego burzyć, bo i tak nie zrozumiesz.”

I czego to ona miałaby nie zrozumieć? Ludzkiej małostkowości, intryg, złośliwej zazdrości? Chciała mu powiedzieć, że spotka się z tym wszędzie i że łatwiej sobie z tym poradzić gdy się jest wśród bliskich. Mogłaby go zatrzymywać, szantażując swoim chorym sercem, samotnością, pragnieniem niańczenia ewentualnych wnuków. Ale nie zrobiła tego. Zawsze starali się szanować wolę Jurka, nawet wtedy gdy był mały.

Wyjechał wkrótce. Od czasu do czasu przysyła rodzicom listy krótkie, ale bardzo serdeczne. Tylko właściwie nie sposób z nich odczytać czy mu się w tej Kanadzie naprawdę lżej oddycha?

Pani Helena wyszła na korytarz i stanęła przed dużym lustrem, zawieszonym pomiędzy dwoma okazami jelenich rogów. „Co się z tobą dzieje? — zapytała swego odbicia w lustrze. — Rozklejasz się, moja droga. To chyba wszystko przez ten upał…” Na palcach weszła na pięterko i przez szparę w uchylonych drzwiach zajrzała do Roberta. Chłopak spał w poprzek łóżka, z nagim torsem ale w dżinsach. Wyglądało to tak jakby w trakcie ubierania się powaliła go na nowo nieprzezwyciężona fala senności. Pani Helena ostrożnie przykryła jego nagie plecy z obawy przed komarami. Przypomniała sobie wczorajszą, powitalną kolacje. Robert mówił niewiele, prawie nic. Jedynie: ”tak, ciociu, nie, ciociu, tak, stryju, nie, stryju”. Jakie to było inne od żywiołowej spontaniczności Jurka! Może tylko sylwetki mają podobne, tylko cień.


***


Powietrze drżało od upału.

Przebiegnąwszy spory kawał lasu, Robert zwolnił najpierw kroku, a potem zdecydował odpocząć trochę na pniaku. Zanim usiadł, rozłożył jeszcze starannie chusteczkę do nosa aby nie zabrudzić spodni. Spał dzisiaj prawie do obiadu. Od czasu do czasu podpływał tylko pod powierzchnię snu, a wtedy serce ściskał mu znany, paniczny skurcz. „Wstawaj! No już, budź się natychmiast!” — zdawało mu się, że słyszy nie znoszący sprzeciwu głos matki. Po ułamku sekundy uświadamiał sobie, że jest już po wszystkim, że ma wreszcie wakacje, a ciotka powiedziała wczoraj: „Śpij ile dusza zapragnie!”. Więc zanurzał się znowu we śnie, na odchodnym łapiąc jeszcze jakąś melodię. To płynący z dołu kobiecy głos ( chyba nie ciotki, bo za młody ) śpiewał piosenkę, co jeszcze bardziej usposabiało do spania.

Po obiedzie, który zjedli we dwoje, bo stryj, podobno jak zwykle, się spóźnił, powiedział ciotce, że wybiera się na spacer do wsi. Zaledwie jednak doszedł do miejsca, gdzie piaszczyste drogi krzyżowały się pod kątem prostym, zmienił zdanie. Wyobraził sobie spojrzenia miejscowych ludzi, bez żenady taksujące obcego z góry na dół i skręcił w ścieżkę prowadzącą w głąb lasu. Tu będzie się czuł swobodniej. Początkowo szedł szybkim krokiem, lecz kiedy znalazłszy się w brzozowym zagajniku, upewnił się, że od strony głównej drogi nikt go już nie może zobaczyć, zaczął biec. Oto strumyk — tu przebiegała kiedyś granica, do której pozwalano mu się zapuszczać, gdy był ostatni raz u stryjów jakieś piętnaście lat temu. Więc to było tak blisko? Teraz przeskoczył strumień jednym susem, mając przez moment wrażenie, że smakuje owocu zakazanego. Las kompletnie go oszołomił. Idiotycznie cieszyły go omszałe kamienie, pęki paproci sterczące nad nimi, a nawet sosnowe szyszki, walające się po ścieżce. Drzewa rosły tu dość rzadko, tak że biegnąc to zanurzał się w cieniu, to znowu wypływał w ostrym blasku słońca i to również było wspaniałe. Po koszmarnej sesji egzaminacyjnej, a potem po wielogodzinnej podróży na stojąco w zatłoczonym wagonie, miał teraz dziwne uczucie, że rośnie z każdym krokiem, a nawet, że zaraz uniesie się w powietrze. Kiedy usiadł wreszcie na pniaku, miał ochotę przesłonić usta dłonią i krzyknąć na całe gardło: uauauaaa! Tak, jak wtedy, kiedy bawili się z Jurkiem w Indian. Zaraz, zaraz, a Jaskinia Duchów? Przecież to musiało być gdzieś tutaj, niedaleko. Zerwał się na równe nogi i strzepnąwszy chusteczkę, na której siedział, ruszył na poszukiwania. Zastanawiające jak wiele pamiętał z tamtych, odległych wakacji. Kiedy tu szli przed laty, większą część drogi przebył na plecach ojca, zasypiając chwilami, odurzony zapachem żywicy. A jednak trafił bez trudu. Jaskinia Duchów to po prostu spore wgłębienie w morenowym pagórku. Wejście przesłaniał duży, prostokątny głaz, porośnięty mchem i krzaczkami jagód tak, że wsunąć się do jaskini można było tylko przez wąską, dobrze zamaskowaną szparę. W dzieciństwie wszystko wydawało się Robertowi znacznie większe, dziś z trudem przecisnął się do środka. Nie przywoływane naszło go wspomnienie dawnego, niedzielnego popołudnia. Obaj z Jurkiem szaleli w Jaskini, to wbiegali do niej, to wybiegali z groźnymi, wojennymi okrzykami. Starszy o kilka lat kuzyn nadawał ton całej zabawie, a on bez sprzeciwu dawał się przywiązywać do drzewa, po to, żeby za chwilę Jurek, już w innej roli, mógł go bohatersko uwolnić. Mężczyźni: ojciec i stryj leżeli sobie w trawie nieopodal. Robert pamiętał jednostajny szmer ich spokojnych głosów. Co jakiś czas któryś z braci podnosił do ust śmieszną, płaską butelkę, obciągniętą jakimś włochatym materiałem. Chłopcy nie rozróżniali słów dorosłych, wcale ich to zresztą nie obchodziło. Raz tylko usłyszeli głośniejsze „Do diabła ciężkiego!…” wypowiedziane chyba przez stryja. Taak… Ojciec zginął wkrótce potem, staranowany przez pijanego kierowcę ciężarówki, któremu w dodatku udało się uniknąć odpowiedzialności. Tak zawsze opowiadała mama.

Ostrożnie, żeby nie wybrudzić białej koszulki, Robert wygramolił się z Jaskini i położył na trawie w tym miejscu, gdzie ongiś ojciec ze stryjem pili wódkę z włochatej butelki. Obrazy wspomnień przychodziły i odchodziły bez ładu i składu. Nie zastanawiał się nad nimi, ani ich nie analizował, po prostu pozwalał im płynąć. Oto mama, wkrótce po pogrzebie, taka piękna w czarnym kapeluszu, ściska go na ulicy boleśnie za rękę. „Pamiętaj, teraz mamy tylko siebie, Robuś, tylko siebie!” Potem znowu on „na barana” u ojca, kiedy w niedzielne popołudnie zdążają w kierunku Jaskini Duchów. Albo znowu z ojcem, siedzą na łódce na środku jeziora. Ojciec usiłuje zarzucić wędkę, a on, skulony, dygoce z zimna i strachu przed ogromną, pustą taflą jeziora. Było to chyba jedyne przykre wspomnienie z tamtych wakacji. Wkrótce się zresztą skończyły i oto mały Robert stał z nosem przyklejonym do szyby wagonu, a na stacji Jurek i stryj machali im na pożegnanie. Miał wtedy spakowane w walizce szyszki, korzenie powyginane w jakieś spazmatyczne kształty, jakieś ptasie, biało nakrapiane pióra — wszystko to, co zrobiło na nim wrażenie. W domu matka szybko wyperswadowała mu, że te rzeczy nie pasują do ich pięknego, pachnącego mieszkania i zgodził się, że trzeba je wyrzucić. Raz tylko spojrzał błagalnie na ojca, który przyglądał się całej scenie, ale wiadomo było, że nie odezwie się ani słowem. Nie sposób było protestować przeciwko żelaznej logice matczynych argumentów, a zresztą jej oczy tak ciemniały w gniewie… Zgodził się więc szybko, zanim to się stało. Tak samo jak szybko zgodził się po maturze zdawać na politechnikę. „Mechanika to dzisiaj świetny fach dla mężczyzny” — zawyrokowała matka. Więc „wybrał” politechnikę, choć od początki szło mu jak po grudzie. Ale starał się nad tym nie zastanawiać. Wola matki nakierowała go na cel jak rakietę samosterującą. Rano zdyszany biegł do tramwaju — żeby tylko zdążyć, żeby nic nie stracić, nie uronić. Rozpaczliwe wysiłki, żeby zrozumieć, zapamiętać i zdać. Wieczorem walił się do łóżka jak kłoda. Potem następny dzień i następny, i zawsze to samo: bieg do tramwaju, wykłady w Instytucie, ćwiczenia, biblioteka. Był chyba jedynym studentem na roku, który nie opuścił żadnego wykładu. Mimo to musiał nieraz prosić mniej pilnych kolegów: „Słuchaj stary, czy mógłbyś mi wytłumaczyć…” Nie lubili go. Poznawał to po pogardliwym grymasie ust, którego nawet nie starali się ukryć, kiedy się do nich zwracał. Ale nic go to nie obchodziło. Potrzebni mu byli, żeby coś zrozumieć, żeby zaliczyć. A pilność opłaciła mu się. Po bardzo trudnym egzaminie z termodynamiki, który dzień wcześniej przyprawił go o rozstrój żołądka, profesor niespiesznie napisał „dst” w jego indeksie. Potem przyglądał się jeszcze chwilę Robertowi, porównywał go ze zdjęciem, wreszcie stwierdził: „Był Pan moim najwierniejszym słuchaczem w tym semestrze. Za tę pilność jeszcze plus.” I do trzech wpisanych uprzednio liter dodał krzyżyk. Wspaniale, mama nie zawiedzie się, kiedy wróci z tych Włoch! Przez chwilę Robert pękał z dumy. Przez chwilę, póki na korytarzu nie dowiedział się, że inni, leniwi i niesystematyczni koledzy bez trudu zdali na czwórki, a nawet piątki.
Robert otworzył oczy i usiadł gwałtownie na trawie, jakby chcąc odegnać to wspomnienie sprzed paru dni. Dookoła, jak przedtem, czuć było zapach żywicy, snujący się w rozgrzanym powietrzu, a delikatna, leśna trawa błyszczał w plamach słońca. Jednak radosny nastrój przybladł i skurczył się. W dodatku prawa nogawka dżinsów była splamiona zieleniną — widocznie stało się to podczas wchodzenia do Jaskini Duchów. Chcąc wyciągnąć chusteczkę z kieszeni, chłopak uniósł się na klęczki i wtedy zobaczył dziewczynkę. Jasna głowa z długim, trochę potarganym warkoczem tkwiła nieruchomo wśród kępy wysokich paproci, jakby należała do jakiejś bajkowej nimfy leśnej, zapomnianej tu przez całe stulecia. Wreszcie dziewczynka wychynęła z paproci i Robert o mało nie parsknął śmiechem: mała z dziecięcą solennością naciągała różowe majtasy. Rozejrzała się dookoła ( tu chłopak pochylił trochę głowę, aby nie mogła go zauważyć poprzez zarośla) i zwinąwszy dłoń w trąbkę, zawołała: — „Iwooonaaa!”. Chwilę nadsłuchiwała odpowiedzi, po czym schyliła się po plastykowe wiaderko, schowane dotąd w paprociach. Było już do połowy napełnione jagodami i dziewczynka zabrała się znowu do roboty. Przykucała tu i ówdzie, a jej zręczne, poplamione granatowym sokiem palce pracowały niestrudzenie. Stopniowo oddalała się od Roberta, aż wreszcie jej jasna czupryna znikła ostatecznie za jakimś pagórkiem. Robertowi zrobiło się odrobinę żal, tak jak żałuję się obserwowanej wiewiórki, gdy zniknie gdzieś u szczytu drzewa. Z wolna ruszył więc w ślad z małą. Starał się iść jak najciszej, unikając zdradliwych gałązek, pękających z trzaskiem pod nogą. Po chwili zobaczył znowu jej potargany warkocz. Wydawała się całkiem pochłonięta swoimi jagodami, gdy nagle gwałtownie odwróciła się w jego stronę. Ledwie zdążył uskoczyć za gęstą zasłonę krzaków, przeklinając w duchu swoją nieuwagę — to trzasnęła gałązka pod jego butem. Rozejrzawszy się niespokojnie, dziewczynka jeszcze raz krzyknęła: — „Iwonaaa!” Głos jej drżał na granicy płaczu. Poczekała aż okrzyk przebrzmi i jeszcze zawołała ze wszystkich sił: — „Hop, hooop! Iwona! Ja wracam!”


Godzinę później las zmroczniał a cienie drzew się wydłużyły. Robert szedł w stronę leśniczówki, ale stopniowo zwalniał kroku. Powolutku ulatniał się gdzieś euforyczny nastrój. Znalazłszy się na otwartej przestrzeni, obejrzał dokładnie swoje ubranie: biały podkoszulek był brudny i przepocony, na kolanach nowych dżinsów zieleniały plamy mchu, brakowało też guzika. — „Mama nie byłaby zachwycona” — Powiedział półgłosem, nie wiadomo co mając na myśli.


***


— Wiesz, Helenko, muszę ci się do czegoś przyznać.

— Taak?…

— Przed chwilą nachyliłem się, żeby wziąć ze stołu tę cholerną gazetę i trochę wody z miski wylało się na dywan…

— Aaa, to dlatego masz taką minę winowajcy!

— Śmiejesz się, a mnie naprawdę jest głupio.

— Zwłaszcza, że to mój pamiątkowy dywan, jedyna rzecz, jaką moja matka przywiozła z Samarkandry! Cofnij stopy, doleję ci jeszcze wrzątku. Po coś brał sam tę gazetę, przecież zaraz bym ci podała?

— Ooooo!… Tego mi było trzeba! Za stary już jestem na chodzenie po lesie.

— Mówisz tak co wieczór…

— Bo co wieczór jestem za stary. Była dziś Hanka?

— Była, była. Tylko dlaczego dopiero dzisiaj? Przecież miałeś ją zmówić na wczoraj.

— No tak, ale wczoraj kobiety miały straszną harówkę w młodniaku. Taki upał… A wiesz, jaka ona jest. Na ostatnich nogach by się przywlokła, żeby umyć te twoje okna. Więc wolałem jej powiedzieć dopiero dzisiaj rano. Chyba nic nie szkodzi?

— Nie, tylko Robert spał cały czas i nie mogła tam wejść. Obiecała, że przyjdzie jutro umyć tamto okno.

— A właśnie, gdzie Robert?

— Wyszedł zaraz po obiedzie. Mówił, że do wsi.

— No i jak ci się on widzi?

— Hmm… Nie wiem. Niewiele mówi. Odpowiada tylko na pytania. Tylko raz zapytał o Jurka: gdzie w Kanadzie mieszka, co robi…

— Taak… Pamiętam, że chodził za Jurkiem jak cień… No, o czym tak myślisz?

— E, nic. Czytaj sobie, czytaj…

— W Bangladeszu — powódź… Na południu Francji — pożar… A w kraju zapowiadają się rekordowe zbiory rzepaku.

— Przynajmniej wiem, dla jakich wiadomości zachlapałeś mój ukochany dywan… Tak sobie myślę, że Jurek z Robertem lubili się jako dzieci. Co stało na przeszkodzie, żeby się odwiedzali? Głupie uprzedzenia dorosłych, bzdurne niechęci…

— Tak, ale teraz już za późno, żeby robić z nich braci. Jurek w Kanadzie… Zresztą…

— Zresztą wątpisz, czy dzisiaj przypadliby sobie do gustu? Robert jest taki niemrawy…

— Mrawy, czy nie, już my go rozruszamy! Szanowna mamuśka dała nam szansę.

— Gdzie on jest tyle czasu? Chyba nie zabłądził?

— Daj spokój, Helenko, dorosły człowiek, a droga do wsi jest tylko jedna. Może z jakąś dziewczyną zabałaganił? Taka nasza Hania potrafiłaby z niego niejedną iskrę wykrzesać…

— A fe! To w taki sposób chcesz pomóc swojemu dawno niewidzianemu chrześniakowi?

— No, Helenko, nie gniewaj się. Daj łapkę ucałować na zgodę… Może jestem stary zbereźnik, ale naprawdę myślę, że młodemu chłopakowi w żadnym wypadku nie zaszkodzi młoda, wesoła dziewczyna.

— Dobrze, ale żeby zaraz Hanka?

— Moja droga, chyba nie wygłosisz tekstu pod tytułem: „Niewinny chłopiec w szponach zepsutej latawicy”? A cóż Hanka? Jest wesoła, szczera, bezproblemowa. On natomiast… Ale zdaje się, że wraca. O, furtkę otwiera…


***


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 37.92