E-book
17.64
drukowana A5
54.96
Pół wieku z celebrytami

Bezpłatny fragment - Pół wieku z celebrytami

Wspomnienia żurnalisty

Objętość:
204 str.
ISBN:
978-83-8104-459-2
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 54.96

Wstęp


Z lwowskiej ulicy Bojowej na Zniesieniu — mając repatriacyjny „przydział” do Wrocławia — trafiłem ostatecznie, wraz z rodzicami oraz młodszą siostrą, do Tarnowa. Do mniejszego, lecz wielce zabytkowego galicyjskiego miasta, z jego znanymi postaciami: Wielkim Hetmanem Janem Tarnowskim, generałem Józefem Bemem, zasłużonym dla polskich dziejów rodem książąt Sanguszków, a także wynalazcą m.in. kolorowej taśmy filmowej, tudzież pionierem telewizji — Janem Szczepanikiem.

Mama była jednak mocno zmartwiona faktem, iż brakuje w Tarnowie sceny muzycznej, dlatego bardzo istotnym pocieszeniem okazało się zapewnienie miejscowych znajomych, że przynajmniej „wiatr ze Lwowa na pewno tu dociera”. Tato też przyjął tę sugestię, tym bardziej, że jako fachowiec od spraw zawiłej ekonomii, znalazł niezłą posadę w starostwie. Ale nie oznaczało to utraty wiary — podobnie jak u wielu innych Kresowian — w rychły powrót z nami „na swoje”. Oboje rodzice wyrażali zresztą w tej kwestii podobną opinię: „Będziemy mieli stąd bliżej”. Dość szybko rozwiały się te nadzieje …

Za to po kilku latach reaktywowany został tamtejszy miejski teatr, obecnie imienia Ludwika Solskiego, gdzie przedwojenna absolwentka Studio przy Operze i Operetce Lwowskiej, rezygnując z zaproszenia dyrekcji Opery Bytomskiej, powróciła znowu na sceniczne deski, tym razem dramatycznego gatunku. Dzięki temu już od bardzo wczesnej młodości przyszło mi obcować z ówczesnymi lokalnymi gwiazdami reżyserii oraz aktorstwa, które bywały w naszym wcale dużym lokum, a nawet — jak w przypadku obu Pań kierujących Zespołem — czasowo „u Janiny i Tadeusza” też pomieszkiwały.

Myślę więc serdecznie przede wszystkim o Pani reżyser Irmie Gulskiej-Wójcikowskiej z Warszawy, żołnierzu AK, uczestniczce Powstania Warszawskiego, potem zdolnej realizatorce ciekawych przedstawień, podnoszących rangę tarnowskiej sceny. Kiedyś, całkiem przypadkowo, zobaczyłem Jej grób na stołecznym Cmentarzu Północnym i teraz często go odwiedzam.

Kontynuując dalej wątek: myślę równie ciepło o Pani reżyser Romanie Bohdanowicz, pełnej energii i humoru, związanej długo z Krakowem, lecz dzielącej krajowy rozgłos także z Tarnowem i Opolem. Lubiła — wraz z nami — spędzać lato nad rzeką Białą, w górzystym plenerze Pleśnej-Łowczówka, zapraszając tam również swego kolegę — reżysera Tadeusza Przystawskiego, z teatru Zagłębia w Sosnowcu.

Myślę — obecnie już bardziej dojrzale i celnie — o obdarzonych talentem aktorskim: Henryce Rodkiewicz — mistrzyni słowa scenicznego, o Bohdanie Czechaku, wielce lubianym i oklaskiwanym w kreowaniu charakterystycznych postaci, o Zofii Niwińskiej — aktorce „kompletnej”, cennym nabytku ze stolicy, o Klemensie Romanie — nestorze aktorów, grającym też w filmach drugoplanowe co prawda, lecz wyraziste role. Myślę o Józefinie Werner — uroczej krakowskiej osobowości i teatralnej gracji na tarnowskiej scenie, myślę o pojawiającym się gościnnie znakomitym komiku Janie Gałązce — późniejszym rewelacyjnym „cieciu” z telewizyjnego serialu „Czterdziestolatek”, a wreszcie myślę o rodowitym tarnowskim Mistrzu, wielce rozpoznawalnym z filmu „Ewa chce spać” oraz z serii komedii o panu Anatolu — pociesznym Stefanie Bartiku.

To Oni stanowili tarnowski zaczyn moich kontaktów z celebrytami, czyli ludźmi znanymi z tego, że byli oraz są… znani. Co prawda, moje uczestnictwo w Ich gronie miało wówczas jedynie formę chłopięcego, zaś potem gimnazjalnego „statystowania”, lecz już po latach przyniosło skromne dokonania twórcze na szerszą nieco skalę. Zapewne bezwiednie ukształtowali Oni we mnie wizję przyszłego zawodu, od zamiaru „pisania sztuk” — do dziennikarstwa.

Po wielu, wielu latach, zamarzyło mi się przelanie na papier zebranych w głowie i w starych notatkach niektórych zdarzeń, jak również kilku ciekawostek, dla anonimowej „potomności”. Nieco okraszonych humorem, wynikającym z przebiegu konkretnych sytuacji. Pochodzących jeszcze z okresu mojej młodocianej fascynacji miastem dorastania, lecz przede wszystkim późniejszej, długoletniej dziennikarskiej posługi. Absolutnie jednak bez intencji wykpienia kogokolwiek, a tym bardziej obrazy. Po prostu — jedynie z chęci odnotowania ciekawszych wspomnień z czasów prywatnego oraz zawodowego życia, także tych weselszego gatunku, bo i takich przecież nie brakowało. Zaznaczyć wszak muszę, iż jako człowiek już na wieki wieków obarczony papowską „skazą” depeszowo-syntezowego pisania, umyśliłem sobie taką raczej niegrubą „książeczkę”, akurat do weekendowego poczytania, albo podczas podróży pociągiem czy autokarem.

Owszem, uwielbiam wszelkie pamiętniki i biografie, zwłaszcza te obfitujące w bogatą zawartość. Ale to przecież domena osób wybitnych i szczególnie zasłużonych. Postanowiłem więc kierować się inną zasadą. Wziętą — co do istoty oraz objętości — z dewizy przedwojennych lwowskich literatów: „Nie ważne kto i ile, ważne aby ciekawie”. Na takiej tedy, nie wymuszonej zbytnią ilością stron mojej debiutanckiej pracy, postawiłem finałową kropkę.

Wszystkie przedstawione Postaci są dla mnie równie ważne i godne ludzkiego upamiętnienia. Niniejszą książką chcę jednak okazać swój szczery podziw oraz wdzięczność, przede wszystkim moim znamienitym Rozmówcom.

Wiesław Karol Sąsiadowicz

Pejzaż zimowy

Celem niniejszej pracy była chęć osobistej retrospekcji zdarzeń. Zapoczątkowanych kiełkującym od dziecka w mojej głowie — równie nieporadnie, co górnolotnie — zamiarem bycia kimś więcej, niż przysłowiowym „zjadaczem chleba”.

Do usprawiedliwienia owej „zadufanej” postawy potrzebne jest jednak zobrazowanie klimatu, jaki towarzyszył lwowskiemu małolatowi nie za długo po II wojnie, w tym konkretnym miejscu.

Bo to nie tylko niezapomniany, śpiewny akcent mowy moich krewnych oraz potok serdecznych wspomnień z Kresów, ale także ciekawość poznania nowego otoczenia, swoista odmienność niektórych obyczajów, również zjawisk przyrody, jak np. wiatr halny i przy sprzyjającej aurze — możliwość widoku skalnych grzbietów Tatr.

Bardzo liczę więc na wybaczenie chwilowego odejście od zasadniczego tematu.

Mówi się, że w trudnych czasach dzieciaki szybciej dorośleją. Coś w tym jest, bo i do mnie przyszło dość prędko zafascynowanie otaczającym światem, a zwłaszcza tarnowską zimą.

Pachniała cudownie, niepowtarzalnie. Tworzyła urokliwy obraz, w dzień zadziwiała swoją bielą, obfitością puchu, zaś wieczorem — bajkowym wręcz błyskotaniem srebrzystych płatków oraz skrzypieniem pod butami. Wtedy dość obfite opady rozpoczynały się zwykle od imienin św. Mikołaja, trwając z przerwami niemal do końca marca.

Było to o tyle ciekawe i zaskakujące nawet pogodowo zjawisko, iż właśnie w Tarnowie, a konkretnie w Parku Gumniskim znajduje się epicentrum polskiego Bieguna Ciepła. Tam najdłużej, bo 114 dni w roku trwa termiczne lato, ze średnią temperaturą powyżej 15 stopni Celsjusza. Zaś przez cały rok utrzymuje się w mieście najwyższa w kraju średnia temperatura powietrza, wynosząca 8 — 9 st. C.

Dowiedziałem się tego znacznie później, po lekturze publikacji doktora Franciszka Pulita, cenionego w kraju znawcy naszego klimatu.

Powojenną zimą skromny ruch pojazdów na stromych tarnowskich ulicach dodatkowo mocno malał, ku zadowoleniu saneczkujących dzieci oraz nawet starszej młodzieży. Rywalizacja trwała w najlepsze.

Zjeżdżano po wyślizganych traktach na czym się tylko dało. Owszem, na sankach też, lecz przede wszystkim „ujeżdżano” jakieś skrzynki po towarach, wysłużone walizy, a i „cztery litery” również. Beztroska radość panowała wówczas do późnych godzin.

Dla amatorów nart były zaś w Tarnowie dwa podstawowe miejsca. Łagodny stok i „ośla łączka” pod Diablą Górą, na terenie pałacowych włości książąt Sanguszków, jak też wcale pokaźna Góra św. Marcina, dominująca nad miastem. Jest ona najbardziej na północ wysuniętą częścią Karpat, ciągnących się aż do Rumunii.

Ta swoista „polska brama Karpat” dysponowała paroma trasami do zjazdu, a także dość dużą drewnianą skocznią narciarską. Kiedy więc dostałem od wrocławskiego wujka Zbyszka z ulicy Benedykta Polaka, stare poniemieckie narty, wręcz trudno było mi doczekać pierwszych szusów.

Zaistniały jednak dwa zasadnicze problemy. Nie umiałem jeździć, a narty nie miały wiązań. Tato wkrótce zaradził temu drugiemu kłopotowi, z pierwszym natomiast musiałem się zmagać sam. Jakoś poszło, bo którejś lutowej niedzieli 1958 roku udało mi się mocno zadziwić brawurowym slalomem, sceptyczną wobec narciarstwa, ale dzielną siostrę — Elżbietę.

Popularne „deski” były moją pasją jeszcze wiele lat. Przejął ją potem drogi siostrzeniec — Robert, kontynuując aż do ukończenia własnych studiów na UJ.

Osobliwi mieszczanie

Tak jak wszędzie, nie brakowało zaraz po wojnie wielce charakterystycznych postaci nadających Tarnowowi i jego dzielnicom, swoistego kolorytu.

Niemal każdy mieszkaniec Starówki, ale nie tylko, znał z widzenia „Babcię Matuszkową”. Zajmowała, wraz z synem Antonim, ciasną parterową klitkę po dawnym sklepiku, w jednej z uliczek biegnących ku rynkowi. Ta owdowiała wcześnie kobieta była przykładem wielkiej życiowej zaradności, znajdując receptę zarówno na okupacyjny głód, jak też powojenną biedę. Trzymała w domu dwie kozy, traktując je nie tylko jako „żywicielki”, ale wręcz członkinie „familii”.

Budził więc duże zainteresowanie nietypowy widok — jak na zabytkową część miasta — gdy na skromnym trawiastym placu pasły się dwie czyściutkie, wystrojone w barwne wstążeczki — kózki. Nie były zbyt okazałe tuszą, lecz dawały wystarczająco dużo mleka, aby podkarmiać nim, a również wyprodukowanym z niego przez Panią Matuszek serem, swoich kochanych opiekunów oraz parę rodzin z sąsiedztwa.

Któremuś z oficjeli Tarnowa bardzo jednak dopiekła owa sytuacja i chyba w połowie lat 50-tych, pewnego letniego dnia, Babcia — wraz synem i podopiecznymi zwierzakami — zniknęła ze swojego ”miejsca na Ziemi”. Przeniesiona podobno w bardziej „sielski” krajobraz miasta. Pozostał od dawna zaprzyjaźniony z kózkami ich ulubiony trawnik i gorzka pustka, ziejąca z placu. W dodatku, okalające go wiekowe kamienice, tym głośniej zaczęły wołać o należny im remont.


Od „Babci Matuszkowej” lubiła czasem kupować kozie mleko nasza znajoma z sąsiedniego domu — Pani Baniowa. Bardzo chciała śpiewać w chórze katedralnym i moja Mama trochę pomogła tej kobiecie opanować muzyczną gamę i podstawy solfeżu. Miała też ta Pani inny dylemat. Mianowicie, złość na własne nazwisko — Bania. Pocieszając się jednak, iż Jej córka po wyjściu za mąż, uzyska nową godność.

Niestety, jak się po kilku latach okazało, jedynaczka pokochała rodowitego tarnowianina obcej familli, ale też o nazwisku — Bania. Ślub niczego więc nie zmienił, ku początkowemu zmartwieniu teściowej, ale potem Jej dużej radości z zaradnego zięcia. No i ze śpiewania w kościelnym chórze — również.


W tym samym powojennym czasie, jako debiutujący uczeń, widziałem całą plejadę tarnowskich „dziadów-żebraków”, na czele z kulawym człowiekiem, zwanym potocznie „Von Sztolc”. Przesiadywał wraz z kamratami w pobliżu kościołów i na rogach ulic, ale też w roli „gościa proszalnego” pukał często do drzwi mieszkań. Miał swój żebraczy honor. Najpierw kłaniał się nisko, a potem w zależności od formy wsparcia — paru groszy lub talerza zupy — dziękował własną balladą, albo żarliwą modlitwą.

Nie było mu jednak dane zaznać „świętego spokoju”, gdyż wracający ze szkół uczniowie szukali, dla zabawy, wciąż nowych sposobów nękania biedaka. Dlatego jękliwy ton pieśni ustępował czasami miejsca tupotowi nóg dręczycieli, uciekających płochliwie przed odwetem inwalidy.


Takiej odwagi „niepokojenia” nie mieli ani młodzi, ani starsi tarnowianie wobec „Tygrysa”. Mężczyzny na schwał, stałego bywalca renesansowego Rynku i okolicznych zaułków. Obdarzony był wielką siłą, co przy dwumetrowym niemal wzroście i wydatnym brzuchu — kazało wszystkim mieć się na baczności.

Miał On jednocześnie bardzo chwalebną kartę z lat okupacji, gdy po aresztowaniu przez gestapo, znalazł się w pierwszej grupie tarnowskich mieszkańców, przewiezionych z tutejszego więzienia strzeżonym transportem kolejowym do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Jak opowiadano, pomagał tam przeżyć swoim rodakom, w tym również późniejszemu premierowi Józefowi Cyrankiewiczowi, też tarnowianinowi. Podobno ten wieloletni komunistyczny dygnitarz zrewanżował się po jakimś czasie przyznaniem swojemu dobroczyńcy skromnej renty, którą olbrzym wolał jednak regularnie przepijać.

Jego głównym sposobem na codzienne życie okazała się natomiast sprzedaż używanych krawatów, przekazywanych „spontanicznie” przez zalęknionych przechodniów, ku udobruchaniu „Tygrysa”. Owszem, wobec potencjalnych klientów używał czasem „łagodnej perswazji”, lecz finalizował transakcję dopiero po obejrzeniu przez nabywcę krótkiej „części artystycznej”.

Polegała na podejściu siłacza do najbliższej blaszanej rynny i wgnieceniu jej głową niemal do samej ściany. Raz jednak pomylił się srodze „artysta”, trafiając na tę żeliwną. Wtedy chyba po raz pierwszy tarnowianie usłyszeli na tutejszym rynku dźwięk własnego „Dzwonu Zygmunta”.

Kiedy po kilkunastu latach ten wielce schorowany już, acz długo mocarny i w gruncie rzeczy z natury bardzo dobroduszny Człowiek, umierał nocą w miejscowym szpitalu, nawet zahartowany życiowo personel medyczny nie krył swoich łez.

Tajemnice Leliwitów

„Wiedza zobowiązuje”. Poznając coraz lepiej długą historię Tarnowa, odczuwałem już jako uczniak rosnący szacunek dla dokonań tego grodu oraz jego wielkich rodaków i wychowanków. O kilku z Nich wspomniałem już we wstępie książki.

Warto tę listę wzbogacić, podobnie jak też wspomnieć o innych ważnych wydarzeniach w piastowskich jeszcze dziejach miasta, które dnia 7 marca 1330 roku lokował osobiście król Władysław Łokietek. Chodzi o wieści często mało powszechnie znane, albo i w ogóle.

Czerpałem je od przedwojennego jeszcze nauczyciela historii w „podstawówce” i znalazłem później potwierdzenie u pasjonata dziejów Tarnowa, zmarłego na obczyźnie członka sztabu generała Władysława Andersa, a zarazem autora unikatowej „Książeczki” — Jana Bielatowicza.

Oto gdy założyciel grodu, Spycymir herbu Leliwa — piastujący najwyższą w kraju godność kasztelana krakowskiego — postawił na kartę węgierską, to Tarnów stał się wówczas główną bazą kupiecką na Węgry, ważnym ogniwem łańcucha naszej przyjaźni z Madziarami. Nic dziwnego więc, że w pierwszej połowie XVI wieku znalazł w tym mieście serdeczną gościnę, a także bezpieczne schronienie, król węgierski Jan Zapolya. Z wdzięczności zwolnił wszystkich tarnowskich mieszczan od myt węgierskich. Tu ciekawostka.

W tamtym okresie zamek na Górze św. Marcina był jednym z najpiękniejszych małopolskich kaszteli typu naddunajeckiego. Mieściła się w nim bogata galeria dzieł sztuki renesansowej zakupionych w Italii oraz duży księgozbiór.

„Widać nie byle jaki, skoro zwabił tu i zatrzymał na długie lata pierwszego humanistę Rzeczypospolitej, Grzegorza z Sanoka, późniejszego arcybiskupa lwowskiego” — zauważa Bielatowicz.

Kiedy główna linia rodu Tarnowskich dobiegała swojego kresu, ludzie księcia Ostrogskiego oraz pochodzący z bocznej linii rodu, kasztelan czchowski Stanisław Tarnowski - przystąpili kolejno do przejęcia górskiego zamku. Obrońcy ukryli wówczas cenną jego zawartość w niewiadomym dotąd miejscu. Być może spoczywa ona nadal jeszcze w tajemnym przejściu podziemnym, prowadzącym ponoć z owego kasztelu do Klasztoru Ojców Bernardynów.

Nie zbadano tego dokładnie z obawy przed zawaleniem się tunelu. Poszukiwacze natrafili jedynie na pojedyncze okazy rycerskiego oręża i innych przedmiotów, tuż jednak za dawnym wejściem do lochów, bo tylko tam udało im się dotrzeć. Nie dziwota, że ruiny zamczyska pobudzały wyobraźnię miejscowych dzieciaków i moją wtedy także.

Tymczasem nawet po paru stuleciach Madziarzy nie zapomnieli o pomocy udzielonej ich królowi, umieszczając pod koniec XIX wieku w Tarnowie, swoją główną składnicę win tokajskich na Polskę. W gronie odbiorców — oprócz eleganckich ówczesnych restauracji, kawiarni oraz domów handlowych i sklepów — były również nasze kościelne diecezje, które węgierska centrala zaopatrywała w wino mszalne, i to do samego wybuchu II wojny światowej. To już dziś raczej zapomniane fakty.


Nikła obecnie pamięć towarzyszy również dłuższemu pobytowi w tym galicyjskim mieście, popularnego wielce księcia Józefa Poniatowskiego. Według dokumentującej nasze stare dzieje Iwony Kienzler, zdecydował o tym około 1784 roku sam król Stanisław August.

Świetne wyniki szkolenia osiągane na tarnowskim poligonie, potwierdziły dowódcze zdolności młodego arystokraty. Nic więc dziwnego, że jeszcze w trakcie owych ćwiczeń otrzymał Poniatowski wraz ze swoimi żołnierzami, zaproszenie do zaszczytnego uczestnictwa w paradnej musztrze w Wiedniu, przed samym cesarzem Józefem II Habsburgiem.

Podziwom wszystkich licznie zgromadzonych — nad postawą polskich szwoleżerów i ich dowódcy — nie było podobno końca. Zachwytom pań nad urokiem młodego księcia — również.


Podobnym zainteresowaniem cieszyło się niecodzienne wydarzenie, gdy oto w tarnowskiej rezydencji książąt Sanguszków — tego jednego z sześciu najsławniejszych rodów Litwy i Korony — gościł w 1883 roku arcyksiążę Rudolf Habsburg, zobligowany stanowczo przez swojego ojca, cesarza Franciszka Józefa I.

Pragnął On, aby Rudolf zbliżył się mocniej do sfer towarzyskich całej ówczesnej Galicji, w tym także do magnaterii oraz wpływowej szlachty polskiej. Zależało bowiem cesarzowi aby — poprzez syna — utrzymywać z nimi przyjazne więzi. U nas zaczął od wizyty w Krakowie. Było to na pięć lat przed tragiczną śmiercią w Mayerlingu młodego następcy cesarskiego tronu.

Po swoim powrocie do Wiednia, Rudolf chwalił bardzo gościnność naszych wielmożów, w tym także gospodarzy tarnowskich Gumnisk. Doceniał piękno okolicy ich pałacu, jego wyposażenie oraz bardzo pomysłowe zagospodarowanie obiektów pomocniczych, jak również tamtejszą roślinność uprawianą w tzw. alpejskiej części Ogrodu Książąt.

Wspomina o tym, jak zwykle interesująco oraz wielce barwnie, znany galicyjski pamiętnikarz tamtych czasów, Marian Rosco Bogdanowicz.


Z okazałą siedzibą rodu Sanguszków wiąże się również pewna, bardzo delikatna w swojej materii, a mocno tkwiąca w ówczesnych kręgach rodzimych elit oraz społeczności — legenda. Ponoć właśnie w tym tarnowskim pałacu doszło do poczęcia słynnej potem na cały świat aktorki, Heleny Modrzejewskiej, określanej zresztą mianem „arystokratki od urodzenia”. Czy rzeczywiście, tego się już nie dowiemy.

Faktem jednak jest, iż współcześni Wielkiej Artystce zwracali uwagę na Jej uderzające podobieństwo do młodej księżniczki Heleny Sanguszkówny. Obie utrzymywały zresztą ze sobą dość bliskie i serdeczne kontakty towarzyskie, którym towarzyszyła również obfita korespondencja, zachowana częściowo do dzisiaj.

Biograf Modrzejewskiej, Józef Szczublewski odnotowuje, iż w 1882 roku, podczas letniego pobytu Aktorki w kraju, gościła Ona również „w stolicy Sanguszków — Tarnowie”, prezentując tamtejszej widowni — prawdopodobnie w Sali Lustrzanej — fragmenty swoich ulubionych ról: Odetty, Rozalindy oraz Damy Kameliowej.

Czy wówczas oklaskiwała znakomitą Modrzejewską także Jej „domniemana siostra”, piękna księżniczka Helena — trudno dziś stwierdzić. Ale  zarazem  i wykluczyć.


„Określano dawniej Tarnów jako tę drugą stolicę panów krakowskich oraz siedzibę tarnowskich, bastion przyjaźni z Węgrami i bramę wypadową na Ruś, na Wołoszę, jako zbrojownię przeciwkrzyżacką i jedną z niezawodnych skarbnic królewskich” — akcentował miłośnik historii miasta, Jan Bielatowicz.

Teraz przychodzi zmagać się zasłużonemu grodowi z problemami współczesności. Czy pomoże w tym dawna dewiza Leliwitów: „Zmierzajcie ku gwiazdom mężowie” (Tendite ad astra viri)?  Ufajmy, że tak.

Bema rapsod powrotny

Tarnowianin, generał Józef Bem, to jeden z najbardziej znanych w naszej historii, „żołnierzy — tułaczy”. Bohater trzech narodów — Polski, Węgier i Turcji — zapisał się złotymi zgłoskami w okresie Wiosny Ludów.

Jego postać intrygowała mnie mocno już od wczesnej młodości, bo był stosunkowo „świeżym” ponownie Obywatelem miasta i jednocześnie Postacią, o której mówiło się już dużo oraz wzniośle, ale mało konkretnie. Ciekawił więc młodego człowieka nimb swoistej „tajemniczości” tej Osoby.

Brakowało bowiem fachowej literatury, dokumentującej życie Bema, a także innych pamiątek z Nim związanych. Przybywało za to po wojnie — prawie w całym kraju — ulic, szkół i spółdzielni pracy, noszących imię Wielkiego Patrioty. Dopiero po kilku dobrych latach, owe proporcje zaczęły ulegać stopniowej poprawie, acz obecnie nastał znowu pewien regres, związany z osobą Bema, mimo wysiłku dokumentalistów, a nawet ludzi estrady.

Dowiedziałem się jednak, m.in. od historyk Marii Żychowskiej, że miał Generał trudne życie oraz obsesyjne wręcz umiłowanie wolności i Ojczyzny. Że wyznawał zasadę, iż w każdym miejscu i w każdej sytuacji może uczynić coś dobrego dla Polski. Nie zawsze jednak był Bem dobrze rozumiany oraz doceniony.

Jego talent stratega-artylerzysty, zabłysnął już podczas pamiętnych bitew w Powstaniu Listopadowym, pod Iganiami i Ostrołęką, jak też w krwawych z 1848 roku walkach tzw. rewolucji wiedeńskiej przeciw monarchii habsburskiej. Dołączył potem „Jenerał Bem wraz z ochotnikami polskiego legionu” do węgierskiego wojska w ich kraju, co matka Lajosa Kossutha — organizatora i wodza rewolucji węgierskiej z tamtego okresu — oceniła słowami: „Wolność i braterstwo niech będzie między Polską i Węgrami, tak w zwycięstwie i śmierci”.

Potwierdzeniem owej deklaracji stała się bliska przyjaźń Bema z utalentowanym, narodowym poetą Sandorem Pet’ofim, wkrótce adiutantem generała podczas rewolucyjnych bojów. Niestety, jeden z nich zakończył się śmiercią Wybitnego Węgra.

Powstanie upadło, a gen. Bem wraz z garstką oficerów polskich, nie chcąc w sierpniu 1848 roku trafić do niewoli austriacko-rosyjskiej, przeszedł z kolegami do Turcji, która to — wbrew oczekiwaniom rządów obu zaborców i osobiście cara Mikołaja I — nie posłuchała ich wezwań o ekstradycję „podpalaczy światowego porządku”.

Według Żychowskiej, pomagał Polak rozwijać nad Bosforem artyleryjską sztukę wojenną, ale też pozostawił prace np. z dziedziny matematyki.

Swoją żołnierską służbę zakończył po internowaniu w syryjskim Aleppo, na skutek wymuszonej przez Rosję „ugody” ze stroną turecką. Zmarł w tym mieście 10 grudnia 1850 roku, zaś Jego ostatnie słowa brzmiały: „Polsko, Polsko! Ja Cię już nigdy nie zbawię”.

Po niedługim czasie, zyskał generał od Węgrów miano: „Ojczulek Bem — Bem Apo” i opinię największego wodza walki wolnościowej Węgier 1848—1849. Także rząd Turcji nadał Jemu godność „Farik Murad Pasza”, wiążącą przybrane nazwisko Bema z arystokratycznym tytułem paszy oraz ze stopniem wojskowym, będącym odpowiednikiem rangi generała dywizji.

Żychowska pisze: „Mijały lata. Wiele ważkich wydarzeń przeżył Tarnów, ale pamięć o zasługach gen. Bema przetrwała. Odświeżyli ją zresztą Węgrzy, postawiwszy w 30-tą rocznicę śmierci Generała, pomnik w Maros Vosorhely. Zaś potem również w Budapeszcie”.

W listopadzie 1881 roku, także w Tarnowie powołano komitet obywatelski, który zainicjował akcję zbierania składek na budowę pomnika Bema. Trochę to trwało, przynosząc jednak wcześniej odsłonięcie pamiątkowych tablic, również na frontonie domu generała, na tarnowskim placu, zwanym Burek. Pojawiło się także serdeczne pragnienie sprowadzenia do rodzinnego miasta, prochów Wielkiego Polaka.

Z uwagi na międzynarodowy charakter przedsięwzięcia — „Pod protektoratem Pana Prezydenta Rzeczypospolitej Ignacego Mościckiego” — zawiązał się „Komitet sprowadzenia do kraju zwłok gen. Józefa Bema”. Godność członka honorowego Komitetu przyjął m.in. Marszałek Józef Piłsudski, wtedy prezes Rady Ministrów.

Starania dyplomatyczne ruszyły, a w Tarnowie rozważano wybór miejsca pochówku szczątków Bohatera. Po kilku sporach dotyczących lokalizacji grobu, zdecydowano o budowie bardzo oryginalnego mauzoleum, na wysepce dużego stawu w miejskim Ogrodzie Strzeleckim — odnotowuje gazeta „Pogoń”.

Wybrany został wielce ciekawy projekt rektora krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, prof. Adolfa Szyszko-Bohusza. Wiosną 1929 roku prace dobiegły końca. Mauzoleum, w stylu neoklasycystycznym, umieszczono na dużej płycie żelbetowej, otoczonej wodą.

Z płyty wiedzie w górę sześć okazałych, jasnych kolumn, podtrzymujących sarkofag. Na jego frontonie — polski napis: „Generał Józef Bem”, na bokach napisy po węgiersku i turecku, a na czwartej stronie — data urodzenia i zgonu Bohatera: 1794 — 1850. Całość obiektu okala gruby łańcuch z brązu armatniego, wsparty na kulach symbolizujących rodzaj broni, którą dowodził Bem.

Po ekshumacji zwłok Generała, 20 czerwca 1929 roku w Aleppo oraz po uroczystym przejeździe trumny wraz z żałobnym orszakiem dostojników państwowych przez terytorium Turcji i Węgier — prochy Wielkiego Żołnierza przybyły 29 czerwca 1929 roku do Polski.

Dla symbolicznego upamiętnienia powrotu Józefa Bema, skłoniły się w Warszawie głowy władz Państwa oraz mieszkańców stolicy. Natomiast po przyjeździe konduktu ze stacji granicznej do Krakowa, odebrał Generał szczery hołd społeczeństwa przed Pomnikiem Grunwaldzkim i na dziedzińcu Wawelu. Zaś 30 czerwca tegoż 1929 roku — nastąpiło serdeczne powitanie Bema w rodzinnym Tarnowie.

W tym dniu cała niemal ludność miasta wyległa na ulice, udekorowane flagami trzech państw — Polski, Węgier i Turcji — kwiatami, zielenią i portretami Bohatera. Była asysta oficerska oraz wojskowa kompania honorowa, poczet rajców, tudzież cechów rzemieślniczych, do tego liczne orkiestry i chóry. A także przedstawiciele najwyższych władz kraju - relacjonowała "Pogoń".

Prochy Walecznego Polaka złożone zostały na stałe tam, gdzie być powinny. W Jego Ojczyźnie oraz mieście. Odwiedzają Go teraz w urokliwym, miejskim Parku Strzeleckim, liczni rodacy i zagraniczni turyści, jak również oficjalne delegacje — z Węgier i Turcji.

Wykonywany znakomicie przez Czesława Niemena: „Bema pamięci rapsod żałobny” — w tym opisywanym przypadku: „powrotny” — naprawdę doczekał się przed wielu laty równie godnego urzeczywistnienia.

Mam nadzieję na zrozumienie intencji autora książki, przy zobrazowaniu na jej łamach, tych wielce przecież ważnych, ciekawych  i wzruszających chwil.

Wielcy rodacy

Słuchając w realnej szkole i w domu częstych opowieści o wybitnych Polakach, o naszych starych dziejach, nie przypuszczałem nawet, że moją zarówno chłopięcą jeszcze, jak i młodzieńczą wkrótce wyobraźnię, zdominują też zasłużone tutejsze Postaci.

Nie tylko wspomniani już wcześniej: Wielki Hetman Jan Tarnowski, pamiętny „Żołnierz-Tułacz”, gen. Józef Bem oraz najwszechstronniejszy polski wynalazca przełomu XIX i XX wieku, m.in. autor pierwszej kamizelki kuloodpornej, Jan Szczepanik. Zadziwili mnie również inni rdzenni tarnowianie lub wychowankowie szkół w tym mieście. Byli wśród Nich tak znani Polacy, jak m.in. :

Historycy — profesor Józef Szujski i generał Marian Kukiel, poeci — Kazimierz Brodziński oraz Mieczysław Jastrun, pionier taternictwa i twórca „Orlej Perci” — ks. Walenty Gadowski, jeden z najlepszych szachistów świata, mistrz cesarskiej Galicji — Marcin Kirschner, aktor Stefan Jaracz, legendarny zapaśnik Zbyszko Cyganiewicz, przedwojenny projektant odbudowy Mostu Poniatowskiego w Warszawie — inż. Stanisław Hampel, architekt z tamtego okresu i badacz warszawskich zabytków — Aleksander Król oraz bohaterski dowódca obrony Westerplatte, major Henryk Sucharski. Był także pisarz, poeta, dramaturg i tłumacz — Roman Brandstaetter, jak również słynny awangardzista teatru — Tadeusz Kantor.


Jest też jednak bardzo bolesna strona tutejszego bytowania. W czasie okupacji hitlerowcy wtrącili do tarnowskiego więzienia utalentowaną polską narciarkę — Helenę Marusarzówną, aby rozstrzelać Ją wkrótce w pobliskiej Pogórskiej Woli.

Z Tarnowa wyruszył też 14 czerwca 1940 roku pierwszy w okupowanym kraju transport więźniów do niemieckiego obozu zagłady Auschwitz. Liczył 728 więźniów, a Ich nazwiska zastąpili Niemcy numerami od 31 do 758. Tylko nielicznym udało się powrócić potem do domu.

„Szynowa” duma

Wróćmy jeszcze na moment w odleglejsze czasy. Oto zapatrzeni w bystry i uparty nurt tutejszych rzek: Białej i Dunajca, tarnowscy rajcy też dopięli swego. 25 września 1911 roku ruszyła w Tarnowie komunikacja tramwajowa o długości prawie 3 kilometrów. Łączyła dworzec kolejowy — poprzez środek miasta — z odległą dzielnicą Grabówka.

Według ówczesnej miejscowej gazety „Pogoń”, pomysł na własny tramwaj błądził po głowach postępowych tarnowian już od końca XIX wieku. W roku 1897 krążyła po mieście plotka, że jeden z „inżynierów warszawskich” rozpoczął rokowania z jakąś firmą o założenie w Tarnowie tramwaju elektrycznego. Gazeta wątpiła jednak, czy np. ulica Wałowa, ze swoimi licznymi krzywiznami, nadaje się do takiej komunikacji. Sprawa upadła.

Projekt odżył ponownie w 1901 roku, a jego opracowaniem zajęli się inżynierowie: Idzikowski i Katerla. Jednak do realizacji inwestycji, z przyczyn tym razem finansowych, znowu nie doszło.

Dopiero po 10 latach, 18 i 19 stycznia 1911 roku, firmy A.E.G. Union oraz Arnoldi, podjęły — na koszt miasta — prace przy układaniu torów i montażu trakcji elektrycznej. Pod koniec września tegoż roku, Tarnów stał się trzecim — obok Lwowa i Krakowa — miastem w Galicji, które posiadało ten środek lokomocji.

"Pogoń" pisała: "W czasie pierwszego przejazdu tramwaju, obie strony torów zalegały tłumy mieszkańców, witających owacyjnie przystrojone suto zielenią, kwiatami i wstęgami, wozy".

Jako wzór wagonów tramwajowych przyjęto te ze Lwowa, lecz z dość znacznie wzmocnionymi hamulcami. Miały ładną czerwono-złotą barwę i wypucowane zawsze do połysku wagony. Przypominał tutejszy tramwaj wiedeńskie „biedronki” na szynach i tak go zresztą potocznie nazywano.

Owszem, nie brakowało żartownisiów i sceptyków tego środka lokomocji, ale na widok wagoników jadących w dół ulicy Krakowskiej, czy też pod górę ulicy Lwowskiej, wzbierała mocno duma mieszkańców. Niestety, podczas okupacji Niemcy wywieźli cały tabor tramwajowy i wyposażenie miejskiej zajezdni, także elektryczną trakcję. Pozostawili tylko same szyny. Był wtedy powód do dodatkowego smutku.

Pamiętam jednak, że kilka lat po wojnie lubiłem bawić się często z rówieśnikami w tarnowski „tramwaj”, biegnąc środkiem osamotnionego torowiska — raz jako „motorniczy”, a potem jeden z „pasażerów”. Szyny zniknęły pod koniec lat 50-tych, z chwilą zastąpienia solidnych galicyjskich bruków asfaltową wylewką ulic, o bardzo słabej trwałości.

Wkrótce doszli też do władzy w mieście ludzie rozprawiający w stylu: „wicie, rozumicie”, stąd o przywróceniu „burżuazyjnego dziwadła komunikacyjnego” nie mogło być mowy. Podobnie zresztą, jak o odbudowie zabytkowego mocno i potrzebnego przecież zawsze, publicznego szaletu dla mieszkańców.

Dziwi więc, że późniejsi gospodarze Tarnowa nie pokusili się jak do tej pory, o powtórzenie tramwajowej inicjatywy dawnych rajców. Może nawet przy udziale strony niemieckiej — jako rekompensaty za zagrabione Polakom w czasie wojny, także tutejsze mienie. Dla stworzenia pod Górą św. Marcina historycznie umotywowanej, turystycznej atrakcji, ale też sposobu na wygodne przemieszczanie się ludzi.

Zresztą, według mojej dziennikarsko-sejmowej pamięci, w przyjętym w gmachu na Wiejskiej, tzw. Narodowym Planie Społeczno-Gospodarczym na rok 1986, widniała inwestycja dotycząca odbudowy tarnowskiej komunikacji tramwajowej.

Myślę, iż warto oraz należało odświeżyć w pamięci tych kilka ważnych faktów, dawnych zdarzeń oraz związanych z nimi Osób, dla wspólnej niewątpliwie wiedzy, a może również jeszcze — powrotu tzw. galicyjskiej satysfakcji.

Dzisiaj bowiem słychać, że po likwidacji niektórych zakładów czy spółdzielni, młodzi tarnowianie nadal wędrują do USA, wyjeżdżając też za pracą do Skandynawii lub Wielkiej Brytanii. Dobrze więc, że „markowa w kraju” Grupa Azoty myśli o dalszych lokalnych inwestycjach nad Dunajcem, a w jej ślady idą również coraz nowocześniejsze swoim produkowanym sprzętem obronnym — tamtejsze Zakłady Mechaniczne oraz znany eksporter silników elektrycznych — Fabryka „Tamel”.

Powoli do celu

Pora przedstawić teraz niektóre sytuacje „w zawodzie”, uwzględniające jednocześnie wcześniejsze wysiłki autora chcącego zostać żurnalistą. A trochę ich było, z różnym zresztą skutkiem.

Są osoby, które twierdzą, że aby być dobrym urzędnikiem, aktorem czy wychowawcą, nie potrzeba dyplomu jakiejś tam „akademii”, lat żmudnego praktykowania w zawodzie, ani stałej pracy nad sobą. Wystarczy sam talent i owo „coś” — nazywane dziś „siłą przebicia”.

Jeżeli to cała prawda, to tylko pozazdrościć. Bowiem w moim przypadku, jeszcze przed podjęciem studiów, niezwykle istotny był roboczy kontakt z doświadczonymi mediami.

Oto z początkiem lat 60-tych rozpoczęła się moja współpraca — jako korespondenta „z Tarnowa i okolicy” — z krakowskim „Dziennikiem Polskim”. Wówczas to, w tym bogatym w uznanie oraz tradycję piśmie, spadkobiercy tzw. IKACA — przedwojennego Ilustrowanego Kuriera Codziennego — pracowało nadal kilka wybitnych tamtejszych Postaci, np. popularny dziennikarz „od pogodowych anomalii”, Pan red. Zygmunt Merta.

Oddany pod rzetelną opiekę eleganckiej i miłej Pani redaktor Danuty Jakubiec, zamiast stopniowo wdrażać się do tych dobrowolnych przecież czynności medialnych, szybko przyszło mi — prawdopodobnie z nadmiaru poczucia obowiązku — „zadręczać” dobroduszną kobietę oraz resztę dziennikarzy podwawelskiego zespołu terenowego, lawiną tekstów z mało chwalebnego gatunku: „Od Sasa do… lasa”.

W końcu jednak zaczął ochotnik lepiej utrafiać z doborem tematów, lecz kosztem innych „twórczych” kłopotów. Mam, wobec jednej zwłaszcza informacji, do teraz jeszcze poczucie swoistego zawstydzenia.

Rzecz miała się tak: Jest telefon z Krakowa, że redakcja otrzymała bardzo ciepły list od dyrekcji szkoły podstawowej w Tuchowie, o ich dziecięcym zespole pieśni i tańca, wyróżnionym ostatnio na jakimś festiwalu. Dlatego proszą, żebym go szerzej przedstawił w gazecie.

Chcąc to uczynić możliwie szybko, wyjechałem nazajutrz rano do tej malowniczej, pogórzańskiej miejscowości. Tym chętniej, iż akurat miał tam być jeszcze dostępny w sklepie, trudno osiągalny film do mojej służbowej „Zorki”. Aparat wziąłem ze sobą, schowany w plecaczku.

Pogawędka w szkole z nauczycielami i młodzieżą była bardzo sympatyczna, dużo zanotowałem w notesie, dyskretnie jednak bacząc, aby zdążyć na popołudniowy powrotny pociąg. Zostało jeszcze nieco czasu, gdy ni stąd ni zowąd, przyszedł mi do głowy wielce nieodpowiedzialny pomysł. Pochwaliłem się redakcyjnym aparatem fotograficznym, nadal wówczas bez kliszy. „Jak to dobrze, nie mamy jeszcze własnych zdjęć, bardzo nam pan pomoże” — ucieszono się w szkole.

Tłumaczyć i wycofywać się — nie wypadało. Myślę sobie, trudno. Pstryknę parę fotek „na niby”, minuta fatygi i marsz na stację. Tymczasem opiekunka zespołu mówi: „To trochę będzie trwało, musimy odprasować wszystkie stroje, ubrać i umalować naszych artystów, a później ustawić do zdjęcia”. Mój Boże, tyle bezsensownych starań, wysiłku i złudnej nadziei. Wszystko przez niemądry gest i brak cywilnej odwagi „pana redaktora”.

Wróciłem do Tarnowa zupełnie późnym wieczorem, wysyłając następnego dnia ową tuchowską korespondencję, oczywiście bez zdjęć. Przesiąkniętą za to własnym, moralnym „kacem”.

Dręczył mnie on okrutnie, dlatego szukałem sposobności służbowej pokuty. No i przyszła, kilka miesięcy później. Wpłynęło zaproszenie od tarnowskiego Hufca ZHP, abym uczestniczył w uroczystym wręczeniu Honorowych Krzyży Harcerskich, zasłużonym dla tej organizacji osobom. Przy tradycyjnym ognisku, na szczycie miejscowej Góry św. Marcina, jesienną porą, punktualnie o północy.

Większej „tortury” nie mógł dla mnie nikt wymyśleć. Bowiem w owym czasie ceniłem sobie pełnowymiarowy, zdrowy sen. Z dużym trudem więc przyszło mi dowlec się w ciemnościach na miejsce akcji, wytrzymać potem zwyczajowe pogawędki przy watrze, a na dodatek — zanucić jeszcze po harcersku wraz z innymi. Jednak musiałem przecież jakoś swoją winę „odcierpieć”. Skuteczną podporą słabego nocnego samopoczucia była wszak świadomość, iż nikt tam nie oczekuje ode mnie zrobienia okolicznościowych fotografii.

Owszem, podobnych przypadków „niedoskonałości fachu” było u mnie nieco więcej, dlatego jedynie dobremu sercu szefowej oddziału, jak też — mimo wszystko — sporej młodzieńczej aktywności „zawodowej”, zawdzięczać mogłem tolerowanie mnie jako korespondenta, równo dwie wiosny. Coś jednak w tarnowskim amatorze wreszcie zaskoczyło, bo na pożegnanie przygotowano nawet okolicznościową plakietę od redakcji.

Po kilku latach, pozwalających utwierdzić się w słuszności obranej drogi, a także za życzliwą sugestią warszawskiego nauczyciela radiowców, ruszyłem pod koniec tej dekady lat do Gdańska-Wrzeszcza, a ściślej do tamtejszej Rozgłośni Polskiego Radia przy ulicy Uphagena.

Udało mi się porozmawiać niemal po „koleżeńsku” z jej ówczesnym redaktorem naczelnym, a zarazem popularnym nie tylko na Wybrzeżu pisarzem-marynistą, Stanisławem Goszczurnym. Była później pomyślna próba mikrofonowa w studio i moja nadzieja na szybki etat.

Płonna niestety, bo przy wprowadzonej właśnie przez centralny radiokomitet, tzw. racjonalizacji zatrudnienia, sprowadzająca się jedynie do formy luźnej współpracy. Dostałem zresztą w jej ramach kilka tematów do radiowego „Kuriera Morskiego”, montując nagrany materiał przy pomocy tamtejszego speca, uczynnego Pana Zbysia Romańca.

Czekać na lepsze redakcyjnie czasy mogłem, lecz trzeba przecież z czegoś żyć. I tu nagła odmiana losu. Mam pracę w stowarzyszeniu, któremu przewodniczyła gdańska sława naukowej inżynierii, w osobie Pana Profesora Romualda Cebertowicza.

Ten emerytowany już wówczas wykładowca Politechniki Gdańskiej, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk, działał na wielu polach społecznej aktywności Trójmiasta, na codzień pozostając jednak skromnym tamtejszym wyrazicielem polskiej myśli technicznej oraz innowacyjnej inżynierii na światową skalę.

Jako podwładny tego naukowca, „rzecznikując” często Jego działalności, czułem się ogromnie zaszczycony. Był niewątpliwie pierwszą tej miary Osobistością, którą z bliska poznałem.

Warto przypomnieć, że prof. dr inż. Romuald Cebertowicz jest twórcą nowatorskiej elektroiniekcyjnej metody zeskalania gruntów, zwanej od Jego nazwiska „cebertyzacją”. Zastosowano ją po raz pierwszy w 1949 r., na terenie Warszawy, podczas ratowania Kościoła św. Anny, a także budowy trasy W-Z. Wynalazek Polaka pomógł również ustabilizować pozycję słynnej Krzywej Wieży w Pizie, ale nie tylko.

Mam jeszcze w głowie opowieść Pana Profesora o osuszeniu oraz utwardzeniu bagiennego mocno obszaru w Chinach, przeznaczonego pod budowę ogromnej fabryki domów. Dotąd wszystko się tam zapadało, tonęło wręcz w morzu błota, dopiero „cebertyzacja” dała temu radę. Po powrocie do kraju nadszedł do naszego naukowca list z USA, zawierający spory wycinek nowojorskiej gazety, opisujący wspomniane „chińskie” działania gdańskiego uczonego. Opatrzony był znamiennym tytułem: „Cebertowicz: Jak powiedział, tak się stało”.

Innym razem zaprosił Go do Montrealu tamtejszy morski Zarząd Portu. Nie umiano sobie bowiem poradzić z problemem śluz przy tzw. główkach wejścia, podczas wpływania statków na tor wodny. Okazał się ów kłopot stosunkowo łatwym do rozwiązania dla polskiej sławy inżynierii, co potwierdziła wkrótce dużo bezpieczniejsza żegluga w tym miejscu.

Do kraju wracać miał prof. Cebertowicz naszą jednostką floty handlowej. Zjawił się przy trapie o wyznaczonej porze, tymczasem kapitan frachtowca PLO z Gdyni wydawał się być mocno zmartwiony. W ciepły poranek słychać było w porcie taki mniej więcej dialog: „Przepraszam panie profesorze, ale musiałem umieścić pański samochód na pokładzie, bo brakuje już miejsca w ładowni”. „Jaki samochód, przecież przyleciałem tu samolotem” — zdziwił się Cebertowicz. „No ten, który dostał pan od portowych szefów za wybawienie ich z kłopotu” — wyjaśnia kapitan. A profesor na to: „Proszę natychmiast odstawić auto na nabrzeże, bo ja za niespełna dwie godziny rozważań, na taką aż podziękę nie zasłużyłem”.

Statek razem ze swoim jedynym pasażerem wkrótce odpłynął, a podarowany nowy samochód pozostał, trafiając prawdopodobnie w czyjeś kanadyjskie ręce. Bo tak właśnie zdecydowała Osoba o dużej wiedzy, tudzież chęci bezinteresownej przeważnie pomocy.

Sędziwy już naukowiec z Gdańska miał jeszcze wiele ciekawych pomysłów, związanych np. z uregulowaniem Wisły i umocnieniem jej linii brzegowej. Niestety, u nas nie wykorzystanych. Zresztą, sam Pan profesor Cebertowicz szczerze jednak przyznawał: „Owszem, moja metoda jest dość korzystna gospodarczo, lecz nie pod względem czynnika ludzkiego. Nie potrzebuje bowiem aż tylu ekip, różnych brygad i sprzętu. A to, niestety, oznaczałoby tworzenie polskiego bezrobocia”.

* * * *

Dzięki życzliwemu wsparciu moich tamtejszych sąsiadów — lwowianki Pani Heleny Brygider oraz zaradnego i przyjaznego wielce Kolegi rodem z Podlasia — Romka Kotyńskiego, powoli byłem w Gdańsku lepiej już zadomowiony oraz pogodzony z losem. Aż tu któregoś dnia duża niespodzianka.

Jest telefon z Radia, abym zjawił się pilnie u szefa tamtejszej administracji. Idę i słyszę: „Mieliśmy jedno miejsce w ekipie radiowej z Warszawy, udającej się razem z wycieczką Juventuru do ZSRR, aby nagrać tam materiał na zbliżający się jubileusz 100-lecia urodzin Lenina. Mają być w Moskwie, Kazaniu i gdzieś tam jeszcze. Nasz reporter zachorował, miejsce przepadło, ale jak pan wykupi sobie szybko tę wycieczkę, to będzie możliwość zapoznania warszawskich ważniaków, aby mieć ich poparcie co do pracy radiowej w przyszłości”.

Posiadałem tzw. wkładkę paszportową, był gdański oddział młodzieżowego biura podróży Juventur, wyskrobałem na opłatę i udało się. Pod sam koniec października 1969 r. mamy ruszać. Jestem już prawie „na walizkach”, a tu znowu telefon z rozgłośni, od poznanego biurokraty. „Przysługa za przysługę” — powiada i prosi, żebym wstąpił po pracy do magistratu na Kartuskiej i odebrał tam klaser ze znaczkami dla zagorzałego filatelisty, honorowego mieszkańca Gdańska… generała Stanisława Popławskiego, osiadłego już od lat w Moskwie. „Nasz dziennikarz miał zabrać ten pakuneczek, a że nie jedzie, zaproponowałem pańską pomoc i życzę powodzenia” — uciął pan od administracji.

Tu mała dygresja. Popławski był już w tym czasie emerytowanym wyższym oficerem w stopniu sowieckiego i jednocześnie polskiego generała armii. Byłym dowódcą Wojsk Lądowych LWP oraz byłym wiceministrem obrony narodowej. A także jedną z tych kontrowersyjnych postaci w powojennych dziejach polskiego wojska, przede wszystkim co do swojego rodowodu, a także samodzielności ówczesnych poczynań. Faktem natomiast pozostaje, iż trafił na karty naszej żołnierskiej historii.

Klaser odebrałem następnego dnia i jazda pociągiem na stołeczny Dworzec Gdański. Grupę wycieczkową tworzyły osoby z różnych stron kraju, będące od razu pod wyraźnym urokiem zespołu radiowego. Dowodził nim redaktor Aleksander Lubański, znany z popularnej wtedy audycji „Popołudnie z młodością”, emitowanej w pierwszym programie PR.

Ale oto dotarliśmy koleją „szeroko szynową” do Moskwy, będziemy ją zwiedzali parę dni. Zaczęto od stałej wystawy osiągnięć gospodarczych, zwanej WDNH. W niej m.in. pojazd, w którym Jurij Gagarin poleciał w kosmos. Po zajrzeniu przez małe okienko do wnętrza kapsuły, nasz podziw dla wyczynu tego Rosjanina niezmiernie wzrósł, gdyż to czym tam dysponował, wyglądało raczej na prymitywną improwizację.

Np. coś na wzór noszy w karetce pogotowia, z parcianymi pasami, jakiś pulpit pełen lampek wyglądających jak te choinkowe, a także mały iluminator usytuowany… za głową kosmonauty. Wykluczało to zapewne możliwość zobaczenia czegokolwiek na zewnątrz kabiny.

Jakże innymi warunkami dysponowali amerykańscy astronauci z programu Apollo. Wiem, gdyż sporo lat później oglądałem ich księżycowy wehikuł w muzeum lotniczym w Seattle i mam nawet zdjęcie przy nim. Wróćmy jednak na „wycieczkowe podwórko”.

W programie są kolejne moskiewskie zwiedzania, lecz mnie nurtuje głównie chęć jak najszybszego pozbycia się klasera. Wycieczka jedzie na Łużniki, odłączam się od niej po cichu, nagabując przechodniów o trasę dotarcia na ulicę Krymski Wał.

Wielu z nich nie wiedziało gdzie ona jest, za to była z ich strony propozycja, a raczej konkretna oferta: „Ej, inostraniec, pradaj czasy„. Przypomniałem sobie wówczas krakowską anegdotę, opartą podobno na faktach. Oto, kiedy zaraz po wojnie jeden z mieszkańców został zapytany przez czerwonoarmistę „o godzinę”, to następny zegarek miał dopiero po trzech latach.

Mnie poszło lepiej, a ponieważ poszukiwany adres okazał się być oddalonym zaledwie o półtora kilometra, poszedłem tedy pieszo przez opiewany w piosenkach artystów Arbat. Odnajduję pożądany obiekt, czyli wysoką przedwojenną kamienicę pod numerem 4, vis a vis budowanego wówczas hotelu… „Warszawa”. Tymczasem niespodziewanie pojawia się dla mnie pewien problem.

Na parterze domu dla emerytowanych wojskowych dygnitarzy funkcjonowała bowiem „recepcja”, z leciwym już, lecz bojowym nadal wartownikiem. „Propusk jest? Niet? Paszoł won!”. Chwila mego zastanowienia i decyzja. Udam, że odchodzę, zrobię w tył zwrot i biegiem na strome schody obok windy. Udało się. Zasapany dotarłem na 5 piętro, jest tabliczka na drzwiach, dzwonię.

Otworzył mi sam generał, wysoki, siwy i bardzo już szczupły. Zaprosił do pokoju, podziękował za znaczki i poszedł do kuchni zrobić „czaj” w zastępstwie chorującej żony. W gabinecie na ścianach kilka batalistycznych obrazów z wojny, także widok gdańskiej Starówki oraz… duży proporzec CWKS Legii Warszawa. Rozmawialiśmy krótko, „po żołniersku”. Na koniec, raz jeszcze podziękował za klaser.

Schodząc na dół uczyniłem podobny manewr obok wartowni, tym razem w odwrotnym kierunku. Pozwolił mi on uniknąć odwetu dyżurnego „portiera”. Za to po powrocie do hotelu i wytłumaczeniu powodu nieobecności, dostałem tęgą burę od redaktora Lubańskiego, że ja ani słowa wcześniej o spotkaniu z Popławskim.

„Bylibyśmy też chętnie poszli i nagrali, bo to dawny szef, a teraz kolega Jaruzelskiego” — ubolewał pan Alek. Zacząłem i ja również żałować, iż możliwość zjednania sobie stołecznych radiowców, już na początku wspólnej podróży przeszła mi koło nosa.

Nawet zarobienie kilku „punktów” podczas naszego pobytu w Uljanowsku-Symbirsku nie poprawiło wzajemnych relacji. chociaż starania z mej strony były duże.

Oto w tamtejszej podstawówce — dumnej wielce z posiadania ponoć autentycznej ławki młodziutkiego Wołodii i pilnie strzegącej tego szkolnego mebla wręcz pod groźbą „kibitki” — usadowiłem swoje cztery litery na twardym siedzisku eksponatu.

Za moim przykładem poszła część wycieczki, co tamtejszy wąsaty woźny o monstrualnej, niedźwiedziej wręcz sylwetce, skwitował groźnym łkaniem: „Nie uszanowali Iljicza, cała jego rewolucja na marne…”.

Dlatego na wszelki wypadek, moja opublikowana potem na łamach „Wieczoru Wybrzeża” relacja z owej podróży, nosiła samokrytyczny tytuł: „Siedziałem w ławce Lenina”.

Summa summarum, skromny okazał się jednak efekt obiecywanych profitów po wyprawie z warszawskimi radiowymi „bonzami”. Ale jak pokazał cały późniejszy bieg osobistych zdarzeń — chyba na szczęście. Czy odegrał w tym jakąś rolę mój „czepek na głowie” po urodzeniu? Być może.

Na sportową nutę

Niemal każdy lwowianin ma w sobie coś z przymusowego wędrowca. Ja nawet „za dwóch”. Stąd po paroletnim okresie sympatycznego obcowania z gdańskim Wybrzeżem, zatęskniwszy za południowymi stronami, wróciłem do „swojego” Tarnowa, gdzie zamierzano otworzyć profesjonalny oddział bardzo popularnej w całym kraju gazety — katowickiego „Sportu”.

Kiedy zaczął funkcjonować, objął ponadto swoją obsługą wyczynowe ośrodki w Krośnie, Sanoku, Gorlicach, a także… w Zakopanem.

Zostałem jednoosobową „załogą” oddziału redakcji, czyli wreszcie dziennikarzem „na etacie”. Wkrótce również dołączyła do tego funkcja korespondenta krakowskiej rozgłośni Polskiego Radia, ale dotycząca już ogólnej, lokalnej tematyki.

W tymże samym czasie przytrafiło się pewne zdarzenie, nie związane co prawda z moją pracą żurnalisty, lecz na tyle zaskakujące, iż warte wspomnienia.

Oto otrzymuję przesyłkę poleconą, a w niej wezwanie do stawienia się za trzy dni w tarnowskiej komendzie milicji obywatelskiej, pokój numer taki a taki. Pomyślałem o jakimś podpadnięciu „drogówce”. Na wszelki wypadek pytam jednak spotkanego na ulicy dzielnicowego, co to za „pion” chce mnie widzieć? Ten spojrzał na druk i wyraźnie usztywniony rzekł: „Musiał pan nieźle narozrabiać, bo to numeracja SB”.

Był już wtedy okres stopniowej gierkowskiej „odwilży”, zachodnie towary i cywilizowane bardziej normy życia. O co więc chodzi? Stawiam się o wyznaczonej porze, w pokoju jest dwóch cywilów. Jeden za pokaźnym biurkiem, drugi przy maszynie do pisania. Najpierw sprawdzenie moich personaliów, a potem ten za biurkiem pyta: „Dlaczego wasz ojciec nie ujawnił się zaraz po wojnie?”. Oniemiałem, gdyż od niej tyle czasu już minęło, tato od kilku lat nie żyje…

Odzyskawszy rezon mówię, że chociaż z tych czasów mało pamiętam, to mniemam, iż gdyby się wtedy ujawnił, to może byłby martwy znacznie szybciej. Coś tam pomruczeli obaj pod nosem oraz skonsultowali wzajemnie sprawę, pozwalając wrócić do domu.

A w nim „główkowanie”, skąd ci młodzi przecież faceci wiedzieli, że ojciec był w lwowskiej AK i miał pseudonim „Oset”. Nawiasem mówiąc, ów okupacyjny przydomek nie wynikał z jakiejś ostrości działania taty, a raczej z chęci „zaszyfrowania” w ten sposób swoich własnych inicjałów. Dlaczego jednak tak późno pytają, i w ogóle — jak to współcześnie możliwe?

Dopiero dawny kolega ze szkoły, mający na miejskim cmentarzu grób rodziców obok naszego rodzinnego, otworzył mi oczy. „Przecież przychodzą i tutaj, penetrują napisy na płytach, aby zasłużyć na premię”. Rzeczywiście, na przedniej ściance grobu była taka treść, zgodna zresztą z wolą Taty. Więcej mnie już jednak w tej sprawie nie indagowano.

Wróćmy zatem na medialno-sportowe terytorium. Do moich obowiązków należał m.in. cykliczny — niemal co tydzień — parodniowy zwykle pobyt w redakcyjnej „filii” pod Tatrami, korzystającej z gościnności Centralnego Ośrodka Sportu (wówczas jeszcze Ośrodka Przygotowań Olimpijskich) przy ul. Bronisława Czecha. Nie mogłem narzekać nigdy w Zakopanem na brak obecności tzw. VIP-ów oraz ciekawych osobowości, nie tylko z grona „fizycznej kultury”.

Do postaci z pogranicza owych sfer należała bez wątpienia siostra Helena Warszawska, ikona górskiego pielęgniarstwa, dobry duch sportowców różnych dyscyplin, a przede wszystkim skoczków narciarskich. Nie było turnieju na Wielkiej Krokwi, aby nie zdominowała go gustownym ubiorem i medycznym wsparciem. Lubiła też bardzo przychodzić na ciastka do kawiarenki OPO, stąd okazja do pogawędek z podobnym Jej smakoszem — co „bez bicia” przyznaję.

Dopiero jednak po latach, podczas mego prywatnego już dotleniania się pod Giewontem, zaskoczyła znajomego żurnalistę wielce radosnym wyznaniem: „Otrzymałam własnoręcznie napisane pozdrowienia od Jana Pawła II, wraz z życzeniami na Boże Narodzenie”.

Tę dostojną więź uzasadniła następująco: „Dawno temu, podczas zawodów na skoczni zauważyłam wśród widzów samotnego mężczyznę w czarnym kapeluszu, wyraźnie zziębniętego. Podeszłam mówiąc: +Dam ci kubek herbaty synku, boś przemarznięty+”. Tym człowiekiem okazał się być kardynał Karol Wojtyła, przyszły papież.

Odnotowałem tę zaskakującą wielce, zakopiańską ciekawostkę, medialnie — chyba jako pierwszy w kraju.

* * * *

Od początku mego służbowego goszczenia w Zakopanem, jak również na pozostałym obszarze wyczynowo redakcyjnej „obsługi”, miałem świadomość odpowiedzialności jaka na mnie ciąży. Poczucie, iż nie przyjeżdżam tam „na wczasy”, że powinienem dać z siebie coś więcej niż tylko jakiś ciekawy news, obszerna analiza procesu treningowego którejś z reprezentacji lub krytyka złej pracy danego klubu.

Przekonanie było, z jego realizacją jednakowoż gorzej. Czekałem więc na jakiś szczególnie wyrazisty i przydatny w mojej karierze impuls.

„Pamiętaj, że w naszej codziennej pracy potrzebne jest wyczucie ciekawego tematu, w tym również szans danego sportowca. Słowem, trzeba mieć tego przysłowiowego nosa” — pouczył mnie wkrótce redakcyjny szef, a potem także uprzejmy kolega, Redaktor Lech Drapiński. Traktując wówczas Jego słowa zbyt dosłownie i biorąc je mocno do serca, zacząłem rozglądając się pilnie dookoła, zwłaszcza w zakopiańskim COS-ie.

Wypatrywałem osoby mogącej w przyszłości zostać — moim zdaniem — championem krajowego wyczynu, w tej czy innej dyscyplinie. Nie było to łatwe, gdyż w górskim środowisku przebywali na obozach niemal sami tylko sportowi medaliści, albo pretendenci do podium. Jednak pewnego dnia coś drgnęło.

Słyszę oto od trenera lekkoatletów Tarnovii, Pana Emila Wzorka, że ma w swojej grupie wielce utalentowanego młodzika, któremu — odwrotnie do opinii innych szkoleniowców — wróży sukcesy w biegu średniodystansowym.

Dzwonię do Katowic, awizując szefowi materiał poświęcony potencjalnemu talentowi, który chciałbym ”wypromować”. Dowcipny mój rozmówca radził jednak nie przesadzać z tym kandydatem na championa, bo „jego talent może się okazać zbyt głęboko ukryty”.

Postanowiłem mimo wszystko „pójść na całość”, przekazując do „Sportu” dalekopisem obszerny tekst, godny uhonorowania „medalowego mistrza”. Ukazał się w gazecie, wzbudzając sporo kontrowersji zarówno w samej redakcji, jak też w wyczynowym środowisku lekkoatletów.

Gdzieś rok później — niespodzianka. Dzwonią ze Śląska, że mój „protegowany”, Feliks Wawrzon, został mistrzem Polski juniorów na dystansie 800 metrów, a przy okazji — rekordzistą Europy do lat 18.

Krajowe „złoto” jako junior, wywalczył zresztą jeszcze trzykrotnie z rzędu. Trafił też szybko do pierwszej reprezentacji seniorów i był biegowo czwarty na Mistrzostwach Europy w Duisburgu — najwyżej z Polaków. Jego transfer do Legii Warszawa przyniósł zaś tamtejszej sekcji „królowej sportu”, srebrny medal Mistrzostw Armii Zaprzyjaźnionych w Hawanie, w 1977 roku.

Życzliwy szef-kolega Drapiński przyznał oficjalnie, iż miałem dobrego „nosa”, chociaż po cichu dodał: „Dość fartownie to się jednak ułożyło”. Od tej pory, na wszelki wypadek, wolałem już więcej nie przepowiadać tak kategorycznie oraz nie przesądzać o czyimś sportowym losie. Słowem, stać się reporterem stąpającym twardo „po ziemi” w kwestii ewentualnych karier.

* * * *

Moje sportowe pisywanie, zwłaszcza to „tatrzańskie”, owocowało osobistą znajomością, a nawet również serdeczną więzią z bardzo popularnymi w kraju osobami, takimi jak: „Dziadek” Stanisław Marusarz, legendarny skoczek narciarski i bojownik ruchu oporu, jak Edward Budny — znakomity trener, wychowawca dwukrotnego — złotego i brązowego — medalisty mistrzostw świata w biegach narciarskich, Józefa Łuszczka, jak doskonały polski alpejczyk Andrzej „Ałuś” Bachleda, utalentowane slalomistki, siostry Tlałki, jak wreszcie goszczący latem z kadrą w OPO, Wybitny Szkoleniowiec naszych siatkarzy — Hubert Jerzy Wagner, potocznie zwany „Katem”.

Z Nim to właśnie mogłem nagadać się do woli, ku zazdrości delegowanych jedynie okolicznościowo do Zakopanego żurnalistów innych redakcji. Moim dodatkowym atutem był rosyjski telewizor Rubin, który na polecenie sprzyjającego gazecie i mojej osobie, dyrektora OPO-COS, Pana Kazimierza Moździerza, tkwił dumnie w hotelowym „pokoju-redakcji”.

To było istotne udogodnienie, gdyż w owym czasie COS przy ul. Czecha nie miał jeszcze odbiorników TV we wszystkich pokojach gości. Ustawiono za to duży kolorowy telewizor w świetlicy na parterze, obok wejścia do kawiarenki.

Tłok panował tam okropny, bo grup sportowych multum. Wagner wolał więc oglądać wiadomości oraz relacje sportowe w mniejszym gronie, nie skąpiąc przy okazji różnych wypowiedzi i informacji na wyłączność redakcji katowickiego „Sportu”.

Niestety, było to jeszcze nieco miesięcy przed Jego własnym oraz podopiecznych „Kata”, historycznym „złotym” triumfem olimpijskim w Montrealu. Po tej wspaniałej victorii, przebywał On już ze swoją kadrą w typowo specjalistycznych siatkarsko ośrodkach i nasze kontakty ustały.

* * * *

Wkrótce udało mi się na szczęście pozyskać kolejnego, równie ciekawego rozmówcę, także dopiero co po powrocie w 1976 roku ze szczęśliwego dla nas Montrealu. Do zakopiańskiego COS-u przyjechał bowiem na odpoczynek, razem ze swoją „brązową” drużyną piłki ręcznej, współautor owej miłej olimpijskiej niespodzianki, trener reprezentacji Polski — Pan Stanisław Majorek.

Powiedział skromnie, że o wywalczeniu medalu na igrzyskach — pierwszego zresztą w naszej olimpijskiej historii tej dyscypliny — przesądzili sami zawodnicy. „Oni po prostu chcieli być dobrzy i nie zadowalał ich połowiczny sukces”.

Według znakomitego fachowca — który potem odniósł także wiele sukcesów w pracy z zagranicznymi drużynami z Europy i Azji — powołani kadrowicze, jak m.in. fenomenalny bramkarz Andrzej Szymczak, doskonali gracze „w polu”: Jerzy „Kukuś” Klempel, Jan Gmyrek, Alfred Kałuziński, Jerzy Panas czy Daniel Waszkiewicz, nie byli nigdy ani przez chwilę minimalistami, bo receptą na wyczynowy sukces są właśnie zaangażowani zawodnicy, talent poparty pracą oraz umiejący wykorzystać wspomniane walory — sztab kadry.

Gratulując Panu trenerowi Majorkowi i Jego podopiecznym wyniku, pytam, czy jest szansa powtórzenia sukcesu na następnych igrzyskach olimpijskich? Pada odpowiedź: „Owszem, ale musimy obrać kurs na kluby młodzieżowe, preferując klimat rzetelnej oraz metodycznej pracy. Nauczmy chłopaków solidnej techniki — jak na Zachodzie — bo handball w jakimś topornym wydaniu, zbyt siłowy i bez polotu, nie zapewni nikomu osiągnięć”.

Rzeczywiście, dopiero po następnych bez mała kilkudziesięciu latach i przezwyciężeniu okresu zadziwiającej stagnacji, nasz męski reprezentacyjny „szczypiórniak” zaczął nawiązywać — przynajmniej co do doboru zawodników oraz obrazu gry — do poziomu biało-czerwonej ekipy z czasów niespodziewanego, acz wielce radosnego montrealskiego osiągnięcia.

Już po spotkaniu zreflektowałem się, że przecież przed dziesiątkiem lat, relacjonując dla „Dziennika Polskiego” przebieg międzynarodowego turnieju młodzików i juniorów w piłce ręcznej, rozgrywanego na asfaltowych boiskach ówczesnego klubu MDK w Tarnowie, zetknąłem się po raz pierwszy z Panem Trenerem Majorkiem.

Mając na głowie fryzurę w efektownego „jeża”, dowodził energicznie zespołem niepokaźnych „berbeciów”, podających do siebie małą, skórzaną piłkę. Z nich to wyrosło potem grono sportowców, których podziwiała niemal cała handballowa Polska. Najpierw trafili szkolnym składem do dawnej I ligi państwowej, a później do reprezentacji kraju, różnych kategorii. Jeden z nich — Franciszek Gąsior — był nawet w olimpijskiej drużynie Polaków.

Dlatego „pochwaliłem” sam siebie za celne wówczas słowa dla gazety, że: „Przed szkoleniowcem Stanisławem Majorkiem rysuje się owocna przyszłość”.

* * * *

Tymczasem życie w zakopiańskim ośrodku toczyło się nadal swoim żywym i ciekawym rytmem, który mogłem dziennikarsko obserwować. Zwłaszcza, iż przebywający „na okrągło” w COS-ie reprezentanci różnych specjalności, tworzyli w ośrodku barwny konglomerat sylwetek, jak też zachowań.

Ich ogniskową była hotelowa jadalnia, przypominająca lotniczy hangar, jednak pełen długich stołów i masy stolików. Po ich nakryciu widać było — kogo ugoszczą.

Np. dla ciężarowców, zapaśników obu stylów, judoków, czy bokserów wyższych wag, stawiano na obrusach wyjątkowo głębokie talerze i wazy, także całe „wiaderka” ziemniaków, góry „schabowych” oraz pokaźne szklanice.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 54.96