E-book
13.23
Pogrzeb nogi dziadka i jego ideałów

Bezpłatny fragment - Pogrzeb nogi dziadka i jego ideałów


Objętość:
65 str.
ISBN:
978-83-65543-50-9

Marzenia o lepszym świecie

Moje wystąpienie na galę konkursu Małych Form Literackich, Nałęczów 2012


Marzenia o lepszym świecie to ważny atrybut człowieczeństwa. Marzenia… Wyżej od nich stoją działania i wcielanie w życie wizji szczęśliwej ludzkości. Stefan Żeromski śnił o „szklanych domach”. Ta jego piękna idea została częściowo zrealizowana. Inne marzenia pisarza, chociażby o podstawowej opiece zdrowotnej, o zniknięciu wiejskich umieralni, także.

Problemami obecnych czasów zajmują się ci współcześni, którym ludzkie losy nie są obojętne. Są to zazwyczaj idealiści kochający zwykłych ludzi, zabiegający o wspólne dobro. Część z nich walczy piórem, a ich pisanie rodzi się z uczuć. Wbrew pozorom problemów na świecie nie ubywa. W opowiadaniu pod tytułem „Pogrzeb nogi dziadka i jego ideałów” boleję z powodu pogrzebania wielu społecznych, pięknych założeń: żałuję między innymi idei solidaryzmu, egalitaryzmu, czy bezpieczeństwa socjalnego.

Zadaję pytanie, dlaczego młodzież i nie tylko, tak nie lubi słowa „socjal” i twierdzi że: dążenie do własnej korzyści jest jedynym motorem napędzającym człowieka. Jest zwolennikiem gromadzenia nieograniczonych bogactw przez jednostkę, a pod słowem bogactwo rozumie tylko dobra materialne. U niej służba zdrowia — tylko prywatna, szkoły — tylko płatne. Mówi, że opiekuńcze państwo pozbawia ludzi energii społecznej, mnoży „niepełnosprawnych”, niezdolnych i leniwych. Uważa rynek za mechanizm doskonały i niewymagający regulacji.

W utworze podsumowuję krótko, (bo takie były wymogi konkursu):

Taką rzeczywistość odbitą w poglądach kreuje globalny, przez nikogo niekontrolowany kapitał. Wiadomo, że sam rynek nie uzdrowi tej sytuacji; demokracja też niewiele może wpłynąć na procesy światowe. Wiem, że jest wręcz przeciwnie: nierówności społeczne zaczną zagrażać demokracji, ponieważ problemem nie jest tylko bieda najbiedniejszych, ale także bogactwo najbogatszych. Może kolejne pokolenie zrozumie, że życie, to nie jest tylko gromadzenie pieniędzy i przypomni sobie, że demokracja to rządy ludu, całego.

I kończę:

Tak, jak brutalnie pogrzebano nogę dziadka, tak też praktycznie, zwłaszcza w Polsce, pogrzebano wszelkie ideały społeczne.

A szkoda. Skalę niezadowolenia w jednej tylko dziedzinie potwierdza zawołanie zasłyszane z konkursowych prac: „Judym potrzebny od zaraz”.

Oto moja opowieść

Know-how — „wiedzieć jak”… Wiedzieć, wiedzieć i wiedzieć! Przytłaczające. Wiele osób ucieka przed tym wyzwaniem i ponad przepis na życie przedkłada przepis na sernik wiedeński; łatwiejszy i wycinkowy. A know-how zawarty w tym przepisie? Zdradzę wam. Nie należy włączać obiegu powietrza podczas pieczenia. Gdybym i ja pozostała przy serniku, ważne pytanie „jak żyć” pozostałoby retoryczne. Ale jeszcze w moim dzieciństwie został zdeterminowany przepis i zasady postępowania. To wtedy odkryłam dobro jako coś podstawowego i zobowiązującego. W bardzo dużym stopniu zawdzięczam to dziadkowi Kazimierzowi. Moim rodzicom i najbliższym krewnym dziękuję za ważną cechę charakteru, bo dzięki niej nigdy nie miałam kompleksów dotyczących chłopskich, a potem robotniczych korzeni. Jednak to dziadek sprawił, że byłam z nich prawie dumna. Tym samym nauczył mnie nie tylko dobroci, ale także godności.

Dziadek Kazimierz zawsze był przy nas. Opiekował się mną i rodzeństwem. Miał do nas cierpliwość. Opowiadał nam bajki i nie-bajki. Pomagał w gospodarstwie domowym. Potrafił nawet ukopać ziemniaki! Nic trudnego? Szkopuł w tym, że dziadek nie miał nogi.

Rzadko wychodził ze swej izby. Przeważnie siedział na skraju łóżka, a w nakastliku miał wszystko, co mu było potrzebne. Łamał papierosa na pół, wkładał do szklanej lufki i medytował paląc. Papierosy kupowały dziadziowi dzieci. Krysia, kuzynka Marysia od Stasika oraz ja. Przekupywane cukierkami, żwawo biegałyśmy po nie do sklepu.

— Poproszę sporty — mówiłam. Zaraz po tym jak listonosz przyniósł rentę, kupowałyśmy dziesięć sztuk, a przed rentą pięć. Z góry zawsze rozlegał się głos „kołchoźnika”. Z natłoku słów, komunałów i komunikatów przypomnę tylko kilka, które zapamiętałam: Pokój — odmieniany we wszystkich językach, Plan Sześcioletni, Kolektywizacja, Bumelanci, Imperializm, „łaska pańska na pstrym koniu jeździ” i piosenki. Na przykład: „Budujemy nowy dom”… Nie przeszkadzało mi, że były agitacyjne. Śpiewano też wiele pieśni żołnierskich — w końcu wojna nie tak dawno się skończyła. To także dzięki temu głośnikowi pierwszy raz zetknęłam się z literaturą, bo usłyszałam historię starożytnej Troi, konia trojańskiego i pięknej Heleny.

W naszej rodzinie też były tajemnicze historie. Jedna to była opowieść o tym, jak to podczas wojny dziadek przechowywał na strychu partyzanta. Pewnego dnia Niemcy podjechali pod dom. Wtedy wszyscy domownicy zamarli. Kazimierz, jakby nigdy nic, wysłał swoją córkę Zosię, moją przyszłą mamę, by nazrywała dla nich wiśni, a sam zagadywał patrol. Język niemiecki znał z czasów pracy w Austrii. Wszystko skończyło się dobrze, Niemcy odjechali. Po wojnie dziadziu szukał tego tajemniczego dla rodziny człowieka, ale bezskutecznie.

Widać dziadek lubił ludzi. Po zakończeniu wojny pomógł wielu ludziom w uzyskaniu renty i innych świadczeń socjalnych. Ci często chorzy, biedni, małorolni chłopi i robotnicy czekali na taką pomoc całe wieki. W naszym domu zawsze było ich pełno: do towarzystwa i do dyskusji, a w pokoju dziadka było istne biuro do pisania podań. Były także sprawy o spadki po krewnych z Ameryki… Takiego go zapamiętałam: opiekuńczego, życzliwego, obecnego wśród ludzi. Nie pamiętam natomiast dziadka w kościele. Wcale nie pamiętam. Chociaż musiał być — na przykład na pogrzebie babci. Powinnam pamiętać, miałam wtedy czternaście lat. Kościół był bardzo daleko, a on bez nogi do Krosna do Fary nie zaszedł? Czy był inny powód, czyli jego wyzwolone i nowoczesne poglądy? Kuzyn mamy, Alfred, twierdzi, że dziadek był socjalistą i katolikiem, a ja dodam, że był za kościołem we wsi, rozumiał jego potrzebę.

Z jego udziałem dogadali się ludzie z dwóch sąsiednich wsi, co w Polsce do dzisiaj jest trudnym zadaniem. Powstał projekt budowy kościoła. Wybrano miejsce niedaleko legendarnego dębu Królowej Jadwigi na pięknej suchodolskiej skarpie, przy granicy dwóch skłóconych od wieków wiosek. Kiedyś Jadwiga miała namawiać do budowy w tym miejscu kościoła, ale nie zgodzili się na to ani mieszkańcy Głowienki, ani Suchodołu… Teraz widać było, że zgoda buduje. Z góry na całą okolicę rozlegał się okrzyk budowniczych podnoszących belki na strop: hej rup! Hej rup! I powstał skromny, drewniany kościółek. Widzę go do dziś, jak stoi pięknie wkomponowany w przyrodę. Niestety. Został on w noc poprzedzającą pierwszą mszę potajemnie rozebrany…

— Był drewniany. Przepisy przeciwpożarowe — tłumaczono wzburzonym mieszkańcom.

Dziadek był bardzo ważną osobą w moim życiu. To on dawał mi poczucie bezpieczeństwa, powodował, że zawsze czułam jego obecność. Był także ze mną w dramatycznych chwilach, na przykład wtedy, gdy zaatakował mnie pedofil. Przepędził tego niebezpiecznego człowieka swoją drewnianą lagą, ratując mnie przed życiową traumą.

*

Jednego razu dziadziu mnie nie upilnował. Było to w Depczynie, której fragment w obecnej krasie zamieściłam na okładce książki. Miałam sześć czy siedem lat i pomagałam ojcu przy pracy na łące. Tata kosił, a ja z rówieśnikiem z sąsiedztwa, pilnowałam krów. Tata skończył, wbił kosisko w rów i odebrał ode mnie krowy, które trzymałam na postronkach. Już wolna od pracy poszłam zbierać ze Stasiem „od Sierpiorza” polne koniki, to znaczy ja zbierałam, gdyż on znalazł sobie inne, męskie zajęcie. Chwycił kosę i gdy zamyślona podeszłam, ukosił mi nogę. Pamiętam, że na zdrowej nodze, podpierając się tą przeciętą do kości, kuśtykałam przez prawie kilometr, biegnąc do mamy, a tatuś pędził tuż za mną z krowami w jednej, a batogiem na mnie w drugiej ręce. Pogotowia wtedy praktycznie nie było, do szpitala jechałam furmanką. Leżałam na tym samym oddziale, na którym kiedyś amputowano dziadkowi nogę. Zamiast szwów założono mi metalowe klamry i do dzisiaj mam w tym miejscu brzydką bliznę. Pogrzebu mojej nogi na szczęście nie trzeba było robić.

*

Muszę przyznać, że to dziadek, a nie wiecznie zapracowany ojciec, uczył mnie wrażliwości społecznej, pomagania ludziom, a moją psychikę zaprogramował na namiętną ciekawość świata i na wartości tradycyjnej, wielopokoleniowej rodziny.

Rodzina… Po wielu latach oglądam zdjęcia satelitarne, które przysłał mi kuzyn Alfred, człowiek od skarbów ziemi — wyjętego z jej głębi oleju skalnego — geolog. (Mój dziadek, a jego wujek Szydło, który wydobywał ten olej, byłby dumny z wykształcenia Fredzia). Przysłane mapy były z okolic naszego dzieciństwa. Widać na nich rzekę i wijącą się wzdłuż niej ścieżkę… Z daleka wygląda tak jak ta, sprzed pięćdziesięciu lat. A z bliska? Włączam Google i wyszukuję mapę satelitarną tego terenu. Zbliżam, zbliżam i… widzę plac, gdzie kiedyś stał mój rodzinny dom. Oglądam znane mi okolice. Teraz moje myśli łatwo przenoszą się w powojenne lata, do podkarpackiej wioski.

To podmiejska wieś królewska, w której nigdy nie było pańszczyzny i nie było też uległej mentalności, tak charakterystycznej dla tamtego systemu. Nie znajduję jej też u ludzi, których wspominam.

Spoglądam na rzeczkę, od której na południe odchodzą dywany poletek, ogrodów i łąk, a od północy mój kadr zamyka suchodolska skarpa i górka Pod Hurykiem, z której zjeżdżaliśmy na sankach. Franiem zwanym „Huryk” straszono we wsi dzieci. I faktycznie… Historia rodziny Frania okazała się bardzo mroczna.

A ja na szczęście mam przed oczyma piękną, niezniszczoną jeszcze przez przemysł roślinność, kwiaty, z których wiłyśmy wianki oraz zioła. Z nich robiłyśmy zielniki i bukiety na Matki Boskiej Zielnej. Ogród i rzeczka oraz Czarna Ścieżka to unikalne miejsca mojego szczęśliwego dzieciństwa. Jako mała Mynka biegałam po tych ogrodach, a po Czarnej Ścieżce chodziłam do sklepiku „U Edka” lub na czeremchy zwane korcipami. Uganiali się za mną między innymi Staś „kosiarz” i Janka „od Janika”, moja najlepsza koleżanka.

Dotąd pamiętam nasze umorusane nosy i czarne języki, zdrętwiałe od czeremchowych jagód. Przypominam sobie, jak w czerwcowy wieczór bawiliśmy się wśród rojów świętojańskich robaczków, usiłując je złapać, jak w błyszczącej słońcem, czystej rzece, łowiliśmy raki. Takie unikalne, żyjące tylko w czystym środowisku rośliny i zwierzęta z mojego dzieciństwa zobaczyłam potem w Apeninach oraz u córki w Szwajcarii. Widoki te stanowiły dla mnie swego rodzaju déjà vu. Były też w moich wspomnieniach chabry, bławatki, modraczki, bo tak nazywaliśmy te kwiatki. Podobały mi się, bo błyszczały w słońcu niebieską barwą podobnie jak błękitne oczy mojego taty, dziadka i wielu bliskich mi osób.

— To chwasty… jak kąkol, sporysz i mak — mówili gospodarze. My dzieci, miałyśmy za zadanie je niszczyć. No to wyrywaliśmy i deptaliśmy. Dziewczynki czasami je broniły i wykorzystywały na artystyczne wianki. Żadne z nas nie wiedziało, że to jadalny kwiat. Babcia coś mówiła o herbatce z bławatków leczącej chore powieki, ale duże ilości tych modrych kwiatków zaczęłyśmy zbierać dopiero, gdy brakowało ich w skupie. Potrzebne były duże ilości tych niebieskich skrzydełek, gdyż były lekkie jak „puch ważący tyle, ile kilogram żelaza”. Taki niewdzięczny zarobek, mnie osobiście, znudził się bardzo szybko. Potem ten błękitny kolor zobaczyłam w oczach mojego pierworodnego synka i wkrótce zapomniałam o jego pierwowzorze.

Nadal zatapiam się w bardzo odległych wspomnieniach… i spostrzegam mężczyznę idącego o kulach. Prawie słyszę ten charakterystyczny dźwięk. Stuk, który towarzyszył mi przez całe dzieciństwo: odbicie nogi od ziemi, przeniesienie ciężaru na tkwiące pod pachy kule i… hop, znów odbicie, hop i do przodu. To dziadek. Wiertacz z Borysławia i Drohobycza, socjalista z PPS-u. Zwolennik social contract, o czym z pewnością nie wiedział. Wiedział za to, że stoi po stronie pracy, a nie kapitału. Nie komunista, co często podkreślał, tylko marzyciel, entuzjasta równości społecznej opartej na prawach, a nie tylko na łasce dobroczyńców i zwolennik bezpieczeństwa socjalnego oraz pacyfista. Może jest wśród tłumu pracowników na zdjęciu podpisanym „Drohobycz, szyby”. Lub stoi samotnie w rozdartym płaszczu, po tym, gdy poszarpali go rywale do pracy, miejscowi Ukraińcy, podejrzewając, że ma nielegalne papiery. I de facto… Jako młody chłopak uciekając przed wojskiem miał papiery starszego brata. Najpierw figurował w Drohobyczu jako Michał. Ale ja opisuję Kazimierza. Nie mam już wielkiego problemu, bo znalazły się zdjęcia. Są czarno-białe i zniszczone, więc i tak muszę wysilić pamięć i użyć wyobraźni. W mojej pamięci dziadek jest wysoki, oczy ma jasno-niebieskie jak woda, włosy siwe, a nie kruczoczarne jak na fotografiach, które ocalały z jego młodości. Na środku głowy ma charakterystyczny przedziałek.

Dwie fotografie dziadka z obydwoma nogami oraz portret, zamieściłam na końcu książki. Dzięki mamie udało mi się ustalić nazwiska panów ze zdjęć. Myślałam, że to koledzy, a to byli jego bliscy krewni. Po renowacji fotografii zobaczyłam nagle, jak są podobni do swojego wuja. (Zamieszczony portret pochodzi z jego późniejszych, dojrzałych już lat).

Ale wracam do mojej opowieści…

Obywatel Szydło kuśtyka — zwołuje nas — stadko swoich wnuków. Jedno pisklę, nasz mały braciszek, gdzieś się zaplątało. Nie ma go z nami, nie ma go też na zdjęciu, które, jako jedna z nielicznych pamiątek, ocalało z lat naszego dzieciństwa. (Czy nasz brat już wtedy chodził swoimi drogami?) Na zdjęciu jest dziadek o kulach, mama z Lucyną na rękach, ja, Krysia, Halinka oraz nasz ojciec. Teraz patrzę na zdjęcie i rozmyślam jak bardzo jestem do taty podobna… Włosy mam kręcone jak on i babcia Karolina. Pewnie przez to przezywano mnie czasem „Karolcia”, ale oczy mam podobne do mamy, niebiesko-szare.

Prawie furkam nad okolicą tak, jak we śnie, który towarzyszył mi przez dzieciństwo i jeszcze długie lata po nim. Widzę trzy małe dziewczynki.

Dzięki ocalonemu zdjęciu widzę je lepiej. Krysia niesie koszyk i składane krzesełko. Młodsza Halinka w jednej ręce niesie motyczkę, drugą podtrzymuje głęboki, niebieski wózek z małą Lucynką. Wózek pcham ja. Idąc gęsiego za dziadkiem dochodzimy nad rzeczkę, gdzie przy Czarnej Ścieżce jest ogród warzywny.

Na przywołanym obrazie nie jestem wolna — jestem nianią i ogrodniczką. Mój dziadziuś siada na krzesełku, wyrywa badyle i rozgarnia radlonki a my, trzy siostry zgodnie zbieramy bulwy ziemniaków i wrzucamy do koszyka. Jest już po pięćdziesiątym szóstym roku. Tego czasu — jasna rzecz — nie ma w mojej świadomości. Usłyszanych w izbie szeptów: wypuścili Gomułkę, z niczym nie kojarzę (i pewnie nie będzie jej kojarzył młody, współczesny czytelnik). Nie uświadamiam sobie także znaczenia październikowej odwilży. Dzisiaj jednak wiem, że dziwnym trafem amnestia dotarła aż do naszej wioski.

Prawie kończyłyśmy zbiory. Lucynka zasnęła w wózeczku i mieliśmy już wracać, gdy zobaczyłam na Czarnej Ścieżce człowieka prowadzącego rower. Jego sylwetkę i twarz pamiętam do dzisiaj. Był blady, z silnym, czarnym zarostem i wydawał się wystraszony i obcy. Mężczyzna podszedł do nas, a ja zaniepokojona skryłam się za plecami dziadka. Siostry za mną. Dorośli rozmawiali…

Nagle dziadek się podniósł, szybko złożył krzesełko, włożył kule pod pachy i ruszył. Hoop, hop, hop, szedł jakby raźniej, jakby coś go poganiało, jak gdyby coś dodawało mu energii. Krysia niosła koszyk z ziemniakami, bo chociaż była młodsza, to była silniejsza ode mnie. My z Haliną pchałyśmy wózek z Lucyną, a za nami szedł człowiek z rowerem. Doszliśmy do domu. Tam zawarto transakcję, w wyniku której rower był nasz. Nasz!? No to się do niego dorwałyśmy! Walcząc o kolejność, uczyłyśmy się jeździć metodą pod rurkę, bo to był duży, męski rower.

Minął tydzień. Znów byłyśmy z dziadkiem na działce. Z daleka zobaczyłam rowerowego mężczyznę. Tym razem ten pan nie był sam. Prowadził go milicjant ubrany po cywilnemu. Pewnie z Urzędu Bezpieczeństwa.

Niebawem wracaliśmy pokonując niewielką górkę. Nasza kolumna wyglądała tak:

dziadek o kulach,

za nim Krysia z koszem,

potem Halinka z krzesełkiem i motyczką,

za nią wózek z Lucynką i ja.

Za mną  człowiek od roweru w kajdankach,

a za więźniem — milicjant.


Tak doszliśmy na podwórko naszego domku z brązowych bali poprzetykanych poziomymi fugami z gliny pobielonymi wapnem na siwo.

Dziadek oddał rower; pieniędzy nigdy już nie odzyskał. Stracił na tej „okazyjnej” transakcji pół renty. Gdy dzisiaj myślę o tej historii, to wydaje mi się, że warto było, gdyż jego ulubiona wnuczka zyskała życiowe doświadczenie. Ono znaczy więcej, niż stary rower, bo ciągle mi jakoś przypomina: nigdy podejrzanych, lewych transakcji i kupowania od złodziei.

*

I dalsze moje wspomnienia… W nich dziadek nigdy nie miał nogi. Od amputacji minęło kilkanaście lat, a on ciągle chodził o kulach. W szafie wprawdzie była skórzana proteza, ale jej nie używał, bo podobno była za ciężka. Za to my — dzieci — miałyśmy atrakcję, bo raz po raz zakradałyśmy się do szafy i straszyłyśmy się nawzajem tą atrapą nogi. A dziadek zawsze owijał starannie kikut w wełnianą czapeczkę, gdzieś na trzy czwarte wysokości zaginał nogawkę, zakładał ją za skórzany pasek od spodni i sięgał po kule.

Nogę amputowano mu w czasie wojny, a więc jeszcze przed moim urodzeniem. Wcześniej utracił pieniądze i obligacje zostawione w banku na wschodzie.

Gdy zachorował, nasza mama miała niecałe osiemnaście lat. Mieszkała z nimi jeszcze przyrodnia siostra mamy — Gienia. Ciocia Genowefa była ładna, oczy po dziadku miała piękne, jasno błękitne i bardzo podobała się żołnierzom. Podobno jeden się nawet w niej zakochał. Ale dziadek czuwał. Najstarsza siostra, czarnowłosa i smukła Marysia, też miała powodzenie. Zwano ją Mańką. Ta ciocia to moja przyszła chrzestna. Imię mam chyba po niej, ale na mnie wołano Myna. Dziadek wydał ją wbrew jej woli za swojego sąsiada.

Pamiętam jeszcze opowieść, jak przyszły narzeczony podjechał na obejście na białym koniu. Ktoś wierzchem na koniu wśród małorolnych rodzin musiał wzbudzić sensację. Sensację i zazdrość, bo koń był wtedy tylko marzeniem. Gospodarze konie pożyczali do sprzężaju, a nierzadko do pługa zaprzęgano krowy. Z takiego „absztyfikanta”, jak mawiał dziadek, cieszyłaby się niejedna dziewczyna, ale nie ciotka. Historia tego ożenku, to dla mnie taka saga. Saga, jaką ma wiele rodzin, naszą opisuję, bo często myślę o losie cioci, Osobiście lubiłam wujka Józka, był dobroduszny i wesoły, bardzo kochał moją ciocię, był dobrym gospodarzem, a w mojej rodzinie była szarpanina, ni to rolnictwo, ni praca w firmie, wieczne rozdarcie chłop — czy robotnik. To, że wujek trochę nie słyszał, mnie nie przeszkadzało. Stworzyli z ciocią dom, w którym jako dziecko bardzo często bywałam, a nawet mieszkałam. Było to w czasie, gdy razem z ich córką Elą chodziłyśmy do średniej szkoły w Dukli. Na wakacjach kuzynka Marysia, ja i moje siostry miałyśmy u nich zapewniony pobyt. Kąpałyśmy się w Jasiołce, bo ich modrzewiowy dom był położony na górce nieopodal tej rzeki. Turlałyśmy się ze zbocza i wdrapywałyśmy z powrotem. Wujek zapraszał nas do stajni, pokazywał konie i inne domowe zwierzęta. Jednak jazdy konnej nie pamiętam. Wierzchem na koniu wujek Józek istnieje tylko w powyższej relacji usłyszanej od mojej mamy. Przypominam sobie narzekania na ciężki los rolnika w powojennych czasach, na obowiązkowe dostawy i biedę. Wiedziałam, że ciocia dostarczała do Krosna śmietanę, masło, sery, a jak dzieci podrosły to pracowała w bogatych domach. Jednak u cioci smakowała mi nawet kawa z mlekiem i „jałowy” chleb, bo posiłek był ładnie podany i wszystkie dzieci siedziały razem przy stole. A oto dalsza część opowieści z życia cioci, którą przypomniałam sobie ostatnio:

Ślub mojej cioci wypadł na koniec drugiej wojny światowej. Jako młoda mężatka zabierając ze sobą skromną wyprawę ślubną, wyprowadziła się do domu męża położonego w sąsiedniej wiosce. Najbardziej cenne były dla niej puchowe poduchy i pierzyna, które otrzymała od swojej drugiej mamy, a mojej babci Wiktorii. (Ile znaczył dla niej taki prezent niech świadczy to, że w roku 1970 w dzień mojego ślubu, dostałam od niej piękną wełnianą kołdrę, a potem moje siostry dostały to samo).

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.